Tomasz Duszyński
CUD RP PROJECT
Myśli pan, że łatwo przywołać to wszystko we
wspomnieniach?
Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie komentuję słów
sierżanta Nowickiego, czekam.
Mężczyzna powoli opanowuje wzburzenie, jego
wzrok przygasa. Wydaje się, że nagle zobaczył coś
zupełnie innego niż otoczenie knajpki, w której się
spotkaliśmy. Nie muszę go zachęcać, powoli otwiera usta
i zaczyna opowieść.
Przerzucili mnie do czwartego sektora. Dowództwo
podzieliło miasto na części, Big Apple w kawałkach.
Śmialiśmy się z chłopakami, że nam się ostał ogryzek.
Rozumie pan, Manhattan. Stal i szkło, drapacze chmur,
amerykański sen. Już kiedyś zamieniony whorror.
Jedenastego września... Wtedy Osama uderzył w dwie
wieże. Skurwiel będzie się smażył w piekle, tak jak ja
niemal... Teraz sami wyburzyliśmy większość tych cudów
ze względów strategicznych...
To był niesamowity widok... Chinooki nad wyspą.
Przypominały olbrzymie ważki wylatujące na żer.
Lądowaliśmy pośrodku Downtown. Piąta Aleja niczym
pas graniczny, poszerzona do granic możliwości.
Abramsy, bradleye, humvee. Byłem w Iraku i
Afganistanie, niejedno widziałem. Jednak to... to było jak
w jakimś pokręconym filmie. Fantastyka kategorii C. Tyle
że działo się naprawdę i do chłopaków powoli zaczęło
docierać, że tym razem wojnę toczymy na naszej ziemi.
Nowy Jork wymarły. Miasto duchów i wojskowych
uniformów. Tyle sprzętu na jednym metrze kwadratowym
nie było nigdy w historii wojen. Pustogłowi z dowództwa
uznali, że właśnie tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się
zaczęło, musimy odwrócić kartę tej wojny.
Mieszkańców wymiotło podczas pierwszego ataku.
Miliony ludzi, niewielu zdążyło uciec. Big Apple
zakorkował się w trzy dupy, gdy tylko przyszła pierwsza
fala paniki. N Y spłonął jak zapałka. Ocalało, o dziwo,
kilka budynków, które potem obsadziliśmy. W każdym
oknie snajper. Na dachu wyrzutnie rakiet. To na tych
latających rzeźników.
Mój pluton skierowano do Woolworth Building. Pan
może nie wiedzieć, o który budynek chodzi, bo go już nie
ma...
Kiedy zaatakowali?
Miałem widok na Central Park. Pieprzoną dziurę w
ziemi, z której wychodzili chmarami. Najpierw pełzacze...
To się zdarzyło już w pierwszą noc po moim lądowaniu.
Potem maszkarony... Takie forpoczty, zwiadowcy.
Wyglądały paskudnie, wysyłano je, żeby podłamać
naszego ducha. Strzał w dziesiątkę. Morale spadało w
zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy okazało się, że połową
sprzętu mogliśmy sobie co najwyżej podłubać w nosie...
Potem była chwila spokoju. Taka cisza przed burzą.
Główne zastępy zaczęły napływać kilka godzin później,
nieprzerwaną falą, z ogniem i pożogą...
Próbowaliście uderzyć w szczelinę?
To żart?
(Milczę, czekam na odpowiedź).
Dowództwo przywaliło wszystkim, co miało pod
ręką. Żadnego efektu. Nawet zasypać tego cholerstwa nie
było jak. Brudnej bomby nikt na terenie Stanów nie chciał
użyć. Wciąż mieli nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.
Poza tym wyobraża pan to sobie? Hiroszima, Nagasaki...
Ale tu? Na naszej ziemi?
Jak wyglądała walka?
Ciężki sprzęt załatwiał sprawę pełzaczy. Były
powolne. Chłopaki z kawalerii spisali się nieźle,
rozgniatali je jak purchawki. Nie było co dobijać. Zrobili
spaghetti z pierwszej fali bez strat własnych. Wtedy
zrozumiałem, dlaczego teren wokół Central Parku został
wyrównany. Był gładki jak stół. Nawet herculesy, te
ciężkie ciągniki gąsienicowe, dawały radę...
Schody zaczęły się przy maszkaronach. Skurwiele
były cholernie szybkie. Skakały jak pchły. (Sierżant
Nowicki wykonuje ruchy dłonią w górę i w dół, jakby
naśladował przeciwników). Snajperzy nie dawali rady.
Chłopaki z kawalerii zostali w swoich pojazdach. Im nic
nie groziło, gorzej miała piechota. Wie pan. Maszkarony
były łowcami. Doskonałymi drapieżnikami. Nawet nie
zdążyłeś wywalić serii w ich łeb, gdy wyławiały cię z
rumowiska, unosiły w powietrze i tam łamały kręgosłup
jak zapałkę.
Żeby rozwalić takiego maszkarona, trzeba było trafić
precyzyjnie. Jedyny punkt, który gwarantował sukces, to
oko. Czaszki miały twardsze od stali. Rozgnieść ich, jak
pełzaczy, nie można było. A wszystkie odporne na
ogień...
Główna fala przyszła nad ranem. Najgorsza pora.
Wilgotno i duszno. Założę się, że niejednemu puściły
zwieracze na ten widok. Szara ruchliwa masa wypełzająca
z nory. Były przerażające. Ich pancerze lśniły
metalicznym blaskiem, chrzęściły jak chitynowe
pancerzyki żuków. Miały jedno jedyne zadanie, zniszczyć
wszystkich, których napotkają po drodze, całą naszą
zakichaną planetę... Chociaż nie... teraz obaj wiemy, że
wszystkich zniszczyć nie mogły. (Sierżant Nowicki
śmieje się chrapliwie, potem milknie na chwilę, jakby
zbierał myśli).
Hukuby zaatakowały pierwsze. Skrzydła dawały im
ogromną przewagę. Ciała pokryte łuskami, niemal zero
słabych punktów. Widziałem kilku chłopaków, którzy
wskakiwali im na grzbiety. Precyzyjne cięcia pozwalały
unieruchomić skrzydła. Jednak wtedy śmiałek spadał
najczęściej na ziemię z pogruchotanymi kośćmi, a hukuby
walczyły dalej. Kto wie czy na ziemi nie były jeszcze
groźniejsze niż w powietrzu. Masywne łapy ze szponami
tnącymi najtwardszy metal... Widziałem, jak wyciągają
chłopaków z abramsów. Jak sardynki z puszek.
To wtedy upadł mit o skuteczności kawalerii
powietrznej. Hukuby i te mniejsze... Astarothy... One po
prostu taranowały w powietrzu wszystko. Apache i black
hawki spadały jak muchy, płonące owady...
Byłem na dachu Woolworth z kilkoma chłopakami.
Wiedziałem, że lada moment przywalą także w nas. Coraz
więcej bezsensownych rozkazów, coraz więcej ludzi
idących do piachu i nieprzerwany strumień Legionów.
(Sierżant Nowicki ociera pot z czoła. Jego wzrok
znów przygasa. Wydaje się starym człowiekiem, choć w
jego dossier wyczytałem, że ma dopiero dwadzieścia
osiem lat).
Co potem się stało?
Kazali nam zejść kilka pięter niżej. Waliliśmy z
okien. Zupełnie bez sensu. Nie wiem, czy w całym tym
zamieszaniu rozwaliłem choć jednego. Niby jak?
Szarańcza, która wylazła na powierzchnię, była
niezniszczalna. Chwilami myślałem, że mi odbiło.
Czerwoni żołnierze, na czerwonych koniach, pół ludzie,
pół zwierzęta, zionący ogniem, obsypujący nas
płomienistymi strzałami...
Wdarli się do budynku błyskawicznie. Woolworth
zatrząsł się w posadach. Byłem pewny, że spłonę
żywcem. Przeklinałem tego barana, któremu przyszło do
głowy, by obsadzić tę stalową trumnę. Mieliśmy walczyć
do końca... Nie było już odwrotu. Legiony przelały się na
sąsiednie wyspy i dalej w głąb lądu.
I wtedy podbiegł do mnie dowódca... Pamiętam jego
bladą twarz. Chyba wiedział więcej niż inni. Nie wiem,
skąd miał informacje, które dopiero potem...
Zapytał, czy jestem Polakiem. Tak prosto z mostu.
Chwycił mnie za klapy i uniósł w powietrzu jak piórko.
Widziałem jego oczy, nie było w nich szaleństwa, bardziej
ból i rozpacz...
Mój dziadek był Polakiem, walczył w AK. Uciekł z
kraju przed komuną i Stalinem do Ameryki. Podziwiałem
go, nauczył mnie o Polsce wszystkiego. Nawet, gdy teraz
o tym pomyślę, to jego walka w AK, moja kariera
wojskowa... Uwierzy pan, że nigdy w Polsce nie byłem?
Nieważne. Dowódca zapytał mnie, czy jestem
Polakiem, właśnie wtedy. Potwierdziłem, nie wiedząc,
czego ode mnie chce. I wtedy on puścił mnie i ukląkł
przede mną... a ja...
(Sierżant Nowicki zbiera się chwilę w sobie, patrzy w
ścianę gdzieś nad moją głową).
Powiedział: „Módl się o cud. Teraz. Módl się,
żebyśmy przeżyli. Masz prawo do cudu, bo jesteś
Polakiem... ”
Pociągnął mnie w dół, tak że też ukląkłem. Jego palce
zgniatały moje łokcie. Jęknąłem z bólu, ale tego nie
zauważył. Chłopaki wokół nas nie wiedzieli, co jest grane,
ale też padli na kolana. Zdjęli hełmy, te pieprzone maski i
modlili się, każdy po swojemu...
Zamknąłem oczy, gdy Woolworth zatrząsł się jeszcze
mocniej i pochylił ku zatoce. Modliłem się po polsku. Z
każdym słowem czułem, jak palce kapitana rozluźniają się
coraz bardziej... „Pod Twoją obronę... ”
Proszę mówić dalej...
Ja naprawdę modliłem się żarliwie. Za wszystkich...
za każdego z nas. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, o jakim
cudzie mówił kapitan. Amerykanie myślą, że Polacy
codziennie w kościele albo na modłach, na klęczkach
wprost na chodniku...
I cud się zdarzył?
Nie taki, jakiego oczekiwał dowódca. Nie taki,
jakiego ja oczekiwałem... Przecież pan wie, że byłem
jedynym ocalonym...
Z księdzem Stanisławem spotykamy się przed
zakrystią zaraz po porannej mszy. Ksiądz jest postawnym
mężczyzną. Krótko ostrzyżone blond włosy i jasne,
niebieskie oczy. Ktoś mógłby powiedzieć – pełne wiary.
Proponuję spacer po ogrodzie obok plebanii. Jest ciepło,
idziemy w stronę alejki kwitnących jabłoni. Mój
rozmówca zastrzegł, że o służbie w armii rozmawiać nie
będziemy.
Byłem jednym z pierwszych, który badał znaki.
Robiłem to też wcześniej. Cud w Sokółce, słyszał pan?
Samo wydarzenie zwane cudem najczęściej jest
dużym problemem dla Kościoła. Hoax czy cud? Zdarzają
się manipulacje, których jedynym celem jest ośmieszenie
instytucji kościelnej i zachwianie wiarą ludzi. Wie pan,
kolejny cud, który okazuje się zwykłym wymysłem
dewotów. To prowadzi do wniosku, że cuda to kłopot. I
tak rzeczywiście jest. Kościół w takich wypadkach
powołuje rzetelną komisję, niezależnych ekspertowi to
Kościół dokłada starań, aby wyjaśnić dany przypadek.
Ewentualna pomyłka przyniosłaby dużo więcej
problemów, niż można sobie wyobrazić... Bo czy to
faktycznie hostia zamieniła się we fragment tkanki
ludzkiego serca, czy też za „cud” odpowiada bakteria,
która wytwarza czerwony barwnik... Opowiedzieć się za
cudem, ogłosić go, a potem przyznać do błędu? Wyobraża
pan sobie skutki?
Znaki jednak były...
Wierzę, że cud jest bożą ingerencją w świat, w ten
sposób Stwórca realizuje swoje zbawcze plany. Na
przełomie kwietnia i maja pojawiło się tysiąc pięćset
przypadków znaków, obrazów Matki Bożej z Jezusem, a
to był dopiero początek.
Wyglądały jak murale, według jednego szablonu.
Identyczne, niezależnie od faktury ścian budynku...
Zupełnie jakby kilkudziesięciu wyrostków umówiło się w
różnych częściach kraju, że w nocy wymalują obrazki i
zrobią drakę na całą Polskę.
(Ksiądz nagle milknie, marszczy czoło i spogląda w
dal. Podążam za jego wzrokiem. Dostrzegam kobiecą
postać wśród drzew).
Stąd odcięcie się Kościoła od tego cudu na samym
początku. To wyglądało na szeroko zakrojoną
mistyfikację, która miała uderzyć w wiarę.
Pątnicy pojawili się jednak niemal od razu. W epoce
informacji wiadomości rozchodzą się błyskawicznie.
Wielu było ciekawskich, wielu prześmiewców. Jednak
nawet wśród nich dochodzić zaczęło do cudownych
uzdrowień...
To były przypadki spektakularne. Rodziny
przywoziły swoich bliskich, nawet lekarze... Widziałem,
jak przyjechał autobus ze szpitala, kilka karetek.
Ordynator, człowiek wierzący, na własną
odpowiedzialność zorganizował transport. Stałem tam
wtedy i patrzyłem, jak nawet ci w stanie agonalnym nagle
wstawali z noszy...
Zastanawiałem się, dlaczego tak jednoznaczny cud,
na tak masową skalę pojawił się właśnie teraz. Zbliżający
się koniec świata?
Ale świat się nie skończył.
Nie, choć późniejsze wydarzenia wskazywały, że
koniec jest bliski. Zaledwie miesiąc po objawieniu
pierwszych znaków zaczęły dochodzić do nas wiadomości
z zagranicy. Pierwsze symptomy pojawiły się już
wcześniej, informacje od naszych księży, zakonników...
Jednak nic nie wskazywało, że dojdzie do ostatecznego
starcia dobra ze złem.
Co ksiądz robił po pojawieniu się znaku? Działania
komisji weryfikującej cud chyba nie miały już sensu.
Wręcz przeciwnie. Zadaniem moim i innych księży
było zrozumienie tych znaków. Zinterpretowanie ich. Nie
było do końca pewne, czy pochodzenie tych cudów miało
źródło boskie.
Ksiądz przeczuwał już wtedy, że stanie się coś
strasznego.
Tak. Już wtedy przeczuwałem, że znaki mają wielkie
znaczenie dla nas, Polaków. Podbudowanie naszej wiary.
Jeśli Stwórca uznał, że musi dokonać tego w tak jasny i
zadeklarowany sposób, to proszę sobie wyobrazić, jakiej
próbie mieliśmy być poddani w przyszłości.
Czy ksiądz uważa, że dziś, blisko dwa lata później,
zakończyliśmy tę batalię? Nasza wiara jest wystarczająco
mocna?
(Ksiądz milczy, znów patrzy w dal. Wydaje się
niespokojny).
Wręcz przeciwnie. Ta batalia toczy się od zawsze i
toczyć się będzie po kres kresów. Teraz każdy z nas
będzie bił się sam, o własną duszę. Ostatnie lata były
czasem jedności, solidarności ludzkiej. My, Polacy,
umiemy się wspiąć na wyżyny człowieczeństwa w obliczu
tragedii. Jest niewiele narodów, które dotknęło tak wiele
cierpienia. Rozbiory, trauma wojen, nasze sąsiedztwo...
Jednak doświadczenie, historia uczą, że wystarczy kilka
dni, miesięcy lub lat, by znów wszystko było po staremu.
Ja już widzę symptomy upadku. Szybko przechodzimy do
porządku dziennego nawet nad cudami. Może to reakcja
obronna naszego organizmu. Może to słabość naszego
ducha... Jednak teraz ta batalia, jak to pan określił, z
wymiaru globalnego przeniesie się na ten jednostkowy,
każdego z nas...
Długo namawiałem go na spotkanie. Pragnie
zachować anonimowość. Funkcjonariusz Straży
Granicznej. Spotykamy się na polanie. Ze wzgórza, na
którym stoimy, widać Odrę i niemiecki brzeg. Mężczyzna
długo patrzy w dal, zanim odpowie na pierwsze pytanie.
Setki tysięcy w tym miejscu. Niektórych wciągnęły
wiry, inni nawet nie umieli pływać. Wydawało im się, że
zostaną ocaleni, gdy tylko dotkną stopą polskiej ziemi.
Nasze wojsko obsadziło wszystkie przejścia
graniczne na początku lipca. Wie pan, to nawet śmieszne.
Weszliśmy do Unii, by granic nie było, a teraz sami
stworzyliśmy tutaj mur dla tych z Zachodu.
Nie muszę panu uświadamiać, co należało do naszych
zadań. Zostaliśmy powołani do ochrony granic
państwowych, zapewnienia porządku publicznego
szczególnie w strefie nadgranicznej i przejść
granicznych... Tyle że powołując Straż Graniczną w myśl
ustawy, nikt nie przypuszczał, że może dojść do czegoś
takiego. Exodusu całej Europy, Azji, nawet Afryki...
Wszystko szło w naszą stronę. Nieraz z całym dobytkiem.
Zdziwiłby się pan, gdyby zobaczył, co ci ludzie wieźli ze
sobą...
Na początku próbowaliśmy ich zawracać. Koczowali
wzdłuż całej granicy, dopóki wydawało się to bezpieczne.
Wkrótce jednak wszyscy runęli w naszą stronę, ludzka
lawina, przerażona, wygłodzona... Za nimi szły pełzacze i
maszkarony. Nie było szansy zastopować tych biedaków.
Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy... Gdyby
rzeczywiście samo pojawienie się na naszej ziemi mogło
kogokolwiek ocalić...
Hastry. One były w wodzie. Wciągały wszystkich,
jednego po drugim. Pamiętam – staliśmy na tym brzegu,
gdy pojawiły się cienie pod powierzchnią. Ten krzyk
tysięcy gardeł. Jeden ogromny krzyk rozpaczy. Znikali w
głębinie w ułamku sekundy. Pamiętam, kilku z nas
skoczyło do rzeki, pomagało tym, którym udało się
dopłynąć...
Najgorsza była cisza. Przerażająca, dzwoniąca w
uszach, gdy na tamtym brzegu nie było już nikogo. I
rzeka, czerwona, pełna dryfujących ubrań...
Z czasem coraz mniej ludzi pojawiało się na granicy?
Polskę otoczył szczelny kordon Legionów. Nikt nie
miał szans przedostać się lądem. Wielu próbowało
powietrzem, ale wtedy... Te skrzydlate były najgorsze.
Bawiły się swoimi ofiarami. Potrafiły wyciągnąć
pasażerów z samolotu, a potem... rzucały nimi jak
piłkami. Puszczały krzyczących ze strachu ludzi ze
szponów i łapały tuż przed zderzeniem z powierzchnią
ziemi... Nigdy tego nie zapomnę.
Major Marek Pochyra. Odznaczony Orderem Orła
Białego, Krzyżem za Wolność i Niepodległość i wieloma
innymi, tak polskimi jak i zagranicznymi. Na spotkanie
przyszedł w zwykłej sportowej marynarce. Żadnego
znaczka w klapie, żadnego medalu, który świadczyłby o
przebytej przez niego drodze i zasługach dla tak wielu
narodów.
Mężczyzna w średnim wieku, krótko ostrzyżony. W
ruchach i postawie czuć jednak rasowego wojskowego.
Pijemy sok pomarańczowy w długich szklankach. Czuję
się trochę onieśmielony. Widzę na policzku majora ślad
blizny i poparzenia na szyi.
Miałem chwile zwątpienia. Nie mówię, że nie.
Historia polskiego żołnierza to te słowa – za wolność
waszą i naszą. I to właśnie w tej kolejności. Dlaczego
jednak to my nadstawiamy tyłka za innych przez tyle
wieków... Oni dla nas nigdy nic nie zrobili, nic
bezinteresownie...
Proszę tak na mnie nie patrzeć, chcę być z panem
szczery.
Przecież gdybyśmy zostali tu w domu, w Polsce, nic
by nam nie zrobili... Tutaj byliśmy niemal nietykalni.
Tam musieliśmy widzieć te okropieństwa... Walczyć
w ciągłym strachu, bać się, że jednak cud nie zadziała...
Przecież pan wie, że nasi też ginęli, gdy zachwiała się
ich wiara... a to było straszne. W takich warunkach, gdy
widział pan, jak umierają towarzysze broni... gdy
zastanawiał się pan nad sensem tego wszystkiego...
musiało przyjść zwątpienie. A na to właśnie czekały one...
Kiedy podjęto decyzję o użyciu naszych sit zbrojnych?
Byliśmy już w Afganistanie i w innych rejonach
konfliktów, tam doszło do pierwszych starć. Należeliśmy
też do NATO...
Ale wszystko się rozsypało. NATO straciło swoje
znaczenie, gdy każdy toczył walkę we własnym kraju... na
własną rękę.
To prawda. Te jednostki, które były poza granicami
naszego kraju, nie miały szans na szybki przerzut do
Polski... Brakowało nam samolotów transportowych.
Jednak gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to je
ocaliło. Amerykanie mieli sprzęt do takiej masowej
operacji, jednak większość ich żołnierzy nigdy do Stanów
nie dotarła...
Nasze siły zbrojne poza granicami państwa dostały
rozkaz pozostania w bazach i specjalne instrukcje, w jaki
sposób zabezpieczyć się przed konfrontacją...
Musi pan zrozumieć, że tu nie było jednego frontu. W
każdym kraju walczono na śmierć i życie. Nie dało się
tego objąć globalnie jednym rozkazem, jednym systemem
walki... Gdy widzi pan zagładę swojego społeczeństwa,
robi pan wszystko, żeby je uratować...
Niektóre państwa nie miały wystarczających sił, by
związać walką przeciwnika.
I te zostały zniszczone jako pierwsze. Mniej więcej w
tym samym czasie do Polski zaczęły napływać błagania o
ocalenie, o pomoc...
Jak to się zaczęło?
Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko, ale nie
mogliśmy popełnić błędów. Nasza armia musiała być
samowystarczalna na terenie wroga. Nie wiedzieliśmy,
czego się tam spodziewać, czy nie przyjdziemy za
późno...
Koniecznością było zostawienie części wojska w
kraju. Nikt nie wiedział, jak sytuacja będzie ewoluować...
W sztabie generalnym podjęto jednak decyzję o
wsparciu sił za granicą, które wciąż stawiały opór
Legionom. Wtedy chyba nieśmiało zaczęliśmy wierzyć,
że jesteśmy w stanie z nimi wygrać. Kilka potyczek na
granicach zakończyło się sukcesem. Z informacji
nadsyłanych z innych pól bitew na świecie wynikało, że
nikt nie był w stanie pochwalić się taką skutecznością.
Wszędzie zawężano front, permanentny odwrót. Było
jasne, że jeśli mamy działać, to teraz. Za chwilę nie będzie
komu pomagać.
Najpierw trzeba było się przebić przez kordon
Legionów wokół naszych granic.
Czy wie pan, ile w Polsce mieliśmy wojska?
Sto tysięcy w czynnej służbie.
Dokładnie! Sto tysięcy! Armia zawodowa. Tyle co
nic! Niemcy mieli ponad czterysta tysięcy! Nawet
mobilizacja nie poprawiała naszej sytuacji. Na szkolenia
nie mieliśmy czasu. Zdecydowaliśmy się wysłać na
zachód sześćdziesiąt tysięcy w jednym rzucie. Reszta
została w domu, gotowa na najgorsze.
Znów pojawił się problem transportu.
Postanowiliśmy jednak ruszyć drogą lądową przez
Niemcy.
Walki były zacięte. Wbiliśmy się trzema klinami w
kordon na Odrze. Czterysta czołgów, tysiąc wozów
bojowych, wszystkie trzysta rosomaków. O dziwo,
przebiliśmy się niemal bez strat. To podniosło nasze
morale. Umocniło wiarę. Może jednak jesteśmy narodem
wybranym?
Pod Berlinem podzieliliśmy nasze siły. Długo
zastanawiałem się, czy to nie błąd. Powinniśmy
przechodzić z jednego ogniska do drugiego blisko siebie,
ale... wtedy wiele narodów nie miałoby żadnej szansy.
Decyzja jednak zapadła. Stworzyliśmy brygady,
każda po sześć tysięcy ludzi. Wszystko po to, by później
w razie konieczności dokonać kolejnego podziału na pułki
po dwa tysiące.
Wybraliśmy Niemcy jako punkt dowodzenia ze
względu na ich autostrady. Szybka komunikacja. Po
oczyszczeniu drogi błyskawicznie mogliśmy
przemieszczać się na północ, zachód i południe...
Brygady ruszyły w stronę Francji, Hiszpanii, Wielkiej
Brytanii, na południe do Austrii, Włoch, ale też przez
Czechy i Słowację, i Ukrainę do Rosji.
Jednak pierwszą wielką bitwę stoczyliśmy tam, w
Berlinie.
Alexanderplatz – wielka dziura w ziemi. Otoczyliśmy
ją szczelnym kordonem. Masy zniszczonego sprzętu
Bundeswehry. Stracili tutaj jedną trzecią swoich sił.
Ponad sto tysięcy żołnierzy.
Nie spodziewaliśmy się tego, co wypełznie z tej
dziury. Wie pan, jeszcze na samym początku dochodziły
do nas informacje z innych krajów. Widzieliśmy zdjęcia,
ale... na to nie byliśmy przygotowani. Pełznąca szarańcza.
Coraz to nowe formacje Legionów. Wydawałoby się,
nieprzerwany strumień.
Uczyliśmy się na błędach... nasz karabin „Beryl”...
także czynił cuda.
(Do stolika obok przysiada się dziewczyna.
Wojskowy jej nie widzi, wyczuwa jednak jej obecność,
wzdryga się).
Wie pan, czasem mam wrażenie, że to jeszcze nie
koniec, że czeka nas inna forma walki... Przegrupowali
się, zmienili taktykę... Tylko że teraz już wiedzą, kto jest
ich najgorszym wrogiem... Może pomyśli pan, że ze mną
coś nie tak, ale uważam, że wciąż żaden Polak nie może
czuć się bezpieczny. Zwłaszcza Polak.
Stefan Balcerzak zaprosił mnie do swojego domu.
Siedzimy na tarasie przy herbacie i jabłeczniku
przygotowanym przez jego żonę. Dzieci bawią się w
ogrodzie. Nastrój sielankowy. Obrazek rodzinnego
polityka, prawdziwego Polaka, który poprowadził naród
do zwycięstwa, a teraz jest bliski prezydentury.
Informacja dotarła do mnie nad ranem. Zadzwonił
nasz eurodeputowany z Brukseli... Próbował ewakuować
się samochodem w stronę Polski. Już wtedy większość
dróg była zablokowana. Wie pan, chaos, który tam
powstał, był nie do opisania. Właśnie w Brukseli powstała
jedna z tych pierwszych dziur. Nie było wcześniej
żadnego ostrzeżenia, trzęsienia ziemi. Po prostu nagle
zapadła się część miasta, a gdy opadł kurz...
Marek nigdy nie dojechał do naszej granicy. Jego
samochód wpadł w poślizg, a potem uderzył w drzewo...
Jest pan autorem Jednolitej Polityki Informacyjnej.
Jednym z autorów. W komisji znaleźli się
przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. Jednak
sam pomysł narodził się w mojej głowie.
Szybko zorientowaliśmy się, że Polacy mają tutaj do
odegrania ważną rolę. Chyba najważniejszą. Choć nie
wszystko rozumieliśmy.
Media stanęły wtedy przed poważną próbą. Musiały
utrzymać wiarę w ludziach, ale też służyć ciągłą
informacją. Kiedyś śmialiśmy się z Radia Maryja... teraz
wszyscy emitowali modlitwy, przekazy na żywo z mszy
świętej. Każda stacja... radiowa czy telewizyjna.
Mówiliśmy, co robić, by przetrwać.
Pan przecież wie, że mimo iż na naszej ziemi nie
pojawiła się ta paskudna dziura, to Legiony zapuszczały
się daleko. Z każdym dniem, miesiącem nabierały odwagi.
Przedzierały się przez granice, choćby po to, by uderzyć
na inny kraj...
To nie było tak, że każdy Polak był chroniony dzięki
temu, że Polakiem był. Tych bez wiary potrafiły wyłowić
z tłumu, tych, którzy nawet w obliczu ostatecznego nie
złożyli dłoni do modlitwy...
Media mówiły, co robić, by przetrwać, jak
ukierunkować cud, by chronił przed wszystkim.
To nie była łatwa sprawa, prośby do wszystkich
świętych, rozbudowana modlitwa do granic możliwości.
Wcześniej ludzie bali się wychodzić z domu. Modlili się
non stop o własne życie lub życie członków swojej
rodziny. Ale wie pan... trzeba było żyć. Pójść do sklepu,
kupić coś, a wcześniej to wyprodukować. Nie mogliśmy
dopuścić do paraliżu całego kraju...
Potem okazało się, że wystarczą modły księży,
odprawiane msze za Polaków. To ułatwiło sprawę. Te
codzienne, ciągłe nabożeństwa ratowały nas od śmierci.
To pozwoliło nam w miarę normalnie żyć.
Stał się pan najbardziej rozpoznawalnym politykiem
w ostatnich latach. Można powiedzieć, że wiele pan
zyskał...
Sugeruje pan, że robiłem to wszystko z
wyrachowania? (Mój rozmówca uśmiecha się krzywo,
patrzy zmęczonym wzrokiem na dzieci bawiące się w
ogrodzie). Każdy z nas... Robiłem to, co potrafiłem
najlepiej. A jeśli ludzie chcą, żebym dalej pełnił swoją
funkcję, będę zaszczycony, mogąc stanąć na czele narodu,
który potrafi poświęcić tak wiele... Zgoda w narodzie jest
teraz najważniejsza i ja jej dopilnuję...
Lekarz medycyny Marek Kowalczyk. Spotykamy się
w jego gabinecie. Na biurku doktora stoją ramki ze
zdjęciami rodziny. Żona, dwójka dzieci i pies, labrador.
Stworzyliśmy samodzielny pododdział medyczny.
Wraz z 3. Brygadą Zmechanizowaną przedostaliśmy się
przez Niemcy do Francji. Walki były ciężkie. Po naszej
stronie nie było dużych strat, jednak wciąż napływali do
nas ranni cywile i żołnierze francuskiej armii.
Stworzyliśmy potężny szpital pod Mont Saint Michel. To
piękne małe miasteczko. Skalista wyspa, z sanktuarium
Michała Archanioła na szczycie wzgórza. Większość
obsługi szpitala stanowili Francuzi. Nie byliśmy w stanie
poradzić sobie sami. Brakowało lekarzy i pielęgniarek...
(Na czole doktora pojawiają się głębokie bruzdy,
patrzy na zdjęcie stojące na biurku).
Wiele rodzin rozbiło obozy wokół szpitala, jakby
sama nasza obecność, bliskość mogła im pomóc. Nasi
bliscy zostali w Polsce. Wie pan, opuszczaliśmy ojczyznę
z wiarą, że nic złego im się w kraju nie stanie. Jednak jak
mieliśmy pomóc tym, którzy przychodzili, błagając o
ochronę?
Mój przyjaciel, francuski lekarz, został
zmasakrowany przez maszkarona. Gdy ten potwór patrzył
na mnie, wydawało się, że się śmieje. Widział moją
bezsilność. Mnie jednak nie ruszył, wybił pól
obcojęzycznej obsługi...
Pracowaliśmy dalej. W naszą stronę przesuwały się
główne siły Legionów z południa i zachodu. Myślę, że
szły właśnie na Mont Saint Michel. Jakby chciały obalić
ten symbol... Nasze wojsko zostało zepchnięte do morza.
Właśnie w ten sposób chcieli nas zniszczyć... Mało
brakowało, a zginęlibyśmy wszyscy, ale znów zdarzył się
cud...
Myślę, że to zwycięstwo dało nam przewagę w
Europie. Nabraliśmy doświadczenia, wiedzieliśmy, jak
walczyć...
Z lekarza stal się pan żołnierzem...
Musiałem. Stanąłem w obronie tych, którzy nie mieli
szans przetrwać bez naszej pomocy. Widziałem
Francuzów; żołnierzy, cywili walczących ramię w ramię...
Szli na rzeź.
Nie tylko lekarze walczyli. Księża w wojsku stanęli
na pierwszej linii frontu. Woda święcona na kulach... to
tylko placebo, ale silna wiara pomogła wielu.
Natasza Bożuchowska. Rzeźbiarka, modelka,
dziennikarka. Autorka pomnika Polaków walczących na
Placu Czerwonym w Moskwie. Spotykamy się pod jej
dziełem. Skromną, oszczędną rzeźbą, emanującą jednak
ogromną siłą przekazu. Trzej żołnierze w polskich
mundurach. Walka wręcz z żołnierzami dziewiątego
kręgu Legionów.
Jest pani Polką?
Nie, nie urodziłam się w Polsce, ale mam wiele
wspólnego z waszym krajem.
Pomnik polskich żołnierzy na placu Czerwonym to
niemal nie do pomyślenia.
Relacje polsko-rosyjskie zawsze były dynamiczne. W
ostatnich latach poprawiały się i znów psuły. Jeden i drugi
naród jednak darzy się szacunkiem. W polityce natomiast
przyjaźni nigdy na dłuższą metę nie było. Historia to
udowadnia... Tak naprawdę pomnik ten wystawił
Polakom naród rosyjski. Tutaj doszło do najcięższych
walk... Tutaj zginęło najwięcej polskich żołnierzy...
No właśnie. Pod nami była wcześniej szczelina...
To prawda. Nie ma po niej jednak śladu. (Natasza
uśmiecha się, przypominam sobie jej zdjęcia z
międzynarodowych okładek poczytnych czasopism).
Rosjanie zrobili wszystko, by pokazać zwycięstwo ducha
nad złem. Ten pomnik pozwoli im pamiętać, że Polacy
mieli w tym swój udział.
Rozmawiała pani z żołnierzami, którzy tu walczyli...
Tak. Poznałam ich dosyć dobrze. Znam ich
opowieści, tak mocno wyryły się w mojej pamięci, że
czasem mam wrażenie... jakbym uczestniczyła w tej
bitwie. Gdy hordy Legionów spychały żołnierzy w
szczelinę, gdy musieli walczyć wręcz, na śmierć i życie...
to bolesne wspomnienia.
Jest pani dziennikarką...
Tak jak pan. Zresztą wykonujemy teraz podobną
pracę. Ja też spisuję wspomnienia tych, którzy chcą się
nimi dzielić. Daję w ten sposób świadectwo wraz z nimi.
Być może powinniśmy połączyć siły?
(Teraz ja się uśmiecham. Propozycja wydaje się
ciekawa).
Na równych prawach?
Na równych prawach. (Natasza odsłania śnieżnobiałe
zęby w kokieteryjnym uśmiechu. Wróży to owocną
współpracę).
Spotykamy się wraz z Nataszą z profesorem
Czapieckim, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Siadamy w ogródku kawiarni w rynku, blisko kościoła
Mariackiego. Jest piękny dzień. Gwar rozmów niemal
zagłusza naszą konwersację.
Podróż Dantego w zaświatach też zaczęła się w
Wielki Piątek. Już na początku swojej wędrówki poeta
znalazł się w ciemnej puszczy. To alegoria duszy
zagubionej w chaosie. „Boska komedia”, znają państwo
ten poemat? Dante już wtedy był w wieku...
Nel mezzo del cammin di nostra vita – (cytuje
Natasza dźwięcznym głosem)
Tak, w środku życia. W wieku lat trzydziestu pięciu...
(Profesor patrzy na nas oboje o wiele przychylniej). Po
części w swej wizji Dante się nie mylił. Nie wiedział
jednak wszystkiego. Dziewięć kręgów piekielnych,
strzeżonych przez dziewięć Legionów... Wychodziły
jedne po drugich na nasz świat, by zniszczyć wszystkie
istoty żyjące... rzeka krwi... tym miała spłynąć Ziemia.
Dante pisał też o czyśćcu i raju... Jednak nie pojawił
się w tej walce żaden żołnierz zastępów niebieskich...
A czy naprawdę musiał? Siedzimy teraz w Krakowie,
pijemy herbatę. Kwiaciarki wciąż w tym samym miejscu,
jak od wielu lat, sprzedają zakochanym kwiaty. Kościół
Mariacki mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wejść i
się pomodlić. Czy myśli pan, że teraz ławki pękają tam w
szwach? Wszyscy leżą krzyżem przed cudownym
ołtarzem Wita Stwosza? Dziękują za ocalenie?
Może Bóg działał przez nas, Polaków... Zdają sobie
jednak państwo sprawę, jak wielu ludzi dalej uważa, że
Boga nie ma? Nawet po tym wszystkim, co się stało.
Rozumiecie? Nie pojawił się z Michałem Archaniołem, z
mieczem w dłoni i nie zgniótł stopą głowy węża. Właśnie
w ten sposób dał dowód na to, że nie istnieje!
A gdyby się pojawił i wygrał za nas tę wojnę... To
czy dalej istnielibyśmy w rzeczywistości, w której teraz
jesteśmy? Pilibyśmy herbatkę w ciepły letni wieczór?
Wtedy raczej byłby to koniec świata, oddzielenie
ziaren od plew... Ziemia, jaką znamy, przestałaby istnieć.
A tak wydaje się, że była to kolejna próba, etap przed
tym, co nieuchronne...
Wielu zadaje sobie pytanie, czy to koniec. Czy
wygraliśmy tę wojnę i czy piekła już nie ma...
Myśli pan, że to takie proste? (Profesor się śmieje).
Dziewięć kręgów piekielnych... a pod nimi wszystkimi?
Czy ktokolwiek dotarł na samo dno? Został jeszcze on.
Ten, który wywołał wojnę...
Mówi pan o Szatanie? On przetrwał?
Wystarczy spojrzeć na tych, którym wydaje się, że
teraz wszystko im wolno. Oni naprawdę myślą, że piekła
już nie ma. Ja wiem, że jest inaczej. Wie to każdy
człowiek myślący. Teraz jednak walka zmieniła charakter.
(Profesor intensywnie wpatruje się w moje oczy). My
stoimy mu na przeszkodzie... my, Polacy. Będzie chciał w
nas uderzyć, w każdego z nas osobno... Po chwilach
wspólnoty, wielkiej międzyludzkiej solidarności, znów
przychodzi rozprzężenie. Tak zawsze z nami było.
Zawiść, małe interesy, zazdrość, każdy z grzechów, w
którym się pławimy... ulegając słabościom...
Mamy szansę? (Natasza pyta dziwnym głosem.
Wpatruje się w profesora równie intensywnie, jak on
wcześniej we mnie).
Pani powinna o tym wiedzieć najlepiej. (Profesor
kładzie na stole należność za herbatę. Wstaje i składa nam
uprzejmy ukłon). Dziękuję państwu za rozmowę. Każdy
będzie musiał stoczyć teraz walkę sam... sam ze sobą.
Janek zaczepia mnie na ulicy, przed wejściem do
kamienicy, w której mieszkam. Jest moim sąsiadem.
Służył w wojsku podczas wojny z Legionami. Kilkanaście
miesięcy skoszarowany w Żaganiu. Na froncie nie był.
Kiedy ze mną jakiś wywiadzik, szefie? Mam trochę
info do sprzedania. Znaczy się nie za kasę, ma się
rozumieć. Ja chętnie opowiem za friko.
Może następnym razem. Dzisiaj jestem zmęczony.
Chcę trochę odpocząć.
A może pani Nataszka ze mną wywiadzik jakiś
szczeli? Konkretna kobitka, nie? Widziałem ostatnio pana
z nią na mieście. Te uśmieszki... dotknięcia rączki...
Trochę pan przesadza...
Trochę? Parzcież widzę, że miętę babka do szefa
czuje, nie? Żona nie zazdrosna? W domu pana nie ma
ostatnio...
W ten sposób wywiadu sobie nie załatwisz...
Tomasz Duszyński CUD RP PROJECT Myśli pan, że łatwo przywołać to wszystko we wspomnieniach? Kiwam głową ze zrozumieniem. Nie komentuję słów sierżanta Nowickiego, czekam. Mężczyzna powoli opanowuje wzburzenie, jego wzrok przygasa. Wydaje się, że nagle zobaczył coś zupełnie innego niż otoczenie knajpki, w której się spotkaliśmy. Nie muszę go zachęcać, powoli otwiera usta i zaczyna opowieść. Przerzucili mnie do czwartego sektora. Dowództwo podzieliło miasto na części, Big Apple w kawałkach. Śmialiśmy się z chłopakami, że nam się ostał ogryzek. Rozumie pan, Manhattan. Stal i szkło, drapacze chmur, amerykański sen. Już kiedyś zamieniony whorror. Jedenastego września... Wtedy Osama uderzył w dwie wieże. Skurwiel będzie się smażył w piekle, tak jak ja niemal... Teraz sami wyburzyliśmy większość tych cudów ze względów strategicznych... To był niesamowity widok... Chinooki nad wyspą. Przypominały olbrzymie ważki wylatujące na żer. Lądowaliśmy pośrodku Downtown. Piąta Aleja niczym
pas graniczny, poszerzona do granic możliwości. Abramsy, bradleye, humvee. Byłem w Iraku i Afganistanie, niejedno widziałem. Jednak to... to było jak w jakimś pokręconym filmie. Fantastyka kategorii C. Tyle że działo się naprawdę i do chłopaków powoli zaczęło docierać, że tym razem wojnę toczymy na naszej ziemi. Nowy Jork wymarły. Miasto duchów i wojskowych uniformów. Tyle sprzętu na jednym metrze kwadratowym nie było nigdy w historii wojen. Pustogłowi z dowództwa uznali, że właśnie tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, musimy odwrócić kartę tej wojny. Mieszkańców wymiotło podczas pierwszego ataku. Miliony ludzi, niewielu zdążyło uciec. Big Apple zakorkował się w trzy dupy, gdy tylko przyszła pierwsza fala paniki. N Y spłonął jak zapałka. Ocalało, o dziwo, kilka budynków, które potem obsadziliśmy. W każdym oknie snajper. Na dachu wyrzutnie rakiet. To na tych latających rzeźników. Mój pluton skierowano do Woolworth Building. Pan może nie wiedzieć, o który budynek chodzi, bo go już nie ma... Kiedy zaatakowali? Miałem widok na Central Park. Pieprzoną dziurę w ziemi, z której wychodzili chmarami. Najpierw pełzacze... To się zdarzyło już w pierwszą noc po moim lądowaniu. Potem maszkarony... Takie forpoczty, zwiadowcy. Wyglądały paskudnie, wysyłano je, żeby podłamać naszego ducha. Strzał w dziesiątkę. Morale spadało w
zawrotnym tempie. Zwłaszcza gdy okazało się, że połową sprzętu mogliśmy sobie co najwyżej podłubać w nosie... Potem była chwila spokoju. Taka cisza przed burzą. Główne zastępy zaczęły napływać kilka godzin później, nieprzerwaną falą, z ogniem i pożogą... Próbowaliście uderzyć w szczelinę? To żart? (Milczę, czekam na odpowiedź). Dowództwo przywaliło wszystkim, co miało pod ręką. Żadnego efektu. Nawet zasypać tego cholerstwa nie było jak. Brudnej bomby nikt na terenie Stanów nie chciał użyć. Wciąż mieli nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Poza tym wyobraża pan to sobie? Hiroszima, Nagasaki... Ale tu? Na naszej ziemi? Jak wyglądała walka? Ciężki sprzęt załatwiał sprawę pełzaczy. Były powolne. Chłopaki z kawalerii spisali się nieźle, rozgniatali je jak purchawki. Nie było co dobijać. Zrobili spaghetti z pierwszej fali bez strat własnych. Wtedy zrozumiałem, dlaczego teren wokół Central Parku został wyrównany. Był gładki jak stół. Nawet herculesy, te ciężkie ciągniki gąsienicowe, dawały radę... Schody zaczęły się przy maszkaronach. Skurwiele były cholernie szybkie. Skakały jak pchły. (Sierżant Nowicki wykonuje ruchy dłonią w górę i w dół, jakby naśladował przeciwników). Snajperzy nie dawali rady. Chłopaki z kawalerii zostali w swoich pojazdach. Im nic nie groziło, gorzej miała piechota. Wie pan. Maszkarony
były łowcami. Doskonałymi drapieżnikami. Nawet nie zdążyłeś wywalić serii w ich łeb, gdy wyławiały cię z rumowiska, unosiły w powietrze i tam łamały kręgosłup jak zapałkę. Żeby rozwalić takiego maszkarona, trzeba było trafić precyzyjnie. Jedyny punkt, który gwarantował sukces, to oko. Czaszki miały twardsze od stali. Rozgnieść ich, jak pełzaczy, nie można było. A wszystkie odporne na ogień... Główna fala przyszła nad ranem. Najgorsza pora. Wilgotno i duszno. Założę się, że niejednemu puściły zwieracze na ten widok. Szara ruchliwa masa wypełzająca z nory. Były przerażające. Ich pancerze lśniły metalicznym blaskiem, chrzęściły jak chitynowe pancerzyki żuków. Miały jedno jedyne zadanie, zniszczyć wszystkich, których napotkają po drodze, całą naszą zakichaną planetę... Chociaż nie... teraz obaj wiemy, że wszystkich zniszczyć nie mogły. (Sierżant Nowicki śmieje się chrapliwie, potem milknie na chwilę, jakby zbierał myśli). Hukuby zaatakowały pierwsze. Skrzydła dawały im ogromną przewagę. Ciała pokryte łuskami, niemal zero słabych punktów. Widziałem kilku chłopaków, którzy wskakiwali im na grzbiety. Precyzyjne cięcia pozwalały unieruchomić skrzydła. Jednak wtedy śmiałek spadał najczęściej na ziemię z pogruchotanymi kośćmi, a hukuby walczyły dalej. Kto wie czy na ziemi nie były jeszcze groźniejsze niż w powietrzu. Masywne łapy ze szponami
tnącymi najtwardszy metal... Widziałem, jak wyciągają chłopaków z abramsów. Jak sardynki z puszek. To wtedy upadł mit o skuteczności kawalerii powietrznej. Hukuby i te mniejsze... Astarothy... One po prostu taranowały w powietrzu wszystko. Apache i black hawki spadały jak muchy, płonące owady... Byłem na dachu Woolworth z kilkoma chłopakami. Wiedziałem, że lada moment przywalą także w nas. Coraz więcej bezsensownych rozkazów, coraz więcej ludzi idących do piachu i nieprzerwany strumień Legionów. (Sierżant Nowicki ociera pot z czoła. Jego wzrok znów przygasa. Wydaje się starym człowiekiem, choć w jego dossier wyczytałem, że ma dopiero dwadzieścia osiem lat). Co potem się stało? Kazali nam zejść kilka pięter niżej. Waliliśmy z okien. Zupełnie bez sensu. Nie wiem, czy w całym tym zamieszaniu rozwaliłem choć jednego. Niby jak? Szarańcza, która wylazła na powierzchnię, była niezniszczalna. Chwilami myślałem, że mi odbiło. Czerwoni żołnierze, na czerwonych koniach, pół ludzie, pół zwierzęta, zionący ogniem, obsypujący nas płomienistymi strzałami... Wdarli się do budynku błyskawicznie. Woolworth zatrząsł się w posadach. Byłem pewny, że spłonę żywcem. Przeklinałem tego barana, któremu przyszło do głowy, by obsadzić tę stalową trumnę. Mieliśmy walczyć do końca... Nie było już odwrotu. Legiony przelały się na
sąsiednie wyspy i dalej w głąb lądu. I wtedy podbiegł do mnie dowódca... Pamiętam jego bladą twarz. Chyba wiedział więcej niż inni. Nie wiem, skąd miał informacje, które dopiero potem... Zapytał, czy jestem Polakiem. Tak prosto z mostu. Chwycił mnie za klapy i uniósł w powietrzu jak piórko. Widziałem jego oczy, nie było w nich szaleństwa, bardziej ból i rozpacz... Mój dziadek był Polakiem, walczył w AK. Uciekł z kraju przed komuną i Stalinem do Ameryki. Podziwiałem go, nauczył mnie o Polsce wszystkiego. Nawet, gdy teraz o tym pomyślę, to jego walka w AK, moja kariera wojskowa... Uwierzy pan, że nigdy w Polsce nie byłem? Nieważne. Dowódca zapytał mnie, czy jestem Polakiem, właśnie wtedy. Potwierdziłem, nie wiedząc, czego ode mnie chce. I wtedy on puścił mnie i ukląkł przede mną... a ja... (Sierżant Nowicki zbiera się chwilę w sobie, patrzy w ścianę gdzieś nad moją głową). Powiedział: „Módl się o cud. Teraz. Módl się, żebyśmy przeżyli. Masz prawo do cudu, bo jesteś Polakiem... ” Pociągnął mnie w dół, tak że też ukląkłem. Jego palce zgniatały moje łokcie. Jęknąłem z bólu, ale tego nie zauważył. Chłopaki wokół nas nie wiedzieli, co jest grane, ale też padli na kolana. Zdjęli hełmy, te pieprzone maski i modlili się, każdy po swojemu... Zamknąłem oczy, gdy Woolworth zatrząsł się jeszcze
mocniej i pochylił ku zatoce. Modliłem się po polsku. Z każdym słowem czułem, jak palce kapitana rozluźniają się coraz bardziej... „Pod Twoją obronę... ” Proszę mówić dalej... Ja naprawdę modliłem się żarliwie. Za wszystkich... za każdego z nas. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, o jakim cudzie mówił kapitan. Amerykanie myślą, że Polacy codziennie w kościele albo na modłach, na klęczkach wprost na chodniku... I cud się zdarzył? Nie taki, jakiego oczekiwał dowódca. Nie taki, jakiego ja oczekiwałem... Przecież pan wie, że byłem jedynym ocalonym... Z księdzem Stanisławem spotykamy się przed zakrystią zaraz po porannej mszy. Ksiądz jest postawnym mężczyzną. Krótko ostrzyżone blond włosy i jasne, niebieskie oczy. Ktoś mógłby powiedzieć – pełne wiary. Proponuję spacer po ogrodzie obok plebanii. Jest ciepło, idziemy w stronę alejki kwitnących jabłoni. Mój rozmówca zastrzegł, że o służbie w armii rozmawiać nie będziemy. Byłem jednym z pierwszych, który badał znaki. Robiłem to też wcześniej. Cud w Sokółce, słyszał pan? Samo wydarzenie zwane cudem najczęściej jest dużym problemem dla Kościoła. Hoax czy cud? Zdarzają się manipulacje, których jedynym celem jest ośmieszenie instytucji kościelnej i zachwianie wiarą ludzi. Wie pan,
kolejny cud, który okazuje się zwykłym wymysłem dewotów. To prowadzi do wniosku, że cuda to kłopot. I tak rzeczywiście jest. Kościół w takich wypadkach powołuje rzetelną komisję, niezależnych ekspertowi to Kościół dokłada starań, aby wyjaśnić dany przypadek. Ewentualna pomyłka przyniosłaby dużo więcej problemów, niż można sobie wyobrazić... Bo czy to faktycznie hostia zamieniła się we fragment tkanki ludzkiego serca, czy też za „cud” odpowiada bakteria, która wytwarza czerwony barwnik... Opowiedzieć się za cudem, ogłosić go, a potem przyznać do błędu? Wyobraża pan sobie skutki? Znaki jednak były... Wierzę, że cud jest bożą ingerencją w świat, w ten sposób Stwórca realizuje swoje zbawcze plany. Na przełomie kwietnia i maja pojawiło się tysiąc pięćset przypadków znaków, obrazów Matki Bożej z Jezusem, a to był dopiero początek. Wyglądały jak murale, według jednego szablonu. Identyczne, niezależnie od faktury ścian budynku... Zupełnie jakby kilkudziesięciu wyrostków umówiło się w różnych częściach kraju, że w nocy wymalują obrazki i zrobią drakę na całą Polskę. (Ksiądz nagle milknie, marszczy czoło i spogląda w dal. Podążam za jego wzrokiem. Dostrzegam kobiecą postać wśród drzew). Stąd odcięcie się Kościoła od tego cudu na samym początku. To wyglądało na szeroko zakrojoną
mistyfikację, która miała uderzyć w wiarę. Pątnicy pojawili się jednak niemal od razu. W epoce informacji wiadomości rozchodzą się błyskawicznie. Wielu było ciekawskich, wielu prześmiewców. Jednak nawet wśród nich dochodzić zaczęło do cudownych uzdrowień... To były przypadki spektakularne. Rodziny przywoziły swoich bliskich, nawet lekarze... Widziałem, jak przyjechał autobus ze szpitala, kilka karetek. Ordynator, człowiek wierzący, na własną odpowiedzialność zorganizował transport. Stałem tam wtedy i patrzyłem, jak nawet ci w stanie agonalnym nagle wstawali z noszy... Zastanawiałem się, dlaczego tak jednoznaczny cud, na tak masową skalę pojawił się właśnie teraz. Zbliżający się koniec świata? Ale świat się nie skończył. Nie, choć późniejsze wydarzenia wskazywały, że koniec jest bliski. Zaledwie miesiąc po objawieniu pierwszych znaków zaczęły dochodzić do nas wiadomości z zagranicy. Pierwsze symptomy pojawiły się już wcześniej, informacje od naszych księży, zakonników... Jednak nic nie wskazywało, że dojdzie do ostatecznego starcia dobra ze złem. Co ksiądz robił po pojawieniu się znaku? Działania komisji weryfikującej cud chyba nie miały już sensu. Wręcz przeciwnie. Zadaniem moim i innych księży było zrozumienie tych znaków. Zinterpretowanie ich. Nie
było do końca pewne, czy pochodzenie tych cudów miało źródło boskie. Ksiądz przeczuwał już wtedy, że stanie się coś strasznego. Tak. Już wtedy przeczuwałem, że znaki mają wielkie znaczenie dla nas, Polaków. Podbudowanie naszej wiary. Jeśli Stwórca uznał, że musi dokonać tego w tak jasny i zadeklarowany sposób, to proszę sobie wyobrazić, jakiej próbie mieliśmy być poddani w przyszłości. Czy ksiądz uważa, że dziś, blisko dwa lata później, zakończyliśmy tę batalię? Nasza wiara jest wystarczająco mocna? (Ksiądz milczy, znów patrzy w dal. Wydaje się niespokojny). Wręcz przeciwnie. Ta batalia toczy się od zawsze i toczyć się będzie po kres kresów. Teraz każdy z nas będzie bił się sam, o własną duszę. Ostatnie lata były czasem jedności, solidarności ludzkiej. My, Polacy, umiemy się wspiąć na wyżyny człowieczeństwa w obliczu tragedii. Jest niewiele narodów, które dotknęło tak wiele cierpienia. Rozbiory, trauma wojen, nasze sąsiedztwo... Jednak doświadczenie, historia uczą, że wystarczy kilka dni, miesięcy lub lat, by znów wszystko było po staremu. Ja już widzę symptomy upadku. Szybko przechodzimy do porządku dziennego nawet nad cudami. Może to reakcja obronna naszego organizmu. Może to słabość naszego ducha... Jednak teraz ta batalia, jak to pan określił, z wymiaru globalnego przeniesie się na ten jednostkowy,
każdego z nas... Długo namawiałem go na spotkanie. Pragnie zachować anonimowość. Funkcjonariusz Straży Granicznej. Spotykamy się na polanie. Ze wzgórza, na którym stoimy, widać Odrę i niemiecki brzeg. Mężczyzna długo patrzy w dal, zanim odpowie na pierwsze pytanie. Setki tysięcy w tym miejscu. Niektórych wciągnęły wiry, inni nawet nie umieli pływać. Wydawało im się, że zostaną ocaleni, gdy tylko dotkną stopą polskiej ziemi. Nasze wojsko obsadziło wszystkie przejścia graniczne na początku lipca. Wie pan, to nawet śmieszne. Weszliśmy do Unii, by granic nie było, a teraz sami stworzyliśmy tutaj mur dla tych z Zachodu. Nie muszę panu uświadamiać, co należało do naszych zadań. Zostaliśmy powołani do ochrony granic państwowych, zapewnienia porządku publicznego szczególnie w strefie nadgranicznej i przejść granicznych... Tyle że powołując Straż Graniczną w myśl ustawy, nikt nie przypuszczał, że może dojść do czegoś takiego. Exodusu całej Europy, Azji, nawet Afryki... Wszystko szło w naszą stronę. Nieraz z całym dobytkiem. Zdziwiłby się pan, gdyby zobaczył, co ci ludzie wieźli ze sobą... Na początku próbowaliśmy ich zawracać. Koczowali wzdłuż całej granicy, dopóki wydawało się to bezpieczne. Wkrótce jednak wszyscy runęli w naszą stronę, ludzka lawina, przerażona, wygłodzona... Za nimi szły pełzacze i
maszkarony. Nie było szansy zastopować tych biedaków. Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy... Gdyby rzeczywiście samo pojawienie się na naszej ziemi mogło kogokolwiek ocalić... Hastry. One były w wodzie. Wciągały wszystkich, jednego po drugim. Pamiętam – staliśmy na tym brzegu, gdy pojawiły się cienie pod powierzchnią. Ten krzyk tysięcy gardeł. Jeden ogromny krzyk rozpaczy. Znikali w głębinie w ułamku sekundy. Pamiętam, kilku z nas skoczyło do rzeki, pomagało tym, którym udało się dopłynąć... Najgorsza była cisza. Przerażająca, dzwoniąca w uszach, gdy na tamtym brzegu nie było już nikogo. I rzeka, czerwona, pełna dryfujących ubrań... Z czasem coraz mniej ludzi pojawiało się na granicy? Polskę otoczył szczelny kordon Legionów. Nikt nie miał szans przedostać się lądem. Wielu próbowało powietrzem, ale wtedy... Te skrzydlate były najgorsze. Bawiły się swoimi ofiarami. Potrafiły wyciągnąć pasażerów z samolotu, a potem... rzucały nimi jak piłkami. Puszczały krzyczących ze strachu ludzi ze szponów i łapały tuż przed zderzeniem z powierzchnią ziemi... Nigdy tego nie zapomnę. Major Marek Pochyra. Odznaczony Orderem Orła Białego, Krzyżem za Wolność i Niepodległość i wieloma innymi, tak polskimi jak i zagranicznymi. Na spotkanie przyszedł w zwykłej sportowej marynarce. Żadnego znaczka w klapie, żadnego medalu, który świadczyłby o
przebytej przez niego drodze i zasługach dla tak wielu narodów. Mężczyzna w średnim wieku, krótko ostrzyżony. W ruchach i postawie czuć jednak rasowego wojskowego. Pijemy sok pomarańczowy w długich szklankach. Czuję się trochę onieśmielony. Widzę na policzku majora ślad blizny i poparzenia na szyi. Miałem chwile zwątpienia. Nie mówię, że nie. Historia polskiego żołnierza to te słowa – za wolność waszą i naszą. I to właśnie w tej kolejności. Dlaczego jednak to my nadstawiamy tyłka za innych przez tyle wieków... Oni dla nas nigdy nic nie zrobili, nic bezinteresownie... Proszę tak na mnie nie patrzeć, chcę być z panem szczery. Przecież gdybyśmy zostali tu w domu, w Polsce, nic by nam nie zrobili... Tutaj byliśmy niemal nietykalni. Tam musieliśmy widzieć te okropieństwa... Walczyć w ciągłym strachu, bać się, że jednak cud nie zadziała... Przecież pan wie, że nasi też ginęli, gdy zachwiała się ich wiara... a to było straszne. W takich warunkach, gdy widział pan, jak umierają towarzysze broni... gdy zastanawiał się pan nad sensem tego wszystkiego... musiało przyjść zwątpienie. A na to właśnie czekały one... Kiedy podjęto decyzję o użyciu naszych sit zbrojnych? Byliśmy już w Afganistanie i w innych rejonach konfliktów, tam doszło do pierwszych starć. Należeliśmy też do NATO...
Ale wszystko się rozsypało. NATO straciło swoje znaczenie, gdy każdy toczył walkę we własnym kraju... na własną rękę. To prawda. Te jednostki, które były poza granicami naszego kraju, nie miały szans na szybki przerzut do Polski... Brakowało nam samolotów transportowych. Jednak gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to je ocaliło. Amerykanie mieli sprzęt do takiej masowej operacji, jednak większość ich żołnierzy nigdy do Stanów nie dotarła... Nasze siły zbrojne poza granicami państwa dostały rozkaz pozostania w bazach i specjalne instrukcje, w jaki sposób zabezpieczyć się przed konfrontacją... Musi pan zrozumieć, że tu nie było jednego frontu. W każdym kraju walczono na śmierć i życie. Nie dało się tego objąć globalnie jednym rozkazem, jednym systemem walki... Gdy widzi pan zagładę swojego społeczeństwa, robi pan wszystko, żeby je uratować... Niektóre państwa nie miały wystarczających sił, by związać walką przeciwnika. I te zostały zniszczone jako pierwsze. Mniej więcej w tym samym czasie do Polski zaczęły napływać błagania o ocalenie, o pomoc... Jak to się zaczęło? Wiedzieliśmy, że musimy działać szybko, ale nie mogliśmy popełnić błędów. Nasza armia musiała być samowystarczalna na terenie wroga. Nie wiedzieliśmy, czego się tam spodziewać, czy nie przyjdziemy za
późno... Koniecznością było zostawienie części wojska w kraju. Nikt nie wiedział, jak sytuacja będzie ewoluować... W sztabie generalnym podjęto jednak decyzję o wsparciu sił za granicą, które wciąż stawiały opór Legionom. Wtedy chyba nieśmiało zaczęliśmy wierzyć, że jesteśmy w stanie z nimi wygrać. Kilka potyczek na granicach zakończyło się sukcesem. Z informacji nadsyłanych z innych pól bitew na świecie wynikało, że nikt nie był w stanie pochwalić się taką skutecznością. Wszędzie zawężano front, permanentny odwrót. Było jasne, że jeśli mamy działać, to teraz. Za chwilę nie będzie komu pomagać. Najpierw trzeba było się przebić przez kordon Legionów wokół naszych granic. Czy wie pan, ile w Polsce mieliśmy wojska? Sto tysięcy w czynnej służbie. Dokładnie! Sto tysięcy! Armia zawodowa. Tyle co nic! Niemcy mieli ponad czterysta tysięcy! Nawet mobilizacja nie poprawiała naszej sytuacji. Na szkolenia nie mieliśmy czasu. Zdecydowaliśmy się wysłać na zachód sześćdziesiąt tysięcy w jednym rzucie. Reszta została w domu, gotowa na najgorsze. Znów pojawił się problem transportu. Postanowiliśmy jednak ruszyć drogą lądową przez Niemcy. Walki były zacięte. Wbiliśmy się trzema klinami w kordon na Odrze. Czterysta czołgów, tysiąc wozów
bojowych, wszystkie trzysta rosomaków. O dziwo, przebiliśmy się niemal bez strat. To podniosło nasze morale. Umocniło wiarę. Może jednak jesteśmy narodem wybranym? Pod Berlinem podzieliliśmy nasze siły. Długo zastanawiałem się, czy to nie błąd. Powinniśmy przechodzić z jednego ogniska do drugiego blisko siebie, ale... wtedy wiele narodów nie miałoby żadnej szansy. Decyzja jednak zapadła. Stworzyliśmy brygady, każda po sześć tysięcy ludzi. Wszystko po to, by później w razie konieczności dokonać kolejnego podziału na pułki po dwa tysiące. Wybraliśmy Niemcy jako punkt dowodzenia ze względu na ich autostrady. Szybka komunikacja. Po oczyszczeniu drogi błyskawicznie mogliśmy przemieszczać się na północ, zachód i południe... Brygady ruszyły w stronę Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, na południe do Austrii, Włoch, ale też przez Czechy i Słowację, i Ukrainę do Rosji. Jednak pierwszą wielką bitwę stoczyliśmy tam, w Berlinie. Alexanderplatz – wielka dziura w ziemi. Otoczyliśmy ją szczelnym kordonem. Masy zniszczonego sprzętu Bundeswehry. Stracili tutaj jedną trzecią swoich sił. Ponad sto tysięcy żołnierzy. Nie spodziewaliśmy się tego, co wypełznie z tej dziury. Wie pan, jeszcze na samym początku dochodziły do nas informacje z innych krajów. Widzieliśmy zdjęcia,
ale... na to nie byliśmy przygotowani. Pełznąca szarańcza. Coraz to nowe formacje Legionów. Wydawałoby się, nieprzerwany strumień. Uczyliśmy się na błędach... nasz karabin „Beryl”... także czynił cuda. (Do stolika obok przysiada się dziewczyna. Wojskowy jej nie widzi, wyczuwa jednak jej obecność, wzdryga się). Wie pan, czasem mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec, że czeka nas inna forma walki... Przegrupowali się, zmienili taktykę... Tylko że teraz już wiedzą, kto jest ich najgorszym wrogiem... Może pomyśli pan, że ze mną coś nie tak, ale uważam, że wciąż żaden Polak nie może czuć się bezpieczny. Zwłaszcza Polak. Stefan Balcerzak zaprosił mnie do swojego domu. Siedzimy na tarasie przy herbacie i jabłeczniku przygotowanym przez jego żonę. Dzieci bawią się w ogrodzie. Nastrój sielankowy. Obrazek rodzinnego polityka, prawdziwego Polaka, który poprowadził naród do zwycięstwa, a teraz jest bliski prezydentury. Informacja dotarła do mnie nad ranem. Zadzwonił nasz eurodeputowany z Brukseli... Próbował ewakuować się samochodem w stronę Polski. Już wtedy większość dróg była zablokowana. Wie pan, chaos, który tam powstał, był nie do opisania. Właśnie w Brukseli powstała jedna z tych pierwszych dziur. Nie było wcześniej żadnego ostrzeżenia, trzęsienia ziemi. Po prostu nagle
zapadła się część miasta, a gdy opadł kurz... Marek nigdy nie dojechał do naszej granicy. Jego samochód wpadł w poślizg, a potem uderzył w drzewo... Jest pan autorem Jednolitej Polityki Informacyjnej. Jednym z autorów. W komisji znaleźli się przedstawiciele wszystkich opcji politycznych. Jednak sam pomysł narodził się w mojej głowie. Szybko zorientowaliśmy się, że Polacy mają tutaj do odegrania ważną rolę. Chyba najważniejszą. Choć nie wszystko rozumieliśmy. Media stanęły wtedy przed poważną próbą. Musiały utrzymać wiarę w ludziach, ale też służyć ciągłą informacją. Kiedyś śmialiśmy się z Radia Maryja... teraz wszyscy emitowali modlitwy, przekazy na żywo z mszy świętej. Każda stacja... radiowa czy telewizyjna. Mówiliśmy, co robić, by przetrwać. Pan przecież wie, że mimo iż na naszej ziemi nie pojawiła się ta paskudna dziura, to Legiony zapuszczały się daleko. Z każdym dniem, miesiącem nabierały odwagi. Przedzierały się przez granice, choćby po to, by uderzyć na inny kraj... To nie było tak, że każdy Polak był chroniony dzięki temu, że Polakiem był. Tych bez wiary potrafiły wyłowić z tłumu, tych, którzy nawet w obliczu ostatecznego nie złożyli dłoni do modlitwy... Media mówiły, co robić, by przetrwać, jak ukierunkować cud, by chronił przed wszystkim. To nie była łatwa sprawa, prośby do wszystkich
świętych, rozbudowana modlitwa do granic możliwości. Wcześniej ludzie bali się wychodzić z domu. Modlili się non stop o własne życie lub życie członków swojej rodziny. Ale wie pan... trzeba było żyć. Pójść do sklepu, kupić coś, a wcześniej to wyprodukować. Nie mogliśmy dopuścić do paraliżu całego kraju... Potem okazało się, że wystarczą modły księży, odprawiane msze za Polaków. To ułatwiło sprawę. Te codzienne, ciągłe nabożeństwa ratowały nas od śmierci. To pozwoliło nam w miarę normalnie żyć. Stał się pan najbardziej rozpoznawalnym politykiem w ostatnich latach. Można powiedzieć, że wiele pan zyskał... Sugeruje pan, że robiłem to wszystko z wyrachowania? (Mój rozmówca uśmiecha się krzywo, patrzy zmęczonym wzrokiem na dzieci bawiące się w ogrodzie). Każdy z nas... Robiłem to, co potrafiłem najlepiej. A jeśli ludzie chcą, żebym dalej pełnił swoją funkcję, będę zaszczycony, mogąc stanąć na czele narodu, który potrafi poświęcić tak wiele... Zgoda w narodzie jest teraz najważniejsza i ja jej dopilnuję... Lekarz medycyny Marek Kowalczyk. Spotykamy się w jego gabinecie. Na biurku doktora stoją ramki ze zdjęciami rodziny. Żona, dwójka dzieci i pies, labrador. Stworzyliśmy samodzielny pododdział medyczny. Wraz z 3. Brygadą Zmechanizowaną przedostaliśmy się przez Niemcy do Francji. Walki były ciężkie. Po naszej
stronie nie było dużych strat, jednak wciąż napływali do nas ranni cywile i żołnierze francuskiej armii. Stworzyliśmy potężny szpital pod Mont Saint Michel. To piękne małe miasteczko. Skalista wyspa, z sanktuarium Michała Archanioła na szczycie wzgórza. Większość obsługi szpitala stanowili Francuzi. Nie byliśmy w stanie poradzić sobie sami. Brakowało lekarzy i pielęgniarek... (Na czole doktora pojawiają się głębokie bruzdy, patrzy na zdjęcie stojące na biurku). Wiele rodzin rozbiło obozy wokół szpitala, jakby sama nasza obecność, bliskość mogła im pomóc. Nasi bliscy zostali w Polsce. Wie pan, opuszczaliśmy ojczyznę z wiarą, że nic złego im się w kraju nie stanie. Jednak jak mieliśmy pomóc tym, którzy przychodzili, błagając o ochronę? Mój przyjaciel, francuski lekarz, został zmasakrowany przez maszkarona. Gdy ten potwór patrzył na mnie, wydawało się, że się śmieje. Widział moją bezsilność. Mnie jednak nie ruszył, wybił pól obcojęzycznej obsługi... Pracowaliśmy dalej. W naszą stronę przesuwały się główne siły Legionów z południa i zachodu. Myślę, że szły właśnie na Mont Saint Michel. Jakby chciały obalić ten symbol... Nasze wojsko zostało zepchnięte do morza. Właśnie w ten sposób chcieli nas zniszczyć... Mało brakowało, a zginęlibyśmy wszyscy, ale znów zdarzył się cud... Myślę, że to zwycięstwo dało nam przewagę w
Europie. Nabraliśmy doświadczenia, wiedzieliśmy, jak walczyć... Z lekarza stal się pan żołnierzem... Musiałem. Stanąłem w obronie tych, którzy nie mieli szans przetrwać bez naszej pomocy. Widziałem Francuzów; żołnierzy, cywili walczących ramię w ramię... Szli na rzeź. Nie tylko lekarze walczyli. Księża w wojsku stanęli na pierwszej linii frontu. Woda święcona na kulach... to tylko placebo, ale silna wiara pomogła wielu. Natasza Bożuchowska. Rzeźbiarka, modelka, dziennikarka. Autorka pomnika Polaków walczących na Placu Czerwonym w Moskwie. Spotykamy się pod jej dziełem. Skromną, oszczędną rzeźbą, emanującą jednak ogromną siłą przekazu. Trzej żołnierze w polskich mundurach. Walka wręcz z żołnierzami dziewiątego kręgu Legionów. Jest pani Polką? Nie, nie urodziłam się w Polsce, ale mam wiele wspólnego z waszym krajem. Pomnik polskich żołnierzy na placu Czerwonym to niemal nie do pomyślenia. Relacje polsko-rosyjskie zawsze były dynamiczne. W ostatnich latach poprawiały się i znów psuły. Jeden i drugi naród jednak darzy się szacunkiem. W polityce natomiast przyjaźni nigdy na dłuższą metę nie było. Historia to udowadnia... Tak naprawdę pomnik ten wystawił
Polakom naród rosyjski. Tutaj doszło do najcięższych walk... Tutaj zginęło najwięcej polskich żołnierzy... No właśnie. Pod nami była wcześniej szczelina... To prawda. Nie ma po niej jednak śladu. (Natasza uśmiecha się, przypominam sobie jej zdjęcia z międzynarodowych okładek poczytnych czasopism). Rosjanie zrobili wszystko, by pokazać zwycięstwo ducha nad złem. Ten pomnik pozwoli im pamiętać, że Polacy mieli w tym swój udział. Rozmawiała pani z żołnierzami, którzy tu walczyli... Tak. Poznałam ich dosyć dobrze. Znam ich opowieści, tak mocno wyryły się w mojej pamięci, że czasem mam wrażenie... jakbym uczestniczyła w tej bitwie. Gdy hordy Legionów spychały żołnierzy w szczelinę, gdy musieli walczyć wręcz, na śmierć i życie... to bolesne wspomnienia. Jest pani dziennikarką... Tak jak pan. Zresztą wykonujemy teraz podobną pracę. Ja też spisuję wspomnienia tych, którzy chcą się nimi dzielić. Daję w ten sposób świadectwo wraz z nimi. Być może powinniśmy połączyć siły? (Teraz ja się uśmiecham. Propozycja wydaje się ciekawa). Na równych prawach? Na równych prawach. (Natasza odsłania śnieżnobiałe zęby w kokieteryjnym uśmiechu. Wróży to owocną współpracę).
Spotykamy się wraz z Nataszą z profesorem Czapieckim, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego. Siadamy w ogródku kawiarni w rynku, blisko kościoła Mariackiego. Jest piękny dzień. Gwar rozmów niemal zagłusza naszą konwersację. Podróż Dantego w zaświatach też zaczęła się w Wielki Piątek. Już na początku swojej wędrówki poeta znalazł się w ciemnej puszczy. To alegoria duszy zagubionej w chaosie. „Boska komedia”, znają państwo ten poemat? Dante już wtedy był w wieku... Nel mezzo del cammin di nostra vita – (cytuje Natasza dźwięcznym głosem) Tak, w środku życia. W wieku lat trzydziestu pięciu... (Profesor patrzy na nas oboje o wiele przychylniej). Po części w swej wizji Dante się nie mylił. Nie wiedział jednak wszystkiego. Dziewięć kręgów piekielnych, strzeżonych przez dziewięć Legionów... Wychodziły jedne po drugich na nasz świat, by zniszczyć wszystkie istoty żyjące... rzeka krwi... tym miała spłynąć Ziemia. Dante pisał też o czyśćcu i raju... Jednak nie pojawił się w tej walce żaden żołnierz zastępów niebieskich... A czy naprawdę musiał? Siedzimy teraz w Krakowie, pijemy herbatę. Kwiaciarki wciąż w tym samym miejscu, jak od wielu lat, sprzedają zakochanym kwiaty. Kościół Mariacki mamy na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wejść i się pomodlić. Czy myśli pan, że teraz ławki pękają tam w szwach? Wszyscy leżą krzyżem przed cudownym ołtarzem Wita Stwosza? Dziękują za ocalenie?
Może Bóg działał przez nas, Polaków... Zdają sobie jednak państwo sprawę, jak wielu ludzi dalej uważa, że Boga nie ma? Nawet po tym wszystkim, co się stało. Rozumiecie? Nie pojawił się z Michałem Archaniołem, z mieczem w dłoni i nie zgniótł stopą głowy węża. Właśnie w ten sposób dał dowód na to, że nie istnieje! A gdyby się pojawił i wygrał za nas tę wojnę... To czy dalej istnielibyśmy w rzeczywistości, w której teraz jesteśmy? Pilibyśmy herbatkę w ciepły letni wieczór? Wtedy raczej byłby to koniec świata, oddzielenie ziaren od plew... Ziemia, jaką znamy, przestałaby istnieć. A tak wydaje się, że była to kolejna próba, etap przed tym, co nieuchronne... Wielu zadaje sobie pytanie, czy to koniec. Czy wygraliśmy tę wojnę i czy piekła już nie ma... Myśli pan, że to takie proste? (Profesor się śmieje). Dziewięć kręgów piekielnych... a pod nimi wszystkimi? Czy ktokolwiek dotarł na samo dno? Został jeszcze on. Ten, który wywołał wojnę... Mówi pan o Szatanie? On przetrwał? Wystarczy spojrzeć na tych, którym wydaje się, że teraz wszystko im wolno. Oni naprawdę myślą, że piekła już nie ma. Ja wiem, że jest inaczej. Wie to każdy człowiek myślący. Teraz jednak walka zmieniła charakter. (Profesor intensywnie wpatruje się w moje oczy). My stoimy mu na przeszkodzie... my, Polacy. Będzie chciał w nas uderzyć, w każdego z nas osobno... Po chwilach wspólnoty, wielkiej międzyludzkiej solidarności, znów
przychodzi rozprzężenie. Tak zawsze z nami było. Zawiść, małe interesy, zazdrość, każdy z grzechów, w którym się pławimy... ulegając słabościom... Mamy szansę? (Natasza pyta dziwnym głosem. Wpatruje się w profesora równie intensywnie, jak on wcześniej we mnie). Pani powinna o tym wiedzieć najlepiej. (Profesor kładzie na stole należność za herbatę. Wstaje i składa nam uprzejmy ukłon). Dziękuję państwu za rozmowę. Każdy będzie musiał stoczyć teraz walkę sam... sam ze sobą. Janek zaczepia mnie na ulicy, przed wejściem do kamienicy, w której mieszkam. Jest moim sąsiadem. Służył w wojsku podczas wojny z Legionami. Kilkanaście miesięcy skoszarowany w Żaganiu. Na froncie nie był. Kiedy ze mną jakiś wywiadzik, szefie? Mam trochę info do sprzedania. Znaczy się nie za kasę, ma się rozumieć. Ja chętnie opowiem za friko. Może następnym razem. Dzisiaj jestem zmęczony. Chcę trochę odpocząć. A może pani Nataszka ze mną wywiadzik jakiś szczeli? Konkretna kobitka, nie? Widziałem ostatnio pana z nią na mieście. Te uśmieszki... dotknięcia rączki... Trochę pan przesadza... Trochę? Parzcież widzę, że miętę babka do szefa czuje, nie? Żona nie zazdrosna? W domu pana nie ma ostatnio... W ten sposób wywiadu sobie nie załatwisz...