uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Tom Rob Smith - Lew Demidow 02 - Tajny referat

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Tom Rob Smith - Lew Demidow 02 - Tajny referat.pdf

uzavrano EBooki T Tom Rob Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

TOM ROB SMITH TAJNY REFERAT Z angielskiego przełożył ROBERT GINALSKI Tytuł oryginału: THE SECRET SPEECH

Mojej siostrze Sarah i bratu Michaelom

Związek Radziecki Moskwa 3 czerwca 1949 Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w trakcie obrony Stalingradu wysadził most w Kałaczu, podkładał dynamit pod fabryki, obracając je w perzynę, a rafinerie, których nie dało się dłużej bronić, podpalał tak, że w niebo strzelały słupy płonącej ropy. Ochoczo niszczył wszystko, co mógłby zarekwirować nacierający Wehrmacht. Jego rodacy ze łzami w oczach obserwowali walące się dookoła miasta, ale on podziwiał spustoszenia z ponurą satysfakcją. Wróg podbije tylko pustkowie, wypaloną ziemię i przesłonięte dymem niebo. Często improwizując i używając wszelkich materiałów, jakie akurat miał pod ręką – pocisków artyleryjskich, szklanych butelek, benzyny ściąganej z porzuconych, leżących na dachach wojskowych ciężarówek – zdobył reputację człowieka, na którym państwo może polegać. Nigdy nie tracił zimnej krwi, nigdy nie popełnił błędu, nawet jeśli przyszło mu działać w skrajnie trudnych warunkach: nocami na trzaskającym mrozie, stojąc po pas w bystrym nurcie rzeki czy pod ostrzałem nieprzyjaciela. Dla kogoś z jego doświadczeniem i temperamentem dzisiejsze zadanie było proste jak drut. Nic go nie goniło, nad głową nie świstały kule. A jednak teraz jego legendarnie pewne ręce drżały. Pot zalewał mu oczy, musiał ocierać je rąbkiem koszuli. Zbierało mu się na mdłości, czuł się jak nowicjusz, bo tym razem pięćdziesięcioletni bohater wojenny Jekabs Drozdow po raz pierwszy miał wysadzić w powietrze cerkiew. Został mu do podłożenia ostatni ładunek, dokładnie na wprost, w prezbiterium, gdzie kiedyś stał ołtarz. Biskupi tron, ikony, wielkie mosiężne świeczniki – wszystko już usunięto. Ze ścian zdrapano nawet złotą powłokę. Cerkiew była pusta, pomijając dynamit wkopany w fundamenty i przymocowany do kolumn. Splądrowana, ogołocona i olbrzymia, budziła grozę. Centralna kopuła zwieńczona koroną z okien witrażowych była tak wysoka, tak pełna światła dziennego, jak gdyby stanowiła część nieba. Jekabs zadarł głowę i z otwartymi ustami podziwiał jej szczyt wznoszący się pięćdziesiąt metrów nad nim. Promienie światła wdzierające się przez wysokie okna padały na freski, które wkrótce wybuch miał rozerwać na części składowe – miliony plamek farby. Światło pełzło po gładkiej kamiennej posadzce w stronę Jekabsa, jakby próbowało dosięgnąć go wyciągniętą złotą ręką. – Boga nie ma – mruknął pod nosem. Powtórzył to jeszcze raz, tym razem głośniej, tak że słowa odbiły się echem w kopule. – Boga nie ma! Był letni dzień, więc światło nie stanowiło niczego niezwykłego. Nie było żadnym znakiem. Nie pochodziło od Boga. To światło nic nie znaczyło. Jekabs za dużo myślał, w tym sęk. Przecież nawet nie wierzył w Boga. Próbował sobie przypomnieć któryś z wielu rządowych sloganów antyreligijnych. Religia to relikt epoki, w której każdy człowiek był sam dla siebie, a Bóg był dla wszystkich. Ten gmach nie był święty ani błogosławiony. Jekabs powinien postrzegać go wyłącznie jako kamień, drewno i szkło; całość o długości stu metrów i szerokości sześćdziesięciu. Cerkiew, która przecież niczego nie produkowała ani nie pełniła żadnej konkretnej funkcji, była strukturą archaiczną, wzniesioną z archaicznych powodów przez nieistniejące już społeczeństwo. Jekabs odchylił się i przesunął dłońmi po zimnej kamiennej posadzce, wygładzonej stopami setek i tysięcy wiernych przez stulecia uczestniczących tu w mszy. Przytłoczony doniosłością tego, co wkrótce miał zrobić, zakrztusił się, jakby coś utkwiło mu w gardle. Przestał się dławić. Był zmęczony i przepracowany, po prostu. Normalnie przy wysadzaniu obiektu o takiej skali miałby do pomocy zespół ludzi, ale tym razem uznał, że jego ekipa może odgrywać marginalną rolę. Nie było potrzeby dzielenia się odpowiedzialnością, nie musiał wciągać w to swoich kolegów. Nie wszyscy mieli tak klarowne poglądy jak on. Nie wszyscy wyzbyli się sentymentu do religii. Nie chciał, żeby pomagali mu ludzie targani konfliktem moralnym. Przez pięć dni, od wschodu do zachodu słońca, układał ładunki wybuchowe w strategicznych miejscach, tak żeby budowla zapadła się do środka, a kopuły runęły elegancko jedna na drugą. W tym fachu liczyły się porządek i precyzja. Jekabs był dumny ze swojego talentu. Ten gmach stanowił wyzwanie jedyne w swoim rodzaju. Nie z powodów moralnych – dla Jekabsa był to test na inteligencję. Dzisiejsze kontrolowane, skuteczne wysadzenie dzwonnicy i pięciu złotych kopuł, z których najwyższa wsparta była na tabernakulum wysokim na osiemdziesiąt metrów, będzie stosownym zwieńczeniem jego kariery. Po tej robocie obiecano mu przejście na wcześniejszą emeryturę. Przebąkiwano wręcz o przyznaniu mu Orderu Lenina – zapłaty za pracę, której nikt inny nie chciał się podjąć. Pokręcił głową. Nie powinno go tu być. Nie powinien tego robić. Trzeba było udać, że jest chory. I zmusić kogoś

innego, żeby podłożył ostatni ładunek. Takie zadanie nie było godne bohatera. Jednakże niebezpieczeństwo związane z miganiem się od pracy było znacznie większe, dużo bardziej realne niż bzdurne przesądy, że to zadanie jest przeklęte. Musiał chronić rodzinę – żonę i córkę, które bardzo kochał. *** Lazar stał pośród tłumu, na wszelki wypadek zatrzymanego w odległości stu metrów od cerkwi Świętej Zofii. Jego powaga kontrastowała z panującym wokół podnieceniem i gwarem rozmów. Uznał, że to gapie z gatunku tych, co to wybraliby się na publiczną egzekucję nie dla zasady, tylko dla rozrywki, żeby móc się czymś zająć. Atmosfera była odświętna, z rozmów przebijało oczekiwanie. Dzieciaki podskakiwały na barkach ojców, niecierpliwie czekając, aż wreszcie coś się wydarzy. Cerkiew sama w sobie nie stanowiła dla nich atrakcji, musiała się zawalić, żeby dostarczyć im rozrywki. Przy samej barykadzie na specjalnie wzniesionym wysokim podium uwijała się ekipa filmowców – rozstawiali statywy, montowali kamery i rozważali, pod jakim kątem relacja ze zburzenia cerkwi wypadnie najlepiej. Szczególną wagę przywiązywali do tego, żeby objąć w kadrze wszystkie pięć kopuł, i dyskutowali zażarcie, czy drewniane sklepienia roztrzaskają się, wpadając na siebie, czy dopiero kiedy runą na ziemię. To już zależy od umiejętności fachowców podkładających w środku dynamit, argumentowali. Lazar zastanawiał się, czy ktoś w tłumie podziela jego smutek. Rozejrzał się, szukając podobnie myślących ludzi. Może to małżeństwo w oddali – milczące, z pobladłymi twarzami – albo ta starsza kobieta na krańcu zbiegowiska, z ręką w kieszeni? Coś w niej chowała, być może różaniec. Lazar chciałby podzielić gapiów, odseparować rozrabiaków od ludzi pogrążonych w żałobie. Chciał stać pośród tych, którzy zdawali sobie sprawę, jak wartościowy obiekt już wkrótce stracą bezpowrotnie – trzystuletnią cerkiew. Zaprojektowana na wzór soboru Świętej Zofii w Nowogrodzie, od którego wzięła także nazwę, przetrzymała wojny domowe i światowe. Niedawne bombardowanie tym bardziej przemawiało za jej zachowaniem, a nie zniszczeniem. Lazar z pogardą przeczytał w „Prawdzie”, jakoby „konstrukcja była niestabilna”. Taki zarzut był jedynie pretekstem – ochłap zakłamanej logiki mającej sprawić, żeby ten czyn wydał się bardziej strawny. Państwo nakazało zniszczenie cerkwi, a co najgorsze – rozkaz wydano w porozumieniu z Kościołem prawosławnym. Obie uczestniczące w tej zbrodni strony utrzymywały, że decyzję podyktowały względy praktyczne, nie ideologiczne. Wymieniały cały szereg przyczyn, które się na to złożyły. Naloty Luftwaffe spowodowały zniszczenia. Wnętrze wymagało skomplikowanej renowacji, na którą nie było środków. A ponadto teren przykościelny, położony w samym sercu miasta, potrzebny był na projekt budowlany najwyższej wagi. W kręgach władzy wszyscy byli zgodni, że cerkiew, niezalicząjącą się przecież do najświetniejszych w Moskwie, należy zburzyć. Za tym haniebnym porozumieniem kryło się tchórzostwo. Władze kościelne, które podczas wojny próbowały skupić wszystkich wiernych wokół Stalina, teraz stały się narzędziem w rękach państwa, kremlowskim ministerstwem. Zburzenie cerkwi było typowym przejawem tego podporządkowania. Wysadzali ją wyłącznie po to, żeby okazać pokorę; akt samookaleczenia mający udowodnić, że religia jest nieszkodliwa, uległa, poskromiona. Nie trzeba jej już prześladować. Lazar rozumiał politykę poświęcenia – lepiej stracić jedną cerkiew niż wszystkie, prawda? Jako młody człowiek był świadkiem przerabiania seminariów na baraki robotnicze, a cerkwi na sale wystawowe, gdzie prezentowano dzieła o wymowie antyreligijnej. Ikony szły na podpałkę, duchownych wtrącano do więzień, torturowano i skazywano na karę śmierci. Wybór był prosty – dalsze prześladowania albo bezmyślna uległość. *** Jekabs słuchał rozgardiaszu zgromadzonego na zewnątrz tłumu niecierpliwie czekającego na początek przedstawienia. Było późno. Już dawno powinien się z tym uwinąć. Tymczasem przez ostatnie pięć minut ani drgnął – gapił się tylko na ostatni ładunek i nic nie robił. Z tyłu dobiegło go skrzypienie drzwi. Obejrzał się przez ramię. Kolega z pracy i zarazem przyjaciel stał w wejściu, na progu, jakby się bał wejść do środka. – Jekabs! – zawołał, a jego głos odbił się echem w cerkwi. – Co z tobą? – Już prawie skończyłem – odparł Jekabs. Jego przyjaciel się zawahał. – Napijemy się wieczorem, tylko we dwóch, żeby uczcić przejście na emeryturę? – zaproponował zniżonym głosem. – Rano łeb ci będzie pękał, ale do wieczora przejdzie.

Słysząc, jak przyjaciel stara się go pocieszyć, Jekabs się uśmiechnął. Wyrzuty sumienia nie będą gorsze od kaca, one także miną. – Daj mi pięć minut – poprosił. Wtedy przyjaciel zostawił go samego. Zlany potem, ze śliskimi palcami, Jekabs uklęknął, jakby się modlił, i otarł twarz. Nic to nie dało, koszula była całkiem mokra, a on miał tego serdecznie dość. Dokończ robotę! Wtedy już nigdy nie będzie musiał pracować. Jutro weźmie swoją córeczkę na spacer nad rzekę. A pojutrze coś małej kupi, zobaczy jej uśmiech. Zanim ten tydzień dobiegnie końca, zapomni o cerkwi, pięciu złotych kopułach i chłodzie bijącym z kamiennej posadzki. Dokończ robotę! Gwałtownym ruchem sięgnął po zapalnik i pochylił się nad dynamitem. *** Posypało się szkło witrażowe, wszystkie okna roztrzaskały się jednocześnie, w powietrzu fruwały kolorowe odłamki. Tylna ściana zmieniła się z litej masy w rozpędzoną chmurę kurzu. Kawałki ostrych kamieni poszybowały łukiem w niebo, spadły i kosząc trawę, śmignęły w stronę tłumu. Licha barierka nie zapewniła osłony, poleciała gdzieś z przenikliwym szczękiem. Gapie po bokach Lazara padali na ziemię, ścięci z nóg siłą podmuchu. Dzieciaki siedzące ojcom na ramionach łapały się za twarze pocięte odpryskami kamieni i szkła. Tłum, niczym jeden organizm albo olbrzymia ławica, odsunął się w tej samej chwili – ludzie kucali, chowali się za innymi w obawie, że trafią ich kolejne odłamki. Nikt się nie spodziewał, że coś się wydarzy już teraz, wielu nawet nie spoglądało w stronę cerkwi. Kamery nie były jeszcze gotowe, w zasięgu wybuchu wciąż przebywali robotnicy. Zdecydowanie nie doceniono siły eksplozji i odgrodzono stanowczo za mały teren, a może podłożono zbyt wiele dynamitu. Lazarowi dzwoniło w uszach. Stał i patrzył na obłoki kurzu, czekając, aż opadną. Kiedy się przerzedziły, w ścianie ukazała się dziura wysoka na dwóch chłopów i równie szeroka. Zupełnie jakby jakiś olbrzym niechcący trącił cerkiew czubkiem buta i wycofał się ze skruchą, oszczędzając resztę budynku. Lazar zadarł głowę i spojrzał na złote kopuły. Inni poszli w jego ślady. Wszyscy zadawali sobie jedno jedyne pytanie: czy wieże runą, czy nie? Kątem oka Lazar dostrzegł, jak ekipa filmowa uwija się przy kamerach, żeby czym prędzej puścić je w ruch. Wycierali obiektywy i nie zawracając sobie głowy statywami, usiłowali cokolwiek nakręcić. Gdyby przegapili moment zawalenia się budynku, to bez względu na powód ich życie zawisłoby na włosku. Nie bacząc na zagrożenie, nikt nie uciekał, wszyscy zostali na miejscu, wypatrując najmniejszego ruchu – czy cerkiew się przechyli, zatrzęsie... czy zadrży. Zdawało się, że nawet ranni zastygli w oczekiwaniu. Pięć kopuł nie runęło, nie dotyczył ich nieistotny chaos, jaki zapanował w świecie pod nimi, były ponad to. Cerkiew jak stała, tak stała, a dziesiątki rannych gapiów krwawiły i płakały. Lazar wyczuł zmianę nastroju, jak gdyby niebo przesłoniła chmura. Pojawiły się wątpliwości. Czyżby jakaś siła nie z tego świata wtrąciła swoje trzy grosze i zapobiegła zbrodni? Widzowie powoli zaczęli się rozchodzić – najpierw kilku, potem dołączali do nich kolejni, coraz szybciej. Nikt nie miał ochoty dłużej na to patrzeć. Lazar z trudem powstrzymał się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. To tłum się rozsypał, ale cerkiew przetrwała! Odwrócił się do młodego małżeństwa, chcąc wraz z nim napawać się tą chwilą. Człowiek stojący za jego plecami był tak blisko, że niemal się dotykali. Lazar nie słyszał, kiedy tamten do niego podszedł. Mężczyzna uśmiechał się, lecz jego oczy były zimne. Nie miał na sobie munduru, nie okazał legitymacji. A jednak nie ulegało wątpliwości, że służy w bezpiece, jest funkcjonariuszem tajnej policji, agentem Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, MGB – wskazywał na to nie tyle jego wygląd, ile to, czego w nim brakowało. Dookoła roiło się od rannych, ale on w ogóle nie zwracał na nich uwagi. Kazano mu się wmieszać w tłum i obserwować reakcje gapiów. Lazar zaś sam się wsypał – był smutny, kiedy powinien się cieszyć, a cieszył się, gdy powinien się smucić. Mężczyzna, wciąż z nikłym uśmieszkiem na ustach, odezwał się, ani na chwilę nie spuszczając z Lazara pustego wzroku. – To tylko drobna komplikacja, wypadek przy pracy, łatwo da się naprawić. Powinniście zostać... może jednak nastąpi to jeszcze dzisiaj, to wyburzenie. Chcecie zostać, prawda? Chcecie zobaczyć, jak cerkiew się wali? Będzie na co popatrzeć. – Tak. Ostrożna odpowiedź i częściowo prawdziwa, bo owszem, chciał zostać, ale nie, nie chciał oglądać, jak cerkiew obraca się w gruzy, tyle że nie zamierzał się do tego przyznawać, co to, to nie. – Na tym miejscu powstanie jeden z największych krytych basenów na świecie – ciągnął mężczyzna. – Żeby nasze

dzieci były zdrowe. Zdrowie naszych dzieci jest bardzo ważne. Jak się nazywacie? Najbardziej naturalne pytanie pod słońcem, a zarazem najbardziej przerażające. – Na imię mam Lazar. – Czym się zajmujecie? Już nie udawał, że to zwykła pogawędka, teraz było to jawne przesłuchanie. Ulec albo narazić się na prześladowanie, zachować się pragmatycznie czy trzymać się zasad – Lazar musiał wybierać. A miał wybór w przeciwieństwie do większości swoich braci, których można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Nie musiał się przyznawać, że jest duchownym. Władimir Lwow, były patriarcha Świętego Synodu, przekonywał, że kapłani nie mają obowiązku wyróżniać się strojem i dlatego mogą „zrzucić sutanny, ściąć włosy i zmienić się w zwykłych śmiertelników”. Lazar podzielał ten pogląd. Ze starannie przystrzyżoną bródką niczym nie wyróżniał się z tłumu i mógł okłamać agenta. Mógł się wyprzeć swojego powołania i liczyć na to, że kłamstwo go uratuje. Pracował w fabryce butów albo wyrabiał stoły – cokolwiek, byle nie wyznać prawdy. Agent czekał.

Tego samego dnia Przez kilka pierwszych tygodni życia pod jednym dachem Anisia nie przywiązywała do tego większej wagi. Maksym miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, dopiero co ukończył Moskiewską Akademię Teologiczną, zamkniętą w roku 1918, a niedawno znowu otwartą w ramach odrodzenia instytucji religijnych. Ona była o sześć lat starsza od niego, zamężna, nieosiągalna – kusząca perspektywa dla młodzieńca niezbyt doświadczonego seksualnie czy wręcz prawiczka, jak podejrzewała. Zamknięty w sobie, nieśmiały Maksym nie udzielał się towarzysko poza Kościołem, a znajomych i krewnych miał niewielu, w każdym razie nikt z nich nie mieszkał w mieście. Nic więc dziwnego, że się zadurzył. Znosiła jego tęskne spojrzenia, może nawet czuła się mile połechtana. Ale nie zachęcała go najmniejszym gestem. On jednak błędnie odczytał jej milczenie, uznał, że w ten sposób pozwala mu się adorować. Właśnie dlatego teraz poczuł się na tyle pewnie, że odważył się wziąć ją za rękę i oświadczyć: – Rzuć go. Zamieszkaj ze mną. Była przekonana, że chłopak nigdy nie zdobędzie się na odwagę, by wcielić w czyn swoje dziecinne marzenie – żeby uciekli razem. Jak widać, myliła się. Co niezwykłe, na przekroczenie linii dzielącej skrywane fantazje od jawnej propozycji wybrał sobie cerkiew jej męża. Przedstawieni na freskach apostołowie, demony, prorocy i aniołowie osądzali ich zakazane poczynania z ukrytych w mroku wnęk. Maksym ryzykował wszystko, do czego się szkolił – z pewnością groziła mu niełaska i wygnanie ze społeczności religijnej, bez szans na odkupienie. Jego żarliwa, płynąca ze szczerego serca prośba była oparta na tak fałszywych przesłankach, tak absurdalna, że Anisia nie mogła się powstrzymać i zareagowała w najgorszy możliwy sposób – skwitowała ją krótkim, pełnym zdziwienia śmiechem. Zanim zdążył odpowiedzieć, trzasnęły ciężkie dębowe drzwi. Zaskoczona Anisia odwróciła się w samą porę, by zobaczyć swojego męża Lazara, który pędził ku nim z takim pośpiechem, że – jak uznała – opacznie zrozumiał tę scenę i poczytał ją za dowód jej niewierności. Odsunęła się od Maksyma – ten gwałtowny ruch tylko spotęgował wrażenie winy. Gdy jednak Lazar, jej mąż od dziesięciu lat, się zbliżył, uświadomiła sobie, że martwi go zupełnie co innego. Zasapany ujął ją za ręce, te same ręce, które zaledwie kilka sekund wcześniej trzymał Maksym. – Wyłowili mnie z tłumu. Przesłuchiwał mnie agent. Mówił szybko, słowa płynęły ciurkiem z jego ust, a ich waga zepchnęła propozycję Maksyma na plan dalszy. – Śledzili cię? – zapytała Anisia. Potwierdził ruchem głowy. – Ukryłem się w mieszkaniu Mariny Niuriny. – I co było dalej? – On został na zewnątrz. Musiałem wyjść od tyłu. – Czy aresztują Marinę i zabiorą na przesłuchanie? Lazar zakrył twarz dłońmi. – Wpadłem w panikę. Nie wiedziałem, gdzie indziej mógłbym się schronić. Nie powinienem iść do niej. Anisia chwyciła go za ramiona. – Jeżeli będą musieli aresztować Marinę, żeby nas znaleźć, to zostało nam trochę czasu. Lazar pokręcił głową. – Podałem mu swoje imię. Zrozumiała. On by nie skłamał. Nie odstąpiłby od swoich zasad – ani dla niej, ani dla nikogo innego. Zasady liczyły się bardziej niż ich życie. Nie powinien się przyglądać burzeniu cerkwi, ostrzegała go, że to niepotrzebne ryzyko. Inwigilacja zgromadzonych była nieuchronna, a on rzucał się w oczy w tłumie gapiów. A jednak swoim zwyczajem puścił te słowa mimo uszu – zawsze udawał, że zastanawia się nad jej radami, tyle że nigdy z nich nie korzystał. Czyż nie błagała go, żeby nie zrażał do siebie władz kościelnych? Czy byli aż tak silni, że mogli robić sobie wrogów zarówno z państwa, jak i z Kościoła? Polityka wchodzenia w sojusze jednak go nie interesowała, chciał głosić to, co mu gra w duszy, nawet jeżeli w rezultacie pozostawał osamotniony, krytykując bez ogródek nowe relacje między biskupami a politykami. Uparty jak osioł i nieprzejednany, wymagał od niej, by podzielała jego stanowisko, odmawiając jej prawa do własnego zdania. Podziwiała go, tę jego wierność swoim przekonaniom. Ale on jej nie podziwiał. Była młodsza od niego, miała zaledwie dwadzieścia lat, kiedy się pobierali, a Lazar – trzydzieści pięć. Czasami zastanawiała się, czy nie poślubił jej dlatego, że dla kogoś po ślubach klasztornych zostanie białym – czyli żonatym – kapłanem, co samo w sobie stanowiło deklarację reformizmu. Pociągał go ten pomysł, jakże współgrający z jego liberalną filozofią. Od zawsze szykowała się więc na chwilę, kiedy państwo wkroczy w ich życie. Ale teraz, kiedy do tego doszło, poczuła się oszukana. Płaciła za poglądy męża, poglądy, na które nie miała żadnego wpływu, do których nie mogła nic wnieść od siebie.

Lazar położył rękę na ramieniu Maksyma. – Najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do seminarium i nas zadenuncjujesz. Skoro i tak trafimy do aresztu, dzięki donosowi pokażesz, że się od nas odcinasz. Jesteś jeszcze młody, Maksymie. Nikt nie będzie miał ci za złe, że nas opuściłeś. Ta propozycja miała swój podtekst. Lazar uważał, że jest ponad takie pragmatyczne zachowania, które są dobre dla innych, dla słabszych duchem mężczyzn i kobiet. Ta jego moralna wyższość dusiła, przytłaczała. Wcale nie pozwalała Maksymowi wyjść z tego bez szwanku, wręcz przeciwnie, zastawiała na niego pułapkę. – Maksymie, musisz stąd odejść – wtrąciła Anisia, siląc się na przyjazny ton. – Chcę zostać! – zareagował ostro. Upokorzony jej niedawnym śmiechem był uparty i obrażony. – Proszę cię, Maksymie, zapomnij o wszystkim, co tu się stało. – Anisia tak dobierała słowa, żeby dwuznaczność wypowiedzi nie dotarła do jej męża. – Jeśli zostaniesz, i tak nic ci z tego nie przyjdzie. Ale on tylko pokręcił głową. Anisia podchwyciła uśmiech Lazara. Jej mąż lubił Maksyma, bez dwóch zdań. Wziął go pod swoje skrzydła i całkowicie ślepy na fakt, że protegowany durzy się w jego żonie, zwracał uwagę wyłącznie na jego brak dostatecznej znajomości Pisma Świętego i filozofii. Przyjął więc decyzję Maksyma z radością, wierząc, że zostaje z jego powodu. Anisia podeszła do męża. – Nie możemy pozwolić, żeby narażał życie. – I nie możemy go zmusić, żeby odszedł. – Łazarze, to nie jest jego walka. Jej walka to także nie była. – Sam się do niej włączył. Szanuję to. Ty także musisz to uszanować. – To nie ma sensu! Próbując kształtować Maksyma na obraz i podobieństwo swoje, na męczennika, mąż postanowił ją upokorzyć, a jego skazać na pewną śmierć. – Dość tego! Nie mamy czasu! Chcesz, żeby był bezpieczny. Ja też tego chcę. Ale skoro Maksym ma ochotę zostać, zostanie. *** Lazar szybko ruszył do kamiennego ołtarza i pośpiesznie zaczął ogołacać go z tego, co na nim stało. Wszystkim wiernym związanym z jego cerkwią groziło niebezpieczeństwo. Dla żony i Maksyma niewiele mógł zrobić, łączyły ich zbyt bliskie więzy. Ale parafianie, ludzie, którzy mu zaufali, którzy wyjawiali mu swoje lęki... ich nazwiska za wszelką cenę musiał utrzymać w tajemnicy. Kiedy już ołtarz był goły, Lazar chwycił go z jednej strony. – Pchaj! Niewiele z tego rozumiejąc, Maksym zebrał siły i popchnął ciężki ołtarz. Podstawa z surowego kamienia zazgrzytała o kamienną posadzkę, ołtarz ustąpił powoli i ukazała się dziura – kryjówka, którą zbudowano mniej więcej przed dwudziestu laty podczas najbardziej zmasowanych ataków na Kościół. Zdjęto kamienne płyty, starannie wybrano spod nich ziemię i żeby się nie osunęła, wstawiono drewniane podpory, tworząc schowek o głębokości metra i szerokości dwóch metrów. Znajdował się w nim stalowy kufer. Lazar schylił się i wyciągnął ręce, a Maksym zrobił to samo, chwycił kufer z drugiej strony i wspólnymi siłami wytaszczyli go na podłogę cerkwi. Anisia otworzyła wieko. Maksym przykucnął obok niej. – Nuty? – Nie potrafił ukryć zdumienia w głosie. Kufer był pełen ręcznie zapisanego papieru nutowego. – W naszych mszach uczestniczył kompozytor, młody człowiek, niewiele starszy od ciebie – wyjaśnił Lazar. – Student Konserwatorium Moskiewskiego. Pewnej nocy przybiegł tu przerażony, że lada chwila mogą go aresztować. Obawiając się, że jego dzieła zostaną zniszczone, powierzył nam swoje kompozycje. Większość z nich została potępiona jako antyradziecka. – Dlaczego? – Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Nie miał się do kogo zwrócić, nie mógł zaufać nikomu z rodziny ani z przyjaciół. Dlatego przyszedł do nas. Zgodziliśmy się przechować dzieło jego życia. Krótko potem zniknął. Maksym przebiegł wzrokiem nuty. – A ta muzyka... jest dobra?

– Nigdy jej nie słyszeliśmy. Nikomu nie odważyliśmy się pokazać tych nut, nikomu nie pozwoliliśmy tego zagrać. Mogłyby się pojawić pytania. – I nie macie pojęcia, jak to brzmi? – Nie potrafię czytać nut. Moja żona też nie. Ale tracisz z oczu sedno sprawy, Maksymie. Obiecałem pomoc nie ze względu na wartość artystyczną dzieła. – I ryzykowaliście życie? A jeśli to bezwartościowe... – My nie bronimy tych nut – sprostował Lazar. – Bronimy ich prawa do przetrwania. Pewność siebie męża doprowadzała Anisię do szału. Ten młody kompozytor zwrócił się do niej, nie do niego. To ona uprosiła Lazara i namówiła go, żeby przechował partyturę. Snując teraz tę opowieść, pominął swoje wątpliwości i obawy, a ją zdegradował do roli biernego kibica. Ciekawa była, czy on w ogóle zdaje sobie sprawę ze zmian, jakie wprowadził do tej historii, z tego, że automatycznie przydał sobie znaczenia, koncentrując wszystko wokół siebie. Lazar podniósł plik nieoprawionego papieru nutowego, jakieś dwieście kartek. Zaplątały się wśród nich dokumenty dotyczące spraw kościelnych, a także kilka oryginalnych ikon, które ukryto i zastąpiono na ścianach kopiami. Pośpiesznie rozłożył wszystko na trzy kupki, starając się w miarę możliwości nie mieszać nut poszczególnych kompozycji. Podzielenie ich na trzy stwarzało realną szansę, że chociaż część z nich ocaleje. Ba, tylko jak znaleźć trzy osobne kryjówki oraz troje ludzi gotowych poświęcić życie dla zapisanych na papierze nut, mimo że nigdy nie poznali kompozytora ani nie słyszeli jego muzyki? Lazar wiedział, że może liczyć na pomoc wielu parafian. Ale na równie wielu z nich ciążyły rozmaite podejrzenia. Do tego zadania potrzebny był ideał człowieka radzieckiego, ktoś, czyjego mieszkania nigdy nie przeszukają. Tyle że gdyby ktoś taki w ogóle istniał, za nic by im nie pomógł. Anisia podsuwała kolejne propozycje. – Martemian Syrcow. – Ma za długi język. – Artiom Nachąjew. – Zgodziłby się, wziął nuty, a potem by się wystraszył i je spalił. – Niura Dimitriewa. – Też by się zgodziła, ale znienawidziłaby nas za to, że się do niej zwróciliśmy. Nie mogłaby spać. Ani jeść. Koniec końców zgodzili się co do dwóch osób. Lazar postanowił, że jedną część nut ukryją w cerkwi razem z większymi ikonami – po prostu schowają je z powrotem do kufra i przesuną ołtarz na swoje miejsce. A ponieważ to jego najprawdopodobniej będą śledzić, Anisia i Maksym mieli zanieść pozostałe partie nut pod dwa adresy. Każde z nich miało wyjść osobno. Anisia była gotowa. – Idę pierwsza. Maksym pokręcił głową. – Nie. Ja pójdę. Domyśliła się, dlaczego to zaproponował: jeżeli jemu się uda, to i jej prawdopodobnie nikt nie zatrzyma. Przekręcili klucz w drzwiach frontowych, podnieśli drewnianą belkę. Anisia wyczuła wahanie Maksyma – niewątpliwie przestraszył się, w końcu dotarło do niego, w jak trudnej sytuacji się znalazł. Lazar podał mu rękę. Maksym spojrzał na Anisię nad ramieniem jej męża. Gdy Lazar go puścił, podszedł do niej. Uściskała go i patrzyła, jak wychodzi w noc. Lazar zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku i powtórzył ich plan: – Odczekamy dziesięć minut. Zostawszy z mężem sam na sam, czekała przy wyjściu z cerkwi. Dołączył do niej, ale ku jej zdziwieniu nie zaczął się modlić, tylko wziął ją za rękę. *** Gdy upłynęło dziesięć minut, podeszli do drzwi. Lazar podniósł belkę. Anisia miała nuty w przerzuconej przez ramię torbie. Wyszła na dwór. Zdążyli już się pożegnać. Odwróciła się i bez słowa patrzyła, jak Lazar zamyka za nią drzwi. Usłyszała stukot opadającej belki. Ruszyła w kierunku ulicy, wypatrując jakichś twarzy w oknach, jakiegoś ruchu w cieniu. Nagle czyjaś ręka złapała ją za nadgarstek. Wystraszona odwróciła się na pięcie. – Maksym?! Co on tu robił? Gdzie nuty, które miał ze sobą? Spoza cerkwi dobiegło ostre, niecierpliwe wołanie: – Lew? Anisia zobaczyła mężczyznę w ciemnym mundurze – agenta MGB. Za nim ujrzała więcej ludzi, stłoczonych jak

karaluchy. Pytania wyleciały jej z głowy, skupiła się na imieniu, które wywołano: Lew. Za jednym zamachem to słowo rozwiązało cały worek kłamstw. To dlatego nie miał w mieście przyjaciół ani rodziny, to dlatego milczał tak uparcie podczas lekcji z Lazarem – nie miał pojęcia ani o Piśmie Świętym, ani o filozofii. To dlatego chciał wyjść z cerkwi pierwszy – nie zamierzał jej chronić, tylko zawiadomić śledzących i przygotować aresztowanie. Był czekistą, funkcjonariuszem tajnej policji. Oszukał ją i jej męża. Przeniknął do ich życia, żeby zebrać jak najwięcej informacji – nie tylko o nich, ale też o wszystkich, którzy z nimi sympatyzowali – i zadać cios ostatniej komórce oporu wewnątrz Kościoła. Czy uwiedzenie jej należało do zadań zleconych mu przez zwierzchników? Czy uznali ją za osobę słabą, naiwną i rozkazali temu przystojnemu oficerowi, żeby wcieliwszy się w fikcyjną postać – Maksyma – ją zmanipulował? Odezwał się cicho, zmysłowo, jakby nic się między nimi nie zmieniło: – Anisio, dam ci jeszcze jedną szansę. Chodź ze mną. Wszystko już załatwiłem. Ty ich nie obchodzisz. Oni chcą dorwać Lazara. Czułość i troska pobrzmiewające w jego głosie napawały grozą. Propozycja, jaką niedawno jej złożył – żeby z nim uciekła – nie była naiwną fantazją. Nie miała też w sobie nic romantycznego. Wynikała z zimnej kalkulacji agenta. – Posłuchaj rady, jakiej mi udzieliliście, i zadenuncjuj Lazara. Dla ciebie mogę kłamać. Potrafię cię obronić. Im chodzi tylko o niego. Lojalnością niczego nie wskórasz. *** Lwu kończył się czas. Anisia musi zrozumieć, że tylko on stwarza jej szansę przeżycia – bez względu na to, co sobie o nim myśli. Kurczowe trzymanie się zasad nic jej nie da. Podszedł do nich jego przełożony, funkcjonariusz Nikołaj Borysow. W wieku czterdziestu lat miał ciało podstarzałego ciężarowca, wciąż silnego, ale flaczejącego wskutek nadużywania alkoholu. – Pójdzie na współpracę? Lew wyciągnął rękę, błagając Anisię wzrokiem, żeby oddała mu torbę. – Pozwolisz? W odpowiedzi krzyknęła na cały głos: – Lazar! Nikołaj zrobił krok w przód i spoliczkował ją grzbietem dłoni. – Ruszajcie! – zawołał do swoich ludzi. W cerkiewne drzwi uderzyły siekiery. Lew ujrzał, że twarz Anisii wykrzywia nienawiść. Nikołaj wyrwał jej torbę. – On cię chciał uratować, niewdzięczna zdziro. Nachyliła się i szepnęła Lwu do ucha: – Ty naprawdę wierzyłeś, że z czasem mogłabym cię pokochać, mam rację? Funkcjonariusze złapali ją za ramiona. Kiedy ją odciągali, posłała mu wredny uśmieszek. – Ciebie nikt nigdy nie pokocha! Za nic na świecie! Lew odwrócił się do niej plecami; z całego serca pragnął, żeby ją wreszcie zabrali. Nikołaj w geście pocieszenia położył mu dłoń na ramieniu. – Wyjaśnianie, dlaczego niby ona nie jest zdrajczynią, byłoby ciut skomplikowane. Tak jest lepiej. Lepiej dla ciebie. Mało to innych kobiet, Lwie? Tego towaru nie brakuje. Lew dokonał swojego pierwszego aresztowania. Anisia się myliła. On już był kochany... przez państwo. Nie chciał miłości zdrajczyni, bo i co to za miłość... Oszustwo, zdrada... to przecież narzędzia pracy funkcjonariusza. Miał pełne prawo się nimi posłużyć. Od zdrady zależał los jego ojczyzny. Jako żołnierz – zanim został agentem MGB – w celu pokonania faszystów z konieczności dopuszczał się strasznych rzeczy. Ale dla dobra sprawy nawet najbardziej potworne czyny były usprawiedliwione. Wszedł do cerkwi. Lazar nie próbował uciekać – klęczał przed ołtarzem i modlił się, czekając, aż dopełni się jego przeznaczenie. Na widok Lwa jego duma i wyzywająca postawa znikły. Kiedy dotarła do niego prawda, w jednej chwili postarzał się o kilka lat. – Maksym? Po raz pierwszy, odkąd się poznali, to on szukał odpowiedzi u podopiecznego. – Nazywam się Lew Stiepanowicz Demidow. Lazar milczał przez kilka sekund. W końcu wyjąkał: – Polecił mi cię sam patriarcha...

– Patriarcha Krasikow jest dobrym obywatelem. Lazar pokręcił głową, nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Patriarcha jest donosicielem. A podopieczny Lazara okazał się szpiegiem nasłanym na niego przez najwyższego dostojnika w Kościele. Poświęcili go w imieniu państwa, tak samo jak poświęcili cerkiew Świętej Zofii. Był durniem, zalecając innym ostrożność, prawiąc kazania o rozwadze, kiedy obok niego stał funkcjonariusz MGB i robił notatki. Nikołaj wysunął się naprzód. – Gdzie są pozostałe papiery? Lew wskazał na ołtarz. – Pod spodem. Trzej agenci odsunęli ołtarz, odsłaniając kufer. – Czy podał wam jakieś nazwiska? – zapytał Nikołaj. – Martemian Syrcow. Artiom Nachajew. Niura Dimitriewa. Moisiej Siemaszko. Zauważył minę Lazara – niedowierzanie zastąpiła odraza. Lew podszedł do niego. – Patrzeć na podłogę! Lazar nie odwrócił wzroku. Lew siłą zmusił go do opuszczenia głowy. – Gap się na podłogę! Lazar znów uniósł głowę. Tym razem Lew uderzył go w twarz. Powoli, brocząc krwią z rozciętej wargi, Lazar spojrzał w górę. Nadal z odrazą, ale też wyzywająco. – Jestem dobrym człowiekiem – oświadczył Lew. Zabrzmiało to niczym wyjaśnienie, zupełnie jakby w oczach Lazara wyczytał pytanie. Chwycił swojego mentora za włosy i zaczął go tłuc bez przerwy, cios za ciosem, mechanicznie jak nakręcany żołnierzyk, powtarzając tę czynność tak długo, aż rozbolały go knykcie, aż zdrętwiały mu ramiona, a twarz Lazara zwiotczała. Gdy w końcu przerwał i go puścił, kapłan osunął się na podłogę; zakrwawione usta wyglądały, jakby się zaślinił. Nikołaj, patrząc, jak wynoszą Lazara, za którym na posadzce od ołtarza do drzwi ciągnął się krwawy ślad, położył rękę na ramieniu podwładnego. Zapalił papierosa. – Państwo potrzebuje takich jak my. Otępiały Lew wytarł krew w spodnie. – Przed wyjściem chciałbym się tu trochę rozejrzeć – powiedział. Nikołaj w ciemno kupił propozycję. – Perfekcjonista, to mi się podoba! Ale pośpiesz się. Dzisiaj się nawalimy. Przecież nie piłeś od dwóch miesięcy! Żyłeś tu jak mnich! – Roześmiał się z własnego żartu, poklepał Lwa po plecach i wyszedł. Gdy Lew został sam, podszedł do przesuniętego ołtarza i zajrzał do dziury. Między bokiem kufra a ścianą z ziemi utkwiła pojedyncza kartka. Schylił się i ją podniósł. Był to papier nutowy. Przebiegł wzrokiem po nutach. Uznał, że lepiej nie wiedzieć, co zginęło, przesunął kartkę nad płomień pobliskiej świecy i patrzył, jak papier czernieje.

Siedem lat później

Moskwa 12 marca 1956 Suren Moskwin, kierownik niewielkiej drukarni akademickiej, słynął z tego, że wyrabiał podręczniki najpodlejszej jakości, drukowane na najcieńszym papierze farbą, która plamiła palce, i z klejonymi grzbietami rozpadającymi się zaraz po otwarciu książki. Nie wynikało to z jego lenistwa czy nieudolności. Przeciwnie – zaczynał pracę skoro świt, a kończył późną nocą. Podręczniki były tak tandetne, jak marny był surowiec z przydziałów państwowych. Bo chociaż treść publikacji akademickich starannie kontrolowano, to przecież nie stanowiły one priorytetów inwestycyjnych. Uwięziony w systemie kwotowym Suren zmuszony był produkować olbrzymie nakłady książek na papierze najgorszego gatunku i w jak najkrótszym czasie. Skazany na łaskę i niełaskę tej polityki, która nigdy nie podlegała zmianom, wstydził się w duchu, że stracił reputację i upadł tak nisko. Stał się obiektem drwin – studenci i wykładowcy z poplamionymi farbą drukarską palcami żartowali, że książka od Moskwina zostaje z tobą na zawsze. Obśmiewany za plecami, stwierdził, że coraz trudniej przychodzi mu zwlec się z łóżka. Przestał się odżywiać jak należy. Pił od rana do nocy, upychając butelki w szufladach i za półkami. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat dowiedział się o sobie czegoś nowego – że publiczne upokorzenie wcale go nie bawi. Sprawdzając linotyp i rozpamiętując swoje porażki, zauważył, że w progu stanął jakiś młody człowiek. – Tak? – rzucił obronnym tonem. – O co chodzi? To nienormalne, żeby zjawiać się tak bez zapowiedzi. Mężczyzna wszedł do środka. Ubrany był jak typowy student, w długi płaszcz i tandemy czarny szalik. W wyciągniętej ręce trzymał książkę. Suren wyrwał mu ją, szykując się na kolejną falę skarg. Rzucił okiem na okładkę: Państwo a rewolucja Lenina. Wydrukowali nowy tom zaledwie w zeszłym tygodniu, do sprzedaży trafił dzień czy dwa dni temu, a tymczasem ten młodzian najwyraźniej jako pierwszy zauważył, że coś jest nie w porządku. Błąd w tak doniosłym dziele to poważna sprawa, za panowania Stalina taka pomyłka mogła się skończyć aresztowaniem. Student pochylił się, otworzył książkę na stronie tytułowej, na której widniała czarno-biała fotografia. – Według podpisu to jest zdjęcie Lenina... – odezwał się student. – Ale jak sam pan widzi... Fotografia przedstawiała człowieka z gruntu niepodobnego do Lenina, mężczyznę stojącego pod ścianą, bielutką ścianą. Miał włosy w nieładzie i dziki wyraz oczu. Suren zatrzasnął książkę i zwrócił się do studenta: – Wydaje ci się, że mógłbym wydrukować tysiąc egzemplarzy tej książki z niewłaściwym zdjęciem? Coś ty za jeden? Jak się nazywasz? Dlaczego mi to robisz? Moje kłopoty wynikają z marnego surowca, a nie z niedbałości! Pchnął książkę tak, że dźgnęła studenta w pierś. Spod rozwiązanego szalika wyłonił się fragment tatuażu. Na ten widok Suren się zawahał. Tatuaż zupełnie nie licował z wyglądem typowego studenta. Nikt nie zostawiał takich śladów na swojej skórze, chyba że wory, zawodowi przestępcy. Gdy oburzenie Surena straciło impet, student skorzystał z jego wahania i wyszedł pośpiesznie. Drukarz bez entuzjazmu ruszył za nim, wciąż ściskając książkę, i patrzył, jak tajemnicza postać ginie w mroku nocy. Z niepokojem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Coś nie dawało mu spokoju – ta fotografia. Wyjął okulary, otworzył książkę i baczniej przyjrzał się twarzy na zdjęciu, tym przerażonym oczom. Nagle tożsamość tego człowieka objawiła mu się niczym statek widmo wypływający z gęstej mgły. Znał tę twarz. Włosy w nieładzie i dziki wzrok wynikały stąd, że mężczyzna został aresztowany, wyciągnięty z łóżka. Suren rozpoznał fotografię z tego prostego powodu, że sam ją zrobił. Nie zawsze był kierownikiem drukarni. Wcześniej pracował dla MGB. Dwadzieścia lat lojalnej służby – kariera Surena w tajnej policji trwała znacznie dłużej niż wielu jego przełożonych. Jego atutem było niskie stanowisko i banalne prace, jakie mu powierzano – sprzątanie cel, fotografowanie więźniów. Był dostatecznie łebski, żeby nie domagać się większej odpowiedzialności. Niezauważany przez nikogo uniknął regularnie przeprowadzanych czystek wśród wyższych szarż. Żądano od niego trudnych rzeczy, a on wypełniał obowiązki bez mrugnięcia okiem. W tamtych czasach był człowiekiem budzącym strach. Nikt nigdy się z niego nie nabijał. Nie ośmieliliby się. Kiepskie zdrowie zmusiło go do przejścia na emeryturę. Pomimo szczodrej odprawy i wygodnego życia stwierdził, że bezczynność mu nie służy. Leżąc w łóżku i nie mając nic do roboty, błądził myślami, sięgając w przeszłość i przypominając sobie twarze takie jak wetknięta w tę książkę. Jedynym wyjściem było zajęcie się czymś, umawianie się na wizyty i spotkania. Musiał znaleźć sobie zawód. Nie miał najmniejszej ochoty rozpamiętywać przeszłości. Zamknął książkę i wsunął ją do kieszeni. Dlaczego stało się to akurat dzisiaj? Z pewnością to nie przypadek. Mimo że nie udało mu się wyprodukować książki ani czasopisma o należytej jakości, ni stąd, ni zowąd zlecono mu druk ważnego dokumentu państwowego. Nie zdradzono mu charakteru tego dzieła, ale tak prestiżowe zamówienie oznaczało wysokogatunkowe surowce – dobry papier i taką samą farbę drukarską. Nareszcie dano mu szansę

wytworzenia czegoś, z czego będzie dumny. Dokument mieli mu dostarczyć dziś wieczorem. I akurat wtedy, gdy szczęście się do niego uśmiechnęło, ktoś z zadrą w sercu usiłował go zdyskredytować. Wyszedł z hali maszyn i pośpieszył do biura, starannie przyczesując na bok rozwichrzone siwe włosy. Tego dnia wbił się w swój najlepszy garnitur – miał dwa, jeden na co dzień i drugi na specjalne okazje. To właśnie była taka specjalna okazja. Dzisiaj bez oporów zwlókł się z łóżka. Obudził się nawet wcześniej niż żona. Goląc się, pogwizdywał. Po raz pierwszy od wielu tygodni zjadł całe śniadanie. W drukarni był wcześniej niż zwykle, zaraz po przyjściu wyciągnął butelkę wódki z szuflady, wylał zawartość do zlewu, a potem przez cały dzień sprzątał, latał z mokrą szmatą, odkurzał, ścierał plamy smaru z linotypów. Gdy jego synowie, studenci uniwersytetu, przyszli z wizytą, nie mogli się nadziwić tej przemianie. Suren uświadomił ich, że utrzymywanie zakładu pracy w czystości to kwestia zasad. Zakład pracy to miejsce, gdzie człowiek kształtuje tożsamość i odnajduje sens życia. Pocałowali go na pożegnanie, życząc mu powodzenia z tym tajemniczym nowym zleceniem. Nareszcie po wielu latach, kiedy utrzymywał swoją pracę w tajemnicy, i po latach ostatnich porażek mogli być z niego dumni. Spojrzał na zegarek. Dziewiętnasta. Mogą przyjść lada chwila. Musi zapomnieć o nieznajomym i fotografii, teraz to nie ma znaczenia. Nie może sobie pozwolić na roztargnienie. Nagle pożałował, że wylał butelkę wódki. Kieliszek ukoiłby mu nerwy. Ba, ale mogliby wyczuć w jego oddechu alkohol. Lepiej nic nie pić, lepiej się denerwować – w ten sposób tylko pokaże, jak poważnie podchodzi do swojej pracy. Sięgnął po butelkę kwasu – napoju bezalkoholowego wyrabianego z żytniego chleba. Na razie musi mu wystarczyć. W pośpiechu, roztrzęsiony na skutek odstawienia alkoholu, przewrócił tacę z matrycami liter. Spadła z biurka, a litery rozsypały się po kamiennej posadzce. Brzdęk, brzdęk Suren zamarł w bezruchu. Nie był już w swoim biurze, stał w wąskim ceglanym korytarzu z szeregiem stalowych drzwi z jednej strony. Pamiętał to miejsce – więzienie Orzeł, gdzie podczas wybuchu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej pracował jako strażnik. Zmuszeni do odwrotu przed szybko nacierającą armią niemiecką on i jego koledzy dostali rozkaz zlikwidowania wszystkich więźniów, żeby nie zostawić hitlerowskim najeźdźcom żadnych sympatyków. Podczas gdy budynki były bombardowane przez stukasy i ostrzeliwane przez panzery, mieli do rozwiązania logistyczną łamigłówkę – w jaki sposób w ciągu kilku minut unicestwić setki więźniów politycznych stłoczonych w dwudziestu celach? Nie było czasu na rozstrzeliwanie czy stryczek. I wtedy Suren wpadł na pomysł, żeby użyć granatów – po dwa do każdej celi. Przeszedł na koniec korytarza, uchylił stalową kratkę w drzwiach i wrzucił je do środka – brzdęk, brzdęk, właśnie taki odgłos wydawały granaty odbijające się od betonowej podłogi. Zatrzasnął kratkę, żeby nikt nie mógł wyrzucić granatów z powrotem, i pędem wrócił na drugą stronę korytarza, wyobrażając sobie, jak tamci gorączkowo usiłują złapać granaty, które wyślizgują się z ich brudnych paluchów, i jak próbują je wyrzucić przez małe zakratowane okno. Teraz zatkał uszy rękami, jakby mogło to odpędzić wspomnienia. Ale dźwięk nie ustawał, był coraz głośniejszy, granaty padające na betonową podłogę, cela po celi. Brzdęk, brzdęk, brzdęk, brzdęk –Przestańcie! – krzyknął. Oderwał dłonie od uszu i uświadomił sobie, że ktoś puka do drzwi.

13 marca Na gardle ofiary widniało wiele głębokich nacięć o nierównych krawędziach. Powyżej ani poniżej tego, co zostało z szyi mężczyzny, nie było żadnych obrażeń, co sprawiało sprzeczne wrażenie szału i pełnej kontroli. Zważywszy na brutalność ataku, krwi było bardzo niewiele – rozlewała się na prawo i lewo od nacięć, tworząc kałużę w kształcie złożonych anielskich skrzydeł. Wyglądało na to, że zabójca obalił ofiarę na podłogę, przytrzymał i szlachto wał ją jeszcze długo po tym, jak Suren Moskwin – pięćdziesięciopięcioletni kierownik małej drukarni akademickiej – już nie żył. Zwłoki znaleźli wczesnym rankiem jego synowie, Wsiewołod i Aksentij, którzy zjawili się na miejscu zbrodni zaniepokojeni tym, że ojciec nie wrócił do domu. Zrozpaczeni zawiadomili milicję, a ta zastała splądrowane biuro – powyciągane z biurka szuflady, walające się na podłodze papiery, wyłamane zamki szafek na akta. Uznali, że był to spartaczony napad rabunkowy. Dopiero późnym popołudniem, jakieś siedem godzin po odkryciu zwłok, milicjanci skontaktowali się wreszcie z wydziałem zabójstw, kierowanym przez byłego agenta MGB Lwa Stiepanowicza Demidowa. Dla Lwa takie opóźnienia były chlebem powszednim. Stworzył wydział zabójstw przed trzema laty, korzystając z pozycji, jaką zapewniło mu wyjaśnienie morderstw ponad czterdzieściorga czworga dzieci. Od początku stosunki wydziału z milicją mundurową były mocno napięte. Współpraca się nie układała. Wielu milicjantów oraz funkcjonariuszy KGB traktowało powołanie wydziału jako przejaw niedopuszczalnej krytyki zarówno ich pracy, jak i państwa w ogóle. Po prawdzie mieli rację. Lew stworzył go w proteście przeciwko temu, na czym polegała jego rola jako agenta. W poprzedniej pracy aresztował wielu cywilów, chociaż jedynym powodem tych aresztowań była lista nazwisk, którą dostawał od przełożonych. Dla odmiany wydział zabójstw opierał się na dowodach rzeczowych, a nie obstalunkach politycznych. Lew miał za zadanie przekazywać fakty dotyczące każdego śledztwa swoim zwierzchnikom. To od nich zależało, co dalej zrobią z tą prawdą. W głębi ducha miał nadzieję, że pewnego dnia zmieni bilans swoich dokonań i że winni przewyższą liczebnie niewinnych. Ale nawet przy optymistycznych założeniach do osiągnięcia tego celu czekała go jeszcze długa droga. Wolność przyznana wydziałowi zabójstw wynikała stąd, że praca Lwa Demidowa była objęta klauzulą najwyższej tajności. Jego funkcjonariusze składali sprawozdania bezpośrednio najwyższym urzędnikom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i działali jako tajna podsekcja Głównego Biura Dochodzeń Kryminalnych. Naród wciąż powinien wierzyć w ewolucję społeczeństwa, a istotą takiej wiary były spadające wskaźniki przestępczości. Faktów, które temu przeczyły, nie dopuszczano do powszechnej świadomości. Żaden obywatel nie mógł się skontaktować z wydziałem zabójstw z tego prostego powodu, że nikt nie wiedział o jego istnieniu. Dlatego też Lew nie mógł rozgłaszać, że poszukuje informacji albo świadków, bo takie działania byłyby równoznaczne z ogłaszaniem wszem wobec, że przestępczość jednak istnieje. Swoboda, jaką mu dano, była bardzo szczególna, a Lew, który robił, co w jego mocy, byleby tylko zostawić poprzednią karierę w tajnej policji za sobą, stwierdził, że oto znów szefuje tajnej policji, tyle że całkiem innego rodzaju. Zaniepokojony pobieżnym wyjaśnieniem przyczyny śmierci Moskwina bacznie oglądał miejsce zbrodni. Jego wzrok przykuło krzesło. Stało (bo gdzieżby indziej?) za biurkiem, tyle że nieco na ukos. Podszedł do niego, przykucnął i przejechał palcem po wąskim pęknięciu jednej z nóg. Usiadł na nim ostrożnie, nie całym ciężarem, lecz kiedy tylko się oparł, noga nie wytrzymała. Krzesło było złamane. Gdyby ktoś na nim usiadł, musiałby się przewrócić. A jednak stało przy biurku, jakby nadawało się do użytku. Lew wrócił do ofiary zabójstwa i ujął dłonie zmarłego. Żadnych skaleczeń, zadrapań... nic, co by wskazywało, że się bronił. Ukląkł i nachylił się nad szyją nieboszczyka. Jedyne kawałki skóry zachowały się tylko na karku, który dotykał podłogi i dlatego nie został pochlastany. Lew wyjął nóż, wsunął go pod kark ofiary i uniósł ostrze, odsłaniając wąski pas nieuszkodzonej skóry. Była posiniaczona. Puścił fragment skóry, schował nóż i już miał wstać, gdy naraz jego wzrok padł na kieszeń garnituru zabitego. Sięgnął do niej i wyciągnął cienką książeczkę – Państwo a rewolucja Lenina. Jeszcze zanim ją otworzył, zauważył, że z grzbietem jest coś nie tak – ktoś wkleił jedną kartkę. Otworzył książkę w tym miejscu i ujrzał zdjęcie rozczochranego mężczyzny. Chociaż nie miał pojęcia, kim jest ten facet, to z miejsca rozpoznał ten rodzaj fotografii – bielutkie tło, zdezorientowana mina podejrzanego. Było to zdjęcie z policyjnego aresztu. Wstał zaskoczony tak wyszukaną anomalią. Do pokoju wszedł Timur Niestierow i zerknął na książkę. – Coś ważnego? – Nie jestem pewny. Timur był najlepszym kolegą i przyjacielem Lwa. Ich przyjaźń cechowała powściągliwość. Nie pijali razem, nie przekomarzali się, w sumie nawet niewiele rozmawiali, chyba że o pracy – jako partnerzy przeważnie milczeli. Dla

cyników był to powód, żeby doszukiwać się w tym wzajemnej urazy. Lew, mimo że o dziesięć lat młodszy od Timura, obecnie był jego przełożonym, chociaż kiedyś należał do podwładnych; zawsze jednak tytułował go i zwracał się do niego oficjalnie „generale Niestierow”. Obiektywnie rzecz biorąc, to Lew bardziej skorzystał na ich wspólnym sukcesie. Niektórzy insynuowali, że jest goniącym za osobistymi korzyściami indywidualistą i karierowiczem. Ale Timur nie okazywał zazdrości. Stanowisko służbowe nie miało dla niego większego znaczenia. Był dumny ze swojej pracy. Zapewnił rodzinie dobrobyt. Po przeprowadzce do Moskwy i poniewieraniu się na listach oczekujących przyznano mu w końcu nowoczesne mieszkanie z bieżącą gorącą wodą i dostawą elektryczności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Tak więc bez względu na to, jak ich stosunki wyglądały dla kogoś z zewnątrz, ufali sobie bezgranicznie. Timur wskazał główne pomieszczenie drukarni, gdzie wysokie linotypy stały niczym olbrzymie mechaniczne owady. – Przyszli synowie. – Wprowadź ich. – Do pokoju, w którym leżą zwłoki ich ojca? – Tak. Wcześniej milicjanci zwolnili synów zabitego i odesłali do domu, zanim Lew zdążył ich przesłuchać. Zamierzał przeprosić, że ponownie naraża ich na oglądanie zwłok ojca, ale ani myślał ufać informacjom przekazanym mu z drugiej ręki przez milicjantów. Na wezwanie Wsiewołod i Aksentij – obaj nieco po dwudziestce – stanęli w progu ramię w ramię. – Funkcjonariusz Lew Demidow – przedstawił się Lew. – Zdaję sobie sprawę, jakie to dla was trudne. Żaden z nich nawet nie zerknął na zwłoki ojca, obaj nie odrywali wzroku od Lwa. – Odpowiedzieliśmy już na pytania milicji – odezwał się starszy z nich, Wsiewołod. – Nie zajmę wam dużo czasu. Czy ten pokój jest dokładnie w takim samym stanie, w jakim go zastaliście dziś rano? – Tak, jest tak samo. Ciężar rozmowy wziął na siebie Wsiewołod. Aksentij milczał, od czasu do czasu strzelając oczami w górę. – Czy to krzesło stało przy biurku? – pytał dalej Lew. – Może w trakcie szamotaniny zostało przewrócone? – Szamotaniny? – Między waszym ojcem a zabójcą. Zapadła cisza. – To krzesło jest złamane – podjął Lew. – Przewróciłoby się, gdyby ktoś na nim usiadł. Przyznasz, że stawianie złamanego krzesła przy biurku jest dziwne? Nie da się na nim siedzieć. Obaj synowie odwrócili się w stronę krzesła. – Sprowadził nas pan tu znowu, żeby rozmawiać o krześle? – spytał Wsiewołod. – Jest bardzo ważne. Uważam, że wasz ojciec posłużył się nim, żeby się powiesić. Tak niedorzeczne stwierdzenie powinno wywołać oburzenie z ich strony. A jednak milczeli. Czując, że jego domysły są trafne, Lew rozwijał swoją teorię. – Sądzę, że wasz ojciec sam się powiesił, być może na jednej z tych belek na suficie w drukarni. Stanął na krześle, a potem wykopał je spod nóg. Rano znaleźliście jego zwłoki. Zaciągnęliście go tutaj, a krzesło ustawiliście z powrotem na miejscu, nie zauważyliście jednak, że jest uszkodzone. Któryś z was, a może obaj, poderżnął mu gardło, próbując ukryć otarcia skóry od sznura. A potem upozorowaliście włamanie do biura. Byli obiecującymi studentami. Samobójstwo mogło zakończyć ich kariery i zaprzepaścić widoki na przyszłość. Samobójstwo, próba odebrania sobie życia, depresja, a nawet wyrażenie na głos tego, że myśli się o skończeniu ze sobą – wszystkie takie rzeczy traktowano jak obelgę wobec państwa. Dla samobójstwa, tak jak i dla morderstwa, nie było miejsca w ewolucji społeczeństwa na wyższy szczebel. Synowie najwyraźniej zastanawiali się, czy uda im się odeprzeć to oskarżenie. Lew przybrał łagodniejszy ton. – Sekcja zwłok wykaże złamanie kręgosłupa. Mam obowiązek zbadać jego samobójstwo równie drobiazgowo, jak gdyby chodziło o morderstwo. Powód, dla którego chcę wiedzieć, dlaczego się zabił, ma związek ze mną, a nie z waszym zrozumiałym pragnieniem ukrycia prawdy. Młodszy syn Aksentij odezwał się po raz pierwszy: – Poderżnąłem mu gardło – przyznał. I ciągnął: – Opuszczając jego ciało, zdałem sobie sprawę z tego, co zrobił z naszym życiem. – Czy macie pojęcie, dlaczego się zabił? – Bez przerwy pił. I miał depresję z powodu pracy. Mówili prawdę, ale niecałą – albo nieświadomie, albo z wyrachowania. Lew naciskał dalej: – Pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna nie odbiera sobie życia tylko dlatego, że czytelnicy jego książek mają palce

poplamione farbą drukarską. Wasz ojciec wykaraskał się z o wiele większych kłopotów. Starszy syn się zezłościł. – Od czterech lat studiuję, żeby zostać lekarzem. I wszystko na nic... teraz już żaden szpital mnie nie zatrudni. Lew wyprowadził ich z biura do drukarni, z dala od leżących na widoku zwłok ojca. – Dopiero nad ranem zaniepokoiliście się, że ojciec nie wrócił na noc do domu. Spodziewaliście się, że będzie pracował do późna, inaczej martwilibyście się już wczoraj wieczorem. A skoro tak, dlaczego nie ma matryc gotowych do druku? Tu stoją cztery linotypy do składu. Ale nie złożono ani jednej strony. Zupełnie jakby tu nikt nie pracował. Podeszli do olbrzymich maszyn. Każda z nich miała z przodu klawiaturę taką jak w maszynie do pisania, tablicę z czcionkami. Lew zwrócił się do synów drukarza: – W obecnej sytuacji potrzeba wam przyjaciół. Nie mogę przejść nad samobójstwem waszego ojca do porządku dziennego, ale mogę się zwrócić do przełożonych, żeby nie wyciągali konsekwencji z jego postępku i nie łamali wam kariery. Czasy się zmieniły, teraz już nie musicie ponosić odpowiedzialności za błędy ojca. Ale jeżeli chcecie, żebym wam pomógł, musicie na to zasłużyć. Opowiedzcie mi, co tu się stało. Nad czym pracował wasz ojciec? Młodszy syn wzruszył ramionami. – Nad jakimś dokumentem państwowym. Nie czytaliśmy go. Zniszczyliśmy wszystkie strony, które zdążył złożyć. Nie skończył całości. Pomyśleliśmy, że wpadł w depresję, bo znów musiał drukować jakąś marnej jakości gazetę. Spaliliśmy egzemplarz, który dostał na papierze. Stopiliśmy złożone wiersze. Nic nie zostało. To cała prawda. Lew nie zamierzał się poddać. Wskazał na linotypy. – Na której maszynie pracował? – Na tej. – Pokażcie mi, jak to działa. – Przecież wszystko zniszczyliśmy. – Proszę. Aksentij zerknął na brata, najwyraźniej czekał na przyzwolenie. Wsiewołod skinął głową. – Maszyną steruje się z klawiatury. Z tyłu urządzenia znajduje się zasobnik czcionek. Każdy wiersz składa się z matryc liter, między którymi wstawia się matryce spacji. Kiedy dana linijka jest już gotowa, odlewa się ją z mieszaniny płynnego ołowiu i cyny. Otrzymujemy tak zwany wiersz linotypowy. Wiersze układa się na tej tacy, aż w końcu mamy całą stronę tekstu. Wtedy pokrywa się tę metalową stronę farbą drukarską, odbija na papierze... i mamy gotowy wydruk. Ale jak już mówiłem, stopiliśmy wszystkie strony. Nic się nie zachowało. Lew przeszedł na tył maszyny. Jego oczy śledziły mechanikę tego procesu, od zbiornika matryc liter po zespół składający. – Kiedy piszę na klawiaturze, matryce liter znajdują się w tym zasobniku czcionek? – zapytał. – Tak. – Nie ma już pełnych wierszy tekstu. Zniszczyliście je. Ale w tym zasobniku znajduje się fragment wiersza, linijka, która nie została dokończona. Wskazał palcem na niepełną linijkę matryc liter. – Wasz ojciec był w połowie składania wiersza. Synowie drukarza zajrzeli do maszyny. Lew miał rację. – Chcę mieć odbitkę tych słów. Starszy z braci zaczął stukać w klawisz spacji. – Jeżeli dodamy spacje aż do końca, linijka będzie gotowa do odlania. Wstawiali puste matryce, aż w końcu wierszownik był pełny. Przepychacz wycisnął stopiony ołów i z maszyny wyskoczył wąski, długi wiersz linotypowy – ostatnie słowa, jakie złożył Suren Moskwin, zanim odebrał sobie życie. Odlew wiersza leżał na boku, tak że nie było widać liter. – Czy to gorące? – zapytał Lew. – Nie. Wziął odlany wiersz i położył na tacy. Pokrył powierzchnię farbą drukarską, nakrył ją kartką białego papieru i przycisnął.

Tego samego dnia Siedząc przy kuchennym stole, Lew gapił się na kartkę. Trzy słowa – tylko tyle zostało z dokumentu, przez który Suren Moskwin postanowił się zabić: Eichego zmuszono torturami Lew czytał te słowa na okrągło, nie potrafił oderwać od nich wzroku. Mimo że wyrwane z kontekstu, i tak działały hipnotyzujące W końcu otrząsnął się z fascynacji, odsunął kartkę na bok, sięgnął po teczkę i położył ją płasko na biurku. Zawierała dwie ściśle tajne teczki osobowe. Mógł je uzyskać wyłącznie za specjalną zgodą. W wypadku pierwszych akt nie było problemu, dotyczyły Surena Moskwina. Drugie jednak wywołały szereg pytań. Teczka, o którą się zwrócił, zawierała materiały na temat Roberta Eichego. Już otwierając pierwszy zestaw dokumentów, poczuł ciężar przeszłości tego człowieka – kartki piętrzyły się i piętrzyły. Moskwin był niegdyś funkcjonariuszem służby bezpieczeństwa – czekistą – tak samo jak Lew, z tą różnicą, że służył o wiele dłużej od niego i podczas gdy tysiące innych funkcjonariuszy trafiało przed pluton egzekucyjny, on trzymał się na posadzie. Teczka zawierała listę wszystkich donosów złożonych przez Moskwina w trakcie jego kariery. Nestor Jurowski. Sąsiad. Stracony Rozalia Reisner. Przyjaciółka. 10 lat Jakow Błok. Sklepikarz. 5 lat Karl Uricki. Kolega. Strażnik. 10 lat Dziewiętnaście lat służby, dwie strony denuncjacji – niemal sto nazwisk – a jednak tylko jedna z tych osób należała do jego rodziny. Jona Radek Kuzynka. Stracona Lew znał tę technikę. Daty donosów były przypadkowe, czasem wiele wypadało w jednym miesiącu, a potem przez kilka miesięcy nic. Ten chaotyczny rozrzut w czasie był celowy, miał ukryć staranną kalkulację. Zadenuncjowanie kuzynki niemal na pewno było posunięciem strategicznym. Moskwin nie mógł sobie pozwolić, by wyglądało na to, że jego lojalność wobec państwa kończy się na rodzinie. Żeby przydać liście wiarygodności, musiał poświęcić kuzynkę – broniło go to przed zarzutem, że donosi tylko na tych, którzy nic dla niego nie znaczą. Niepodobna, żeby ktoś, kto tak jak on za wszelką cenę chciał przeżyć, mógł popełnić samobójstwo. Sprawdzając daty i miejsca pracy Moskwina, w pewnej chwili Lew odchylił się na krześle zaskoczony. Byli kolegami – przed siedmiu laty obaj pracowali na Łubiance. Ich drogi nigdy się nie skrzyżowały, a w każdym razie nic takiego sobie nie przypominał. Lew był śledczym – dokonywał aresztowań, śledził podejrzanych. Moskwin służył jako strażnik – transportował więźniów i nadzorował ich pobyt w więzieniu. Lew za wszelką cenę unikał podziemnych pokoi przesłuchań, jakby wierzył, że drewniana podłoga chroni go przed tym wszystkim, co działo się na dole dzień w dzień. Jeśli samobójstwo Moskwina miało być przejawem jego wyrzutów sumienia, to cóż mogło wzbudzić tak skrajne uczucia po tylu latach? Lew zamknął akta i zabrał się do następnych. Teczka Roberta Eichego była grubsza, cięższa, z napisem TAJNE na okładce i ciasno związana, jakby uwięziono w niej coś wyjątkowo obrzydliwego. Lew rozwiązał tasiemki. Nazwisko wydało mu się znajome. Przerzucając kartki, przekonał się, że Eiche wstąpił do partii w roku 1905, a więc długo przed rewolucją, w czasach kiedy przynależność do partii komunistycznej oznaczała wygnanie albo egzekucję. Przebieg kariery miał nienaganny, wysunięto nawet jego kandydaturę do Biura Politycznego Komitetu Centralnego. A mimo to dwudziestego dziewiątego kwietnia 1938 roku został aresztowany. W żadnym razie nie był zdrajcą, to oczywiste. A jednak się przyznał – w teczce znajdował się protokół strona po stronie opisujący jego antyradziecką działalność. Lew osobiście napisał tyle przygotowanych zawczasu zeznań, w których więźniowie przyznawali się do winy, że bez trudu rozpoznał dzieło agenta, pełne sztampowych zwrotów dowodzących, że to robota swoich. Gotowiec, który pod przymusem mógłby podpisać dowolny podejrzany. Dalej Lew natknął się na zapewnienie o niewinności napisane przez Eichego w więzieniu. W przeciwieństwie do dokumentu, w którym przyznawał się do winy, tutaj styl był głęboko ludzki, przejmujący; Eiche żałośnie wychwalał partię pod niebiosa i oprócz deklaracji miłości do państwa nieśmiało i skromnie dowodził, że aresztowanie go było niesprawiedliwe. Czytając, Lew wstrzymywał oddech:

Nie mogłem wytrzymać tortur, jakim poddali mnie Uszakow i Nikolajew – zwłaszcza pierwszy z nich, który wiedząc, że połamane żebra źle mi się zrosły, zadał mi wiele bólu – i dlatego z braku wyboru musiałem oskarżyć i siebie, i innych. Lew wiedział, co przeczyta za chwilę. Czwartego lutego 1940 roku Eichego rozstrzelano. *** Raisa stała i przyglądała się mężowi. Zatopiony w tajnych aktach nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Taki Lew – blady, spięły, zgarbiony nad tajnymi dokumentami, trzymający w rękach los innych ludzi – przedstawiał obraz żywcem wyjęty z ich nieszczęśliwej przeszłości. Kusiło ją, żeby zareagować tak, jak robiła to wielokrotnie – odejść i unikać go, ignorować. Napływ złych wspomnień przyprawił ją o mdłości. Próbowała je zwalczyć. Teraz Lew był innym człowiekiem. A ona nie czuła się już uwięziona w małżeństwie. Podeszła, wyciągnęła rękę i oparła ją na jego ramieniu na znak, że jest mężczyzną, którego nauczyła się kochać. Wzdrygnął się pod jej dotykiem. Nie zauważył, że żona wchodzi do pokoju. Poczuł się jak przyłapany na gorącym uczynku. Wstał tak raptownie, że krzesło stuknęło o ścianę. Gdy stanął z nią oko w oko, dostrzegł, jak bardzo jest zdenerwowana. Powinien był jej wyjaśnić, co robi. Ale stare nawyki wzięły górę – milczenie, sekrety. Objął żonę. Oparł jej głowę na swoim ramieniu, zdając sobie sprawę, że Raisa spogląda na dokumenty. – Pewien człowiek popełnił samobójstwo – wyjaśnił. – Dawny agent MGB. – Znałeś go? – Nie. Nie przypominam sobie. – Musisz przeprowadzić śledztwo? – Samobójstwo traktowane jest tak samo jak... – Chodziło mi o to, czy... czy akurat ty musisz to robić. Raisa chciała, żeby oddał tę sprawę, żeby nigdy więcej nie miał nic wspólnego z MGB, nawet pośrednio. Odsunął się. – To śledztwo nie potrwa długo. Wolno pokiwała głową i zmieniła temat. – Dziewczynki są już w łóżkach. Poczytasz im na dobranoc? Chyba że jesteś zajęty... – Nie, to nic pilnego. Schował akta do swojej teczki. Mijając żonę, nachylił się, żeby ją pocałować, ale delikatnie zasłoniła usta palcem, patrząc mu prosto w oczy. Bez słowa cofnęła palec i sama go pocałowała – odniósł wrażenie, jakby pocałunkiem tym pieczętował niezłomną, najświętszą z obietnic. Po wejściu do sypialni od razu schował teczkę tak, żeby nie było jej widać – stary nawyk. Zmienił zdanie, wyciągnął akta z powrotem i położył je na nocnym stoliku, na wypadek gdyby Raisa chciała je przeczytać. Szybko przeszedł korytarzem do sypialni córek, próbując rozluźnić napiętą twarz. Z szerokim uśmiechem otworzył drzwi. Lew i Raisa zaadoptowali dwie dziewczynki, siostry. Zoja miała teraz czternaście lat, Jelena siedem. Lew podszedł do łóżka Jeleny, przysiadł na brzegu i podniósł z szafki książkę – opowieść dla dzieci pióra Jurija Strugackiego. Otworzył ją i zaczął czytać na głos. Zoja przerwała mu od razu: – Tę już słyszałyśmy. Odczekała chwilę i dorzuciła: – Znienawidziłyśmy ją od pierwszego razu. Była to opowieść o chłopcu, który chciał zostać górnikiem. Jego ojciec, także górnik, zginął w wypadku pod ziemią i matka chłopca bała się, że jej syn również obierze ten niebezpieczny zawód. Zoja miała rację, już im to czytał. – Na koniec syn wydobywa więcej węgla niż ktokolwiek przed nim, zostaje bohaterem narodowym i dedykuje otrzymaną nagrodę pamięci swojego ojca – podsumowała starsza córka z pogardą. Lew zamknął książkę. – Masz rację, to nie najlepsza lektura. Ale pamiętaj, Zoju, tu, w domu, możesz sobie mówić, co chcesz, natomiast na zewnątrz uważaj. Krytykowanie nawet najbardziej błahych spraw, takich jak opowieść dla dzieci, jest niebezpieczne.

– Aresztujesz mnie? Zoja nigdy nie zaakceptowała Lwa w roli jej opiekuna prawnego. Nie wybaczyła mu śmierci swoich rodziców. Lew nie mówił o sobie, że jest ich ojcem. Zoja nazywała go Lwem Demidowem i zwracała się do niego oficjalnie, starając się zachować między nimi jak największy dystans. Nie przepuszczała żadnej okazji, żeby przypomnieć mu, że mieszka z nim wyłącznie z powodów praktycznych i traktuje go jedynie jako środek prowadzący do celu – kogoś, kto zapewnia byt materialny jej siostrze i kto uwolnił ją z sierocińca. Za wszelką cenę starała się nie okazywać, że coś zrobiło na niej wrażenie – ani mieszkanie, ani ich wspólne wypady, jednodniowe wycieczki czy jedzenie. Była równie piękna, jak twarda – nie miała w sobie nic łagodnego. Widocznie poza osoby wiecznie nieszczęśliwej dużo dla niej znaczyła. Lew niewiele mógł zrobić, żeby zrzuciła tę maskę. Miał jednak nadzieję, że z czasem, stopniowo, ich stosunki się poprawią. Wciąż na to czekał. W razie potrzeby gotów był czekać tak w nieskończoność. – Nie, Zoju, ja już się tym nie zajmuję. Nigdy więcej. Sięgnął po czasopismo „Dietskaja Litieratura” wydawane dla dzieci w całym kraju. Ale zanim się zabrał do czytania, zaproponowała: – A może sam wymyślisz nam bajkę, co? Bardzo byśmy chciały, prawda, Jeleno? Jelena przybyła do Moskwy w wieku czterech lat, była więc wystarczająco mała, żeby przystosować się do życiowych zmian. W przeciwieństwie do starszej siostry łatwo zawierała przyjaźnie i była pilną uczennicą. Łasa na pochlebstwa starała się zasłużyć na pochwały nauczycieli i przypodobać się wszystkim, w tym także swoim opiekunom prawnym. Teraz Jelena się zaniepokoiła. Z tonu siostry wywnioskowała, że powinna jej przytaknąć. Zakłopotana, że musi się opowiedzieć po czyjejś stronie, bez słowa kiwnęła główką. Lew wyczuł niebezpieczeństwo. – Tu jest wiele opowiadań, których nie czytaliśmy – odparł. – Na pewno znajdziemy takie, które wam się spodoba. Ale Zoja nie ustępowała. – Wszystkie są takie same. Opowiedz nam coś nowego. Wymyśl coś. – Wątpię, żeby mi się udało. – Nawet nie spróbujesz? Mój ojciec wymyślał przeróżne historie. Działy się na wsi, zimą, kiedy ziemię pokrywała skorupa śniegu. Płynąca obok rzeka była zamarznięta. Mógłbyś zacząć w ten sposób: dawno, dawno temu były dwie dziewczynki, siostry... – Zoju, proszę cię. – Te siostry mieszkały z matką i ojcem i były najszczęśliwsze pod słońcem. Aż pewnego dnia zjawił się jakiś człowiek, mężczyzna w mundurze, żeby ich aresztować i... – Zoju! – przerwał jej Lew. – Proszę cię. Zerknęła na siostrę i zamilkła. Jelena płakała. Lew wstał. – Jesteście zmęczone. Jutro znajdę wam lepsze książki. Słowo. Zgasił światło i zamknął drzwi. W korytarzu pocieszał się, że będzie lepiej... kiedyś. Po prostu trzeba dać Zoi więcej czasu. *** Leżąc w łóżku, Zoja słuchała śpiącej siostry, jej powolnego, łagodnego oddechu. Kiedy mieszkały z rodzicami na wsi, we czwórkę gnieździli się w małym pokoju o grubych glinianych ścianach, który ogrzewano, paląc w piecu drewno. Zoja sypiała obok Jeleny pod szorstkimi, ręcznie szytymi kocami. Oddech śpiącej siostrzyczki był znakiem, że są bezpieczne – oznaczał, że w pobliżu są ich rodzice. Ale zupełnie nie pasował tutaj, w tym mieszkaniu, gdzie za ścianą spał Lew Demidow. Zoja zawsze miała trudności z zasypianiem. Godzinami leżała w łóżku, bijąc się z myślami, aż w końcu zmęczenie brało górę. Była jedyną osobą, która miłowała prawdę... tylko ona za nic nie chciała zapomnieć. Wyśliznęła się z łóżka. W mieszkaniu panowała całkowita cisza, jeśli nie liczyć oddechów jej siostry. Ukradkiem podeszła do drzwi, jej wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Idąc korytarzem, dotykała ręką ściany. W kuchni przez okno wpadało światło z ulicy. Poruszając się ze zwinnością włamywacza, wysunęła szufladę i ujęła rączkę ciężkiego noża.

Tego samego dnia Przyciskając ostrze do uda, Zoja ruszyła w kierunku sypialni Lwa Demidowa. Powoli pchnęła drzwi i uchyliła je na tyle, by móc się wsunąć bokiem do środka. Bezszelestnie ruszyła po drewnianej podłodze. Przy zaciągniętych zasłonach panowała absolutna ciemność, ale Zoja znała rozkład pokoju, wiedziała, którędy stąpać, by dotrzeć do mężczyzny śpiącego pod ścianą naprzeciwko. Stanąwszy nad nim, uniosła nóż. Wprawdzie nie widziała Lwa Demidowa, ale w wyobraźni odtworzyła zarys jego postaci. Nie dźgnie go w brzuch, ostrze mogłoby utknąć w pościeli. Wbije mu je w szyję, tak głęboko, jak tylko się da, zanim zdąży ją obezwładnić. Opanowana, z zimną krwią wyciągnęła nóż i przycisnęła. Trzymając go za rękojeść, sunęła wzdłuż ręki i barku Lwa – w górę ciała, naciskając lekko, aż czubek ostrza dotknął bezpośrednio jego skóry. W tej pozycji musiała jedynie ująć rękojeść oburącz i pchnąć. Zoja powtarzała ten rytuał ze zmienną częstotliwością – czasami co tydzień, czasami rzadziej niż raz w miesiącu. Zaczęła przed trzema laty, krótko po tym, jak wraz z siostrą przeniosły się z sierocińca do tego mieszkania. Wówczas miała szczery zamiar zabić Lwa Demidowa. Tego dnia zabrał je do zoo. Ani ona, ani Jelena nigdy dotąd nie były w ogrodzie zoologicznym, dlatego na widok egzotycznych zwierząt, stworzeń, jakie widziała po raz pierwszy w życiu, zapomniała się. Przez pięć, może dziesięć minut naprawdę dobrze się bawiła. Uśmiechała się. Lew Demidow nie zauważył uśmiechu na jej twarzy, była tego pewna, ale to nie miało najmniejszego znaczenia. Widząc go z Raisą – tę szczęśliwą parę, która udawała i kłamała, próbując uchodzić za rodzinę – zrozumiała, że chcą skraść miejsce należne jej rodzicom. A ona im na to pozwoliła. Ogarnęło ją poczucie winy tak silne, że kiedy wracali tramwajem do domu, zwymiotowała. Lew i Raisa złożyli to na karb nadmiaru słodyczy i szarpania tramwaju. Tej nocy, gorączkując, leżała w łóżku zapłakana i drapała się po nogach aż do krwi. Jak mogła tak łatwo zdradzić pamięć rodziców? Lew wierzył, że zdobędzie jej miłość nowymi strojami, wyszukanym jedzeniem, wycieczkami, czekoladą... Żałosne. Poprzysięgła sobie, że podobna wpadka już nigdy jej się nie zdarzy. Był tylko jeden sposób, żeby to się nie powtórzyło. Stanęła nad nim – tak jak teraz – gotowa go zabić. Wspomnienie, które ściągnęło ją do tego pokoju, wspomnienie rodziców, było jednocześnie powodem, dla którego go nie zabiła. Oni nie chcieliby, żeby miała na rękach krew tego człowieka. Pragnęliby, żeby zaopiekowała się siostrą. I choć płakała w duchu, posłusznie nie odebrała mu życia. Ale co jakiś czas zakradała się do jego sypialni. Nie dlatego, że zmieniła zdanie, że mimo wszystko postanowiła się zemścić i go zamordować – robiła to na cześć rodziców, w ten sposób dawała im znać, że o nich nie zapomniała. Zadzwonił telefon. Zaskoczona i wystraszona Zoja cofnęła się, puszczając nóż, który ze stukiem uderzył o podłogę. Padła na kolana i w kompletnej ciemności macała na oślep, desperacko próbując go znaleźć. Lew i Raisa się poruszyli, łóżko skrzypnęło pod ich ciężarem. Zaraz zapalą światło. Zoja po omacku gorączkowo przesuwała rękami po podłodze. Gdy rozległ się drugi dzwonek, nie miała wyjścia. Z braku wyboru porzuciła myśl o odnalezieniu noża, szybko obeszła łóżko, podbiegła i wyśliznęła się przez uchylone drzwi w chwili, gdy zapaliło się światło. *** Lew usiadł. Zaspany nie mógł pozbierać myśli, rzeczywistość mieszała mu się ze snem... zauważył jakiś ruch, czyjąś postać... a może mu się tylko zdawało? Dzwonił telefon. A zatem musiało chodzić o sprawy zawodowe. Lew spojrzał na zegarek: dochodziła północ. Zerknął na Raisę. Nie spała, czekała, aż odbierze. Wymamrotał coś na przeprosiny i wstał. Drzwi były uchylone. Dziwne, przecież zawsze zamykali je na noc. A może zapomniał? Zresztą nieważne. Wyszedł do przedpokoju. Podniósł słuchawkę. Usłyszał głośny, naglący głos. – Lew? Tu Nikołaj. Nikołaj... imię nic mu nie mówiło. Nie odpowiedział. Rozmówca, słusznie interpretując milczenie Lwa, wyjaśnił: – Nikołaj, twój dawny szef! Twój przyjaciel! Lwie, nie pamiętasz mnie? To ja zleciłem ci pierwsze zadanie! Pamiętasz tego popa? Pamiętał. Nikołaj nie odzywał się do niego już od wielu lat. Lew był niezadowolony, że zadzwonił akurat teraz – w jego obecnym życiu ten człowiek nic dla niego nie znaczył. – Nikołaju, jest późno. – Późno? Co z tobą? Zawsze zaczynaliśmy pracę mniej więcej o tej porze. – Już nie.

– No tak, już nie. Nikołaj zawiesił głos, po czym oświadczył: – Muszę się z tobą spotkać. Bełkotał. Był pijany. – Nikołaju, teraz się prześpij, pogadamy jutro, dobrze? – Musimy pogadać dziś w nocy. – Głos mu się załamał, jakby miał się rozpłakać. – Co się dzieje? – Spotkaj się ze mną. Proszę. Lew miał ochotę odmówić. – Gdzie? – W twoim biurze. – Będę za pół godziny. Lew się rozłączył. Niepokój złagodził nieco jego irytację. Nikołaj nie odnowiłby z nim kontaktu po tylu latach, gdyby nie miał naprawdę istotnego powodu. Wróciwszy do sypialni, Lew zobaczył, że Raisa siedzi na łóżku. Tytułem wyjaśnienia wzruszył tylko ramionami. – Dawny kolega. Nalega na spotkanie. Koniecznie dziś w nocy. – Kolega skąd? – Z... Nie musiał kończyć zdania. – I nagle dzwoni tak ni w pięć, ni w dziewięć? – Jest pijany. Pogadam z nim. – Lwie...? – Urwała. Pokiwał głową. – Mnie też się to nie podoba. Chwycił ubranie i pośpiesznie zaczął się ubierać. Kiedy był już prawie gotowy do wyjścia i zawiązywał buty, zobaczył coś pod łóżkiem, coś, w czym odbijało się światło. Zdziwiony przesunął się i przykucnął. – Co jest? – spytała Raisa. Był to duży nóż kuchenny. Obok widniał karb na podłodze. – Lwie? Powinien go jej pokazać. – Nic takiego. Kiedy Raisa pochyliła się, wstał, ukrywając nóż za plecami, i zgasił światło. W przedpokoju położył nóż płasko na dłoni. Rzucił okiem na sypialnię córek. Podszedł do drzwi i pchnął je lekko. W sypialni było ciemno, dziewczynki leżały w łóżkach, spały. Wycofując się i zamykając za sobą drzwi, uśmiechał się, mając w uszach powolny, płytki oddech śpiącej Jeleny. Zatrzymał się i nastawił uszu. Od strony Zoi nie słyszał najmniejszego dźwięku. Dziewczynka wstrzymywała oddech.

14 marca Pędząc z nieprzepisową prędkością, Lew zbyt szybko wszedł w zakręt i opony straciły przyczepność na czarnym lodzie. Zdjął nogę z pedału gazu i wyprowadził samochód na środek jezdni. Wzburzony, z plecami ociekającymi potem, z ulgą zajechał pod wydział zabójstw. Zaparkował i oparł głowę na kierownicy. W nieogrzewanym wnętrzu pojazdu z jego ust buchała para. Była pierwsza w nocy. Wyludnione ulice tu i tam pokrywał śnieg. Lew zadrżał – wychodząc w pośpiechu, zapomniał rękawiczek i czapki, byleby tylko uciec od pytań, dlaczego drzwi sypialni były uchylone, dlaczego córka udawała, że śpi, i skąd wziął się nóż pod jego łóżkiem. Z pewnością istniało wyjaśnienie... proste, prozaiczne powody. Może sam zostawił niedomknięte drzwi. Może żona wyszła do łazienki i zapomniała je zamknąć po powrocie. A jeśli chodzi o to, że Zoja nie spała, prawdopodobnie zwyczajnie się przesłyszał. Zresztą dlaczego miałaby spać? Rozsądek podpowiadał, że obudził ją dzwonek telefonu, więc leżała w łóżku i – słusznie zirytowana – z powrotem próbowała zasnąć. Natomiast co do noża... Nie miał pomysłu, nie potrafił niczego wymyślić, ale musiał istnieć po temu jakiś niewinny powód, nawet jeśli nic mu nie przychodziło do głowy. Wysiadł, zatrzasnął drzwi samochodu i ruszył do swojego biura. Wydział zabójstw otrzymał pomieszczenia nad olbrzymią piekarnią w dzielnicy Zamoskworieczje, na południe od rzeki, w okolicy zajętej głównie przez fabryki. Lokalizacja zakrawała na kpinę, podobnie jak przesłanie, że ich praca ma pozostać niewidoczna. Biura nazwano Fabryką Guzików 14, na co Lew od razu zaczął się zastanawiać, cóż to za działalność odbywała się w pozostałych trzynastu fabrykach. Wszedł do zdewastowanej recepcji, której podłogę przecinały białe ślady stóp, i ruszył schodami na górę, po raz kolejny analizując w myślach wypadki tego wieczoru. Zbagatelizował dwa z trzech faktów, ale trzeci – nóż – uparcie nie dawał się wytłumaczyć. Trzeba poczekać do rana, kiedy będzie mógł to omówić z Raisą. W tej chwili bardziej go martwił niespodziewany telefon Nikołaja. Musiał się skupić na tym, dlaczego człowiek, z którym nie rozmawiał od sześciu lat, dzwoni do niego pijany w środku nocy i błaga o spotkanie. Nie mieli ze sobą nic wspólnego, nic ich nie łączyło, żadna przyjaźń, z wyjątkiem 1949 roku... roku, w którym rozpoczął pracę w roli agenta MGB. Nikołaj czekał na niego na szczycie schodów; rozwalony na podłodze podpierał drzwi jak jakiś bezdomny. Na widok Lwa wstał. Jego zimowy płaszcz był świetnie skrojony, może nawet szyty za granicą, ale mocno sfatygowany. Spod rozpiętych guzików koszuli wylewał się wielki brzuch. Nikołaj przybrał na wadze, za to stracił włosy. Sprawiał wrażenie steranego starca, z zatroskaną twarzą i zmarszczkami wokół oczu. Śmierdział dymem z papierosów, potem i gorzałką, co w połączeniu z wszechobecnym zapachem pieczonego chleba dawało zjełczały odór. Lew wyciągnął rękę. Nikołaj odtrącił ją, uściskał go, objął kurczowo i nie puszczał, jakby Lew właśnie zdejmował go z górskiej grani. Uścisk ten miał w sobie coś żałosnego – taka reakcja nie przystoi komuś, kto solidnie zapracował sobie na opinię okrutnika. Nagle myśli Lwa z powrotem powędrowały do karbu na podłodze sypialni. Jak mógł zapomnieć o tym szczególe? Bo był nieważny, ot co. Mogły go spowodować dziesiątki rzeczy. Może to nacięcie było tam już od jakiegoś czasu, przecież mógł go wcześniej nie zauważyć? Może zadrapanie powstało w wyniku przesuwania mebli? A jednak w głębi ducha wiedział, że nóż i karb w podłodze są ze sobą powiązane. Nikołaj zaczął coś tłumaczyć rozwlekle, bełkotliwie. Lew słuchał go jednym uchem, otwierając drzwi do wydziału i prowadząc swojego gościa do gabinetu. Usiadł, splótł dłonie, oparł łokcie na biurku i patrzył na mamroczącego Nikołaja, wcale go nie słuchając. Co pewien czas skupiał się i wtedy docierały do niego strzępy przemowy... coś o tym, że dawnemu koledze ktoś przysłał jakieś fotografie. – Lwie, to zdjęcia kobiet i mężczyzn, których aresztowałem. W umyśle Lwa nie było miejsca na rzeczy, o których opowiadał Nikołaj. Narastała w nim straszliwa świadomość, odrzucająca na bok wszelkie inne myśli. Ktoś upuścił nóż, a ten zadrapał czubkiem ostrza podłogę, odbił się i wpadł pod łóżko. Kimkolwiek była ta osoba, puściła go, bo wystraszyła się nagłego hałasu, niespodziewanego brzęczenia telefonu. I uciekła z sypialni, zostawiając otwarte drzwi, ponieważ w pośpiechu nie miała czasu ich zamknąć. ONA Nawet teraz, kiedy już wszystkie elementy łamigłówki znalazły się na swoim miejscu, Lew wzdragał się przed sformułowaniem jedynie logicznego wniosku – że tą osobą z nożem była Zoja. Wstał, podszedł do okna i je otworzył. W twarz buchnęło mu zimne powietrze. Nie miał pojęcia, jak długo tak stał, spoglądając na nocne niebo; dopiero hałas za plecami przypomniał mu, że nie jest sam. Odwrócił się z przeprosinami na ustach, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Nikołaj – człowiek, który uczył go, że okrucieństwo jest dobre i konieczne