uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 563 110
  • Obserwuję704
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań867 064

Tomasz Kołodziejczak - Wstań i idź

Dodano: 6 lata temu
R E K L A M A

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :506.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Tomasz Kołodziejczak - Wstań i idź.pdf

uzavrano EBooki T Tomasz Kołodziejczak
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 129 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 46 stron)

WSTAŃ i IDŹ TOMASZ KOŁODZIEJCZAK ...Gdybym nie był bezwzględny, to już dawno bym nie żył. Gdybym nie potrafił być delikatny, nie zasłu- giwałbym na to, żeby żyć... Philip Marlowe

„... Przyroda sama reguluje sprawę osobników chorych. Zwierzę nie będące dość sprawne, by przeżyć – musi zginąć. Zwierzę nie dość sprawne by zdobyć partnera, nie spłodzi potomstwa. Przetrwać mogą tylko te biologiczne automaty, które są tego przetrwania godne. Człowiek zmienił reguły tej gry. Człowiek pozwolił żyć nieprzystosowanym do życia osobnikom swego gatunku, co więcej, otoczył je szczególną wręcz opieką. Jednostki te przekazują swe cechy kolejnym pokoleniom. Przez dziesięciolecia rósł odsetek ludzi, którzy od dziecka podpierać się musieli mniej lub bardziej wyrafinowanymi technikami medycznymi (zaczynając od szkieł kontaktowych, poprzez inżynierię genetyczną, techniki transplantacyjne, po cyborgizację). Do pewnego momentu społeczeństwo było w stanie ponosić koszty utrzymania służb medycznych. Do pewnego momentu ilość narządów do przeszczepów była w stanie zaspokoić potrzeby rynku. Do czasu...” Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2080 Słońce świeciło prosto w twarz, aż musiał zmrużyć oczy. Ale mimo to przyjemnie było tak iść, łapy w kieszeniach, refren jakiejś piosenki gwizdany jak zwykle z werwą i jak zwykle fałszywie, wiatr kładzie krótko ostrzyżone włosy. Za to ulica jest długa, od początku do końca. Jedyna ulica w mieście. No, aż tak to nie, może jest więcej. Ze cztery. To dobre miasto. Długo szukał takiego właśnie, długo szukał spokoju. Tysiąc dwustu mieszkańców. Najbliższy, większy ośrodek siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód. Daleko. Usłyszał warkot silnika. Oglądając się przez ramię, przeszedł z ulicy na chodnik. Stary ford. Przemknął koło niego, lekko zwalniając, ale Tyson zdążył dostrzec w środku dwóch mężczyzn i małego chłopca. Wszyscy ubrani byli na czarno, a na antenie samochodu furkotała żałobna chorągiewka. Jechali na pogrzeb, albo z niego wracali. Tyson po chwili ruszył dalej. Ulicę wyznaczały dwa rzędy domów. Małych i dużych, z drewna luz cegły, dwupiętrowe lub parterowe, pokryte czerwoną dachówką lub lśniącymi taflami fotokolektorów. Różniły się od siebie, tak jak różnią się między sobą ludzie, i tylko jedno je łączyło. Wszystkie okna spinały grube kraty. Mimo to wszystko, właśnie takiego miejsca szukał. Nawet w tym kraju wielkich przestrzeni i odległości, niełatwo było je znaleźć. Zgiełk ludzkiego mrowiska pokonał już pustynie, morza i dżungle. O Merrywil chyba zapomniał. Dzieciaki bawiące się przed jednym z domów przerwały gonitwę, zamilkły obserwując go bacznie. Był tu obcy, a obcy zawsze wart jest chwili szczenięcego zainteresowania. Jego dom znajdował się na samym skraju Merrywil, a właściwie leżał nawet poza granicami miasta. Stacja kolejowa, jedna z nielicznych przyczyn istnienia miasteczka – na drugim końcu osady. Piechotą trzy kilometry. Samochodem trzy kilometry i dziesięć metrów, bo trzeba zaparkować. Wśród paru rzeczy, które zabrał ze sobą był karabin Łatki i samochód Momoriona. Ale Tysonowi, nigdzie się nie spieszyło. Od ośmiu dni mógł robić tylko to, co chciał robić. Na przykład napić się piwa.

Knajpka „U Billa” znajdowała się w centrum Merrywil. Centrum... Dwa sklepy, kiosk z prasą, stacja benzynowa. I najważniejsze – niewielki budynek stylizowany na saloon, z wahadłowymi, oszklonymi drzwiami; w środku, zamiast pianisty, stał w kącie videobox. Obok dwa automaty symulacyjne. Poza tym drewno, jelenie rogi, portrety Cassidy’ego, Buffalo Billa i Lucky Luck. No, a nad barkiem, wielki na pół ściany hologram pomnika Szalonego Konia. Palec wodza mierzył wprost w twarz Tysona, gdy ten ciężko wsparł się o kontuar. W knajpce było prawie pusto. Tylko przy jednym ze stolików siedzieli goście. Dwóch facetów, może dwadzieścia trzy, cztery lata, jeden w białym, drugi w zielonym swetrze. Trzeci, dużo młodszy od kumpli, ubierał się jak oni. I klął tak samo. Kiedy Tyson wszedł do baru, przerwali na moment rozmowę, otaksowali go szybkimi spojrzeniami i znów zaczęli gadać. Tyson wziął do ręki stojącą na kontuarze małą, drewnianą figurkę przedstawiającą niedźwiedzia. Na jej podstawce ktoś wyrzezał napis „Dla S. Od J.”. Gdy Tyson podniósł wzrok, zobaczył przed sobą młodą dziewczynę. Niebrzydką dziewczynę. Miała coś... - Słucham pana ? ...w oczach... - Wcale nie jest podobny do niedźwiedzia – powiedział Tyson, podając jej figurkę. - Może to nie niedźwiedź. - Tę nogę, lewą przednią, ma zupełnie jak niedźwiedź. Więc to chyba niedźwiedź. Tylko ten J. Powinien wiedzieć, że niedźwiedzie nie mają ogonów. Dziewczyna przeniosła spojrzenie z Tysona gdzieś za niego, najprawdopodobniej na tych trzech za stołem. - Nie podoba ci się coś, gnojku ?! – to był głos jednego ze starszych. - I wie pani co ? – kontynuował Tyson – Takie uszy to mają te, no ,gacki. To nietoperze. Za jego plecami zaszurało gwałtownie odsuwane krzesło, ktoś wstał. - Ale w sumie to ładny niedźwiedź – powiedział Tyson – Cholera, że też od razu nie zauważyłem, to rzeczywiście jest niedźwiedź! - Ty...! - Spokój, Plam! – ostro powiedziała dziewczyna. – Zamawia pan coś ? ...to drobne zagryzienie warg... Skrzyp krzesła, westchnienie. - Dwa kartony „Frutingera”. ...kosmyk włosów opadający na policzek... Podsunęła mu pudła pod nos. - Dwa trzydzieści. - Ile ? - Dwa trzydzieści. - Aha... Jak to pani powiedziała ? - Dwa trzydzieści – chyba zaczęła się denerwować – Dwa trzydzieści! ...a gdy się złościła... - Bardzo ładnie wymawia pani to słowo – trzydzieści. - Niech pan przyniesie magnetofon, to sobie pan nagra, dwa trzydzieści. - Nie, nie, tego dwa już tak ładnie pani nie mówi. - Pan się gdzieś uczył dowcipkować, czy talent samorodny ? - To dziedziczne, po ojcu. - Współczuje matce. Podać coś jeszcze ? ... dłonie na ladzie...

- Nie, to wszystko, dziękuję. Do widzenia. - Do widzenia. - Cześć, frajerze – to ten w białym swetrze. - Plam! Tyson wyszedł z baru. Drzwi jednak nie zamknęły się za nim. Tamci dwaj wyskoczyli na zewnątrz. Tyson odwrócił się powoli. - Co jest ? - Byłeś niegrzeczny wobec damy – biały golf uśmiechnął się lekko. – I wobec nas. - Jesteś nowy tutaj – dołączył się zielony golf. – Staraj się uważać. - Ty staraj się nie pluć, jak z kimś rozmawiasz. – Tyson drgnął, jakby chciał się odwrócić. W tym samym momencie zielony golf skoczył w jego stronę, próbował uderzyć w brzuch. Tyson ugiął kolana, odchylił się, tak że pięść Plama przejechała mu po biodrze. Sam jednak wypunktował prosto w szczękę. Zielony jęknął. Biały golf też postanowił wejść do gry. Tyson zbił jego cios, uderzył w twarz, raz, drugi, kopnął zielonego w kolano tak, że tamten usiadł. Biały otrząsnął się, znów ruszył do ataku. - Dość! – wysoki, łysy facet pojawił się obok nich jak duch ducha. Biały golf wyraźnie zmarkotniał. Tyson spojrzał na faceta, potem na swoje zwinięte pięści. - Jesteś ich szefem ? – zapytał – kiepscy są. - Jestem policjantem – powiedział facet i uśmiechnął się – Kapitan Olczoj. Ty, Plam, spływaj i nie wszczynaj burd, bo cię załatwię. A pan – zawrócił się do Tysona – pójdzie ze mną. Jest chyba parę formalności do załatwienia. „Z cyklu: Definicje człowieka. Definicja pierwsza – animistyczna. Zarodek ludzki staje się człowiekiem w chwili, gdy po raz pierwszy się poruszy. WNIOSEK: Osoba sparaliżowana nie jest człowiekiem, bo się nie rusza. Przynajmniej po wierzchu...” fragment ulotki propagandowej AsLive Radio w kącie brzęczało cicho. Tyson słyszał jedynie miarowe walenie perkusji i skowyt jakiejś, jak się domyślał, nabitej blondynki o biuście niczym Kordyliery. Chociaż równie dobrze mógł to być jeden z tych wymalowanych kastratów o wąskich palcach i długich włosach. Wychodziło na jedno. Tyson westchnął ciężko i wstał z fotela. - Siadaj z powrotem na dupie! – policjant za biurkiem raczył podnieść głowę. Tak, od dziesięciu minut przestał być grzeczny. - Jeśli sądzisz, że mam czas siedzieć tu i patrzeć na twoją łysą pałę, to grubo się mylisz – Tyson powoli cedził słowa. Kiedy wymawiał „łysa pała” wargi policjanta zadrżały, znak, że zabolało. Gliniarz opanował się jednak. - Czekam na kartotekę – zaczął się nawet usprawiedliwiać, wskazał ręką na drukarkę. – Ale sam widzisz, znów korek na linii. - Muszę przyznać, że niewiele mnie to obchodzi.

Tym razem gliniarz nie wytrzymał. Wycelował palec w Tysona. - Nie myśl, że jeśli wyglądasz jak skrzyżowanie mamuta z nosorożcem, to możesz tu pyskować! - W pudle był kiedyś klawisz, Gremar się nazywał. Też tak na każdego pokazywał paluchem. I znalazł się jeden facet, miał dożywocie, który kiedyś nie wytrzymał i odgryzł Gremarowi ten palec. Policjant cofnął dłoń. Nie odpowiedział. Tyson usiadł jednak. Ten Olczoj na razie przegrywał, ale wyglądał na twardziela. Nie należało denerwować go za bardzo. A podpaść jedynemu policjantowi w miasteczku, jeśli się na dodatek do tego miasteczka wprowadziło osiem godzin wcześniej, to już byłaby przesada. Olczoj początkowo wydawał się miłym i sympatycznym gościem. Potem niestety zobaczył dossier Tysona. Zaczął mu mówić „ty” i postanowił pokazać kto tu rządzi. Tyson postanowił, że nie da sobie tego pokazać. Biuro byłoby najbardziej typowym policyjnym biurem, jakie Tyson widział, a widział ich niemało, gdyby nie wielki Bosch na fototapecie, zajmującej całą ścianę za plecami Olczoja. Nazywało się to chyba, Tyson musiał się przez chwilę zastanowić, „Ogród rozkoszy ziemskich”. Noże. Uszy. Nagie kobiety. Facet ukrzyżowany na harfie. „A tam gdzie twój brat, jak Chrystus na harfie rozpięty. Dobrze mu tak. Niech wie, że niełatwo być świętym...” Zabłąkane słowa wierszy czy piosenki przeturlały się po głowie tam i z powrotem i wróciły na swoje miejsce w układance pamięci. Dobre słowa... Blondyna z radia wyłączyła się, za to jakiś wyraźnie znudzony gość zaczął czytać wiadomości. Tyson łapał tylko pierwsze słowa każdej informacji, bo te znudzony spiker wymawiał najgłośniej. Było o czwartej ekspedycji marsjańskiej, wojnie karteli w Japonii, kalipsochodzie, konflikcie na granicy litewsko-estońskiej, śnieżycy gdzieś tam, pożarze gdzie indziej, czterech katastrofach samolotowych i chińskich terrorystach. No a na koniec ten znudzony facet podniósł głos i powiedział: „Dziś rano, w sądzie stanowym w Morfolk, odczytano akt oskarżenia w procesie doktora Beaffona. Beaffonowi i jego współpracownikom zarzuca się złamanie etyki lekarskiej, wykorzystanie zajmowanego stanowiska do celów osobistych oraz utrzymywanie ludzi przy życiu wbrew ich woli...” Gliniarz obrócił się gwałtownie i wyłączył radio. Przez chwilę patrzył na Boscha, jakby się nad czymś zastanawiając, wreszcie spojrzał na Tysona. - Coś nie chodzi ta twoja maszynka – Tyson uśmiechnął się. – Może też nie lubi policjantów. - Ty nie lubisz ? - Jakbyś był mną, to też byś nie lubił. Policjant nie odpowiedział. Wziął do ręki pióro, stare pióro na atrament, z czarną oprawką i złotą stalówką, i zaczął coś pisać w leżącym na stole zeszycie. Po chwili znów włączył radio. Znudzony spiker właśnie datę. Trzeci lipca dwa tysiące osiemdziesiątego szóstego roku, godzina dziesiąta trzydzieści. Tyson uśmiechnął się lekko. Do Dnia Urodzin pozostało czternaście dni. Zmrużył oczy i zaczął obserwować policjanta. Wysoki, barczysty, choć nie aż tak jak Tyson, łysy jak kolano, policzki szare, brwi siwe, twarz pobrużdżona, zniszczona. Mocne ręce i dłonie, po ich ciosie ciężko by było wstać. Tyson spojrzał na swoje łapska. Też nie miał się czego wstydzić. Kapitan Roger Olczoj. Tak się przedstawił. Potem, gdy dostał wydruk z karty Tysona i zobaczył wyrok, przestał być uprzejmy. Z wzajemnością. Drukarka znów zastukała. Olczoj odepchnął się od stołu, jego fotel na malutkich kółkach podjechał prosto do terminala. Widać było, że to ruch opanowany do perfekcji.

Gliniarz przez chwilę studiował wydruk, spojrzał na Tysona, znów pochylił się nad kartką. - Pięknie, ptaszku – powiedział w końcu, wstając z fotela. – Oczywiście dostaniesz meldunek. Ale nie wydaje mi się, żebym cię polubił. Absolutnie. - To mnie... – zaczął Tyson, ale policjant przerwał mu gwałtownie. - Ty, cwaniaczku, posłuchaj mnie do końca! Jestem policjantem i łapię złodziei. Ale tak bardzo mi nie przeszkadzają. Wypisuję mandaty samochodowe furiatom. Oni mnie tylko złoszczą. - Rozumiem – głos Tysona stał się grzeczny i uniżony. – Ale takich krwawych bandziorów jak ja porozwieszałbyś na latarniach. - Zgadłeś. Nie lubię, jak śmierdziele chodzą po moim mieście. - To chyba będziesz musiał się stąd wyprowadzić. - Dobra, cwaniaczku. Bierz kartę i zjeżdżaj. I tak masz dużo fartu, że tam, „U Billa to nie ty zacząłeś. Uważaj na siebie. - Zawsze uważam. Buźka. – powiedział Tyson i wyszedł. „Ludzkość starzeje się. To są fakty. W krajach rozwiniętych ludzie dożywają dziewięćdziesięciu – stu lat. W krajach Trzeciego Świata zaś spadła śmiertelność niemowląt, co także podniosło średnią długość życia obywatela. Czemu to można zawdzięczać ? Oczywiście gwałtownemu rozwoju transplantologii, genetyki, farmakologii w krajach Północy, przestrzeganiu elementarnych zasad higieny, potem zaś operacji „S” na Południu. Skutki ? Wydają się oczywiste. Wzrasta odsetek społeczeństwa powyżej wieku produkcyjnego, rośnie liczba ludzi, których utrzymanie w jakiej takiej sprawności fizycznej i umysłowej pociąga za sobą coraz większe koszty...” Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2080 Wrócił do domu, na przemian klnąc i zaśmiewając się w duchu. Wiele zdążył zdziałać przez te pół dnia, bardzo wiele. Zadarł z bandą miejscowych i z szeryfem. Brawo, panie Tyson, brawo. Szybko jednak skończył medytować i zabrał się za pichcenie obiadu. Czerwony barszcz, na drugie frytki ze smażoną rybą, pół godziny stracił na przygotowanie budyniu. Niektórzy mówili mu, że po wyjściu na wolność człowiek przez pewien czas żyje szybciej. Robi więcej, pracuje bardziej intensywnie, tak aby dogonić stracone lata. Tyson przypomniał to sobie po godzinie siedzenia w bujanym fotelu wystawionym na taras. Fotel kołysał się łagodnie, słońce umykało ku zachodowi, podłoga werandy cicho skrzypiała. Czas. Ograniczony dniami narodzin i śmierci, a jednak nieskończony, gdy człowiek potrafi go rozłożyć na coraz mniejsze drobiny, sięgać w głąb, w drugi wymiar czasowej przestrzeni. Każda chwila mogła być teraz dłuższa niż cztery lata tam, w więzieniu. A chwil tych mogło być miliard. Tyson nigdzie się nie spieszył. Z drzemki wyrwał go sygnał telefonu. Poderwał się z fotela i wszedł do domu, zastanawiając się, kto może dzwonić. Z Akoodem, swoim adwokatem, rozmawiał rano. Nikt inny nie znał jego numeru, przynajmniej tak zdawało się Tysonowi do chwili, gdy podniósł słuchawkę. - Gerard Tyson, słucham.

- Dzień dobry panie Tyson. Nazywam się Grzegorz Terrassio, ale moje nazwisko pewnie panu nic nie mówi. - Zgadł pan. - Otóż chciałbym się z panem skontaktować z ramienia AsLive’u. Jeśli... - Nie interesuje mnie to – powiedział Tyson i odłożył słuchawkę. Po chwili telefon zadzwonił znowu. Tyson tylko lekko uniósł słuchawkę i zaraz ją odłożył na widełki. Za trzecim razem po prostu wyciągnął wtyczkę z gniazdka. Nie chciał mieć nic wspólnego z AsLivem. Ani z żadną inną organizacją. Chciał tylko, by go zostawiono w spokoju. On już zrobił swoje. Przeszedł do living-roomu zajmującego prawie cały parter domu. Wziął ze stołu czarny flamaster i stanął przed ścianą naprzeciw drzwi. Do boazerii przylepiony był kawałkami plastra wielki, metr na dwa, arkusz białego, trochę spłowiałego papieru. Pokrywały go rzędy czarnych, starannie wykaligrafowanych liczb od tysiąca pięciuset osiemdziesięciu dziewięciu od zera. Większość z tych liczb przekreślono długopisem albo czarnym lub czerwonym flamastrem, tylko piętnaście zostało czystych. Tyson przez chwilę jakby zastanawiał się, którą liczbę ma skreślić, ale wiedział, że może skreślić tylko jedną – czternaście. Ponad arkuszem papieru wisiało oprawione w brązową ramkę zdjęcie. Trzech młodych chłopaków w sportowych strojach. Siedemnasto-, może osiemnastoletni. Drobny poważny blondynek trzymał pod pachą piłkę do koszykówki. Stojący za nim chudy drągal, o twarzy pokrytej piegami, uśmiechał się, wyszczerzając zęby. Tyson po raz kolejny spojrzał na siebie sprzed ośmiu lat. Obrócony nieco bokiem, tak że twarz wyszła z profilu i splątane kudły zasłoniły oczy, już wtedy był znacznie potężniejszy od Łatki i Momoriona. - Cześć, chłopcy. Wiecie, do Dnia Urodzin zostało jeszcze trzynaście dni – powiedział głośno Tyson – to już blisko, chłopcy. Położył się spać bez kolacji, ale nie czuł głodu. Przez godzinę przewracał się na łóżku, myśląc o telefonie i o tym, że powinien... I o tym, że nie czuje już nic. A gdy usnął, powrócił koszmar, ten sam co i w więzieniu. Dwaj młodzi chłopcy padający pod gradem kul i facet z rozwalonym kręgosłupem wijący się na ziemi. „Z cyklu: Definicje człowieka. Definicja druga – aktywność mózgu. Zarodek ludzki staje się człowiekiem, gdy zaobserwowana zostanie aktywność mózgu. WNIOSEK: Pan, panie Tyland, chyba nigdy nie przestał być zarodkiem...” fragment ulotki propagandowej AsLive Ziemia w ogródku była wyjątkowo oporna. Szpadel trzasnął po półgodzinie, motyka wyszczerbiła na kamieniach. A Tyson chciał tylko przekopać kawałek ogródka o powierzchni może dziesięciu metrów kwadratowych, przylegający do bocznej ściany domu. Teraz zupełnie inaczej spojrzał na wielki, zadbany plac od frontu i z niejakim podziwem pomyślał o poprzednich właścicielach domu. Jednakowoż z ziemią dał sobie radę. Przegrał za to walkę z wężem ogrodowym. Zamocował go porządnie w wystającym ze ściany domu hydrancie, skierował wylot na klomby z kwiatami i przekręcił kurek. Strumień wody, zamiast w kwiaty, uderzył tuż obok butów Tysona. W wężu były ze trzy dziury, z każdej z nich tryskała fontanna zimnej jak lód

wody. Zrezygnował z podlewania wężem. Poszedł do domu po zraszacz, podłączył do kranu i ostrożnie, by nie podeptać grządek, ciągnąc za sobą gumowy szlauch, przeszedł przez ogród. Włączył zraszacz. Prychnęło, parsknęło, więc na wszelki wypadek cofnął się o kilka kroków. Zaczęło pluć i charczeć, w końcu woda uderzyła w górę. I w tym momencie Tyson uprzytomnił sobie, że jest odcięty. Po prawej i za plecami miał plot i krzaki malin. Po lewej pulchną grządkę, gęsto obsadzoną kwiatami. Pozostawało mu iść do przodu. A z przodu była ściana wody. Żeby odłączyć zraszacz, musiałby przez nią przejść. A żeby zakręcić kran, musiałby podeptać grządkę i kwiaty. Zaklął, gdy zimna woda ochlapała mu twarz. Cofnął się bezradnie, nie wiedząc co robić. Zaklął więc znowu. Po chwili dopiero dotarło do niego, że może stać tu wiecznie, a przynajmniej do czasu, gdy wyczerpie się woda w podziemnym źródle. Na to się nie zanosiło. Kiedy Tyson dojrzał już do tego, by dać się zmoczyć, zaświtała mu nadzieja. Wzdłuż płotu szedł mały chłopiec. Mógł mieć sześć, siedem lat. Był to ten sam chłopiec, którego Tyson widział w samochodzie, dzień wcześniej. Chłopak szedł powoli, prawą dłoń ciągnąc po siatce płotu. - Hej! – krzyknął Tyson. Chłopiec zatrzymał się, obrócił w stronę Tysona. - Hej, chłopcze, chodź tu szybko i zakręć to. - Co proszę pana ? - Ty, nie udawaj wariata, chodź tu...! – Tyson urwał gwałtownie. Słońce świeciło prosto w twarz chłopca. Mały nie zmrużył oczu. Mały nie mrugał. Mały patrzał cały czas w jeden punkt, gdzieś na głową Tysona. Patrzył... Chłopiec był ślepy. Chwila. W tej chwili przypomniał się Tysonowi tamten chłopiec, przed laty. Tyson widział go nieraz, jak szedł ostrożnie po chodniku – powoli, na szeroko rozstawionych nogach, z głową lekko przekręconą w prawą stronę. Matka chowała go sama, ojciec odszedł z kimś, gdzieś, kiedyś... Często wracała do domu pijana, często z mężczyzną. W dniu, w którym wprowadzono Drugą Ustawę Tylanda, chłopiec mógł mieć góra cztery lata. Tyson kończył dziewięć. 13 października, pamiętał tę datę dokładnie, pod dom zajechał ambulans. Biały volkswagen z czerwonym krzyżem namalowanym na bokach. Krzyż okalała gruba, czarna linia. Wyprowadzili chłopca z domu. Tyson siedział w oknie i patrzył. W pewnej chwili stanęła obok niego matka. Położyła mu dłoń na głowie, zmierzwiła włosy. Podniósł na nią wzrok i zobaczył, że matka płacze. Tamta matka odprowadziła swego syna do ambulansu, podpisała jakiś papierek podetknięty jej przez abortmana i wróciła do domu. Ambulans odjechał, zniknął w bramie, a Tyson siedział w oknie jeszcze z kwadrans. Może dwa. Matka przez tydzień chodziła z podkrążonymi oczami, czerwonymi policzkami i nosem. Ojciec mówił mało. Miesiąc potem ambulans znów przyjechał pod blok. Tym razem po panią Vorzchmiett, babcię szkolnego kolegi Tysona – Bruddera. Chwila. - Aha, zakręcić kurek ? – wyraz zrozumienia pojawił się na twarzy chłopca. Dotknął dłonią siatki i ruszył wzdłuż płotu. Dotarł do furtki, otworzył ją zręcznie, po chwili szedł już po ścieżce, prosto do hydrantu w ścianie domu. Zwolnił, gdy był o trzy metry od ściany, wyciągnął ręce. Fontanna wody zgasła powoli, opadła. Tyson w trzech skokach znalazł się przy chłopcu. - Więc to pan teraz mieszka u Borgów ? – chłopiec wciąż stał nieruchomo. - Tak...ale...

- Przychodziłem do nich często, podlewać kwiaty. Mieli najpiękniejsze kwiaty w całym Merrywil. - Najpiękniejsze... - Tak. Tyson patrzał prosto w twarz chłopca, oczy małego nie drgnęły. Nie mógł się pomylić. - Jak masz na imię ? - Robert. - Chodzisz do szkoły ? - Nie, jeszcze nie chodzę, proszę pana. Poza tym jestem ślepy. Wiał ciepły wiatr z zachodu. Drzewa szumiały zielenią. Gdzieś daleko szczekał pies. - A ile masz lat ? - Sześćdziesiąt, proszę pana. - Ty, Robert, jeśli sądzisz, że jestem głupi, to powiedz mi to do razu, co ? - Dobrze, proszę pana. - Wiesz co, Rob ? A może byśmy zjedli bitą śmietanę ? Właśnie naszła mnie straszna ochota na bitą śmietanę. - Ja zawsze mam ochotę na bitą śmietanę – powiedział chłopiec i uśmiechnął się. „Z cyklu: Definicje człowieka. Definicja trzecia – platońska. Zwierzęta chodzące dzielą się na dwunogie i czworonogie, a że gatunek ludzki mieści się w tej samej kategorii, co stworzenia pierzaste, a nie jakiekolwiek inne, musimy przeto podzielić klasę dwunogich na pozbawione pierza i pierzaste. Człowiek – animal implume bipes – zwierzę bezpióre dwunogie...” fragment ulotki propagandowej AsLive - Brontozaur był wielki, gdybyś wlazł mu na ogon i zaczął iść pod górę, to musiałbyś zrobić ze cztery przystanki, zanim byś dotarł na jego grzbiet. - Ja szybko chodzę. - I miał dwa mózgi. Jeden w głowie, a drugi, no...w tym... - W siedzeniu – usłużnie podpowiedział Robert. - No, właśnie – ucieszył się Tyson. – Bo ten drugi był potrzebny do kierowania tym wielkim ogonem. - To znaczy, że ludzie nie mają ogonów, bo noszą tylko po jednym mózgu ? - Wiesz Robert, sądzę, że... - A dziadek mówił o takim jednym panu, że on w ogóle nie ma mózgu. Czy to możliwe ? - Myślę, że dziadek powinien ci to wytłumaczyć dokładniej. - Mój dziadek umarł. Pięć dni temu – powiedział mały i zaraz dodał. – A dlaczego nie ma już brontozaurów ? - Bo były za głupie i poumierały. - Powiedz, Gerard, czy ja też jestem tak głupi ? Szklanka w dłoni Tysona pękła z trzaskiem. - Co się stało ?!

- Nic, Rob. Na dłoni pojawiła się krew. Tyson wstał, podszedł do umywalki, odkręcił wodę. Przez chwilę trzymał rękę pod zimnym strumieniem. Gwałtownie wyciągnął dłoń, otarł ją o spodnie. - Wiesz co, Rob, chcesz pojeździć na brontozaurze ? - Chcę – Robert zeskoczył z krzesła. - No to jazda! – Tyson podbiegł do chłopca, posadził go sobie na ramionach. Nogą otworzył drzwi, pochylił się, by Robert nie uderzył głową w futrynę. Wypadli na dwór. - Trzymaj mnie za włosy! Mocno, śniadania dziś nie jadłeś !? - I tak nie masz ich za dużo... - Ty, wesołek. Yahuuuu...! Przez parę minut Tyson galopował wokół ogrodu. I galopowałby jeszcze dłużej, gdyby nie dzwonek przy furtce. - Czekaj, Rob, ktoś przyszedł – postawił chłopca na ziemi, wziął go za rękę i przeszli na front domu. Za płotem stał młody mężczyzna w kolorowych spodniach i bluzie. Wyglądał wesoło, ale oczy patrzyły czujnie. - Cześć – powiedział. - Wujek Hog... – szepnął chłopiec. - Przepraszam, że zatrzymałem małego – zaczął Tyson – ale naprawdę bardzo sympatycznie nam się gawędziło. Hog nie odpowiedział od razu. - Spotkałem Plama. To mój kumpel. Rozmawialiśmy. Dłoń chłopca zacisnęła się na palcach Tysona. - Tak ? I co z tego ? - Opowiadał mi o hodowli dyń. On hoduje wielkie dynie. Chodź już, Bob. Chłopiec posłusznie zrobił krok w stronę mężczyzny. Wyciągnął przed siebie ręce. - Nigdy nie hodowałem dyń – powiedział Tyson. - Szkoda. To kształtuje charakter. - Mój już się ukształtował. - Słyszałem. Wiesz co, jakbyś z nim jeszcze raz chciał pogadać, to może i tobie by wszystko o tych dyniach opowiedział. - Kupiłem już podręcznik ogrodnictwa. - Cóż, słowo żywe... - Wujku – Robert podniósł głowę, jakby chciał spojrzeć Tysonowi w oczy. – A mogę jutro przyjść do Gerarda ? Mężczyzna nie odpowiedział, chwilę patrzył na chłopca. - Chodź, Bob. „...WOLNOŚĆ TO PRAWO KAŻDEGO CZŁOWIEKA DO DECYDOWANIA O SWOIM LOSIE I ŻYCIU. TO TAKŻE PRAWO DO DECYDOWANIA O WŁASNEJ ŚMIERCI...” fragment przemówienia Johna Tylanda, VI Kongres Partii Postępu, Aklamberg 2072 Tyson przez chwilę wodził flamastrem po arkuszu papieru. Wreszcie zatrzymał się przy liczbie trzynaście. Zdjął skuwkę, obrysował grubą, czarną linią, a potem przekreślił.

W radiu ktoś gdakał. - Sądzę, że wyrok w sprawie profesora Beaffona będzie okazją do kolejnego potwierdzenia dojrzałości naszych obywateli, śmiałości w kroczeniu po drodze ku nowemu, ich odwagi i rozumu. Nie chodzi tu bowiem o jednostkowy akt orzeczenia sądowego, chodzi o precedens. I zadać sobie musimy pytanie – czy nasz system sądowniczy dojrzał już na tyle, by dostosować się do galopującego czasu. Skazanie grupy Beaffona byłoby powstrzymaniem postępu... - Kurwa... – Tyson wypluł z ust zapałkę, podszedł do radia żeby je wyłączyć. W chwili, gdy pochylał się nad odbiornikiem, zadzwonił telefon. Tyson wcisnął wyłącznik i powoli poszedł do drugiego pokoju. - Słucham ? - Panie Tyson. Jest pan potrzebny. Jest pan symbolem. Panie Tyson, tysiące ludzi, ich życie, ich śmierć, ich godność... Tyle zdążył usłyszeć nim odłożył słuchawkę. Znowu, tak jak wczoraj, wyłączył telefon. I znowu tak jak wczoraj usiadł na bujanym fotelu. Merrywil podobało mu się coraz bardziej. Daleko od huku wielkich miast, daleko od tych tysięcy ludzi... Do Prinetown było stąd siedemdziesiąt kilometrów. Ponad pół setki asfaltu i stepu po obu stronach drogi. Potem zaczynał się las i góry. Do Giverin, stolicy prowincji pędziło się autostradą z Prinetown półtorej godziny. To znaczy można było przejechać tę trasę dwa razy szybciej – na przełaj, przez góry, wąskimi serpentynami. Tak, Merrywil to najwłaściwsze miejsce dla Tysona. Nie ruszyłby się stąd dla niczego i dla nikogo. On odwalił już swoje i wtedy okazało się, że zrobił rzecz niepotrzebną nikomu i dla nikogo, prócz ich trzech, nie mającą znaczenia. Za tę lekcję zapłacił czterema latami wolności. Łatka i Momorion – życiem. Każda chwila tej wolności miała odtąd należeć tylko do niego. Tylko... „Tego dnia rządy USA, Kanady, Japonii, UK, Francji, Niemiec, Rosji, Izraela, RPA wystąpiły ze wspólnym oświadczeniem. W ciągu ostatnich trzech miesięcy agentom tych państw udało się skazić zbiorniki wodne, magazyny żywności, spichlerze ziarna siewnego na terenie wszystkich krajów tzw. Katastrofy Demograficznej. Preparat nazywany w skrócie XT-10 sterylizował dożywotnio 97 kobiet na 100 i 993 mężczyzn na 1000. Tym sposobem grupa państw, nazwana później Spiskiem Dziewięciu, rozwiązała problem demograficzny świata. W ten sposób, jakby przy okazji i zupełnie nieświadomie zlikwidowano najbardziej bogaty w perspektywie rezerwuar ludzkich części – kończyn, narządów, hormonów...” Fred Goon „Początek” Rabbitbooks 2042 Następnego dnia blisko półtorej godziny przesiedział „U Billa” gawędząc z Robertem. W końcu chłopiec w stał i powiedział, że musi już iść. Tyson chciał go odprowadzić, ale mały pokręcił tylko głową. Wziął swoją laskę i poszedł. Tyson został sam. Siedział wpatrzony w szklankę do połowy wypełnioną bursztynowym płynem. Obserwacja ta zajęła mu następne dwadzieścia minut, tyle akurat, by właściciela baru, Mikea Daviesa, zastąpiła za kontuarem Sandra.

Wytarła stoliki, zamiotła i, jak przyuważył Tyson, wyciągnęła z szuflady niedźwiedzia. Postawiła go na samym brzegu lady, tak by Tyson zwrócił na niego uwagę, jak tylko spojrzy w tę stronę. Spojrzał od razu. - O! Nasz przyjaciel świniomiś. Z każdym dniem wydaje mi się coraz bardziej interesujący. - A pan coraz mniej. Powtarza pan dowcipy – zawahała się. – Mike mówił mi, że był tu z panem Robert. - Spałaszowaliśmy razem cztery bite śmietany. - Skąd go pan zna ? - Ooo, to stara przyjaźń, jeszcze z kawalerskich czasów. Poznałem go przedwczoraj. - To dobry chłopiec. - I cwany. Wyspowiadałem mu się z całego życiorysu, a nie wiem nawet, co robią jego rodzice. Sandra spojrzała na Tysona uważnie. - Jego rodzice nie żyją. Gerard wypił piwo jednym haustem. Podszedł do bufetu. - Jeszcze jedno. - Tak – mówiła Sandra nalewając – Chował go dziadek. Pan Sulivan umarł tydzień temu. Jest kilku krewnych, ale sądzę, że opiekę nad chłopcem i majątek zapisane zostały Hogenowi. - Majątek ? - Tak, pan Sulivan miał akcje jakichś firm, nie wiem dokładnie. Żył skromnie, ale podobno był zamożnym człowiekiem. Sądzę, że majątek i chłopca dostanie ten sam człowiek. - Jeszcze jedno. Sandra spojrzała na niego poważnie. W jej oczach zapaliły się iskierki gniewu. - Ja ci tu mówię o... A ty...! - Wiem o czym mówisz! – Tyson podniósł głos. – Ciekawe, ale przeszliśmy na ty. Mruknęła coś pod nosem, ale nic nie powiedziała na głos. Tyson chciał się znów odezwać, gdy drzwi baru otworzyły się i do środka weszli Plam i Hogen. - Cześć Sandra – Hog podszedł do niej, przechyliła się nad kontuarem, pocałowała go w policzek. Hogen przejechał lekko dłonią po jej włosach. Przy okazji trącił Tysona. Gerard odsunął się na bok, sięgnął po portfel. - Ja już zapłacę. - Podobno nie podobał ci się niedźwiedź. – Hogen położył rękę na ramieniu Tysona. Tyson powoli odwrócił się w jego stronę. - Hog! Proszę cię! – szepnęła Sandra. - Ile jestem winien ? – Tyson znów stanął twarzą do lady. - Osiemdziesiąt. Tyson sięgnął do portfela i w tym momencie Hogen znów go popchnął. - Pytałem się o coś! - Hog! Portfel wypadł z ręki Tysona, pieniądze i zdjęcia rozsypały się po podłodze. Pierwszy pochylił się Plam. Podniósł dwa zdjęcia – twarze dwóch mężczyzn. - Faceci! Patrz Hog, nosi w portfelu zdjęcia facetów. Tyson zrobił krok w jego stronę. Powoli. - Żadnych bójek! – Sandra wypadła zza lady, stanęła między nimi. – Dorośli ludzie! Jak smarkacze!

- Oddaj zdjęcia – spokojnie powiedział Tyson. Plam zerknął na Hogena. Ten patrzył na Sandrę. Dziewczyna zaś, szykowała się, żeby wydrapać komuś oczy. - Oddaj zdjęcia – powtórzył Tyson i wyciągnął rękę. Hogen znów spojrzał na Sandrę. Kiwnął głową. - Masz! – Plam uśmiechnął się triumfalnie, kładąc oba zdjęcia na dłoni Tysona. Gerard powoli włożył je do portfela. - Dziękuję za piwo. Już otwierając drzwi usłyszał za plecami ciche „Pieprzony pedał”. Nie zawahał się jednak, ani na moment. Wyszedł z baru. „Czyż jest coś bardziej humanitarnego od przyznania każdemu człowiekowi prawa do godnego odejścia, odejścia kiedy chce i jak chce. Czyż jest coś bardziej ludzkiego od darowania cierpiącym ich bólu, choroby i niemocy ? Czy matka, która nie chce patrzeć na cierpienie swego dziecka, okaleczonego dziecka, cierpiącego dziecka, godzić się musi na to cierpienie ?! Czyż to nie serce i sumienie matki powiedzieć jej powinno, czy dziecko to może żyć i być w tym życiu szczęśliwe ?! Bądźmy odważni! I dajmy ludziom wolność wyboru...” z przemówienia Johna Tylanda. 22 VI 2067 Skreślił kolejną liczbę na ścianie i położył się do łóżka. Potem próbował usnąć. A może już śnił... Widział tamten dzień. Niedziela, biurowiec miał być pusty. Momorion dostał cynk, że facet tego dnia zjawi się w robocie – jakieś tam, wielce ważne papiery do podpisania. Dopadli go w gabinecie. Momorion i Łatka. Tyson siedział na dole, w samochodzie. Nie widział tego, co działo się w budynku, ale słyszał wszystko. Momorion nosił nadajnik wpięty w bluzę, a Tyson wcisnął sobie do ucha kulkę słuchawki. Najpierw szczęk zamykających się drzwi windy. Potem kroki, ciche stąpnięcia po miękkiej wykładzinie korytarza. Cichy szept Momoriona. - Zakładamy maski. A potem już ani szeptu. Drzwi biura otwarte kopniakiem. Krzyk sekretarki. Spokojny głos Łatki. - Zamknij dziób. Bo stracisz uśmiech. Niemal równocześnie głuche walnięcie. To Momorion otworzył drzwi do gabinetu. - Co...?! – to głos tamtego. - Twarzą do podłogi! – krzyk Momoriona. – Ty, lala, obok niego! - Czego chcecie?! - Ciebie. A potem ta rozmowa. Idiotyczne zdania. Kretyni. Rozmowa. Tak kończy się zawsze, jeśli oprawca zaczyna rozmawiać z ofiarą. To taki schemat z książek i filmów. Potem zawsze ktoś przychodzi z pomocą. Tak jak i tym razem. Po co gadał tak długo ?

A potem wycie mężczyzny, któremu Momorion wbił elektrodę w plecy. Trzepot bijącego o podłogę ciała. Zniszczony pień nerwowy. Pewne było, że facet przeżyje. I pewne, że zostanie sparaliżowany do końca swoich dni. I być może właśnie to wycie ściągnęło pomoc. Nie zatkali mu dzioba, myśleli, że ściany są dźwiękoszczelne. A może to nie była sprawa ryku. Wypadli na korytarz. Jeszcze spokojni. Dopiero po chwili ciche, jakby z daleka: „Stój!” Zbiegli po schodach, Tyson słyszał ogłuszający tupot nóg, krzyki, strzał. Zapalił silnik i pełnym gazem ruszył w stronę wyjścia z biurowca. Pewnie i tak by nie zdążył, a nawet gdyby zdążył, to nie wymknęliby się z pogoni. Ale on popełnił błąd. Pędził wąską uliczką i dopiero w ostatniej chwili zobaczył dziecko wyskakujące mu przed maską. Kierownica w lewo. W słuchawkach rozpaczliwe: - Ger! Samochód wjechał na chodnik, bokiem zahaczając o automat parkingowy. Ktoś podbiegł do chlipiącego dziecka, ściągnął je z ulicy. Tyson już wycofywał. Wypadł zza zakrętu. I wtedy ich zobaczył. Pędzili w jego stronę. Łatka z przodu. Momorion pięć metrów za nim. A za nimi, kryjąc się za stojącymi po obu stronach ulicy samochodami, biegło kilku mężczyzn z karabinami w rękach. Policjanci albo ochroniarze. Też już dostrzegli samochód Tysona, zrozumieli po kogo jedzie. To nie musiał być pościg. To mogła być walka. Ale Łatka nie strzelał. Tak, miał w ręku karabin, mógł zatrzymać się odwrócić, pociągnąć serią po samochodach, po ludziach, którzy go ścigali. Może wtedy zdołałby dopaść samochodu. Biegł. Biegł pochylony, długimi krokami, z szeroko otwartymi ustami, oczami wbitymi w jeden punkt. Wreszcie cisnął precz karabin. Broń uderzyła o chodnik, odbiła się od niego, na moment zamarła lufą do góry, wreszcie opadła na beton i znieruchomiała. I wtedy tamci przestali kryć się za samochodami. Czterech. Łatka był już blisko, zrozumieli, że im umknie. Zatrzymali się, trzech przyklękło. Wymierzyli. Dostał w plecy. Równocześnie chyba dwie kule. Rzuciło nim od przodu, pochylił się, trzeci pocisk trafił go w nogę, Łatka zrobił jeszcze krok, drugi. Kolana ugięły się pod nim. Głowa uderzyła o asfalt. Momorion uciekł dalej. Może gdyby się zatrzymał... Ale jemu strach kazał uciekać. Dostał w plecy, gdy był o trzy kroki od samochodu. Tyson poderwał się z łóżka. Koszmar, półsen półjawa, był tak bliski, tak realny. Widział ich dokładnie tak samo jak wtedy. Gdyby jechał uważnie... Zdążyliby, zdążyli. Pewnie, że policja by ich złapała. Jasne. Ale chłopcy żyliby do dzisiaj, tak jak on wyszliby z pudła. Nie, nie. Gniliby tam dalej. Oni nie potrafili zrezygnować. Boże, to się stało potem, to też jego, tylko jego, wina. „Zdradziłeś ich!” Boże, dlaczego ? Znów zamknął oczy. Przypomniał sobie, co było potem. Facetów, których nie obchodziło nic, prócz tego, jak na nim zrobić pieniądze. „Może pan napisze książkę, panie Tyson, albo scenariusz do filmu, albo wspomnienia dla mojej gazety ? No, panie Tyson ?”

Wszyscy znikli, gdy przedstawił przed sądem ostateczną, ustaloną z adwokatem wersję zeznań. A reszcie ludzi wisiało, co się z nim stanie. I to, co stało się z chłopcami. Ludzie mieli ciekawsze sprawy. W telewizji zaczął się nowy serial. Podrożało masło. Minęła moda na spodnie z grentu. To byli ci sami ludzie... Nie, Tyson nie miał już im nic do dodania. „...Ten proces jest kolejną próbą. Ta sprawa, to łamanie kolejnych granic, granic, których nie wolno nam przekroczyć. Tak jak drzwi, gdy naciśnie się klamkę, mogą się już tylko otwierać, coraz szerzej i szerzej. I nie sposób tego powstrzymać, chyba żeby te drzwi zatrzasnąć na nowo. To, czego dopuścił się profesor Beaffon, sprawia, że człowiek czuć się może jedynie biologiczną maszyną, żywą składnicą części potrzebnych komuś, kogo stać na ich kupienie. Odsłania też prawdziwy cel Ustaw Eutanazyjnych, polityki Tylanda i sfer interesu za nim stojących. Nie humanitaryzm, nie wielkie cele, ale pieniądz! Pieniądz! z przemówienia Pierre Marlona, III Kongres AsLive’u, Nowy Jork Robert zjawił się punktualnie, tak jak się umówili. Pod pachą taszczył jakiś pakunek, w ręku trzymał małe, plastikowe pudełko. - A cóż to takiego ? - Rosówy. - Co ? - Robale, mieliśmy iść na ryby. - Skąd je wziąłeś ? - Pan Mistoks ze sklepu ogrodniczego mi je dał. - A Hog ? Robert zawahał się. - On nie wie, gdzie jestem – urwał na moment – ale ty mnie nie zaprowadzisz z powrotem ? - Pewnie, że nie – Tyson pogładził ręką główkę chłopca. – To co, idziemy nad rzekę? - Wiesz, co – Robert postawił pudełko z robakami na ziemi – wiesz, mi wcale nie chce łowić ryb. - Chciałeś przecież – Tyson pokręcił głową. - Ale ja to sobie przemyślałem – mały odzyskał wątek. – Taka ryba, jak się ją wyjmie z wody, to umiera, prawda ? No a niby z jakiego powodu mają one umierać. Bynajmniej... - Bynajmniej – powtórzył Tyson – Ale wiesz, to jest przyjemne. - Umieranie ? - Nie, no, siedzenie z wędką... - Ryba sądzi pewnie o tym coś zupełnie innego. - Aleś ty dziś się dociekliwy zrobił. - Bo ja chciałem z tobą poważnie porozmawiać. - Co, zakochałeś się ? - Poważnie – chłopiec powoli powtórzył słowo.

- Ach tak, a o czym ? - Bo, wiesz, dziadek nie chciał mi nic powiedzieć, a wujek Hog prawie w ogóle ze mną nie rozmawia. Chcę, żebyś mi powiedział wszystko. O eutanazji. - Wiesz, co, wejdźmy do domu. Jest ciepło, ale wiatr czasem pociąga. Tyson chwycił chłopca, wniósł go do living-roomu, posadził w fotelu. - Poczekaj, zrobię herbaty. A może napijesz się coli ? - Nie, ale jakbyś miał coś słodkiego... - Będziesz gruby. - Ty już jesteś, Ger... - Już zaczynam. Nie pamiętał wszystkich dat, wszystkich nazwisk i faktów, które kiedyś znał. Ale coś pozostało i to coś wystarczyło. 28 czerwca 1980 roku, w szpitalu miejskim w Derby pozwolono umrzeć nowo narodzonemu dziecku. John Preson cierpiał na zespół Downa; mongolizm jest potworną chorobą, rodzice nie chcieli takiego dziecka. Lekarz przestał troszczyć się o chłopca, podawał mu tylko wodę i narkotyk. Chłopiec zmarł 1 lipca o godz. 5.10. Proces odbył się w listopadzie następnego roku. Wydano wyrok uniewinniający. Furtka została otwarta. Wszystko było już kwestią czasu. Prasa donosiła o wciąż nowych podobnych wypadkach. Coraz częściej. Częściej. Towarzystwa Dobrej Śmierci, organizacje rodziców dzieci upośledzonych, stowarzyszenia feministyczne, głosiciele postępu i nowej moralności. Już wtedy zabicie kalekiego noworodka praktycznie rzecz biorąc nie pociągało za sobą żadnych konsekwencji. Ludzie, którzy pomagali popełnić samobójstwo starcom i nieuleczalnie chorym, wychodzili z więzienia za kaucją. A potem zjawił się senator Tyland. On i pieniądze ludzi, którzy za nim stali, doprowadziły do przeforsowania ustawy nazwanej później Pierwszą Ustawą Eutanazyjną, albo Pierwszą Ustawą Tylanda. Oczywiście sam Tyland nie mógł zrobić wszystkiego, Grunt przygotowano osiem lat wcześniej. W roku 2054 zatwierdzono Ustawę Genetyczną. Uporządkowała ona cały prawny bałagan związany z genetycznymi zabawami lekarzy. Sztuczne zapłodnienie, zamrożone zarodki, sperma nieboszczyków, zastępcze matki, komplikacje spadkowe, dynastyczne, familijne. Wszystko to rozwiązano dość prosto. Nie narodzone dziecko otrzymało status rzeczy. Miało tyle samo praw co i telewizor, było tylko i wyłącznie własnością swoich rodziców, lub ich spadkobierców. Mogło być przedmiotem handlu i wymiany. Pierwsza Ustawa Tylanda wykorzystywała uchwały Ustawy Genetycznej. Od tej pory rodzice mieli prawo zadecydować o zabiciu swego dziecka, jeśli nie było ono zdolne do normalnego życia. Od tej pory wyspecjalizowane placówki miały prawo zabić tych nieuleczalnie chorych ludzi, którzy podpisali odpowiedni papierek. Przy każdym szpitalu pojawił się nowy oddział. Tyladmani, tak powszechnie nazywano pracowników Służby Eutanazyjnej. W niektórych krajach mówiono na nich, niezbyt słusznie, abortmani. Ich znakiem był czerwony krzyż z czarną obwódką. Po wprowadzeniu Drugiej Ustawy Tylanda abortmani przestali być jedną ze służb medycznych. Podlegali co prawda Departamentowi Zdrowia, ale jako niezależna instytucja. Druga Ustawa poszerzała znacznie zakres stosowania eutanazji. W 2084 roku zatwierdzono ostatnią z Ustaw Tylanda. Podlegało jej każde dziecko do piętnastego roku życia i każdy dorosły obywatel, który przekroczył sześćdziesiątkę, nie osiągający stopnia sprawności trzy, według testu Pussl’a. Niewidomy Robert miał szósty stopień sprawności. Jego życie tak jak i życie wszystkich innych ludzi podpadających pod ustawę, zależało tylko i wyłącznie od dobrej woli jego prawnych opiekunów. - To wszystko, Rob.

- To nie jest wszystko, Ger. - A co jeszcze, mały mądralo ? - Sam powiedziałeś, drzwi zostały uchylone. - No. - Więc zawsze można je otworzyć jeszcze szerzej. - Ale kiedyś muszą uderzyć w ścianę, Rob. - Słuchałem kiedyś w radiu taką powieść, o Niemcach. Tej ściany nie ma, Ger. Daj mi jeszcze cukierka. Tyson poderwał się z fotela, podszedł do szafki. - Cytrynowy, malinowy... ? - A który jest ładniejszy ? - Smaczniejszy chciałeś spytać. - Nie ma różnicy. O dziadku mówią podobno, że miał dużo pieniędzy. - Wiem. - No właśnie... Ja kiedyś podsłuchałem, to nieładnie, ale nie mogłem usnąć, więc zszedłem po schodach do dziadka, a dziadek siedział w fotelu, obok wujka Maksymiliana... - Kto to jest ? - Ja go nie znam, ale dziadek tak na niego kiedyś powiedział, to jest ten, no, adwokat dziadka i dziadek z nim rozmawiał komu mnie oddać. - To bardzo nieładnie podsłuchiwać. - Wiem, ale ja wcale nie podsłuchiwałem, samo mi się słyszało. Ja nie zrozumiałem wszystkiego, ale dziadek mówił, że będą kłopoty. - Twój dzidek nie lubił wujka Hogena ? - Chyba nie. Ale wiesz, to jest mój jedyny wujek, taki prawdziwy. To znaczy mam jeszcze dwóch wujków, ale oni mieszkają strasznie daleko i mają dużo dzieci i oni przysłali kartki na Boże Narodzenie, ale ich nie znałem w ogóle. A wujek Hogen ma zostać moim tatą i się mną opiekować i wszystkimi pieniędzmi dziadka. - Wiem. To właśnie ten Maksymilian ma być wykonawcą testamentu. - Aha...A wujek Hogen nie jest najlepszy, trochę mnie chyba nie lubi. No ale coś czuję, że się będę musiał do niego przyzwyczaić. „Kościół katolicki liczy sobie obecnie w świecie około dwudziestu milionów wyznawców. Stan ten utrzymuje się już od trzech dziesięcioleci, choć ostatnio zauważyć można nawet pewną tendencję wzrostową. (...) Nadszedł czas, gdy Watykan musiał wybrać i po raz pierwszy w swej historii wybrał nie to, co zapewniłoby mu większą popularność. Wybrał niezmienność ideową, pozostał jednym z niewielu już bastionów dawnej moralności. W dalszym ciągu sprzeciwia się medycynie genetycznej i eutanazji, tak jak od czasu wynalezienia preparatów pełnej antykoncepcji przeciwstawiał się przerywaniu ciąży. (...) Biorąc pod uwagę przemiany, jakie zaszły na świecie, przemiany tak bardzo przewartościowujące etykę i moralność społeczeństw, wydaje się oczywiste, że Kościół musiał przegrać. Musiał przegrać, albo wyznawców, albo samego siebie...” Tanita Lee „Rozważania o duchu” PH-House 2075

Czwartek był niewątpliwie najsympatyczniejszym dniem od przyjazdu do Merrwil. W czwartek pojechał z Sandrą do Prinetown. Co więcej, nie musiał jej wcale namawiać, zgodziła się z wielką ochotą. Potem dopiero okazało się, że miała zamówioną wizytę u fryzjera, a jej samochód się popsuł. Więc kiedy ona siedziała u tego fryzjera, Tyson zdążył obejść centrum miasta, a centrum to jest nieliche, potem zdążył obejść drugi raz to centrum, a potem usiadł w małej kafejce, wypił kawę, zjadł dwa ciastka, obejrzał pół jakiegoś debilnego filmu i kiedy ruszał do kolejnego obchodu centrum, Sandra wyszła od fryzjera. Oczekiwała, że będzie się zachwycał. - Tak... – dwa razy przestąpił z nogi na nogę, podniósł wzrok w niebo, potem, jakby mimochodem, znów spojrzał na nią, wreszcie wbił oczy w ziemię, tuż koło jej stóp. - Co ? – w jej głosie było zaskoczenie i niepokój, i smutek. I potężniejąca z każdą chwilą złość. - No wiesz – znów się zawahał. – Nie, nie, ładnie ci, świetnie, tak, naprawdę, rewelacyjnie. Tylko ten kosmyk nad lewym uchem, trochę... - On właśnie miał być nad lewym uchem – odwrócił się i poszła. Czekał. Szła dzielnie, kołysząc kuperkiem w ciasno opiętej w ciasno opiętej spódniczce. Spódniczka sięgała ledwo do kolan, co nadawało jej chodowi dodatkowych plusów. Kurczę... Żeby się upewnić, spojrzał na zegarek. Czekał. Ostatni autobus do Merrywil odjechał pół godziny temu. Była zdana na jego samochód, tak, zapomniała o tym, zdecydowanie zapomniała... Szła dalej. Jakiś młody szczeniak w bajeranckich spodniach, bez koszulki, pociągnął za nią wzrokiem. Cholera. Gotowa była wyleźć na autostradę i łapać stopa. Tak, była w stanie to zrobić. Przestał czekać. Dopadł ja po kilkunastu sekundach. - Hej! Nie odpowiedziała. Nie zatrzymała się. Wciąż szła pół kroku przed nim. - Hej, naprawdę mi się podoba, wiesz ? - Naprawdę ? – prawie krzyknęła. Pociągnęła nosem, odwróciła się. Oczy miała zaszklone. – Powiedz... - Pewnie... – próbował się uśmiechnąć, ale czuł, że mu to nie wyszło. Sandra nie dostrzegła mankamentów tego uśmiechu. Rzuciła się Tysonowi na szyję. Tego się nie spodziewał, zanim ją złapał, już od niego odskoczyła, już wracała do dawnej formy. - No więc ? – jej głos mógł kruszyć skały. - Proponuję pizze. A potem lody. - Duże ? Nie zdążył odpowiedzieć. - Cześć, Sandra – ten głos dobiegł zza jego pleców. Znajomy głos. Kapitan Olczoj w całej okazałości. Przyjaciel rodziców Sandry. Źle. - Dzień dobry – odpowiedziała Sandra. – Znacie się, prawda ? - Chyba tak – Tyson wyciągnął rękę. - Jak to chyba ? – zdziwiła się. - Pan Tyson – Olczoj pośpieszył z odpowiedzią – sądzi, że mnie nie zna, już mnie staksował. Bo ja jego znam dobrze, bardzo dobrze. - Tak, a skąd ? – ciekawość Sandry była nieznośna. Jeszcze chwila i zaproponuje temu gliniarzowi, żeby zjadł z nimi pizzę. - No, to już są sprawy zawodowe. Prawda, panie Tyson ?

- Ma pan smutny zawód. - Ger... – Sandra wydawała się oburzona. - Sandi, nie każdy jak ty bujał się w dzieciństwie na kolanach policjanta – Olczoj mrugnął do niej. – Ja już uciekam, muszę jeszcze odwiedzić znajomych. Trzymajcie się. - Do widzenia – uśmiechnęła się Sandra. - Do widzenia – odetchnął Tyson. - Nie byłeś dla niego miły – powiedziała, gdy Olczoj już odszedł – ale wy macie ze sobą jakieś konsztachy. Na pewno. - To co z tą pizzą ? – przezornie zmienił temat. - Tak, na pizzę. Ale wiesz co – spojrzała na niego prosząco – darujmy sobie te lody. Chciałabym jeszcze trochę pochodzić po sklepach, wiesz, obejść centrum... - Wiem... „... – Panie Tyson, proszę odpowiedzieć na jedno tylko pytanie. Czy oprócz chęci zysku, jakieś inne pobudki kierowały panem, gdy zdecydował się pan wziąć udział w napadzie ? - Nie. (...)” fragment stenogramu z procesu Gerarda Tysona Następnego dnia rano, przed domem zjawił się obcy facet. Tęczowe buty, spodnie, kurtka, włosy na głowie spięte w trzy koczki. Tyson przerwał nabijanie fajki i wyszedł do ogrodu, żeby samemu otworzyć furtkę. - Gerard Tyson ? – spytał, ale widać było, że robi to tylko dla zadośćuczynienia grzeczności. Musiał gdzieś widzieć Tysona, choć Gerard nie przypomniał go sobie. - Tak. Dzień dobry – podali sobie ręce. - Nazywam się Marlon. Patryk Marlon. - Ojciec chrzestny ? - Przepraszam, kto taki ? - Nic, nic. Jaka sprawa ? – spytał Tyson, choć domyślał się już o co chodzi. - Czy moglibyśmy porozmawiać o tym w domu ? - Zapewne tak – Tyson przepuścił mężczyznę w drzwiach, posadził na fotelu w pokoju, sam stanął w drzwiach kuchni. – Napije się pan czegoś ? - Kawy, jeśli można, podróż do Merrywil jest jednak dość męcząca. - Tak. - Przyjechałem tu – Marlon zmrużył oczy, przechylił na bok głowę – Po pana. - Wszystko jasne – Tyson usiadł w fotelu naprzeciw niego. - Jest pan nam potrzebny. - Komu. - Grupie AsLive. - Aha, zbieracie pieniądze, zrobię przelew... - Nie, panie Tyson, niech pan nie żartuje. My nie tylko zbieramy pieniądze. - Zanim poszedłem do pudła nie zajmowaliście się niczym innym jak zbieraniem forsy. Z tego powodu, szczerze mówiąc, Benny miał was w dupie. - Ben Tijanas utrzymywał z nami kontakty, przyjaźnił się... - Ze mną. I z Łatką. I z nikim więcej. - Pamiętamy o nich.

- Trudno. O co chodzi ? Konkretnie. - Walczymy, prowadzimy walkę polityczną. Ostatnio wrze. Sprawa Beaffona. Pikietujemy pod Sądem Generalnym i Parlamentem. Pan wie jakie znaczenie ma wyrok w tej sprawie ? - Wiem. - Nie można pozwolić na uwolnienie Beaffona. Potrzebna jest kampania, pieniądze i ludzie do pracy. Tacy jak pan. - Ja jestem kryminalistą. Spędziłem cztery lata w pudle. Napad rabunkowy. - My wiemy, o co chodziło. Przecież... - Żadne przecież. Napad rabunkowy. Złodziej. Bandyta. Nigdzie się stąd nie ruszę. Tu mi dobrze. - Panie Tyson, jest pan człowiekiem wrażliwym, dobrym. Zostało nas niewielu, trzeba walczyć... - Wie pan co ?! Trzeba, to zjeść, wypić i baby od czasu do czasu. Spędziłem cztery lata w pudle. Nie żałuje niczego, ale nic mi już się nie chce. Powiem panu coś, kiedy mnie tam trzymali, to ludzie mieli to gdzieś, powiem panu dokładnie, oni mieli to w dupie. Oglądali wideo i słuchali płyt. Jedli hamburgery i kopulowali w samochodach. Bo ich to wszystko nie obchodzi, bo ich to nie dotyczy. Jak któregoś zacznie dotyczyć, to jest już za późno. Powiem panu coś jeszcze. Ja już skończyłem swoją walkę. Mi to zwisa. Do widzenia panie Chrzestny. - Że co ? – Marlon nie zrozumiał. Milczał chwilę, nie wstając jednak z fotela. – Panie Tyson, nasza organizacja... - Aha, mogę panu powiedzieć coś jeszcze, w sumie, co mi szkodzi. Porządni faceci nie chodzą po ulicach stadami. To samotnicy, wędrują po świecie pojedynczo. Jak się czasami spotka dwóch z nich, to pomagają sobie. Jak się ich skompletuje więcej, trzech, czterech, to razem mogą próbować coś zrobić, tak jak ja, Momorion i Łatka. Ale kiedy porządni faceci zaczynają płacić składki, dostają znaczki i legitymacje, to, zapewniam pana, ktoś robi na tym świetny interes. - Więc ? - Powiedziałem już. Mi to wisi. Straciłem parę lat życia. Nie zmieniło to nikogo i niczego. Macie moje błogosławieństwo. Ale więcej nich nikt z was tu nie przychodzi, bo poszczuję psami. - Rozumiem. Ale wie pan co ? Chciałbym panu coś jeszcze powiedzieć. Rzeczywiście, utrzymujemy kontakty z wieloma politykami. Rzeczywiście, bywa, że przyjmujemy od różnych organizacji. I rzeczywiście, ktoś może robi na nas szmalec. W zeszłym roku, w utrzymywanych przez nas domach, żyło około czterech tysięcy osób z kategorią E. W zeszłym roku, dzięki naszym pikietom, opóźniono otwarcie trzystu abortpunktów. Szesnastu naszych ludzi zostało pobitych. Jeden z nich nigdy już nie będzie władał lewą ręką. Drugi resztę życia przechodzi z twarzą pociętą szramami. Trzeci przez siedem miesięcy gnił w szpitalu. Rzeczywiście, nie jesteśmy czyści do końca. Ale coś jednak robimy, panie Tyson. Coś... Odwrócił się i ruszył do końca. Zatrzymał się w progu, znów spojrzał na Tysona. - Powiedziałem, żegnam. - Jasne. No cóż, szkoda, wielka szkoda. - Pana mi szkoda, bo będzie pan musiał stąd wracać. Do widzenia. - Do widzenia – powtórzył Marlon – Aha, panie Tyson, byłbym zapomniał. Pan przecież nie ma psów.

„... Przez trzy miesiące w abortpunkcie w Norfolk utrzymywano przy życiu sześć osób. Osoby miały być poddane zabiegowi eutanazji między 23 III 2084 a 17 IV tegoż roku. Utrzymywane w stanie śpiączki przez ponad dziewięćdziesiąt dni, do momentu wykrycia afery przez działaczy AsLive’u, były żywymi fabrykami hormonów, krwi, szpiku kostnego, istoty czarnej (...). - W ten sposób – powiedział jeden ze współpracowników doktora Beaffona – wykorzystanie ludzkich zasobów stanie się bardziej racjonalne (...)”. fragment artykułu „Jutro proces”, „Newsweek” 23/2085 - Z czego ty właściwie żyjesz, Ger ? – Sandra usiadła naprzeciw niego, podparła dłońmi. - Czyżby cię to interesowało ? – zmrużył oczy, uśmiechnął się lekko – Może masz jakieś plany, co ? - Żadnych – parsknęła i teraz ona zmrużyła oczy. Był pewien, że jej jest z tym znacznie bardziej do twarzy niż jemu. - Szkoda – mruknął – moglibyśmy po planować razem. Tak na serio, to mam jeszcze trochę forsy, po rodzicach i dostałem spadek... Będę coś kombinował. Na razie o tym nie myślę. - Też sobie wybrałeś miejsce na nie myślenie. Merrywil. Dziura jakich mało. - Tu jest spokój. I cisza. - Nie wyglądasz na kogoś, kto w życiu pragnie jedynie spokoju. - Pozory mylą. Nie zrozumiała, spojrzała na niego zdziwiona. Z tym zdziwieniem wyglądała o wiele ładniej niż kiedy mrużyła oczy. A już wtedy była śliczna. Tyson spojrzał na zegarek. - Mały powinien już tu być. - Koleżkę sobie znalazłeś. - Dawno nie gadałem z przyjemniejszym facetem. – Wstał z fotela, wyjrzał przez okno baru. Rynek był pusty, tylko dwóch wyrostków siedziało na ławce pod drzewami. Jednego z nich Tyson już widział, Swel, brat Plama. Drugiego nie znał. Po chwili pojawił się Robert. Szedł w stronę baru dosyć szybko i pewnie, tylko od czasu do czasu sprawdzał drogę swoją białą laską. Gdy przechodził koło ławki, tamci dwaj wstali i zbliżyli się do niego. Tyson obserwował chłopców przez okno. Przez chwilę rozmawiali. A potem jeden z nich potrącił Roberta. Tyson dopadł do drzwi. Nie zauważyli go od razu. Swel drugi raz popchnął Roberta i krzyknął: - Trup! Żywy trup! W tej chwili zobaczył Tysona. Jeszcze raz trącił Roberta i rzucił się do ucieczki. Jego koleżka prysnął w przeciwną stronę. Tyson pognał za Swelem. Chwycił go za kurtkę o cisnął na ziemię.

- Posłuchaj, mały skurwielu! – Swel próbował wstać, więc Tyson kopnął go w bok. – Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, to skuję ci gębę. I rozbije ryj twojemu bratu. Uważaj skurwielu, bo nie powtórzę ci tego nigdy więcej. Rozumiesz skurwielu ?! – postawił Swela na nogi. – Rozumiesz ?! W oczach chłopaka pojawiły się łzy. Tyson puścił go i odwrócił się do Roberta. - Takiego! – krzyknął Swel i popędził przed siebie. Tyson złapał go bez trudu. Strzelił otwartą dłonią w czoło, aż ręka zabolała. - I nigdy tak do mnie nie mów – poprawił z drugiej strony. Wrócił do Roberta. Chłopiec stał po środku placu, zdezorientowany, nie wiedząc za bardzo, co się dzieje. Laska i torba, którą niósł, wypadły mu z ręki. - Nic ci się nie stało Rob ? - Nie. - Na pewno ? - Na pewno. - To chodź, zjemy ciastka. Oni już cię więcej nie zaczepią. Chwila milczenia. - Ale wiesz co, Ger ? - No... - Ja wiem, wiem, że oni mówili prawdę. W drzwiach przepuścił Roberta, który pewnie poszedł do jednego ze stolików. Sandra patrzyła na Tysona z przerażeniem, w oczach miała łzy. - Co ty zrobiłeś ?! - Ja ?! - Coś ty najlepszego zrobił ?! - O co chodzi ?! - Pobiłeś go! Pobiłeś mniejszego od siebie chłopaka, wiedziałeś, że jest słabszy i pobiłeś go! - Gdyby był silniejszy, to on by mnie pobił – zrobił krok w jej stronę, ale cofnęła się natychmiast. - Przestań! - To ty przestań! Słyszałaś, co oni powiedzieli Robertowi ?! - Tak! Ale ty go normalnie pobiłeś, pobiłeś niepotrzebnie. Mówili mi, tak, mówili, a ja nie wierzyłam... - Co ?! - Że siedziałeś, że siedziałeś za pobicie kogoś, czy za napad. Śmiałam się, Gerard i napad, nie to niemożliwe. Zobaczyłam się dzisiaj. Prawdziwego. - Pleciesz bzdury dziewczyno! To nie o to chodzi. Tak, siedziałem, ale opowiem ci, wszystko ci opowiem. Posłuchaj mnie – znów ruszył w jej stronę. - Nie! – jej głos przeszedł w płacz. – Idź stąd! Idź stąd natychmiast! Nie odpowiedział. Podszedł do Roberta. Chłopiec siedział pochylony nad stołem, z zagryzionymi wargami, opuszczoną głową. - Chodź, Rob – powiedział spokojnie Tyson. – Nie zjemy dzisiaj ciastka. Robert wstał posłusznie, poszukał ręki Tysona. Chwycił mocno, palcami wbijając się w ramię mężczyzny. Tyson pogładził go po głowie, podniósł na ręce. Wychodząc nawet na nią nie spojrzał. Drzwi zatrzasnęły się. Tyson westchnął. Ciężko. Bardzo ciężko. - Smutno ci ? – spytał Robert. - No. - Wiesz co, ja mam dobry słuch, muszę mieć dobry słuch. I słyszałem wszystko. Pokrzyczy, popłacze, ale i tak cię lubi. To było w jej głosie.

- Powiem ci, Rob – Postawił chłopca na ziemi. – Chyba lubię cię coraz bardziej. „Samuel Tyland, ur. 17 VIII 2026 w Norfolk, od 2046 członek Partii Postępu, od 2051 deputowany do Parlamentu, od 2055 do Senatu, przewodniczący Komisji Medycznej, od 2063 naczelnik Departamentu Zdrowia (...) Samuel Tyland i jego partia byli głównymi propagatorami idei eutanazji. I to właśnie wtedy, gdy Partia Postępu objęła rządy w koalicji z Kongresem Pracy, udało się Tylandowi przeforsować Pierwszą Ustawę Eutanazyjną, zwaną też Pierwszą ustawę Tylanda. Koalicja tych dwóch partii utrzymywała się przy władzy przez dwanaście lat i w tym czasie zatwierdzono Drugą Ustawę Tylanda. W roku 2079 do sojuszu dołączyła Partia Demokratyczna, powstała Wielka Koalicja, w tymże roku przeforsowano Trzecią Ustawę...” „Kto, gdzie, kiedy ? – poradnik encyklopedyczny” RTC, Paryż, 2081 Następnego dnia powędrował do niej z kwiatami. Ale kiedy wszedł do baru i kiedy Sandra go zobaczyła, nie było w tym spojrzeniu niczego prócz niechęci. Wiedział, że kobiety potrafią grać, ale nie przypuszczał, że potrafią to robić aż tak dobrze. Zbliżając się do niej, zrozumiał w jednej chwili, że Sandra nie gra. Cofnięcie dłoni, krok do tyłu, zaciśnięcie warg. - Sandro... - Ger – przerwała mu – Chcę wiedzieć tylko jedno... - Tak ? - Czy to prawda ?! – podetknęła mu pod nos kartkę, wydruk komputerowy. - Skąd to masz ? Sandra... - Czy to jest prawda ?! Tak, albo nie! - Zrozum... - Ger! - Tak. To jest prawda. - Więc wynoś się stąd! Wynoś, zabierz te kwiaty! Ty... Brzydzę się tobą! Trzech was było! Trzech! Zamęczyliście go dla pieniędzy! Trzech. - Sandra! - Wyjdź stąd! Ty tchórzu! Kwiaty zostały na stole. Drzwi trzasnęły, mało nie pękła w nich szyba. Kopnięty kamień przeleciał cały plac. Pusto.

„...W pewnym momencie stało się jasne, że gatunek skazany jest na degenerację biologiczną. Nie chodzi o jakieś świadome sformułowanie tej myśli. Chodzi o biologiczno-społeczne zjawisko, analogicznie choćby do marszu lemingów. Ogólnogatunkowa potrzeba, nieuświadomiona, atawistyczna, wypływająca z nie poznanych wciąż mechanizmów rządzących, powstawaniem, znikaniem i ewolucją gatunków (...).” David Hope „Przetrwanie gatunków a eutanazja” Zeszyty medyczne, rok 2080, tom II Podniósł słuchawkę. Tak, musiał to zrobić, musiał do niej zadzwonić, porozmawiać, musiał... Stara, na czarno ubrana kobieta. Przyszła na rozprawę wezwana jako świadek. Odpowiedziała na wszystkie pytania, nie na wszystkie odpowiedziała do końca. Nic nie mówiła o ich długich, nocnych rozmowach, o słowach, które wtedy padały, o ich nienawiściach i miłościach. Mówiła zwięźle i sucho. Musiał do niej zadzwonić, musiała go zrozumieć. Potem przez cztery lata przysyłała paczki. Cztery lata. Ani jednego listu. Stara kobieta w czarnej sukni. Matka Łatki. Raz przyszła na widzenie, tydzień po rozprawie. Powiedziała trzy słowa. - Zdradziłeś ich, Gerard. Odeszła. Potem, przez cztery lata przysyłała paczki, choć przecież miał dość pieniędzy, choć wszystko mógł sam sobie kupić w kantynie. Kiedy wyszedł, próbował się do niej dodzwonić. Trzy razy nie zastał jej w domu, prosił o kontakt. Nie odezwała się. „Zdradziłeś ich, Gerard”. Tak. Zdradziłeś ich i siebie. Nie chciała z nim rozmawiać, choć kiedyś tak bardzo go lubiła. Teraz nie chciała go widzieć. „Zdradziłeś ich, Gerard”. Przestał dzwonić. Przestał myśleć. Ale dziś... Dziś to znowu stało się ważne. W głosie Sandry był strach i obrzydzenie. Był bandytą, pokaleczył człowieka dla pieniędzy... „Zdradziłeś ich, Gerard”. Tak bardzo potrzebował słów. Odłożył słuchawkę. Sięgnął po butelkę. „Humanitaryzm! Zawsze i wszędzie! Ale rozumiany nie tak jak przed laty. Nie jako zgoda na życie bez godności, bez radości, bez celu! My nie mamy prawa zmuszać do życia tych, którzy tego życia nie chcą. Nie możemy tworzyć dla nich więzienia na szpitalnych łóżkach, inwalidzkich wózkach, pod tlenowych namiotami, oplecionego kratami przewodów, strzeżonego policjantami elektronicznej aparatury. Nie!

Pozwólmy odejść tym, którzy tego pragną...” Z przemówienia Samuela Tylanda, X Kongres PP, Londyn 2065 Butelka była już prawie pusta. „Zbudowany z ran”. Telepało się po głowie, Boże jak to się telepało. Te słowa, cudze nie własne, właśnie ze słów, zawsze cudzych, nie własnych poskładany był jego świat, ze słów, myśli i gestów, które ktoś kiedyś powiedział, wymyślił, zrobił. On tylko je, składał, to od tego faceta, to od tamtego, wszystko razem, do kupy, zmieszane w jeden koktajl, w jedno życie, w jednego człowieka. Ale przecież, tak sobie często powtarzał, ułożyć bukiety z kwiatów to też sztuka. Tak żeby ich kolory i kształty, liście i wstążki tworzyły układ piękny dla oka. To też sztuka. Wierzył kiedyś, że stworzył dobry układ. A potem wyparł się chłopców. Dwa razy ich zgubił. Dwa. Najpierw nie przyjechał na czas. To nie była jego wina, że chłopiec wyskoczył na jezdnię. Nie, nie jego. Ale to on nie podstawił samochodu. Zabrakło Łatki. Jego śmiechu, śmiechu przy każdej okazji, jego gadania, wiecznego, ciągłego gadania. Smutku i tęsknoty za dziewczynami, które odchodziły, wierszy, które pisał, jego zaciętości. „Nie przebaczaj. Zaprawdę nie w twojej mocy jest przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie...” Łatka kochał ten wiersz. Pokochał go i Tyson. Zabrakło Momoriona. Momorion się nie wahał, on nienawidził nienawiścią czystą i bezinteresowną. Nienawiścią okrutną. W przeciwieństwie do Łatki nie lubił świata. I świat nie lubił jego. Dwadzieścia lat temu, w Instytucie Retmondzkim, sto kilkadziesiąt ludzkich zarodków poddano eksperymentowi genetycznemu. Dwadzieścia z nich zabito w dwa tygodnie później, następne dwadzieścia po czterech miesiącach, wiele umarło w inkubatorach. Pozwolono się urodzić szesnaściorgu dzieciom. Jedenaścioro z nich zmarło w ciągu dwóch miesięcy. Dwoje zabito na mocy Drugiej Ustawy Tylanda. Troje przeżyło. Jednym z tej trójki był Momorion. Gdy eksperymentatorzy przestali go potrzebować, przyznano mu sporą rentę i pozwolono żyć normalnie. Żyć. Skórę na twarzy miał zawsze napiętą, zawsze białą. Palce ze zniekształconymi paznokciami dziwnie krótkie. Bezwłose ciało. Wypchnięta do przodu klatka piersiowa. Kiedy założył perukę i luźny sweter wyglądał prawie jak normalny chłopak. Tyson poznał go w liceum. Zaprzyjaźnili się. W rok później dołączył do nich Łatka. Potem dorośli. Momorion był pełen nienawiści. Łatka przerażony wobec tego, co działo się wokół. Tyson łączył w sobie te dwa uczucia, być może po porostu pożyczył je sobie od chłopców, tak jak wiele innych rzeczy. Wszyscy trzej pragnęli sprawiedliwości. Wszyscy trzej rozumieli, że nikt jej nie wymierzy. Że oni muszą to zrobić. Pracowali na zimno. Żyli normalnie. Opowiadali sobie kawały, grali w koszykówkę, jeździli na rowerach, chodzili na balangi, uczyli się, kochali. Nie mieli farta do dziewczyn. Momoriona po prostu unikały. Łatka był zbyt otwarty, szczery, nie umiał grać, podawał się na tacy, sam właził pod babski but. Więc go kiwały. Tyson miał parę dziewczyn, jednak nie spotkał dotychczas takiej, z którą chciałby być naprawdę. W sumie to i lepiej. Butelka już pusta. Tyson wstał, powoli podszedł do barku, wyjął drugą, a potem jeszcze trzecią, żeby już nie musieć wstawać.