Tomasz Duszyński
Kownycz i mag
Czyli dziwne losu koleje Grzymółki Kownycza
Hop – powiedział Grzymółka Kownycz i skoczył w nad, a może podwymiar. Tego dokładnie
nie wiedział, bo i skąd? Robił tak, gdy tylko coś go przerażało, czyli bardzo często. Tym
razem jednak Grzymółka nie miał innego wyboru, Ćwierćczarownik szykował się właśnie, by
zamienić go w żabę. Gdyby Kownycz był księciem, no, w ostateczności królewną, to może i
by się nie opierał, ale był jedynie Kownyczem Grzymółką i nie miał czasu latać po
szuwarach, gdy zupa stygła na stole.
Siedział więc Kownycz w nad, a może podwymiarze, wciąż w swojej nad, a może
podwymiarowej chałupie i starał się dokończyć swoją nad, a może podwymiarową zupę. Nie
miał jednak widać biedaczyna szczęścia, bo błysnęło coś nagle koło stołu, charknęło i z
sykiem pojawił się przy Grzymółce ten sam natrętny Ćwierćczarownik. Kownycz nerwowo
przetarł oczy ze zdumienia. Nikt dotąd nie odnalazł go w innym wymiarze! Siedział więc
tylko z otwartą gębą, gdy Ćwierćczarownik machał rękami, kreślił tajemnicze znaki w
powietrzu i sypał jeszcze bardziej tajemnicze proszki w jego stronę. Nieproszony przybysz
otwierał przy tym usta, jak wyjęta z wody ryba, lecz żadnych dźwięków nie wydawał, bo i nie
mógł, o czym chyba nie wiedział, tylko robił się jedynie coraz bardziej buraczkowy na
twarzy, a żyły na szyi nabrzmiewały mu niemiłosiernie.
Kownycz wyrwał się wreszcie z umysłowego otępienia. Ćwierćczarownik zaskoczył go co
prawda nagłym pojawieniem się w „Grzymółkowym” wymiarze, lecz okazał się jednocześnie
słabym przeciwnikiem, bo nie wiedział, że głos w podróży z wymiaru w wymiar ma
opóźnienie kilkugodzinne. Ćwierćczarownik nie mógł więc rzucić uroku, a Kownycz poczuł
się na tyle bezpieczny, że zajął się swą zupą, nie zwracając już najmniejszej uwagi na
machającego coraz wolniej rękoma przybysza.
Po dłuższej chwili Kownycz wstał wreszcie od stołu, minął wyczyniającego wciąż
niesamowite akrobacje Ćwierćczrownika i wolno podszedł do kredensu. Wyjął z niego
nalewkę babuni i wrócił na miejsce. Przez cały ten czas Ćwierćczarownik nie spuszczał go z
oczu, teraz jednak zrobił wyjątek i jego wzrok zahaczać zaczął to o Kownycza, to o nalewkę.
W końcu tylko na nalewce spoczął, a jego właściciel przestał nawet wymachiwać rękoma.
Podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł na nim ciężko. W milczeniu Kownycz i
Ćwierćczarownik sączyć zaczęli słodkawy płyn.
Nalewka wkrótce rozwiązała ręce i nogi dwóm przeciwnikom. Dogadali się nawet nieźle. Od
wyzwisk przedstawianych w najrozmaitszy sposób przeszli do własnych życiorysów i
wkrótce objęci w przyjacielskim uścisku nadwerężonymi ramionami, leżeli na klepisku
chałupy, patrząc w kołyszący się miarowo strop. Poszedł w zapomnienie zatarg, kiedy to
Kownycz złamał ćwierćczarodziejską różdżkę na ćwierćgłowie Ćwierćczarownika.
Poszkodowany zmuszony był od tamtej pory, zamiast jedynie pomyśleć o życzeniu i kiwnąć
różdżką, robić dziesiątki innych kłopotliwych rzeczy, by osiągnąć podobny, lecz w
porównaniu z oryginałem, mizerny efekt. Grzymółka Kownycz, godząc się ze swym
niedawnym wrogiem obiecał, że w dowód przyjaźni znajdzie mu jeszcze lepszą różdżkę i to
nawet ze skrzydełkami. Na tym na razie stanęło.
Rankiem Grzymółka obudził się z potężnym bólem głowy. Wolałby zapewne nie pamiętać
obietnic składanych Ćwierćczarownikowi poprzedniego wieczora, lecz pamięć, o dziwo, miał
zbyt dobrą. Co gorsza, Kownycz serio traktował składane i otrzymywane obietnice, więc nie
pozostało mu nic innego, jak udać się na poszukiwania przeklętej różdżki dla przeklętego
Ćwierćczarownika.
Różdżki rosły w lesie różdżkowy, na szczęście tylko dwie przecznice od chałupy Kownycza.
Grzymółka pobiegł tam co sił w nogach i zatrzymał się dopiero przed siatką z napisem
„wysokie napięcie”. Zastanowił się przez chwilę. Ogrodzenie było wysokie, otaczało las
różdżkowy z góry i po bokach, a co gorsza, jego fundamenty tkwiły głęboko w ziemi.
Grzymółka musiał uchwycić się jakiegoś prostego sposobu, by znaleźć się po drugiej stronie.
Wkrótce też wpadł na odpowiedni pomysł. Postanowił wykorzystać swą umiejętność
przechodzenia międzywymiarowego i wykonać je tak, by skok z nad, do pod wymiaru (lub
odwrotnie) miał miejsce w tej samej chwili, w której Kownycz będzie tuż tuż przy
ogrodzeniu. Tylko w ten sposób można było znaleźć się po drugiej stronie, w różdżkowym
lesie. Potrzebna jednak do tego była jednocześnie duża precyzja i jeszcze większy rozbieg.
Rozbieg się znalazł, i owszem, ale z precyzją było gorzej. Za pierwszym razem, Kownycz
zapomniał krzyknąć „hop”, a za drugim zrobił to stanowczo za późno. Mówią jednak, że do
trzech razy sztuka, za czwartym się udaje i Kownycz z głośnym trzaskiem wylądował
wreszcie po drugiej stronie ogrodzenia.
– Grzymółko Kownyczu! – przenikliwy głos Czarownika Do Kwadratu zaskoczył Kownycza,
gdy ten schylał się nad najdorodniejszą różdżką w lesie – Grzymółko Kownyczu, nie
ruszajcie tego, jeśli wam życie miłe!
Grzymółka na te słowa podrapał się tylko w głowę i niechętnie wyprostował.
– W tym rzecz, że nie miłe – pomyślał i szybkim ruchem schylił się ponownie, by zerwać
różdżkę, przygotowując się jednocześnie do „hopnięcia” w inny wymiar. Niestety nie zdążył,
Czarownik Do Kwadratu okazał się szybszy. Gruchnęło ino, błysnęło, a Grzymółka Kownycz
przeleciał nad kępą różdżek, machając żwawo rękoma i zatrzymując się dopiero na
magicznym drzewku.
– Oj, nie ładnie, Kownyczu, nie ładnie – czarownik pokiwał z dezaprobatą głową i zwinnym
ruchem schował swą różdżkę do kabury – myślałem, żeście mądrzejsi, lecz widać myśleć, nie
znaczy wiedzieć!
Grzymółka tymczasem starał się dojść do siebie i jak najprędzej wziąć nogi za pas. Starzec
szybko jednak znalazł się przy nim i ciężka ręka spoczęła na Grzymółkowym barku.
Kownycz zębami uderzył o krawężnik, gdy opuszczał przy pomocy kilku
Przepierwiastkowanych Czarowników teren lasu. Dobrze dla niego, że gorzej nie skończyła
się ta historia, bowiem próba zwędzenia różdżki Czarownikowi Do Kwadratu okazać się
mogła wielce niebezpieczna. Siedział więc teraz na krawężniku, nie wiedząc, co właściwie z
sobą począć. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko chwycić się
innego, o wiele trudniejszego i niebezpiecznego zarazem sposobu, o którym dotąd wolał
nawet nie myśleć. Grzymółka Kownycz postanowił zrobić różdżkę sam!
Grzmoty i wybuch dobiegające z chałupy Kownycza, przerażały sąsiadów co nie miara. Nikt
nie miał jednak tyle odwagi, by tam zaglądnąć, a wzywana milicja jakoś nigdy nie mogła
trafić do tej dzielnicy miasta. Kownycz zaś, w przeciwieństwie do sąsiadów, dobrze się bawił,
znalazł szybko odpowiedni kawał gałęzi, czyli pierwszy lepszy, a następnie poddał go
obróbce. Przy pełni księżyca w swej starej chałupie rozpalił w kominku ogień, a na stole
poustawiał z trudem wyszukane magiczne akcesoria. Wymieszał dokładnie składniki według
przepisu ze starej księgi dziada Kownycza i czekał. Buchnęło z pieca, bulgotnęło z garnka i
wkrótce znad mikstury uniósł się kolorowy dymny grzybek. Zachwycony Kownycz chwycił
kawał przygotowanej gałęzi i wrzucił ją do roztworu, wypowiadając przy tym od tyłu długie,
kilkudziesięcioliterowe arcysłowo. Zdążył to zrobić w samą porę, bo gałąź która miała stać
się różdżką, prawie zupełnie się rozpuściła.
Po chwili Grzymółka ściskał w dłoni różdżkę, niczym drogocenny skarb. Do pełnego
szczęścia brakowało mu jedynie sprawdzić, czy działa. Ćwierćczarownik miał pojawić się
około południa, Kownyczowi pozostała więc jeszcze mała chwilka czasu. Do tej pory mógł
liczyć tylko na kartki żywnościowe z przydziału i raz do roku na talon na balon. Do głowy
przychodzić mu jednak zaczęły nieskończenie liczne pomysły. Nie wiedział, który z nich
wykorzystać, a wskazówka nieubłaganie doganiała drugą. Któż zresztą na miejscu Grzymółki
wiedziałby, co najpierw wyczarować: samochód, lodówkę, pralkę a może... jeszcze co
innego!? Wreszcie Kownycz powziął męską decyzję, postanowił, że wyczaruje wszystko na
raz. Życzeniu nadał kształt odwiecznych swych pragnień. Lecz, że miał mało czasu, nie
zdążył ich zbytnio dopracować. Machnął Kownycz różdżką i w tej samej chwili przestrzeń w
chałupie raptownie wybrzuszyło. Ściany i strop wygięły się i rozszerzyły, pięterka nowe
doskoczyły, a w okno dźwiękoszczelne stukać zaczęły pąki kwiatów z wymarzonego,
wielkiego ogrodu. Puszysty dywan uniósł Grzymółkę nieco ku górze, skąd mógł on
podziwiać wspaniałe umeblowanie i puszystą nieco kobietę, która teraz biegła do niego w
podskokach z rozpostartymi ramionami. Kownycz znikł w tej samej chwili w potężnym
uścisku, nie wiedząc, co się właściwie stało. Z ledwością uwolnił się od namiętnych
pocałunków i z przerażeniem spojrzał w jej niegdyś zapewne piękne oczy, skryte teraz pod
grubą szopą włosów i lokówek.
– Kim jesteś na Grzymódina, jakież to złe moce przysłały cię tutaj ?! – nie mógł ukryć
przerażenia. – Mów, co robisz w moim pięknym domu potworo ?!
Istotka zmieszana i urażona widocznie, fuknęła coś cicho pod nosem i odpowiedziała:
– Jak to kto, Zajączku? – uśmiechem starała się ukryć zakłopotanie. – To ja, twoja Miniusia!
– Miniusia?! – Grzymółce ugrzązł głos w gardle. – Nie to nie możliwe, ty nie możesz nią być,
...ty, ... co z nią zrobiłaś!
Kownycz nerwowo przełykał ślinę, Minia Tymulska była pierwszą i jak dotąd jedyną
miłością młodego niegdyś Grzymółki. To o niej marzył nocami, nawet gdy pewnego
deszczowego dnia wyjechała bez pożegnania nie wiadomo dokąd, a co gorsza nie wiadomo z
kim! W Mini kochała się niegdyś cała wieś, ba – całe województwo! Czy to mogła być ta
sama kobieta?!
Grzymółka przetarł oczy ze zdumienia. Bez wątpienia była to Minia Tymulska, pewne rysy
jej twarzy pozostały niezmienione. Miał już zamiar zapaść się pod ziemię, uniósł nawet
różdżkę, by sobie w tym pomóc, lecz w tej samej chwili drzwi mieszkania rozleciały się z
ciężkim łoskotem i do pokoju wkroczyli funkcjonariusze Urzędu Ochrony Magii.
Kownycz stanął przed sądem tydzień później. Odebrano mu prawie wszystko co wyczarował.
Prawie, bo wyrokiem sądu Minia Tymulska pozostać miał przy boku Grzymółki do końca dni
jego, jako esencja skrytych marzeń i pragnień zwyczajnego człowieka, którą sąd chciał, mimo
protestów samego zainteresowanego, uszanować.
Tomasz Duszyński Kownycz i mag Czyli dziwne losu koleje Grzymółki Kownycza Hop – powiedział Grzymółka Kownycz i skoczył w nad, a może podwymiar. Tego dokładnie nie wiedział, bo i skąd? Robił tak, gdy tylko coś go przerażało, czyli bardzo często. Tym razem jednak Grzymółka nie miał innego wyboru, Ćwierćczarownik szykował się właśnie, by zamienić go w żabę. Gdyby Kownycz był księciem, no, w ostateczności królewną, to może i by się nie opierał, ale był jedynie Kownyczem Grzymółką i nie miał czasu latać po szuwarach, gdy zupa stygła na stole. Siedział więc Kownycz w nad, a może podwymiarze, wciąż w swojej nad, a może podwymiarowej chałupie i starał się dokończyć swoją nad, a może podwymiarową zupę. Nie miał jednak widać biedaczyna szczęścia, bo błysnęło coś nagle koło stołu, charknęło i z sykiem pojawił się przy Grzymółce ten sam natrętny Ćwierćczarownik. Kownycz nerwowo przetarł oczy ze zdumienia. Nikt dotąd nie odnalazł go w innym wymiarze! Siedział więc tylko z otwartą gębą, gdy Ćwierćczarownik machał rękami, kreślił tajemnicze znaki w powietrzu i sypał jeszcze bardziej tajemnicze proszki w jego stronę. Nieproszony przybysz otwierał przy tym usta, jak wyjęta z wody ryba, lecz żadnych dźwięków nie wydawał, bo i nie mógł, o czym chyba nie wiedział, tylko robił się jedynie coraz bardziej buraczkowy na twarzy, a żyły na szyi nabrzmiewały mu niemiłosiernie. Kownycz wyrwał się wreszcie z umysłowego otępienia. Ćwierćczarownik zaskoczył go co prawda nagłym pojawieniem się w „Grzymółkowym” wymiarze, lecz okazał się jednocześnie słabym przeciwnikiem, bo nie wiedział, że głos w podróży z wymiaru w wymiar ma opóźnienie kilkugodzinne. Ćwierćczarownik nie mógł więc rzucić uroku, a Kownycz poczuł się na tyle bezpieczny, że zajął się swą zupą, nie zwracając już najmniejszej uwagi na machającego coraz wolniej rękoma przybysza. Po dłuższej chwili Kownycz wstał wreszcie od stołu, minął wyczyniającego wciąż niesamowite akrobacje Ćwierćczrownika i wolno podszedł do kredensu. Wyjął z niego nalewkę babuni i wrócił na miejsce. Przez cały ten czas Ćwierćczarownik nie spuszczał go z oczu, teraz jednak zrobił wyjątek i jego wzrok zahaczać zaczął to o Kownycza, to o nalewkę. W końcu tylko na nalewce spoczął, a jego właściciel przestał nawet wymachiwać rękoma. Podszedł do stołu, odsunął krzesło i usiadł na nim ciężko. W milczeniu Kownycz i Ćwierćczarownik sączyć zaczęli słodkawy płyn. Nalewka wkrótce rozwiązała ręce i nogi dwóm przeciwnikom. Dogadali się nawet nieźle. Od wyzwisk przedstawianych w najrozmaitszy sposób przeszli do własnych życiorysów i wkrótce objęci w przyjacielskim uścisku nadwerężonymi ramionami, leżeli na klepisku chałupy, patrząc w kołyszący się miarowo strop. Poszedł w zapomnienie zatarg, kiedy to Kownycz złamał ćwierćczarodziejską różdżkę na ćwierćgłowie Ćwierćczarownika. Poszkodowany zmuszony był od tamtej pory, zamiast jedynie pomyśleć o życzeniu i kiwnąć
różdżką, robić dziesiątki innych kłopotliwych rzeczy, by osiągnąć podobny, lecz w porównaniu z oryginałem, mizerny efekt. Grzymółka Kownycz, godząc się ze swym niedawnym wrogiem obiecał, że w dowód przyjaźni znajdzie mu jeszcze lepszą różdżkę i to nawet ze skrzydełkami. Na tym na razie stanęło. Rankiem Grzymółka obudził się z potężnym bólem głowy. Wolałby zapewne nie pamiętać obietnic składanych Ćwierćczarownikowi poprzedniego wieczora, lecz pamięć, o dziwo, miał zbyt dobrą. Co gorsza, Kownycz serio traktował składane i otrzymywane obietnice, więc nie pozostało mu nic innego, jak udać się na poszukiwania przeklętej różdżki dla przeklętego Ćwierćczarownika. Różdżki rosły w lesie różdżkowy, na szczęście tylko dwie przecznice od chałupy Kownycza. Grzymółka pobiegł tam co sił w nogach i zatrzymał się dopiero przed siatką z napisem „wysokie napięcie”. Zastanowił się przez chwilę. Ogrodzenie było wysokie, otaczało las różdżkowy z góry i po bokach, a co gorsza, jego fundamenty tkwiły głęboko w ziemi. Grzymółka musiał uchwycić się jakiegoś prostego sposobu, by znaleźć się po drugiej stronie. Wkrótce też wpadł na odpowiedni pomysł. Postanowił wykorzystać swą umiejętność przechodzenia międzywymiarowego i wykonać je tak, by skok z nad, do pod wymiaru (lub odwrotnie) miał miejsce w tej samej chwili, w której Kownycz będzie tuż tuż przy ogrodzeniu. Tylko w ten sposób można było znaleźć się po drugiej stronie, w różdżkowym lesie. Potrzebna jednak do tego była jednocześnie duża precyzja i jeszcze większy rozbieg. Rozbieg się znalazł, i owszem, ale z precyzją było gorzej. Za pierwszym razem, Kownycz zapomniał krzyknąć „hop”, a za drugim zrobił to stanowczo za późno. Mówią jednak, że do trzech razy sztuka, za czwartym się udaje i Kownycz z głośnym trzaskiem wylądował wreszcie po drugiej stronie ogrodzenia. – Grzymółko Kownyczu! – przenikliwy głos Czarownika Do Kwadratu zaskoczył Kownycza, gdy ten schylał się nad najdorodniejszą różdżką w lesie – Grzymółko Kownyczu, nie ruszajcie tego, jeśli wam życie miłe! Grzymółka na te słowa podrapał się tylko w głowę i niechętnie wyprostował. – W tym rzecz, że nie miłe – pomyślał i szybkim ruchem schylił się ponownie, by zerwać różdżkę, przygotowując się jednocześnie do „hopnięcia” w inny wymiar. Niestety nie zdążył, Czarownik Do Kwadratu okazał się szybszy. Gruchnęło ino, błysnęło, a Grzymółka Kownycz przeleciał nad kępą różdżek, machając żwawo rękoma i zatrzymując się dopiero na magicznym drzewku. – Oj, nie ładnie, Kownyczu, nie ładnie – czarownik pokiwał z dezaprobatą głową i zwinnym ruchem schował swą różdżkę do kabury – myślałem, żeście mądrzejsi, lecz widać myśleć, nie znaczy wiedzieć! Grzymółka tymczasem starał się dojść do siebie i jak najprędzej wziąć nogi za pas. Starzec szybko jednak znalazł się przy nim i ciężka ręka spoczęła na Grzymółkowym barku.
Kownycz zębami uderzył o krawężnik, gdy opuszczał przy pomocy kilku Przepierwiastkowanych Czarowników teren lasu. Dobrze dla niego, że gorzej nie skończyła się ta historia, bowiem próba zwędzenia różdżki Czarownikowi Do Kwadratu okazać się mogła wielce niebezpieczna. Siedział więc teraz na krawężniku, nie wiedząc, co właściwie z sobą począć. W końcu doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko chwycić się innego, o wiele trudniejszego i niebezpiecznego zarazem sposobu, o którym dotąd wolał nawet nie myśleć. Grzymółka Kownycz postanowił zrobić różdżkę sam! Grzmoty i wybuch dobiegające z chałupy Kownycza, przerażały sąsiadów co nie miara. Nikt nie miał jednak tyle odwagi, by tam zaglądnąć, a wzywana milicja jakoś nigdy nie mogła trafić do tej dzielnicy miasta. Kownycz zaś, w przeciwieństwie do sąsiadów, dobrze się bawił, znalazł szybko odpowiedni kawał gałęzi, czyli pierwszy lepszy, a następnie poddał go obróbce. Przy pełni księżyca w swej starej chałupie rozpalił w kominku ogień, a na stole poustawiał z trudem wyszukane magiczne akcesoria. Wymieszał dokładnie składniki według przepisu ze starej księgi dziada Kownycza i czekał. Buchnęło z pieca, bulgotnęło z garnka i wkrótce znad mikstury uniósł się kolorowy dymny grzybek. Zachwycony Kownycz chwycił kawał przygotowanej gałęzi i wrzucił ją do roztworu, wypowiadając przy tym od tyłu długie, kilkudziesięcioliterowe arcysłowo. Zdążył to zrobić w samą porę, bo gałąź która miała stać się różdżką, prawie zupełnie się rozpuściła. Po chwili Grzymółka ściskał w dłoni różdżkę, niczym drogocenny skarb. Do pełnego szczęścia brakowało mu jedynie sprawdzić, czy działa. Ćwierćczarownik miał pojawić się około południa, Kownyczowi pozostała więc jeszcze mała chwilka czasu. Do tej pory mógł liczyć tylko na kartki żywnościowe z przydziału i raz do roku na talon na balon. Do głowy przychodzić mu jednak zaczęły nieskończenie liczne pomysły. Nie wiedział, który z nich wykorzystać, a wskazówka nieubłaganie doganiała drugą. Któż zresztą na miejscu Grzymółki wiedziałby, co najpierw wyczarować: samochód, lodówkę, pralkę a może... jeszcze co innego!? Wreszcie Kownycz powziął męską decyzję, postanowił, że wyczaruje wszystko na raz. Życzeniu nadał kształt odwiecznych swych pragnień. Lecz, że miał mało czasu, nie zdążył ich zbytnio dopracować. Machnął Kownycz różdżką i w tej samej chwili przestrzeń w chałupie raptownie wybrzuszyło. Ściany i strop wygięły się i rozszerzyły, pięterka nowe doskoczyły, a w okno dźwiękoszczelne stukać zaczęły pąki kwiatów z wymarzonego, wielkiego ogrodu. Puszysty dywan uniósł Grzymółkę nieco ku górze, skąd mógł on podziwiać wspaniałe umeblowanie i puszystą nieco kobietę, która teraz biegła do niego w podskokach z rozpostartymi ramionami. Kownycz znikł w tej samej chwili w potężnym uścisku, nie wiedząc, co się właściwie stało. Z ledwością uwolnił się od namiętnych pocałunków i z przerażeniem spojrzał w jej niegdyś zapewne piękne oczy, skryte teraz pod grubą szopą włosów i lokówek. – Kim jesteś na Grzymódina, jakież to złe moce przysłały cię tutaj ?! – nie mógł ukryć przerażenia. – Mów, co robisz w moim pięknym domu potworo ?! Istotka zmieszana i urażona widocznie, fuknęła coś cicho pod nosem i odpowiedziała: – Jak to kto, Zajączku? – uśmiechem starała się ukryć zakłopotanie. – To ja, twoja Miniusia! – Miniusia?! – Grzymółce ugrzązł głos w gardle. – Nie to nie możliwe, ty nie możesz nią być, ...ty, ... co z nią zrobiłaś!
Kownycz nerwowo przełykał ślinę, Minia Tymulska była pierwszą i jak dotąd jedyną miłością młodego niegdyś Grzymółki. To o niej marzył nocami, nawet gdy pewnego deszczowego dnia wyjechała bez pożegnania nie wiadomo dokąd, a co gorsza nie wiadomo z kim! W Mini kochała się niegdyś cała wieś, ba – całe województwo! Czy to mogła być ta sama kobieta?! Grzymółka przetarł oczy ze zdumienia. Bez wątpienia była to Minia Tymulska, pewne rysy jej twarzy pozostały niezmienione. Miał już zamiar zapaść się pod ziemię, uniósł nawet różdżkę, by sobie w tym pomóc, lecz w tej samej chwili drzwi mieszkania rozleciały się z ciężkim łoskotem i do pokoju wkroczyli funkcjonariusze Urzędu Ochrony Magii. Kownycz stanął przed sądem tydzień później. Odebrano mu prawie wszystko co wyczarował. Prawie, bo wyrokiem sądu Minia Tymulska pozostać miał przy boku Grzymółki do końca dni jego, jako esencja skrytych marzeń i pragnień zwyczajnego człowieka, którą sąd chciał, mimo protestów samego zainteresowanego, uszanować.