uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Tomasz Duszyński - Dziwne koleje losu Grzymułki Kownycza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :185.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Tomasz Duszyński - Dziwne koleje losu Grzymułki Kownycza.pdf

uzavrano EBooki T Tomasz Duszyński
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 22 z dostępnych 22 stron)

DZIWNE KOLEJE LOSU GRZYMÓŁKI KOWNYCZA Duszyński Tomasz Duszyński Tomasz Urodził się w Strzelinie na Dolnym Śląsku, 4 stycznia, roku nie pomni, którego. Od zawsze chciał być dziennikarzem i pisarzem. UwaŜał się za bardziej skorego do pisania niŜ gadania. Jednak w tej kwestii z czasem nieco się zmieniło. Został reporterem wrocławskiego oddziału RMF FM, a takŜe szefem lokalnej promocji i człowiekiem od produkcji duŜych eventów m.in. Inwazji Mocy. Aktualnie dziennikarz radiowy oraz dyrektor marketingu w lokalnej stacji wrocławskiej Radio Aplauz, w piątkowe wieczory współprowadzi najpopularniejszy we Wrocławiu program z muzyką clubową - CLUBBING FM. Debiutował opowiadaniami w periodykach internetowych. Opublikował ich kilkanaście. Najbardziej związany czuje się z opowieściami o Grzymółce Kownyczu, któremu ma nadzieję poświęcić kiedyś osobny zbiór. Co robi, gdy nie pracuje? - Siódme poty i stresy wylewam grając w Squasha, czyli rozgniatając na ścianie wypełnioną gazem piłeczkę – wyznał Fabryce - kolejne hobby to fotografia i koszenie trawy. Bez następującego po nim jej palenia.

Grzymółka Kownycz i wampir Grzymółka spadał z okapu lotem zdechłej jaskółki. Robił to bez przekonania. Zamknął oczy i rozczapierzył palce, mając nadzieję, Ŝe lotem koszącym spadając prosto na plecy wampira, na amen go ogłuszy. Wyjścia zbyt duŜego nie miał. Wampir juŜ poczuł woń czosnku, którą Grzymółka był przesiąkł, Ŝując obrzydliwe warzywo ze świętym przekonaniem, Ŝe mu pomoŜe. Chwilę wcześniej Gacek wciągnął powietrze w wielkie owłosione nozdrza płaskiego nosa, odsłaniając lśniące bielą kły. Poczuł ofiarę, ofiarę losu – Grzymółkę Kownycza, który naraził mu się, kradnąc mu z ogródka ząbki świeŜutkiego czosnku. Wampir byłby się zapewne w ogóle tym nie zeźlił, bo kradzieŜe na wsi były częste, ale przewróconego płotu, podeptanych grządek marchewki i połamanych krzewów młodej osiki darować nie mógł. Miarka się przebrała. Wampir zrobił zwinny krok w prawo, patrząc, jak niedorajda spada spod sufitu, kłapiąc niczym worek kartofli na deski podłogi. Zakurzyło się przy tym, zaskrzypiało i gruchnęło. Gacek patrzył z politowaniem na zupełnie nieruchomo leŜącego Grzymółkę, rozwleczonego na podłodze niczym pająk na ścianie. Wysunął kły, czując, Ŝe wampirza natura, wcześniej latami tłumiona, budzi się w nim na powrót. Nie ukrywał, Ŝe poczuł zapach krwi. Ruchy znów stały się szybkie i zwinne. Szyję Grzymółka miał dosyć wielką, a i kaftan zadarł się tak, Ŝe teraz odsłonił ją w pełnej okazałości. Gacek zatarł łapy z radości i pochylił się w stronę ofiary. Wszystko szło nad wyraz gładko. Grzymółka nie mógł ruszyć się ze strachu, wydawało mu się, Ŝe ciurkiem po plecach przebiegły mu mrówki w lodowatych chodakach. Poczuł zza ucha dochodzący świeŜy miętowy oddech Wampira. Chciało mu się wyć nad swoim pechem i głupotą. Teraz było na to za późno. * * * Ranek nie zapowiadał mających wkrótce nastąpić, tragicznych w skutkach wydarzeń. Grzymółka wstał nawet prawą nogą, czego zmyślnie kaŜdego ranka pilnował. Podreptał do łazienki, próbując po drodze wbić się w róŜowe bambosze. Stanął przed lustrem. Zanurzył jeden palec w wodzie – przetarł nim oko, potem zanurzył drugi palec, czyniąc podobnie codzienny rytuał higieny z drugim okiem. Sięgnął po ręcznik i uśmiechnął się zabójczo do swojego odbicia w lustrze. I ten właśnie uśmiech juŜ mu tak pozostał – na długo. Nagły ból prześwidrował czaszkę palącym promieniem, paraliŜującym całą twarz. W jednej chwili stanęły przed oczyma Grzymółce wszystkie lata spędzone w łazience i obraz pierwszej, czerwoniutkiej szczoteczki do zębów, którą dostał od matki, z przestrogą, by pamiętał o szorowaniu kłów przednich i tylnych po kaŜdym posiłku. Teraz, po tylu latach, w tej właśnie chwili Ŝałował, Ŝe nie słuchał dobrych rad. Mętnym od bólu wzrokiem spojrzał w kąt łazienki na szczoteczkę do zębów. Stała w tym samym miejscu, w którym połoŜył ją wiele lat temu. Grzymółce nie pozostało nic innego, jak głośno zawyć z bólu.

Przechodnie, którzy przypadkiem przechodziliby koło chałupy Kownycza, zobaczyliby najpierw z wielką siłą wywarzone od środka drzwi, potem wykrzywioną w strasznym grymasie twarz małego zgarbionego człowieczka, który popędził dziko przed siebie, skacząc jak piłka przez rządek rabatek w stronę stodoły Kowala. Nikt jednak tego nie widział. Ulewa, która nieprzerwanie lała się strugami z nieba od kilku dni sprawiła, Ŝe wszyscy w chałupach siedzieli za głucho zawartymi okiennicami. Biegł więc bez świadków zupełnie przemoczony Grzymółka na koniec wioski do Kowala Podbipięty. Biegł, a jego bieg, początkowo szybki, coraz wolniejszym się stawał. Kownycz grzązł w błocku, ubranie zaczynało mu ciąŜyć. Tylko zimne strugi deszczu koiły ból, spływając po twarzy na gorące policzki. Jakby tego był mało, Kownycz na nieszczęście swoje zgubił po drodze buta, który z mlaśnięciem ohydnym utknął w jednym z wykrotów. Grzymółka obrócił się za nim nawet, chroniąc się przed upadkiem, ale spodni przyodziewek stopy pochłonęła juŜ brudna bulgocząca breja. Nie było wyboru, musiał gnać dalej, bo ból się nasilał. Kownycz minął otwarte na ościeŜ wrota gospodarstwa Kowala i wpadł z głośnym rykiem na podwórze. Zmierzał wprost do stodoły, którą równo pięć lat temu przerobił Podbipięta na swój warsztat. Przez swój ryk nie spostrzegł, Ŝe podwórze, dotąd zawsze gwarne od uderzeń młota, syku chłodzonego Ŝelastwa i tupotu koni, teraz było zupełnie bez Ŝycia. Nie zwalniał, ból go oślepił, to i tym tłumaczyć moŜna, Ŝe jego uwadze umknęło, iŜ odrzwia stodoły były zatrzaśnięte głucho. Gruchnął w nie na pełnej szybkości. Ból na chwilę opadł, jak ręką odjął, ale i Kownycz bez czucia, jak kłoda poleciał plecami w kałuŜę. Wtem z chałupy, która do stodoły przylegała, wyskoczyła kobieta ogromnych rozmiarów, ściskając w dłoni wałek oblepiony mąką. Kowalową wyciągnęły od kuchni dzikie wrzaski, makaron w kąt rzuciła, by porządek na swym obejściu przywrócić. Zmierzała z głośnym tupotem wprost w stronę półprzytomnego Grzymółki. Kownycz poderwał się na równe nogi, próbując uniknąć zbliŜających się ciosów. Kowalowa jednak szybką nad wyraz kobietą była i na nic zdały się uniki i półobroty. Wałek lądował na plecach i siedzeniu Grzymółki z iście zadziwiająca precyzją. – Czego tu! – rozdarła się Kowalowa – No, czego się wyjcu drzesz?! – Kownycz nie zdąŜył uniknąć piekielnego ciosu w bark. – Do Kowala !... – zasyczał, widać niezbyt wyraźnie, bo kolejny cios precyzyjnie uderzył go w czoło, tak Ŝe policzyć mógł wszystkie gwiazdy. – Precz mi stąd, męŜa nie ma, to myślicie, Ŝe pod chałupą moŜecie mi się wydzierać...!!! – Litości.... – zaryczał Grzymółka – Ja z bolącym zębem....... – z trudem przełknął ślinę ze strachu. Kolejny cios, gdyby go Kowalowa nie wyhamowała w ostatniej chwili, rozwiązałby Kownyczowi nie tylko problem bolącego zęba, ale i kompleksowo całej szczęki. Kobieta zlitowała się. Grzymółka legł na sienniku, ustawionym na środku pomieszczenia gospodarczego. Teraz ze strachem słuchał i obserwował, co robi kobieta, od której przed chwilą dostał kilka razy po głowie. Wydawało mu się, Ŝe juŜ więcej krzywdy zrobić mu nie moŜe. Korpulentna Kowalowa szczękała przerzucanymi w pocie czoła szczypcami i dłutami. Przez

chwilę wydawało się Kownyczowi, Ŝe w jej ręku znalazł się pilnik, dłuto i śrubokręt, przez chwilę zabłysła teŜ cienka piła o ostrych ząbkach. Nagle wiele śliny, jakby wiosenną powodzią, do ust Kownyczowi napłynęło, mocząc gazę, którą mu kazała Kowalowa w ustach trzymać. Gdy blond kobieta podeszła do niego próbował walczyć z szeroko otwartą buzią. Zakleszczyła się jednak, jedyne co mu się udało, to pozbyć się duszącej go w ustach gazy. – Pani juŜ wyrywała??.... – wybełkotał niezrozumiale z wyczuwalną nadzieją w głosie. Próbował wstać, ale Ŝelazny ucisk dłoni Kowalowej przykuł go do siennika. Kownyczowi wydawało się, Ŝe kobieta ma większe łapy od męŜa, wielkie bochny chleba, naszpikowane pięcioma rogalikami. – Nie, jeszcze nie .... – odparła niewinnie – ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Grzymółkę ogarnęła panika. Dopiero teraz zobaczył w drugiej dłoni Kowalowej wielkie szczypce, które jego zdaniem nijak mogły zmieścić mu się w ustach, a co dopiero wyrwać ząb. – Nie przejmuj się, kotku – zaczęła Kowalowa. – Wyrwę Ci tego zęba profesjonalnie. – Próbowała rozwiać wątpliwości Grzymółki. Uśmiechnęła się przy tym nad wyraz szczerze, ukazując gołe, pozbawione zębów dziąsła. Kownycz skurczył się na sofie. Wyglądało na to, Ŝe się zupełnie poddał. Nie trwało to długo, nagle wytrysnął z siennika. Nie zdąŜył jednak nawet dotknąć podłogi, gdy znalazł się na nim z powrotem, przywrócony do pozycji leŜącej zwinnym, wprawnym ruchem Kowalowej. Przez chwilę przemknęło Kownyczowi przez myśl, Ŝe mąŜ tej kobiety o niespoŜytej energii, w sprawach łóŜkowych wiele do powiedzenia nie ma, gdy Kowalowej przyjdzie na coś ochota. DłuŜej nie miał o tym czasu pomyśleć, bo w tej właśnie chwili oczy wyszły Grzymółce na wierzch, a gęba mimowolnie otworzyła się, gdy blond kobieta wgniotła mu kolana w brzuch. Po chwili poczuł przeszywający ból, gdy szczypce uchwyciły ząb. Grzymółka co prawda próbował zaznaczyć w sposób wyraźny, Ŝe to nie ten ząb co trzeba, ale nie dano mu ku temu okazji. Stękanie Kowalowej, rzęŜenie Kownycza i nagły zgrzyt świadczył o jednym. Zęba juŜ nie było w miejscu, w którym siedział tak wiele lat. – Chocias byś zapytala! – zaseplenił Grzymółka, dławiąc się płaczem. Kowalowa zrozumiała w mig o co chodzi i nim Kownycz zdąŜył zaprotestować, wzięła się za drugiego zęba, przygniatając mocniej nieszczęśnika kolanem. Ząb nie poddawał się. Grzymółka teŜ, podejmując rozpaczliwe próby ucieczki. – Mocno siedzi !! – jęknęła Kowalowa. – Muszę go mocniej pociągnąć... Jeszcze tylko chwilka – próbowała uspokoić przeraŜonego Kownycza. – Jeszcze ciupinkę!! W tym właśnie momencie drzwi z hukiem otworzyły się i stanęła w nich ogromna postać Kowala Podbipięty. – Zabiję!!! – syknął. – Zabiję was, rozpustniki! To takie harce się wyczynia, gdy tylko na chwilę samą zostawić !?

Kowalowa migiem zlazła z Kownycza. – Coś ty... ptaszynko. – Patrzyła z przestrachem na męŜa, czuć było w głosie niepewność. – Toć nie widzisz, Ŝe zęba rwę nieborakowi ? Grzymółka wolał nie czekać na skuteczność wyjaśnień kobiety. Skoczył na nogi jak oparzony, kierując się do wyjścia. Kowal i Kowalowa na szczęście nie zwracali na niego uwagi, padając sobie w ramiona. – Najedz się czosnku!!! – zdąŜył za nim jeszcze zawołać, widać zdjęty litością Kowal. – Czosnek na pewno Ci pomoŜe! Była to rada jak najbardziej szczera, lecz odnieść miała zupełnie przeciwny od zamierzonego skutek. To ona właśnie zawieść miała Grzymółkę Kownycza do ogródka Gacka Wampira. Gacek napracował się dzisiaj powaŜnie. Przyzwyczajenia z pracy w Kołchozie pozostały w pamięci. Wziął wpierw prysznic, zmywając z siebie resztki błota z ogródka. Wykorzystał chwilową przerwę w ulewie, by podreperować płotek i zerwać kilka jabłuszek. Wampir lubił jabłka, działały oczyszczająco na zęby, dumę wszystkich Gacków. Stanął przed lustrem. Zaczesał włosy do tyłu, mocząc je delikatnie wodą, jak zwykł robić to jego ojciec, dziad i pradziad. Potem wziął z półeczki zieloną dentystyczną nitkę, aby dokładnie wyczyścić nią kły. Czuł świeŜy miętowy smak. Gdy wyszedł z łazienki, wiedział, Ŝe coś jest nie tak. Wyjrzał przez okno i krew w nim zawrzała. Płot był przewrócony, krzewy połamane. Zobaczył wielkie doły w grządkach i brak świeŜutkiego czosnku. Poczuł Ŝądzę mordu. Wyskoczył z domu i ruszył z nosem przy ziemi za śladami, a moŜe raczej za jednym śladem, wyraźnie odciśniętym w wilgotnej ziemi. Był bardzo ciekaw z jakim kuternogą ma do czynienia. Teraz pochylał się nad leŜącym na podłodze Grzymółką z zamiarem ukąszenia go. Był zły na swoją ofiarę, Ŝe tak łatwo się poddała, polowanie nie dało mu satysfakcji. Zawahał się przez chwilę i to ocaliło Kownycza. Wiekowa podłoga, na którą spadł nieszczęśnik, zadrŜała, zachwiała się, coś trzasnęło i nagle zarówno Gacek, jak i Grzymółka, stracili grunt pod stopami, a raczej plecami. Runęli do piwnicy z głośnym hukiem. Chwilę Ŝaden z nich się nie ruszał. Pierwszy odezwał się Kownycz. – O... ząb? – Uśmiechnął się, leŜąc na plecach. Podniósł znalezisko wysoko w górę, by dokładniej je obejrzeć w nikłym świetle piwnicy – Wypadł i juŜ nie boli?! Wampir patrzył z przeraŜeniem na to, co trzymał w wyciągniętej dłoni Grzymółka, coś nie dawało mu spokoju.

– Zaraz, zaraz.... – zamarł nagle Kownycz, macając drugą dłonią szczękę. – Ale to chyba nie mój..? Wampir Gacek, słynący z zimnej krwi, zemdlał. I dobrze, bo Grzymółka znalazłby się niechybnie w strasznych opałach, a tak miał czas na ratunek. Grzymółka Kownycz zaniósł Gacka do Kowala i Kowalowej. Ci wypróbowali na szczęce wampira pierwszy implant kłowy nowej generacji, nazwany od imienia Kowalowej "Danula". Później przemianowany, nie wiedzieć czemu, na Dracula. Potem Gacka zaniesiono do domu, ułoŜono do snu, a gdy się obudził, wydawało mu się, Ŝe męczył go koszmar, o jakie nietrudno było w jego zawodzie. Grzymółka natomiast zaczął uŜywać częściej szczoteczki do zębów. Zapał ten wystarczył na jakiś tydzień, potem Kownycza zaabsorbowały inne wydarzenia i nowe przygody, a na mycie zębów nie starczało mu juŜ czasu. Grzymółka Kownycz i wskrzeszenie Alojzego Grzymółka rozwiązywał właśnie zadanie z wieloma niewiadomymi, gdy zaczęły przychodzić mu do głowy niewesołe myśli. Niewiadomych w zeszycie pozostawało nadal tyle, co gwiazd na niebie, więc Kownycz odrzucił w kąt ołówek i spojrzał na zegar. Mała wskazówka zatrzymała się na godzinie szóstej. Grzymółka spędził ostatnie kilka godzin niemal bez ruchu. Jak łatwo się domyślić, nuŜyć go to zaczęło. Zapragnął jakiejś rozrywki, czegoś dla rozruszania obolałego ciała. Obejrzał się przez ramię. Alojzy siedział w fotelu tak, jak go Grzymółka zostawił równo przed tygodniem. Ostatnie rachunki, przyniesione przez listonosza, nie pozostawiły mu wyboru. Lodówki nie mógł wyłączyć, pralki i telewizora takŜe, wybrał więc Alojzego. Przy szafie stało pudło jego wielkości. Miało być dzisiaj szczelnie wypełnione zwłokami uciąŜliwego współlokatora, zapakowane i wysłane na drugi koniec świata, gdzieś do Maorysów. Gdyby Kownycz wiedział, Ŝe do tego dojdzie, pewnie skonstruowałby sobie mechanicznego pieska, kotka, no moŜe papugę. Ale nie, Grzymółka zawsze musiał iść na całość. Brakowało mu przyjaciela z prawdziwego zdarzenia. Takiego do oglądania meczów w telewizji, do szachów i nocnych rozmów przy kieliszku. A, Ŝe postanowienia swoje Kownycz potrafił urzeczywistniać - to kaŜdy we wsi od dawna wiedział - tedy przystąpił do pracy. Męczył się miesiąc, poświęcił nawet stare radio i opiekacz, ale stworzył niepowtarzalnego osobnika, 180 centymetrów wzrostu, bruneta o niebieskich oczach. Kownycz odsunął zydel, chwycił przedłuŜacz wychodzący z lewej kieszeni portek Alojzego i podciągnął go na środek pokoju. Kiedy włoŜył wtyczkę do kontaktu, współlokator gwałtownie się poruszył. Wyrzucił ramiona przed siebie, wstał, a potem ponownie usiadł. Czas mijał i nic więcej się nie działo. Grzymółka przestraszył się, Ŝe zbyt długa przerwa w dostawie prądu, uszkodziła skomplikowane układy Alojzego. Nagły przepływ 220 Voltów spalić mógł, wykorzystane w konstrukcji, bezpieczniki i Ŝarówki. Wreszcie jednak Alojzy podniósł powieki, wystawiając na światło dzienne wyłupiaste oczy. Patrzyły na Kownycza nie kryjąc wyrzutu.

Ciarki przeszły Grzymółce po plecach. Nigdy dotąd nie odłączał Alojzego od prądu na dłuŜej niŜ godzinę. Kownycz myślał, a Alojzy w tym czasie mrugnął. Najpierw jednym okiem, potem drugim. Jakby dla wprawy, zaczął mrugać nimi na przemian. Potem poruszył ustami, wykrzywiając całą twarz tak, jakby ktoś nakładł mu do paszczy garść landrynek i teraz biedak próbował się ich pozbyć, jedna po drugiej, bez pomocy rąk. Wreszcie współlokator odzyskał barwy na policzkach. Przez chwilę wpatrywał się uwaŜnie w źrenice Grzymółki, po czym chwycił go bez ostrzeŜenia stalowym uściskiem za szyję, najwyraźniej z zamiarem uduszenia. Kownycz robił się na przemian czerwony, zielony i niebieski. RóŜowawy odcień purpurowo- niebieskiej skóry, który chwilami przybierała jego twarz, mógłby posłuŜyć za inspirację do rustykalnego pejzaŜu z zachodem słońca, nadchodzącą nocną burzą i snopkiem podpalonej pszenicy. Do mordu jednak nie doszło. Niespodziewanie Alojzy zrezygnował z zaciskania palców na szyi Grzymółki i zeskoczył z fotela. - śeby mi to było ostatni raz, przyjacielu! No! - pokiwał groźnie palcem Kownyczowi, który próbował zaczerpnąć tlenu. Wytrzepał swój stary frak, podskoczył do lustra, wprawnie prostując przekrzywioną muszkę i dodał to, co zwykł dodawać w podobnych okolicznościach: - AŜ się zastrzelę, taki przystojny jestem! Po czym odwrócił się Alojzy, jak Ŝołnierz, na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w stronę drzwi. - Gdzie idziesz!? - zachrypiał Grzymółka, wciąŜ próbując złapać odrobinę powietrza. - Jak to, gdzie, przyjacielu?! Piątek mamy? - No, tak. - To idę na potańcówkę, do stodoły! - usłyszał w odpowiedzi. Nim Kownycz zdąŜył ostrzec Alojzego, ten pokonał pokój, otworzył zamaszystym kopniakiem drzwi i zniknął w sieni. W tym samym momencie przedłuŜacz naciągnął się do granic moŜliwości, uniósł w górę i wtyczka wyskoczyła z gniazdka. Z sieni dobiegł łomot, jakby worek węgla uderzył o podłogę i Kownycz juŜ wiedział, Ŝe Alojzy leŜy bez Ŝycia przy drzwiach wejściowych. Nim dociągnął Grzymółka bezwładne ciało przyjaciela z powrotem do fotela, znów przeszły mu przez głowę nieciekawe myśli. Alojzy juŜ drugi miesiąc kątem u Grzymółki przesiadywał, zŜerając prąd, niszcząc przedłuŜacze, naraŜając na zwarcia wszystkie gniazdka, a i w wartościowych przedmiotach czyniąc szkody, bo przy nagłych skokach napięcia dostawał szału. Tak juŜ i stołu Kownycz się pozbył, długiego solidnego z dębu, na dwanaście osób, zastawianego przy szczególnych okazjach. Kredens teŜ na podpałkę przeznaczył, po posiekaniu go przez współlokatora na drobne drzazgi, bo Alojzemu do głowy przyszło, Ŝe wykałaczkę sobie wystruga. I gorsze się rzeczy działy, gdy napięcie za duŜe było, pół biedy gdy słabe. Wtedy bowiem przyjaciel Kownycza tylko leŜał i dyszał, wachlując się gazetą z programem telewizyjnym, bucząc niewyraźnie przepływającym przez obwody prądem. Teraz było podobnie. Kownycz usadowił Alojzego w fotelu i podłączył go ponownie. Ten nie ruszał się z miejsca, wsparł brodę na pięści i zasępił się nad swoim losem. śyciową tragedią Alojzego był fakt, iŜ nie mógł funkcjonować bez prądu. Pobierał go tyle, Ŝe akumulatory, nawet największe, które próbował nosić w plecaku, wystarczały zaledwie na kilka minut. Jedynie w stałym połączeniu z elektrownią i gniazdkiem mógł myśleć o Ŝyciu. Jednak jak tu było Ŝyć w zamknięciu czterech ścian, gdy słoneczko letnie na zewnątrz wołało, a praczki do strumienia biegnące, gdy je przez okno Alojzy obserwował, tak skąpo były ubrane (a był pies

na baby). Kownycz nie mógł patrzeć długo na tę zgryzotę. Postanowił, Ŝe sprawi Alojzemu przyjemność i zabierze go na doŜynkowa imprezę, zorganizowaną w stodole sołtysowej. PoŜyczył od sąsiadów przedłuŜaczy ile się dało i połączył. Alojzy jak zwykle ubrany był odświętnie, więc Kownycz takŜe tego dnia zarzucił na siebie marynarkę. Poprawił jeszcze wystające zza przykrótkich rękawów białe mankiety. Ubrał nowe buty, napluł na cholewki, przetarł je chusteczką do nosa i zaciskając mocniej pasa wrzasnął do Alojzego - IDZIEMY! Współlokator chwycił plecak z akumulatorem, zwoje przedłuŜaczy i szczęśliwy jak dziecko wyskoczył za Grzymółką z chałupy. Baterii wystarczyło w sam raz na tyle, by Alojzy doszedł do stodoły. Gwarno tam było i głośno, orkiestra górnicza przygrywała skocznie, pary wirowały na klepisku. Przykryte białym obrusem stoły, ustawione przy ścianach, uginały się pod jadłem wszelakim i butelkami z wysokoprocentowym płynem. Alojzy przestępował z nogi na nogę z gwałtownego podniecenia. Rzadko bywał wśród ludzi, usiadł więc pod ścianą i obserwować zaczął tłum tańczących mieszkańców wioski. Akumulator był juŜ na wyczerpaniu. Kownycz pognał więc z przedłuŜaczami jak najszybciej mógł, do najbliŜszego kontaktu. W przypływie dobrego humoru, uŜyczyła mu go w swej własnej, luksusowej daczy, sołtysowa. Wszystko układało się pomyślnie. Na samym tylko początku Alojzy czuł się nieswojo. Wstydził się nieco kabla, który spod fraka mu wystawał, ciągnąc się pod stołem, przez klepisko, otwartą sień i płot, do chałupy sołtysowej, wdówki. Niepokoił go teŜ wojewoda, który o kabel wciąŜ się potykał, ale to dziwić nie powinno, bo najwyŜsze władze zawsze były krótkowzroczne. Dopiero przy drugiej butelce, nabrał Alojzy animuszu. Nogi mu same w rytm muzyki chodzić zaczęły i nim Kownycz się obejrzał, jego towarzysz przeczołgał się pod stołem i wyskoczył na środek klepiska. Niezwykły był jego taniec. W osłupienie wprawił wszystkich wodzirejów, którzy zebrali się w stodole. Takich hołubców nikt nie widział. Traktorzysta Julek, do którego od lat wielu główna nagroda wodzirejska naleŜała, patrzył z szeroko otwartymi oczami na nowy styl, elektryzujący wszystkich zgromadzonych na klepisku, w stodole. Alojzy raz szeroko rozstawiał nogi, raz przerzucał je z lewa na prawo, a przy tym ramionami wywijał, robiąc jakby jakowąś falę, przechodzącą od dłoni, przez nadgarstki i łokieć, z barku na drugą stronę, by znów na dłoni skończyć. Zrywami machał głową na boki, jakby szyi nie miał, a przez chwilę nawet wydawało się, Ŝe za szybą stoi uwięziony, przesuwając po niej otwartymi dłońmi. Potem wszyscy zobaczyli jak Alojzy rzuca się na podłogę, wywija salto, chodzi na rękach, obraca się pięć razy na klepisku, na samym czubku głowy i skacze na nogi w chwili, gdy orkiestra grać przestała. Rzęsiste oklaski rozległy się po tych harcach. Nawet stary wiarus Jabłonka, który obchodził dzień wcześniej swoje setne urodziny, nie pamiętał, by takie tańcowanie we wsi miało miejsce. Alojzy w ogólnym ferworze, z największą ostroŜnością, uniesiony został w górę przez kilku rosłych chłopów. Podrzucali go raz po raz, uwaŜając jednak, by kabla nie naruszyć. Potem posadzili go na jakimś fotelu i wynieśli na zbite z desek podium. Nastąpić wtedy miała najbardziej uroczysta chwila, dekoracja wodzireja roku. A nie trudno było zgadnąć, kogo nim obwołano. Alojzy wstał z krzesła, prostując dumnie pierś, wiedział bowiem, Ŝe spojrzenia wszystkich skierowane były na niego. Sołtysowa wbiegła po schodkach, by przekazać laureatowi główną nagrodę - ziemniaczany order. I wtedy Alojzy zamarł. Zastygł z błogim uśmiechem. Nie z braku prądu. Przeciwnie, widok

jaki ukazał się jego oczom, zelektryzował całe mechaniczne ciało. Zobaczył sołtysową. Poraziły go jej piękne, duŜe, niebieskie oczy i opływowe wykończenie proporcjonalnie zbudowanego ciała. Błękit na Alojzego zawsze mocno działał, a geometrię kształtów to chciał nawet studiować na uniwersytecie. Nic więc dziwnego, Ŝe teraz widząc istotę tak bliską temu, co za ideał uwaŜał, nie potrafił ukryć uczucia, które gwałtowną falą odezwało się w jego wewnętrznym mechanizmie. Sołtysowa teŜ przystanęła. Uniosła lekko brwi, przechyliła głowę i poprawiła kosmyk niesforny, spadający jej na czoło Potem lekko zawstydzona przypięła Alojzemu order, niby niechcący zostawiając dłuŜej dłoń na jego ramieniu. Obdarzyła Alojzego przy tym najseksowniejszym uśmiechem, jaki miała w swoim repertuarze i podała mu dłoń, gratulując sukcesu. To była kropla, która przepełniła czarę wysokiego Alojzowego napięcia. Zaiskrzyło między nimi, gdy dłoń zbliŜyła się do dłoni, a potem wszystko potoczyło się w iście ekspresowym tempie. Błysnęło coś przy wyjściu ze stodoły, potem nieco bliŜej, iskry poleciały jak z fajerwerków puszczanych w Sylwestra. Ktoś krzyknął - ogień!, ktoś inny - pali się! I w ogólnym rozgardiaszu, dymie i płomieniach, wszyscy zgromadzeni wybiegać zaczęli ze stodoły, salwując się ucieczką. Grzymółka Kownycz stał wtedy daleko od sceny. Gdy błysnęło, był pewien, Ŝe to z winy przedłuŜaczy i zbyt wysokiego napięcia. Próbował dotrzeć do Alojzego, lecz tłum napierający ze wszystkich stron wypchnął go w mgnieniu oka ze stodoły tak, Ŝe nie zdąŜył nawet zobaczyć, co dzieje się z przyjacielem. Kłęby czarnego dymu unosiły się nad wioską, buchając z nieszczęsnej stodoły. Wszyscy czekali w napięciu, co będzie działo się dalej. Brakowało wśród tłumów sołtysowej i Alojzego, nikt ich nie widział i teraz było niemal pewne, Ŝe nieszczęśni znaleźli śmierć w płomieniach. Zaraz płaczki wioskowe lament podniosły, a straŜacy robili co w ich mocy, by dostać się do stodoły. KaŜdy z nich chciał pierwszy uratować wioskowa urzędniczkę. Na próŜno. Gdy stracono juŜ wszelką nadzieję, od strony placu głównego przybiegła sołtysowa. Twierdziła, Ŝe uciekła tylnym wyjściem, w ostatniej chwili ratując swoje Ŝycie. Alojzego nie odnaleziono. Minęły równo dwa miesiące od tego wypadku. Rankiem do Kownycza zastukał listonosz, wręczając mu paczkę z przydziału i kilka rachunków. Grzymółka, swoim zwyczajem, zaczął od tych ostatnich. Odruchowo rozerwał kopertę. Rachunki za prąd, od czasu gdy Alojzego zabrakło na tym świecie, zmniejszyły się niemal czterokrotnie. MoŜecie więc wyobrazić sobie zdziwienie Kownycza, gdy ujrzał na śnieŜnobiałej, urzędowej karteczce niebotyczną kwotę, o której do tej pory zdąŜył juŜ zapomnieć. Usiadł na zydlu, próbując rozwiązać tę nową zagadkę. Spojrzał na kopertę raz, potem drugi i spłynęło na niego olśnienie. Listonosz się pomylił, rachunek nie do niego naleŜał. Adres niby ten sam, ale imię i nazwisko odbiorcy inne! Grzymółka wstał, zarzucił coś na grzbiet i skierował się prosto do chałupy sołtysowej. Chwilę później, z otwartymi ustami, zaglądał dyskretnie przez okno. Alojzy siedział rozparty jak basza w fotelu, z gazetą w jednej i pilotem w drugiej dłoni. Przed nim w samej podomce biegała sołtysowa, z kanapką z serem i świeŜo zaparzoną herbatką. Grzymółka juŜ wiedział, Ŝe Alojzy podczas poŜaru, w ogólnym zamieszaniu został najzwyczajniej w świecie porwany. Kownycz byłby się najpewniej wściekł, gdyby nie zobaczył błogich min obojga. Sołtysowa w tej właśnie chwili wylądowała na kolanach

Alojzego i Grzymółka wolał nie patrzeć, co będzie dalej. Kilka dni później zaczepiły go trzy samotne kobiety, dając mu jasno do zrozumienia, Ŝe taki Alojzy to skarb przy domowej pomocy i czy nie zastanawiał się nad skonstruowaniem kolejnych, Ŝeby ulŜyć w pracy dobrym sąsiadkom. Kownycz próbował stawiać opór, naprawdę próbował... Rok później, do wsi przyjechała specjalna komisja, złoŜona z zagranicznych delegatów. Długo nie mogła nadziwić się, dlaczego wybudowano dwie nowe elektrownie dla czterdziestu drewnianych chałup. Zapisano jednak w sprawozdaniu, Ŝe wieś w której dokonano inspekcji, stała się przykładem postępu, elektryfikacji i odznacza się największym zuŜyciem dziennym prądu na głowę jednego mieszkańca. A społeczeństwo, zwłaszcza to płci Ŝeńskiej, szczęśliwe jest z Ŝycia, jak w Ŝadnym innym regionie kraju. Grzymółka Kownycz i stawonóg Nie Ŝeby Grzymółka tak od razu nic nie pamiętał. Uderzenie co prawda silne było, ale przytomności nie stracił na dłuŜej niŜ dziesięć minut. Tego był pewien. Pamiętał trochę jakby przez mgłę, jak bez ostrzeŜenia niezidentyfikowany osobnik zadzwonił dzwonkiem od roweru, a potem wjechał w niego całym impetem. Pamiętał teŜ Kownycz jak kierownica wbiła mu się w Ŝebra, rama od roweru zakleszczyła się na głowie i jak dłonie weszły między szprychy. Pamiętał Grzymółka to bardzo dobrze. Sęk w tym, Ŝe nie pamiętał nic poza tym. Nie pamiętał nawet, jak się nazywał. A wszystko to zaczęło się rankiem, we wtorek, dwudziestego pierwszego czerwca. Słoneczko świeciło wtedy bardzo jasno. Eustachy Listonosz, jechał na swoim zdezelowanym rowerze wzdłuŜ stawu, szumnie zwanego jeziorem, podziwiając piękno przyrody budzącej się wczesnym rankiem do Ŝycia. Raźno przyciskał pedały, wsłuchując się w skrzeczenie kaczek łysek, szum listowia i pluskanie wody. Słyszał teŜ skrzypienie swojego roweru, ale nie wydawało mu się, Ŝeby zakłócał nim odgłosów natury. Jak później napisano w "Nowinach powiatu" właśnie wtedy Eustachy jako pierwszy zobaczył to na własne oczy. PodłuŜny kształt, jakby połączonych sklejką kawałków pilśniowych płyt. Dziwny twór zakotwiczył w szuwarach, unoszony lekką falą przy dźwiękach wesołego plusku. Wydawało się, Ŝe przechyla się lekko na ster burtę. Eustachy pomyślał, Ŝe znów pobliski zakład meblowy wodę zanieczyszcza. Ryby wytruwa, pozbywając się odpadów. Zawrzało w nim, bo zapalonym był wędkarzem i zdarzyło się juŜ kilka razy, Ŝe karpik czy szczupaczek przy patroszeniu więcej wiór miał w sobie niŜ ości, a co gorsza przesiąkał obrzydliwym smakiem Ŝywicy. Listonosz zgramolił się z roweru, zaparkował go na ścieŜce, a sam postanowił ściągnąć buty i wyłowić z wody paskudztwo. Zamarł jednak z kijem w dłoni, którego chciał uŜyć do przyciągnięcia płyty do brzegu. Sklejka gwałtownie poruszyła się, jakby na jego widok. Woda skłębiła się pod pilśniową płytą. W jego stronę wysunęła się ogromna, podłuŜna macka. Eustachy zdąŜył zauwaŜyć, Ŝe otoczona została w niektórych miejscach bezbarwną taśmą, a w innych pozszywana metalowymi spinaczami, nim został uniesiony wysoko w górę. Stwór potrząsał nim z lewa na prawo. Listonosz zobaczył w tym

momencie świat do góry nogami, kilka razy zahaczył o sitowie, raz znalazł się nawet głęboko pod wodą, niemal na środku jeziora. Macka trzymała go w stalowym uścisku, oplatając się wokół biodra i jak na karuzeli kręciła młynka, zataczając okręgi i owale drącym się w niebogłosy Eustachym. W pewnym momencie Listonosz wyleciał wysoko w górę. Stwór potraktował go widać jak piłkę. Eustachy uznał wtedy wzbijając się w powietrze, Ŝe kraj w którym mieszkał, piękny był. Zobaczył ścieŜkę, którą jechał co dzień do pracy. Sad starego Jabłońskiego, który jabłka woził na stragany i w środy, i piątki sprzedawał po promocyjnej cenie. Zobaczył Eustachy wieŜę kościelną na wzgórzu za wioską, zobaczył swoją chałupę, główny plac wioskowy, szkołę, straŜ poŜarną i bociana nawet zobaczył z bliska. I z tego wszystkiego tak mu się w głowie zakręciło, Ŝe zemdlał. Ocknął się na twardej ziemi. Otworzył oczy z przekonaniem, Ŝe uległ przewidzeniu od słonecznego udaru. Płonne to były jednak nadzieje. Macka zwisała nad jego twarzą, wpatrując się uwaŜnie kapslem po oranŜadzie. Kapsel zdawał się filuternie do niego mrugać. Eustachy wydarł się wtedy ze strachu, jak nigdy dotąd. Macka najwyraźniej przestraszona salwowała się paniczną ucieczką do wody. Listonosz poderwał się na nogi. Chwycił rower w roztrzęsione dłonie i nie zwaŜając na ograniczenia prędkości, pognał w stronę wioski. Grzymółka szedł sobie wtedy, najspokojniej w świecie pogryzając jabłko, które znalazł w sadzie starego Jabłońskiego. Rozmyślał właściwie o kilku rzeczach na raz. O tym, co zje na obiad, bo jabłko pobudziło w nim soki trawienne, o tym, co poczyta wieczorem do poduszki. Pomyślał teŜ chwilę o wdówce Kasi, o Eskimosach i pingwinach i o tym, Ŝe nie zdjął z gazu patelni z jajecznicą. Ta ostatnia myśl tak go poraziła, Ŝe aŜ przystanął. ZdąŜył jeszcze usłyszeć dźwięk rowerowego dzwonka, a potem poczuł uderzenie i stracił przytomność. Obudziła go natrętna mucha. Odgonił ją i usiadł, zachodząc w głowę co się stało. Nie miał pojęcia gdzie i kim jest. Poczuł za to, Ŝe jest nieco skrępowany. Dłonie miał unieruchomione, ucho przygniatał pedał od roweru. Długą chwilę zajęło Kownyczowi wygramolenie się z tego złomu. Otrzepał ubranie i jego wzrok spoczął na rozciągniętej na ziemi postaci. Ubrana była w mundur ze srebrnymi guzikami. Twarz leŜącego wydała się Grzymółce dziwnie znajoma, mimo jednak Ŝe wysilał pamięć, przypomnieć sobie nie mógł skąd zna poszkodowanego w wypadku. Podświadomość kazała Kownyczowi przeciągnąć mundurowego w bezpieczniejsze miejsce, na pobocze. Chwycił go za kostki u nóg i zaciągnął pod drzewo. W końcu oparł plecami o pień i zaczął cucić. Wysiłki nie przynosiły jednak oczekiwanych rezultatów. Osobnik nie zdradzał oznak powrotu do przytomności. Kownycz z rozpaczą rozejrzał się wokół. Potrzebował pomocy. Nie wiedział jednak gdzie jest, w którą stronę biec, i co gorsza po kogo: po konowała, policję czy księdza z ostatnim namaszczeniem. W końcu blask jakiś przykuł jego uwagę. Spojrzał w dół, ze wzgórka na którym stał, na taflę jeziora połyskującą w porannym słońcu. Był pewien, Ŝe co jak co, ale woda na pewno nieboraka ocuci. Bez chwili namysłu puścił się pędem w tamtym kierunku. Biegł jak łania. Sam nie wiedział czemu było mu tak lekko na duszy. MoŜe dlatego, Ŝe pierwszy raz od dłuŜszego czasu nic mu nie ciąŜyło? Nigdzie się nie spieszył, o Ŝadnych zmartwieniach nie pamiętał, no moŜe tylko o tym, by nabrać wody i ocucić nieznajomego rowerzystę. Grzymółka szczęśliwy jak nigdy dotąd, niechybnie zapomniałby celu swojego biegu, gdyby nie niespodziewane potknięcie, jeden kozioł następujący po drugim i szorowanie brzuchem po trawie. W ten oto sposób wylądował Kownycz nad brzegiem, u celu swojej reanimacyjnej misji. Przyklęknął nad jeziorkiem, podziwiając jego urok, drzewa szumiące po drugiej stronie, mętną wodę zarośniętą glonami. Zaczerpnął w dłonie brunatnego płynu. Domyślił się jednak szybko, nie ukrywajmy, metodą prób i błędów, Ŝe przenoszenie jej w ten nowatorski sposób, nie da

oczekiwanych rezultatów. Podrapał się tedy w głowę z namysłem. Palce natrafiły na gładki materiał czapki kaszkietówki. Gdyby powypadkowy Grzymółka pamiętał coś o Grzymółce z przed wypadku, wiedziałby, Ŝe kaszkietówka była nieodłącznym elementem jego ubioru. Jej praktyczną wartość miał Kownycz docenić właśnie w tej chwili. Postanowił uŜyć nakrycia głowy do przetransportowania cieczy. OstroŜnie napełnił czapkę wodą i skierował się ścieŜką w powrotną drogę. Nie uszedł jednak kilku nawet kroków, gdy poczuł, Ŝe coś ciągnie go za nogę. śeby tylko ciągnie. Grzymółka poczuł ucisk od kostki po łydkę, który wydawał się miaŜdŜyć mu całą, prawą stronę ciała. - Ki czort?! - warknął Kownycz patrząc w dół. Otworzył oczy szeroko ze zdumienia. Coś na kształt anteny telewizyjnej oplotło jego buta i nogawkę spodni. To coś wciąŜ się ruszało, sprawiając wraŜenie wielkiej oślizłej macki. Po chwili takŜe lewa noga Grzymółki stała się bezwładna. Oplótł ją dziwny odwłok, jakby zlepek tekturowego pudełka, papieru toaletowego i telewizyjnego programu. - Mutant! - krzyknął Kownycz czując, Ŝe unosi się w górę - Ratunku! - wołał. Nikt jednak na krzyki nie odpowiadał. Mieszkańcy wioski zebrali się w Świetlicy, bo tak im Sołtys kazał. Radzić mieli w kilku sprawach; o nadchodzących Ŝniwach, wysłaniu dzieci na kolonię, przyjaźni między narodami i zaskakująco licznych ostatnimi czasy, kradzieŜach rzeczy domowych. NajbliŜej zaś znajdujący się Grzymółki człowiek, zdolny mu pomóc, leŜał nieprzytomny na ścieŜce jakieś pięćset metrów dalej. Darł się więc Grzymółka bez wyraźnego skutku, unosząc się w powietrzu, tuŜ nad powierzchnią stawu. Tylko przez chwilę zamilkł, gdy w tafli jeziora zobaczył swoje odbicie. Musiał przyznać nieskromnie, Ŝe jest wielce przystojny. Jedynie wzburzona fryzura mąciła jego perfekcyjny wygląd, ale był w stanie to zrozumieć, zwaŜywszy na okoliczności i porywisty wiatr ze wschodu. I tak, gdy Kownycz latał nad stawem, tracąc powoli dech w piersiach, stwór najwyraźniej znudzony, wydał z siebie, źle wróŜące, nieartykułowane dźwięki. - Mniam, mniam - usłyszał ku swemu przeraŜeniu Grzymółka. Macka ścisnęła go mocniej i Kownycz nagle opadł w dół. ZdąŜył zauwaŜyć jak pod nim, z wody wyłania się wielki, czarny kontur. Coś jakby wypełniony płynem balon. Balon ten w pewnym momencie przedzieliła szeroka szpara, ukazując nierówny rząd siekaczy przednich. Grzymółka zdąŜył nawet zanotować, Ŝe dolne jedynki były wykonane z puszek po piwie, czwórki z samochodowych kołpaków, a szóstki tak jakoś niewymiarowo, z parkingowych słupków. Potem nieborak usłyszał ponownie - "mniam, mniam" i zniknął z głośnym mlaśnięciem w czeluściach potwora. Kownyczowi wydało się, Ŝe spada w otchłań bez dna. W końcu wbił się z ogromną siłą w podłoŜe. Z początku, zresztą słusznie, wydało mu się to, na czym leŜał, mało stabilne. Przewrócił się na plecy, próbując zaczerpnąć powietrza w płuca. Zapach zgnilizny był nie do zniesienia. Coś jakby mieszanina rozmokłych ziemniaczanych obierków, spleśniałego sera i zdechłej ryby. Kownycz spróbował usiąść. Wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności. Rozejrzał się wokół. Otaczał go istny rozgardiasz. Siedział na stercie rupieci, które na całe szczęście złagodziły jego upadek. W siedzenie wbiła mu się wielce urodziwa zabawka - czerwony samochodzik straŜacki. Sterta ksiąŜek, starych komód, szafek z porcelanowymi lalkami, piłki i piłeczki, kilka powiązanych zmyślnie skakanek, pęki kluczy i tego co moŜna sobie tylko wyobrazić, walały się gdzie popadnie. Grzymółka tedy podniósł się, zeskoczył z kopca i uwaŜnie zaczął rozglądać. Usłyszał najpierw świst, a potem odruchowo uchylił się przed pędzącym w jego stronę przedmiotem. Toster zatoczył szeroki łuk i głuchym brzękiem odbił się od podłoŜa. Kownycz szeroko otworzył oczy. Zamachy na jego Ŝycie, były ostatnimi czasy zbyt częste. Ciekawość jednak o wiele silniejsza od strachu pchnęła go w stronę, skąd wydało mu się, przedmiot

nadleciał. Po długiej chwili przedzierania się przez istną dŜunglę rupieci, Grzymółka dobrnął do ściany. Namacał w niej otwór dosyć wąski. Niewątpliwie z niego, jak pod ciśnieniem, wyleciał toster. I wtedy zupełnie bez ostrzeŜenia, Grzymółka usłyszał cmoknięcie, dziwne uczucie w dłoni badającej otwór, a potem poczuł ogromną siłę, która wessała go do wnętrza. Krzyk Grzymółki był taki głośny, jak tylko nasz bohater wydać z siebie potrafi. Gdyby teraz w pobliŜu znajdowało się lustro, szyba ewentualnie, niechybnie pękłyby w drobny mak, przez siłę decybeli, natęŜenia i częstotliwości dźwięku Grzymółkowych strun głosowych. Nic szklanego jednak nie było w wąskiej aorcie, którą Kownycz leciał, a leciał długo, to w górę, to w dół. W końcu światło jasne w samym końcu tunelu rozbłysło i podróŜnik przebił się przez otwór, wpadając na solidny stół, który mu stanął na drodze. Co to za chałupa była, w której się znalazł, nie miał Grzymółka bladego pojęcia. Nie obchodziło go to zresztą za bardzo, cieszył się, Ŝe juŜ w organach brzusznych potwora nie siedzi. Jak się jednak okazało, radość jego była przedwczesna. Tymczasem zebranie w wiejskiej Świetlicy traciło na impecie. Co prawda pan Anatol i Jura Pawlakowie sporem o miedzę z Kargulowiczami absorbowali jeszcze zgromadzonych, ale Sołtys ujął sprawy w swe ręce, zmieniając błyskawicznie punkt obrad. Przeszedł do tego, co wydało się ostatnimi czasy najwaŜniejsze. Do tajemniczych zniknięć przedmiotów z chałup mieszkańców, które po imieniu nazywać trzeba było, bezczelnymi kradzieŜami. Stuknął Sołtys dwa razy w mównicę, przy której stał i chrząknął do nagłaśniającego zestawu. Nie zdąŜył jednak powiedzieć zbyt wiele, gdyŜ zajęty był uniknięciem zderzenia z taboretem, który wymierzoną celnie trajektorią, pomknął w jego stronę. Nie był to zamach na Ŝycie władzy państwowej, nie! W tej bowiem chwili stoły i ławy, na których grzecznie usadowieni byli zgromadzeni, jak na zawołanie zmieniły miejsce swojego postoju i powędrowały w górę, przemieszczając się Ŝywo i w tempie imponującym pokonując siłę grawitacji. Spór o miedzę z merytorycznej argumentacji, przerodził się w bardziej skuteczną, praktykowaną z namaszczeniem argumentację z uŜyciem materii nieoŜywionej. A Ŝe wioska tak jak to bywało, częściowo za Pawlakami, a częściowo za Kargulowiczami obstawała, tedy teŜ, tak siły mniej więcej równo się rozłoŜyły, przeradzając się w bitwę pozycyjną. Jedynie grupka holenderskich nowoosadników siedziała w kącie z szeroko otwartymi buziami, obserwując rodzimy folklor. Nic im to jednak nie pomogło. Sołtys dał znak swojemu asystentowi, by ten podbiegł do ściany i uruchomił syrenę alarmową. Asystent zrobił tak, jak mu kazano i w czasie krótkim, sekundami mierzonym, drzwi i okna świetlicy otworzono od zewnątrz, sikawki straŜackie wycelowano i na komendę Sołtysa odpalono, odkręcając wodne zawory. Tak studzono na wsi zapały i gorące głowy. Skutecznie. Cieknąc, chlupocząc i kichając, a moŜe nawet psiocząc pod nosem, całe towarzystwo wyskoczyło jak oparzone ze Świetlicy, chcąc uratować choć część garderoby i nadwątlonego honoru. Słoneczko na szczęście, mimo Ŝe wieczór się zbliŜał, raźno świeciło, najdłuŜszym dniem w roku. Woda tedy dosyć szybko parować z przyodziewku zaczęła, a głupoty z gorących głów. Sołtys stanął podpierając się pod boki, potem ucapił megafon w dłoń i besztając wioskowych raptusów informował, Ŝe zebranie przełoŜone zostało na inne terminy, a teraz karnie w rządku wszyscy udać mają się nad jezioro. - Panienki wrzucać do stawu będą przygotowane wcześniej wianuszki! - mówił. - Tańczyć będziemy pierwej, a potem grillować zakupione z funduszu wioskowego kiełbaski! Noc Świętojańska uczczona ma być godnie! - Hurra! - dało się usłyszeć w tłumie i pochód bezzwłocznie ruszył we wskazane miejsce.

Sołtys odetchnął z ulgą, wiedział, Ŝe obowiązki pełni wyśmienicie. Przyjął od asystenta buteleczkę z niegazowaną wodą. Chciało mu się pić i z gorąca, i z wysiłku oratorskiego, wysuszającego do cna zmęczone gardło. Przechylił butelkę, przełykając łapczywie ciecz. W końcu otarł brodę, butelkę cisną w krzaki, a plastikową zakrętkę wrzucił do rzeczki Krynki, wijącej się przez wieś i wpadającej do stawu, szumnie nazywanego jeziorem. Po chwili podąŜył za tłumem. Grzymółka, który w tym samym czasie uznał, Ŝe jest wolnym człowiekiem, zdąŜył się juŜ zorientować, Ŝe z tą wolnością to nie do końca tak było, jak się wydawało. Zielone oślizłe macki wczepiły się, jeszcze w czasie lotu, w jego plecy, nie puszczając go ani ociupinę. Wiły się juŜ po całym mieszkaniu, dotykając przedmiotów, oplatając wazony, doniczki, a nawet zegar z kukułką wiszący nad drzwiami. Grzymółka miał wraŜenie, Ŝe tak jakby się zastanawiają, co wybrać i ze sobą porwać. Miał rację. Macka na dłuŜej zatrzymała się przy obrazie w salonie, kontemplując go namiętnie to z bliska, to z daleka. W końcu obraz został oderwany od ściany i ciśnięty z ogromną siłą w otwór, z którego sam Kownycz przed momentem przybył. Wtedy dopiero Grzymółka poczuł od strony kuchenki swąd spalenizny. Wlepił wzrok w rozgrzaną do czerwoności patelnię postawioną na gazie. W tym momencie zajęła się płomieniem. Coś Kownycza tknęło, coś mu przez głowę przeszło, jakby wspomnienie nieco zatarte. I nim macki na powrót Grzymółkę wciągnęły do tunelu, zdąŜył ucapić patelnię, która niechybnie spaliłaby całą chałupę. Droga powrotna do brzucha stawowego stwora wyglądała niemal identycznie, tylko, Ŝe jakby puszczona była od tyłu. Pół pacierza później, grzmotnął Grzymółka plecami na tę samą stertę rupieci. W samą porę. Patelnia z gumową rączką parzyć zaczęła mu dłonie. Odrzucił ją jak najdalej od siebie. Wylądowała na starej komodzie, przy stercie "Sztandaru Młodych", widać wykradzionej z przyświetlicowej biblioteki. Nie trzeba było długo czekać, by płomień buchnął z całej siły, wzbijając kłęby czarnego dymu. Kownycz przeraził się nieco, bo uznał, Ŝe nie tylko z dymem puści potwora, ale sam niechybnie w jego brzuchu spłonie. Wkrótce podłoŜe, na którym stał zadrŜało raz, potem drugi. Coś jakby skurcz przeszedł ściany mutantowego Ŝołądka. Na sam koniec głuche rzęŜenie doszło do uszu Grzymółki, piekielny przytłumiony ryk i Kownycz nabrał pewności, Ŝe potwór wypłynął na powierzchnię. Gapie zgromadzeni nad brzegiem stawu nie mogli uwierzyć własnym oczom. Gdy pierwsze wianki zostały puszczone na wodę, na środku jeziora, spod powierzchni wody, wydobyły się na powierzchnię wielkie bąble powietrza. Zabulgotało straszliwie. Dźwięk ten u niektórych wzbudził grozę, u innych zaciekawienie. Potem spod wody wydobył się czarny dym, ogień i przytłumiony odgłos, z kaŜdym ułamkiem sekundy rosnący na sile. - Gejzer mieć będziemy, uzdrowisko zrobimy! - słychać było w tłumie szeptem wypowiadane opinie, świeŜo upieczonych, wioskowych kapitalistów. Szybko jednak zrobiło się cicho. Spod wody wyskoczyło coś tak obrzydliwego, trudnego do określenia, pokrytego mazią, szlamem, wodorostami i wszelkiego rodzaju śmieciem, Ŝe połowa zgromadzonych zemdlała (w większości płci męskiej, mniej odpornej psychicznie), a druga stanęła jak wryta, nie mając odwagi się ruszyć. Potwór zaryczał puszczając z pyska dym i iskry, próbował nawet napić się wody, ale nic mu to nie pomagało. Dziesiątki odnóg i macek wirowały w około, przecinając w konwulsjach powietrze. W końcu widowisko raptownie się urwało. Potwór nadął się do granic moŜliwości, przybrał rozpaloną czerwienią barwę i z głośnym hukiem pękł.

Z nieba posypały się wtedy niezliczonej ilości przedmioty. Drwal Janek Brzoza oberwał telewizorem w głowę. Rozpoznał go potem jako swój, prywatny zagubiony kilka tygodni wcześniej. Zosia Cebula złapała w locie sokowirówkę swojej sąsiadki. Niejeden dostrzegł lądujące na brzegu zagubione wcześniej wyposaŜenie domowe. A zupełnie na końcu, wszyscy zobaczyli osmolonego osobnika, spadającego z nieba, odbijającego się kilka razy od powierzchni wody i lądującego w trzcinach u nóg Sołtysa. - Kej to jakiś Belzebub! - pierwsza głos odzyskała stara Jaworska, co uroki odczyniała i z jasnowidztwa w powiecie słynęła. - Wychodź Ŝe! - Sołtys przybrał ton nie znoszący sprzeciwu, musiał pokazać, Ŝe wie jak postępować w sytuacjach kryzysowych. - On Ci kto? Nasz? - zapytał ktoś z tłumu. - Jak nie nasz, to na widły go! - warknął jego sąsiad. - Bracia, jo nasz! - wydusił dopiero wtedy z siebie przeraŜony Grzymółka. - Jonasz?! - ryknęli współziomkowie. - Nie nie, jakoś tak inaczej! - To on zabił potwora! Był w jego brzuchu! - krzyknęło jakieś dziecko. - Jonasz, Jonasz - skandował juŜ cały tłum. - Nie, ja się nazywam... - i tu sobie wioskowy bohater przypomniał. Nie zdąŜył jednak wyjaśnić sytuacji. Został podrzucony do góry raz, a potem drugi i wśród skandującego tłumu wyniesiony w stronę Świetlicy. Grzymółka nie miał juŜ siły zaprzeczać. Legendy Ŝyły swoim własnym Ŝyciem i ich główni bohaterowie zgoła najrzadziej mieli wpływ na ich scenariusz. W tym samym czasie zakrętka plastikowej butelki, którą był Sołtys wyrzucił, wypłynęła na środek jeziora. Nabrała wody, obracając się z leniwym prądem wokół swej osi. Zaczepiła o stary rondel, który Malinowska wyrzuciła do stawu zeszłej zimy, przyklejając się do niego szczelnie. Rondel zatonął nakrywając leŜącego na dnie gumiaka. Po chwili od wraku traktora nadpłynęła opona, by dołączyć do towarzystwa. Teraz wystarczyło kilka kropel zielonkawej cieczy, którą fabryka wypuszczała do rzeczki, by śmieciowy zlepek uzyskał swą własną świadomość. Tak teŜ się stało. Stwór zapuścił korzenie przylepiając się do kaŜdej wioskowej chałupy i rósł w siłę wystarczająco szybko, by ukraść co mu pod maskę podeszło i jeszcze nie raz tego lata, połknąć wioskowego pechowca. Grzymółka Kownycz i mag Hop – powiedział Grzymółka Kownycz i skoczył w nad, a moŜe podwymiar. Tego dokładnie nie wiedział, bo i skąd? Robił tak, gdy tylko coś go przeraŜało, czyli bardzo często. Tym razem jednak Grzymółka nie miał innego wyboru, Ćwierćczarownik szykował się właśnie, by zamienić go w Ŝabę. Gdyby Kownycz był księciem, no, w ostateczności królewną, to moŜe i by się nie opierał, ale był jedynie Kownyczem Grzymółką i nie miał czasu latać po szuwarach, gdy zupa stygła na stole. Siedział więc Kownycz w nad, a moŜe podwymiarze, wciąŜ w swojej nad, a moŜe podwymiarowej chałupie i starał się dokończyć swoją nad, a moŜe podwymiarową zupę. Nie

miał jednak widać biedaczyna szczęścia, bo błysnęło coś nagle koło stołu, charknęło i z sykiem pojawił się przy Grzymółce ten sam natrętny Ćwierćczarownik. Kownycz nerwowo przetarł oczy ze zdumienia. Nikt dotąd nie odnalazł go w innym wymiarze! Siedział więc tylko z otwartą gębą, gdy Ćwierćczarownik machał rękami, kreślił tajemnicze znaki w powietrzu i sypał jeszcze bardziej tajemnicze proszki w jego stronę. Nieproszony przybysz otwierał przy tym usta, jak wyjęta z wody ryba, lecz Ŝadnych dźwięków nie wydawał, bo i nie mógł, o czym chyba nie wiedział, tylko robił się jedynie coraz bardziej buraczkowy na twarzy, a Ŝyły na szyi nabrzmiewały mu niemiłosiernie. Kownycz wyrwał się wreszcie z umysłowego otępienia. Ćwierćczarownik zaskoczył go co prawda nagłym pojawieniem się w „Grzymółkowym” wymiarze, lecz okazał się jednocześnie słabym przeciwnikiem, bo nie wiedział, Ŝe głos w podróŜy z wymiaru w wymiar ma opóźnienie kilkugodzinne. Ćwierćczarownik nie mógł więc rzucić uroku, a Kownycz poczuł się na tyle bezpieczny, Ŝe zajął się swą zupą, nie zwracając juŜ najmniejszej uwagi na machającego coraz wolniej rękoma przybysza. Po dłuŜszej chwili Kownycz wstał wreszcie od stołu, minął wyczyniającego wciąŜ niesamowite akrobacje Ćwierćczrownika i wolno podszedł do kredensu. Wyjął z niego nalewkę babuni i wrócił na miejsce. Przez cały ten czas Ćwierćczarownik nie spuszczał go z oczu, teraz jednak zrobił wyjątek i jego wzrok zahaczać zaczął to o Kownycza, to o nalewkę. W końcu tylko na nalewce spoczął, a jego właściciel przestał nawet wymachiwać rękoma. Podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł na nim cięŜko. W milczeniu Kownycz i Ćwierćczarownik sączyć zaczęli słodkawy płyn. Nalewka wkrótce rozwiązała ręce i nogi dwóm przeciwnikom. Dogadali się nawet nieźle. Od wyzwisk przedstawianych w najrozmaitszy sposób przeszli do własnych Ŝyciorysów i wkrótce objęci w przyjacielskim uścisku nadweręŜonymi ramionami, leŜeli na klepisku chałupy, patrząc w kołyszący się miarowo strop. Poszedł w zapomnienie zatarg, kiedy to Kownycz złamał ćwierćczarodziejską róŜdŜkę na ćwierćgłowie Ćwierćczarownika. Poszkodowany zmuszony był od tamtej pory, zamiast jedynie pomyśleć o Ŝyczeniu i kiwnąć róŜdŜką, robić dziesiątki innych kłopotliwych rzeczy, by osiągnąć podobny, lecz w porównaniu z oryginałem, mizerny efekt. Grzymółka Kownycz, godząc się ze swym niedawnym wrogiem obiecał, Ŝe w dowód przyjaźni znajdzie mu jeszcze lepszą róŜdŜkę i to nawet ze skrzydełkami. Na tym na razie stanęło. Rankiem Grzymółka obudził się z potęŜnym bólem głowy. Wolałby zapewne nie pamiętać obietnic składanych Ćwierćczarownikowi poprzedniego wieczora, lecz pamięć, o dziwo, miał zbyt dobrą. Co gorsza, Kownycz serio traktował składane i otrzymywane obietnice, więc nie pozostało mu nic innego, jak udać się na poszukiwania przeklętej róŜdŜki dla przeklętego Ćwierćczarownika. RóŜdŜki rosły w lesie róŜdŜkowym, na szczęście tylko dwie przecznice od chałupy Kownycza. Grzymółka pobiegł tam co sił w nogach i zatrzymał się dopiero przed siatką z napisem „wysokie napięcie”. Zastanowił się przez chwilę. Ogrodzenie było wysokie, otaczało las róŜdŜkowy z góry i po bokach, a co gorsza, jego fundamenty tkwiły głęboko w ziemi. Grzymółka musiał uchwycić się jakiegoś prostego sposobu, by znaleźć się po drugiej stronie. Wkrótce teŜ wpadł na

odpowiedni pomysł. Postanowił wykorzystać swą umiejętność przechodzenia międzywymiarowego i wykonać je tak, by skok z nad, do pod wymiaru (lub odwrotnie) miał miejsce w tej samej chwili, w której Kownycz będzie tuŜ tuŜ przy ogrodzeniu. Tylko w ten sposób moŜna było znaleźć się po drugiej stronie, w róŜdŜkowym lesie. Potrzebna jednak do tego była jednocześnie duŜa precyzja i jeszcze większy rozbieg. Rozbieg się znalazł, i owszem, ale z precyzją było gorzej. Za pierwszym razem, Kownycz zapomniał krzyknąć „hop”, a za drugim zrobił to stanowczo za późno. Mówią jednak, Ŝe do trzech razy sztuka, za czwartym się udaje i Kownycz z głośnym trzaskiem wylądował wreszcie po drugiej stronie ogrodzenia. – Grzymółko Kownyczu! – przenikliwy głos Czarownika Do Kwadratu zaskoczył Kownycza, gdy ten schylał się nad najdorodniejszą róŜdŜką w lesie – Grzymółko Kownyczu, nie ruszajcie tego, jeśli wam Ŝycie miłe! Grzymółka na te słowa podrapał się tylko w głowę i niechętnie wyprostował. – W tym rzecz, Ŝe nie miłe – pomyślał i szybkim ruchem schylił się ponownie, by zerwać róŜdŜkę, przygotowując się jednocześnie do „hopnięcia” w inny wymiar. Niestety nie zdąŜył, Czarownik Do Kwadratu okazał się szybszy. Gruchnęło ino, błysnęło, a Grzymółka Kownycz przeleciał nad kępą róŜdŜek, machając Ŝwawo rękoma i zatrzymując się dopiero na magicznym drzewku. – Oj, nie ładnie, Kownyczu, nie ładnie – czarownik pokiwał z dezaprobatą głową i zwinnym ruchem schował swą róŜdŜkę do kabury – myślałem, Ŝeście mądrzejsi, lecz widać myśleć, nie znaczy wiedzieć! Grzymółka tymczasem starał się dojść do siebie i jak najprędzej wziąć nogi za pas. Starzec szybko jednak znalazł się przy nim i cięŜka ręka spoczęła na Grzymółkowym barku. Kownycz zębami uderzył o krawęŜnik, gdy opuszczał przy pomocy kilku Przepierwiastkowanych Czarowników teren lasu. Dobrze dla niego, Ŝe gorzej nie skończyła się ta historia, bowiem próba zwędzenia róŜdŜki Czarownikowi Do Kwadratu okazać się mogła wielce niebezpieczna. Siedział więc teraz na krawęŜniku, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. W końcu doszedł do wniosku, Ŝe nie ma innego wyjścia, jak tylko chwycić się innego, o wiele trudniejszego i niebezpiecznego zarazem sposobu, o którym dotąd wolał nawet nie myśleć. Grzymółka Kownycz postanowił zrobić róŜdŜkę sam! Grzmoty i wybuch dobiegające z chałupy Kownycza, przeraŜały sąsiadów co nie miara. Nikt nie miał jednak tyle odwagi, by tam zaglądnąć, a wzywana milicja jakoś nigdy nie mogła trafić do tej dzielnicy miasta. Kownycz zaś, w przeciwieństwie do sąsiadów, dobrze się bawił, znalazł szybko odpowiedni kawał gałęzi, czyli pierwszy lepszy, a następnie poddał go obróbce. Przy pełni księŜyca w swej starej chałupie rozpalił w kominku ogień, a na stole poustawiał z trudem wyszukane magiczne akcesoria. Wymieszał dokładnie składniki według przepisu ze starej księgi

dziada Kownycza i czekał. Buchnęło z pieca, bulgotnęło z garnka i wkrótce znad mikstury uniósł się kolorowy dymny grzybek. Zachwycony Kownycz chwycił kawał przygotowanej gałęzi i wrzucił ją do roztworu, wypowiadając przy tym od tyłu długie, kilkudziesięcioliterowe arcysłowo. ZdąŜył to zrobić w samą porę, bo gałąź która miała stać się róŜdŜką, prawie zupełnie się rozpuściła. Po chwili Grzymółka ściskał w dłoni róŜdŜkę, niczym drogocenny skarb. Do pełnego szczęścia brakowało mu jedynie sprawdzić, czy działa. Ćwierćczarownik miał pojawić się około południa, Kownyczowi pozostała więc jeszcze mała chwilka czasu. Do tej pory mógł liczyć tylko na kartki Ŝywnościowe z przydziału i raz do roku na talon na balon. Do głowy przychodzić mu jednak zaczęły nieskończenie liczne pomysły. Nie wiedział, który z nich wykorzystać, a wskazówka nieubłaganie doganiała drugą. KtóŜ zresztą na miejscu Grzymółki wiedziałby, co najpierw wyczarować: samochód, lodówkę, pralkę a moŜe... jeszcze co innego!? Wreszcie Kownycz powziął męską decyzję, postanowił, Ŝe wyczaruje wszystko na raz. śyczeniu nadał kształt odwiecznych swych pragnień. Lecz, Ŝe miał mało czasu, nie zdąŜył ich zbytnio dopracować. Machnął Kownycz róŜdŜką i w tej samej chwili przestrzeń w chałupie raptownie wybrzuszyło. Ściany i strop wygięły się i rozszerzyły, pięterka nowe doskoczyły, a w okno dźwiękoszczelne stukać zaczęły pąki kwiatów z wymarzonego, wielkiego ogrodu. Puszysty dywan uniósł Grzymółkę nieco ku górze, skąd mógł on podziwiać wspaniałe umeblowanie i puszystą nieco kobietę, która teraz biegła do niego w podskokach z rozpostartymi ramionami. Kownycz znikł w tej samej chwili w potęŜnym uścisku, nie wiedząc, co się właściwie stało. Z ledwością uwolnił się od namiętnych pocałunków i z przeraŜeniem spojrzał w jej niegdyś zapewne piękne oczy, skryte teraz pod grubą szopą włosów i lokówek. – Kim jesteś na Grzymódina, jakieŜ to złe moce przysłały cię tutaj ?! – nie mógł ukryć przeraŜenia. – Mów, co robisz w moim pięknym domu potworo ?! Istotka zmieszana i uraŜona widocznie, fuknęła coś cicho pod nosem i odpowiedziała: – Jak to kto, Zajączku? – uśmiechem starała się ukryć zakłopotanie. – To ja, twoja Miniusia! – Miniusia?! – Grzymółce ugrzązł głos w gardle. – Nie to nie moŜliwe, ty nie moŜesz nią być, ...ty, ... co z nią zrobiłaś! Kownycz nerwowo przełykał ślinę, Minia Tymulska była pierwszą i jak dotąd jedyną miłością młodego niegdyś Grzymółki. To o niej marzył nocami, nawet gdy pewnego deszczowego dnia wyjechała bez poŜegnania nie wiadomo dokąd, a co gorsza nie wiadomo z kim! W Mini kochała się niegdyś cała wieś, ba – całe województwo! Czy to mogła być ta sama kobieta?! Grzymółka przetarł oczy ze zdumienia. Bez wątpienia była to Minia Tymulska, pewne rysy jej twarzy pozostały niezmienione. Miał juŜ zamiar zapaść się pod ziemię, uniósł nawet róŜdŜkę, by sobie w tym pomóc, lecz w tej samej chwili drzwi mieszkania rozleciały się z cięŜkim łoskotem i do pokoju wkroczyli funkcjonariusze Urzędu Ochrony Magii.

Kownycz stanął przed sądem tydzień później. Odebrano mu prawie wszystko co wyczarował. Prawie, bo wyrokiem sądu Minia Tymulska pozostać miała przy boku Grzymółki do końca dni jego, jako esencja skrytych marzeń i pragnień zwyczajnego człowieka, którą sąd chciał, mimo protestów samego zainteresowanego, uszanować. Grzymółka Kownycz na kolonii MoŜecie mi nie wierzyć, ale Grzymółka Kownycz takŜe był niegdyś małym dzieckiem, nawet bardzo małym. Niektórzy bardziej złośliwi twierdzą, Ŝe pozostał nim do śmierci, a inni, Ŝe nawet po niej. Grzymółka Kownycz przeŜył wiele, mało co prawda z tego zobaczył, bo przeŜycia były silne i nie zawsze miłe, przez co większość Ŝycia spędził z zamkniętymi oczami. Nie umniejsza to jednak faktu, Ŝe nasz bohater Ŝycie ciekawe i godne opisania otrzymał w prezencie od sił wyŜszych, za co nie do końca zresztą był im wdzięczny. Temat to jednak na zupełnie inną historię, my zaś winniśmy zająć się pierwszym w Ŝyciu Kownycza waŜnym wydarzeniem, pierwszym i jakŜe zarazem przedziwnym. Do czternastego roku Ŝycia nie wydarzyło się w Ŝyciu Grzymółki nic ciekawego. Spowodowane było to zapewne tym, Ŝe troskliwa matka potrafiła syna mieć na oku i trzymać go jak najdalej od centrum jakichkolwiek wydarzeń. Pani Kownycz miała chłopca zawsze blisko siebie, na długość sznurka przywiązanego do jego szyi. Młody Grzymółka spędził tedy większość swojego młodego Ŝycia na podwórzu, zataczając nerwowe koła wokół palika, do którego był przywiązany. W razie potrzeby troskliwa matka i uroki potrafiła odczyniać, czy to spluwając przez lewe ramię, czy to obwiązując syna kolorowymi wstąŜeczkami. Mimo to Grzymółka nad wyraz szybko wydoroślał, skończył pół klasy szkoły podstawowej i uznał, Ŝe jest wystarczająco dorosły, by wyruszyć w świat. Świat co prawda matka z głowy młotkiem mu wybiła, lecz nieoczekiwanie zgodziła się na wyjazd chłopca na kolonię dziecięcą, zorganizowaną przez zakład pracy papy Kownycza. JuŜ wtedy w Ŝycie Grzymółki ingerować musiały siły nadprzyrodzone i one właśnie wpłynęły na matkę naszego bohatera, a jego samego wciągnęły w wir przyszłego niesamowitego Ŝycia. Kownycz junior na drogę dostał konserwę i pięć złotych, co wystarczyć mu miało na dwa tygodnie wakacji. Więcej matka rzeczywiście dla syna nie miała, a młody Kownycz był tak zachwycony wyjazdem, Ŝe z tego szczęścia z głodu zemrzeć nie było mu jak. PodróŜ na drugi koniec kraju trwała kilka godzin. Podenerwowane dzieci wysypały się z autobusu na parking, przy starym zameczku, w którym spędzić miały najbliŜsze dwa tygodnie. Kierownik wycieczki z zachwytem przyglądał się okolicy, snując ambitne plany gier i zabaw, szukając przy tym odpowiednich miejsc do ich realizacji. Dzieci takŜe szukały odpowiednich miejsc, lecz ze zgoła innych powodów, w czasie podróŜy bowiem kierowca przystanków nie robił. KaŜde z dzieci szybko zatroszczyło się o swoje potrzeby, tylko Grzymółka Kownycz nieco otumaniony ze szczęścia zataczał wokół autobusu ogromne, acz o wciąŜ tym samym promieniu koło, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. Na szczęście kierownik wycieczki przywrócił chłopca do porządku ostrym słowem i promień koła powoli zaczął się zwiększać. Mimo, Ŝe

wspomniany okrąg nie zwiększył się na tyle szybko, by Grzymółka wylądował w lesie i w miarę cywilizowany sposób załatwił waŜną sprawę, to i tak wkrótce koło przerodziło się w owal, później kwadrat, trójkąt, aŜ Grzymółka Kownycz stał się samodzielnym człowiekiem i chodził tam gdzie chciał bez niczyjej pomocy. Nie wydarzyło się to pierwszej nocy, ani drugiej, czy trzeciej. Nie wydarzyło się to wtedy, bo Grzymółka był zbyt zmęczony, by brać udział w jakichkolwiek wydarzeniach. Nie stało się to takŜe ostatniej nocy, bo pewnie byłoby to juŜ za bardzo naciągane. Gdzieś tak piątego, no moŜe szóstego dnia pobytu w przepięknym zameczku, Grzymółka zdawać sobie zaczął sprawę, Ŝe dzieją się tutaj rzeczy dziwne. Kierownik wycieczki, dotąd zawsze rozgadany w połowie zdania, potrafił nagle zamilknąć, zamachać nerwowo ramionami, zgrzytnąć i paść na miejscu w którym akurat stał, z przejmującym chrobotnięciem i Bóg jeden wie czym jeszcze. Podobnie działo się z większością kolonijnych dzieci. Niejedno z nich lądowało przy obiedzie z głową w talerzu w połowie przeŜuwania codziennej kaszy. Wtedy najbliŜej siedzący wynosili go z jadalni i zanosili w sobie jedynie znane miejsce, o którym Grzymółka nie miał bladego pojęcia. Im dłuŜej Grzymółka myślał o tych wydarzeniach, tym bardziej dochodził do przekonania, Ŝe to z nim jest coś nie tak. Jednak próba naśladowania zachowań innych nie spotkała się ze zrozumieniem, zgrzytanie nie wychodziło zbyt przekonywująco, a i siniaki, od padania na podłogę w najmniej oczekiwanych momentach, bolały niemiłosiernie. Jednak gdy pewnego dnia przy kolacji sąsiad Kownycza w sposób podobny do innych dzieci zaniemógł, Grzymółka uczynnie zaofiarował się pierwszy do pomocy w wyniesieniu kolegi. Dzieci spojrzały wtedy po sobie, śmiejąc się jedynie złowieszczo, dając tym do zrozumienia Kownyczowi, Ŝe co jak co, ale on to do pomocy nikomu nie jest potrzebny. Gdy jednak chłopak upierał się, Ŝe towarzyszyć będzie wynoszonemu koledze, zrobiło się tak niemiło dla samego Grzymółki, Ŝe od tamtej chwili, do momentu gdy obudził się w środku nocy z piekielnym bólem głowy, nic nie pamiętał. Przez kilka następnych dni Kownycz z trudem ukrywał rosnące w nim przeraŜenie. Myśl o spisku kosmicznych rozmiarów zaprzątnęła jego myśli. Czujność jednak wszystkich współtowarzyszy podróŜy zdaje się uśpił nieświadomie, nie widział juŜ bowiem w nocy trzydziestu par złowrogo świecących z pod kołder oczu, odprowadzających go za kaŜdym razem do drzwi łazienki. Spokój trwał jednak tylko do owej strasznej dwunastej nocy. Wtedy to Grzymółka, obserwując spod swej kołdry salę, powziął straszne w skutkach postanowienie. Przeszywający kaŜdej nocy mury zamku głęboki, wibrujący dźwięk nie dawał mu spokoju od dłuŜszego czasu. Zdawało się, Ŝe pochodzi on z samych trzewi kamiennego kolosa. Tej nocy właśnie Kownycz zebrał się na wielki wysiłek i postanowił poznać źródło owego irytującego hałasu. Pchnęła go do tego czynu niemoŜliwa wprost do opisania siła, siła, która później pchać go będzie do innych, równie nierozsądnych i tragicznych w skutkach wydarzeń. Plan nocnej wycieczki Kownycz ułoŜył sobie wcześniej, a w jego zamierzeniach pomógł mu przypadek. Wcześniej nie odwaŜyłby się nawet wstać z łóŜka, obawiając się pełgających przez całą noc trzydziestu par oczu. Teraz był jednak niemal pewien, Ŝe nikt mu w planach nie przeszkodzi. OtóŜ kaŜdej nocy dzieci tuŜ przed zaśnięciem mówiły sobie dobranoc. Niby nic niezwykłego, lecz ta co nocna uprzejmość została przerwana opisanymi wcześniej wydarzeniami w jadalni. Wtedy Kownycz od nikogo nie słyszał juŜ Ŝyczeń, by dobrze przespał noc, czuł jedynie świdrujące spojrzenia towarzyszy kolonii. Tak działo się przez kilka nocy. Noc wcześniej jednak rytuał Ŝyczeń „dobrej nocy” powtórzył się. Co dziwniejsze, tym razem Grzymółka

wyczulony ostatnimi czasy na kaŜdy najmniejszy dźwięk, w słowie „Dobranoc” usłyszał nową, fałszywą nutę. Dobranoc przez wszystkie dzieci intonowane było jednakowo głośno, do litery „o”, na drugim „o” wydłuŜało się, by opaść w szept na „c”. Przy dziesiątym „dobranoc” przy „o” wyłowił Kownycz dodatkowy dźwięk, coś jakby pstryknięcie! Tej nocy rytuał powtórzył się. Kownycz odczekał chwilę dla pewności, poczym wstał z łóŜka i wyszedł na przejmujący chłodem korytarz. Oczy przyzwyczajały się szybko do ciemności, toteŜ zdecydowanie skierował się w stronę schodów, prowadzących w dół wysokiego zamku. Droga była trudna, tym bardziej, Ŝe Kownycz szedł boso, a kamień wydawał się odmraŜać stopy. Szybko jednak i ta niedogodność uległa zmianie, kamienna podłoga wydawał się z kaŜdym stopniem cieplejsza. Gdy Kownycz stanął wreszcie na najniŜszym piętrze zamku, w głębokiej piwnicy, tuŜ przy obitych stalą drzwiach, nie mógł powstrzymać się z przestępowania z nogi na nogę, lecz zapewniam – nie z podniecenia, czy nagłej potrzeby. Gorąco stawało się niemiłosierne, ale co zdaje się normalne, ciekawość takŜe. Grzymółka zdecydowanie pchnął drzwi i wkroczył do pomieszczenia. Nagłe wibracje przeszyły jego ciało, Kownycz zawsze miał wraŜliwe stopy, a gilgotanie stało się nie do zniesienia. Widok jednak, jaki ukazał się oczom młodego bohatera, zmusił go do puszczenia w niepamięć powstałych niedogodności. Pokój zdawał się być po brzegi wypełniony ogromnych rozmiarów maszynerią, mrugającą teraz nerwowo światłami. W pomieszczeniu ustawiono w półkolu fotele, do których podłączono niezliczone przewody i rurki, nie musiał ich Grzymółka liczyć, był bowiem pewny, Ŝe jest ich równo trzydzieści jeden. Co gorsza jednak, na jednym z nich siedział teraz kierownik koloni! Musiał zobaczyć Kownycza, patrzył wprost na niego! Grzymółka nie był wstanie wykonać najmniejszego ruchu, a pewnie gdyby nawet chciał wziąć nogi za pas, nie na wiele by się to zdało. Na szczęście nic się jednak nie działo. Maszyneria buczała miarowo, miarowo buczał kierownik do owej maszynerii podłączony, spokój zakłócały jedynie świecące raźną czerwienią dyrektorskie oczy. Nagły ruch za plecami Grzymółki wyrwał go z otępienia. Skoczył za jedną z półek w chwili, gdy drzwi uchyliły się i dwójka dzieci cicho wsunęła się do pomieszczenia. Bez słowa zbliŜyły się do foteli, coś przy nich pomajstrowały i usiadły. Po chwili i one przejmująco zabuczały. Grzymółka przezwycięŜył strach, wyszedł na środek pokoju i uwaŜnie przyjrzał się maszynie. Po chwili uwagę jego przykuła półka z licznymi kasetami, na których zdawało mu się, Ŝe dostrzegł własne imię. Jedną z nich pochwycił łapczywie i przeczytał widniejący na niej napis. – „Grzymółka Kownycz na koloni – dzień pierwszy”, wziął następną i następną i nie wiedział za bardzo co o tym wszystkim myśleć. Chłopiec tak się rozczytał, Ŝe uwagi jego nie uszedł nawet napis na urządzeniu wmontowanym w tę samą półkę. Napisano tam – „Naciśnij” i Grzymółka nacisnął. Po chwili usłyszał wyraźnie swój własny krzyk dobiegający zza pleców. Odwrócił się by zobaczyć jedynie napisy końcowe. Na olbrzymim ekranie widniały następujące słowa – „Dzień dwunasty, Kownycz odkrywa podziemne laboratorium kosmitów” i dalej „Dziękujemy zakładowi pracy na planecie Ziemia za udostępnienie nam do badań jednego ze swych wyrobów”. Grzymółka dalej nawet nie czytał. Do pomieszczenia weszła właśnie następna para dzieci. Wyciągnęły swe nienaturalnie długie ręce w stronę Grzymółki. Co działo się dalej? Tego młody Kownycz nie wiedział, krzyknął i...zamknął oczy.

Gdy otworzył je ponownie, ucieszył się ogromnie, bo znajomy mu dobrze sznur zwisał z szyi, ciągnąc się jako długi był, aŜ do palika wbitego po środku podwórza. Ostatnie przeŜycia silne były i Grzymółka z ulgą przyjął do wiadomości, Ŝe do domu powrócił. Los jednak nie na długo pozostawić miał młodego Kownycza przy troskliwej matce.