uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

Tomasz Pacynski - Zapłata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :66.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Tomasz Pacynski - Zapłata.pdf

uzavrano EBooki T Tomasz Pacynski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 12 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 8 z dostępnych 8 stron)

Tomasz Pacyński z zbioru opowiadań "Smokobójca" Zapłata / fantasy-śmieszne / Krzyk urwał się nagle na wysokiej, wibrującej nucie. Kigva naciągnęła mocniej kap tur, kryjąc w jego cieniu uśmiech satysfakcji. Niepotrzebnie. Noc była głęboka. A mieszkańcy zam ku mieli zupełnie inne zajęcie niż wyglądanie przez okna. Kigva nie musiała się wysilać, żeby wyobrazić sobie, co dzieje się wewnątrz murów. Zresztą kolejne wrzaski, pełne rozpaczy krzyki i płacz, który bardziej przypominał zawodzenie strzygi niż głos ludzki, doskonale jej w tym wyobrażaniu pomagały. Powinni jej czym zatkać tę gębę, choćby i onucą, pomyślała nie bez złośliwości. Ktoś na zamku doszedł widać do tego samego wniosku, bo krzyki ucichły. Mimo że wciąż słychać było stłumione odgłosy dalekiej krzątaniny, Kigva miała wrażenie, że cisza aż dzwoni jej w uszach. Szczelniej otuliła się płaszczem. Nic to, nie ma co tak tu dłużej sterczeć. Tym bardziej że wszystko najwyraźniej odbywa się zgodnie z planem. Ci na zamku zaczynają mieć powoli dość. Wytrzymają jeszcze dzień, może dwa. No, góra trzy. I wtedy... Z uśmiechem, na poły rozmarzonym, na poły usatysfakcjonowanym, Kigva ruszyła w ciemność. - Gdzie się pchasz, chamskie nasienie! - warknął zbrojny, chwytając łokieć kobiety okutanej w czarny, podniszczony płaszcz. Dzień był mglisty, niemal bez ustanku siąpił drobny deszczyk, pokrywając wszystko wokół warstewką lśniącej wilgoci. Niewiasty, które niczym pszczoły do miodu zbiegły się oglądać widowisko, chowały głowy w kapturach, tak jak i ta. Pozornie niczym nieróżniąca się od innych przybyłych na odbywający się w mieście targ bab z podgrodzia, czy też okolicznych wiosek. A jednak różnica jakaś być musiała, bo skarcona kobieta, choć w okryciu skromnym jak u wsiowej baby, nie wykazała się bynajmniej skromnością w innym zakresie. Nie opuściła głowy pokornie, nie zamamrotała przeprosin, w ogóle nie zrobiła niczego. Stała, jak stała. Zbrojny nie myślał przymknąć oka na taką zniewagę, ucapił mocniej trzymany w garści kościsty łokieć i szarpnął. - Bo... - zaczął, mając zamiar obiecać krnąbrnej ko biecinie przynajmniej kilka płazów mieczem, ale urwał nagle, bowiem szarpnięcie, wcale nielekkie, zsunęło jej kaptur z głowy. A spod kaptura niczym wąż czarny i połyskliwy, a zbrojny byłby gotów przysiąc, że równie złowrogo syczący, wysunął się czarny warkocz z wple cionymi weń źdźbłami różnorakich traw. Wojak byłby odskoczył jak oparzony, jednak w tłumie gawiedzi nie miał takiej możliwości. Cofnął tylko rękę gwałtownie i odruchowo począł wycierać palce o portki. - Bo panienkę jeszcze stratują... - dokończył niepewnie, boleśnie świadomy, że plecie głupoty, bo kilka niepewnych słów i tak nie poprawi jego sytuacji. Zielsko w warkoczu nosiła jedynie Kigva. Wiedźma. On zaś wolałby dowolnie ciężkie terminy niż zadrzeć z czarownicą. I nie był w tym względzie wyjątkiem. Kigva nie cieszyła się popularnością, co w zasadzie nie powinno dziwić, skoro była wiedźmą. Wiedźmy z reguły nie uskarżają się na nadmiar przyjaciół. Ale brak popularności Kigvy był dość wyjątkowy, jak i ona sama. Kigva była bowiem irytująco młoda. I nawet dość ładna. Jej skurczona we dwoje, nieustannie mamla-jąca poprzedniczka, o twarzy zdobnej w bulwiastego nochala, pokrytego stosowną liczbą odrażających brodawek, budziła mimo wszystko mniejszą niechęć. A chyba i nawet mniejszą obawę. Nikt wprawdzie nie wątpił w umiejętności starej Pyskuli, ale bez trudu dało się zwątpić w doskonałość jej słuchu, a czasem nawet pamięci. Szczególnie gdy przyszło ją prosić o stosowny afrodyzjak. No i niewątpliwie łatwiej było w kwestii osobistej niemocy prosić o pomoc zgrzybiałą starowinę niż młodą dziewczynę. Owszem, Kigva była równie biegła w sporządzaniu magicznych wywarów i czarodziejskich mazideł, ale wręczała je klientom ze swoim zwykłym uśmieszkiem. W czym jedni dopatrywali się politowania, inni kpiny. Zależnie od stanu

ducha i rodzaju kłopotów, na które szukało się panaceum u wiedźmy. Nadto o jej złośliwości krążyły wręcz legendy. Mieszkał kiedyś w mieście niejaki Jonuś. Za krawca się uczył. Ale szło mu mizernie, bowiem taki był z niego nieuroda, że panny nie chciały, by się ich sukien dotykał. Zmęczyło chłopaka wieczne siedzenie w kącie warsztatu i poszedł do wiedźmy, by mu los odwróciła. Czy mu Kigva maści zadała, czy mikstury, czy też potraktowała urokiem, tego ludziska nie wiedzieli. Bo krawczyk w tydzień z miasta uciekł, niemalże ducha nie wyzionąwszy przody od nadmiaru kobiecej atencji. Dzień po jego ucieczce przyszło ludziom młódki na trakcie wyłapywać, bo niejedna życia dalszego bez terminatora nie widziała. Jakiś czas później któryś z kupców przywiózł wieść, że Jonuś Bogu siebie poświęcić postanowił i pustelnikiem ostał. Przysiągłszy życie w odosobnieniu przepędzić, z dala od płci niewieściej. Czy była to prawda, nikt nie wiedział, no, może z wyjątkiem wiedźmy, ale ta się z nikim myślami nie dzieliła, tylko swoim zwyczajem uśmiechała złośliwie pod nosem. A jednak los musiał chyba sprzyjać nadgorliwemu wojakowi, bo czarownica nadal nie zwracała na niego uwagi. Stała wciąż nieruchomo patrząca przed siebie, marszcząc lekko te swoje czarne brwi. Zbrojny postanowił się wycofać na z góry upatrzone pozycje, ot tak, na wszelki wypadek, zanim spocznie na nim spojrzenie zielonych oczu. Do Kigvy całe to zdarzenie nawet nie dotarło, ani słyszała wojaka, ani poczuła targanie za łokieć. Sta- ła jak wmurowana, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia od widowiska, które rozgrywało się na wyciągnięcie ręki. A właściwie nie tyle widowiska, co jego głównego bohatera. Sztywno wyprostowany, w pełnej, niebiesko szmelcowanej zbroi, wyglądał niczym sam święty Michał, a może Jerzy. W każdym razie ten od smoków. W niezłomnej prawicy dzierżył kopię z powiewającym u ostrza proporcem. Spod uniesionej przyłbicy patrzył z łagodną wyższością na gawiedź nieszczędzącą mu wiwatów. W niemym zachwycie Kigva wlepiała zielone spojrzenie w rycerza, który wydał jej się równie niepokonanym co i pięknym - ucieleśnieniem wszelkich legend i baśni. Opowieści, tych, których słuchała przed zaśnięciem, i tych, które czytała już sama. I jako żywo nigdy nie spodziewała się zobaczyć na własne oczy. Jako wychowanka wiedźmy, a później i wiedźma, całe życie swoje przepędziła z dala od miejskich rozrywek, z dala nawet od miejskich murów. Owszem, widywała rycerzy, a jakże, bywali u księcia i bywali też w jej chatce w lesie. Nigdy jednak nie zachodzili z wizytą odziani w błyszczące zbroje, nie przybywali wierzchem na ogromnych rumakach. Być może dlatego, że owe ukradkowe odwiedziny trudno było nazwać wizytami nawet. Zaś ostatnią rzeczą, jakiej panowie ci sobie życzyli, było, by wyszły one na jaw. W ten sposób w ów mglisty, wilgotny dzień, kiedy sławny smokobójca sir Roger z Mons wjeżdżał do miasta, Kigva zafascynowana patrzyła, jak bajka staje się rzeczywistością. I z każdą chwilą rozpalała się w niej chęć dotknięcia tej rzeczywistości własną ręką. A może nawet czymś więcej. Sir Roger z Mons nie był zadowolony. Dokładniej - był wściekły i rozgoryczony. Nie mógł się tylko zdecydować, czy wścieka się na siebie, czy na okoliczności. Już drugi tydzień siedział w mieście i... I nic! Z irytacji aż zgrzytnął zębami. Tym razem nie było co liczyć na smoka. Od lat w okolicy nie widywano nawet gryfów, a co dopiero smoków. Te pojawiały się w najlepszym razie w opowieściach snutych w zimowe wieczory. Szanse, by smokobójca ocalił miasto i lud okoliczny, a tym samym zasłużył na jej przychylność, dalej posuniętą niż powłóczyste spojrzenia rzucane spod czarnych rzęs, były znikome. Dokładniej -nie było ich wcale. Sławny rycerz wręcz gotował się od owych spojrzeń, ale musiał przyznać sam przed sobą, że nic nie zapowiadało zmiany w tym względzie. Żadnych potworów z piekielnych czeluści, żadnego plugastwa. Nawet pogan jak na lekarstwo. Gdzieś w okolicznych lasach bytowała wprawdzie wiedźma, ale jakoś nikt nie kwapił się wyznaczyć za jej głowę nagrody. Gorzej - czarownica zdawała się cieszyć czymś w rodzaju cichej ochrony, a sam książę na najbłahszą nawet wzmiankę o wszetecznicy milkł, czerwieniał na gębie i natychmiast zmieniał temat. Nie, na nagrodę za łeb wiedźmy nie było co liczyć, za jakikolwiek łeb zresztą. Właściwie to na jakąkolwiek nagrodę. Dlatego też powinien już dawno opuścić miasto i ruszyć tam, gdzie rycerz jego profesji i sławy był ze wszech miar pożądany. Właśnie - pożądany. Powinien, ale nie mógł. Bo choć byłaby to ze wszech miar słuszna decyzja, to na przekór jej realizacji stawało wspomnienie włosów barwy miodu, oczu bursztynowych jak najprzedniejsze piwo, ust cudownie

kapryśnych, lic białych, szyi, której musiały zazdrościć łabędzie i... Na samo wspomnienie rycerz gotował się w środku i natychmiast porzucał myśl o wyjeździe. Tkwił w tym mieście jak, nie przymierzając, kołek w płocie, zanosząc ciągle nowe modły do swego patrona i wypatrując na jesiennym niebie znajomego kształtu lecącego smoka. Choćby był i maluśki, całkiem, byle tylko był. Trzask pękającej gałązki wyrwał go z zamyślenia. Z pewnym zaskoczeniem i dużo większą irytacją rycerz zorientował się, że gnany swymi pragnieniami dawno zostawił miejskie mury za sobą. Teraz stał na trakcie, spieszony, jak jaki pielgrzym niespełna rozumu, i z właściwą takiemu niemądrą miną gapił się na wiejską dziewkę, która wychynęła zza drzew. Już miał na nią huknąć, przegonić grubszym słowem, ale zanim mu jakieś ślina na język przyniosła, poczuł narastające zdziwienie. Bowiem dziewka ani myślała oczu skromnie spuścić, pokłonić się możnemu panu, tylko skrzyżowawszy ręce na piersi, wlepiała w niego zielone ślepia. Spojrzenie miała przy tym zupełnie jak kot, któremu pod nos podstawiono miskę przedniej śmietany. Co gorsza, uśmiechała się jakoś tak kącikiem ust, kpiąco i nad wyraz bezczelnie. Zupełnie jakby miała na myśli coś wyjątkowo nieprzyzwoitego. - Czego?! - warknął rycerz niezbyt wymownie, bo od tego uśmiechu odszedł go jakoś wszelki koncept. - Wreszcie raczyliście przyjść, panie rycerzu. Będzie tak ze trzy pacierze, jak tu na was czekam - odpowiedziała dziewczyna, wprawiając smokobójcę w prawdziwe osłupienie. - A kto ty jesteś? Czego chcesz? - wykrztusił. - Kigva, panie. Jestem Kigva, choć tutejsi to najczęściej mnie wiedźmą wołają. - Uśmiechnęła się krzywo. -A wedle tego, co chcę, to coś mi się widzi, że pierwej wy, panie, będziecie mieli sprawę do mnie niż ja do was. Z odgadnięciem uczuć targających sławnym rycerzem Kigva nie miała większych kłopotów. Jego myśli płonęły jak smolna szczapa. Cały płonął. I wiedźmie bez trudu udało się odkryć dlaczego. Tym łatwiej, że w dziedzinie niespełnionych pragnień sama stała się ostatnio nie lada znawcą. No dobrze, od całkiem długiego czasu, ale ostatnio niespełnionych pragnień miała jakby więcej i były wcale konkretne. Dziwnym zbiegiem okoliczności owo ostatnio datowało się zupełnie jak u sławnego smokobójcy, od chwili jego przyjazdu do miasta. W przeciwieństwie do sir Rogera miała jednak nieco lepsze środki do dyspozycji niż modlitwy zanoszone do świętego Jerzego. I dużo lepsze widoki na owych pragnień urzeczywistnienie. Nagły afekt rycerza okazał się wprawdzie niejakim utrudnieniem, bo wedle wszelkich prawideł sztuki magicznej osoby będącej pod wpływem uroku nie da się zauroczyć. Tak jak nie da się ponownie zgubić już zgubionej rzeczy. Ale Kigva nie zwykła się łatwo poddawać. Przelotnie zastanowiła się nad tym, czego może tak naprawdę pragnąć ów wspaniały rycerz od książęcej córki i znalazłszy odpowiedź, ułożyła plan. - Jesteś pewna, że to zadziała? - Plan wydał się sir Rogerowi mocno przewrotny i niekoniecznie dopracowany. - Oczywiście, że zadziała - mruknęła z taką pewnością, że rycerz poczuł się niemal do końca przekonany. - Tylko pamiętajcie, panie, zanim udacie się do książęcej córki, musicie całuski natrzeć się miksturą z tego flakonika. Całuski. I o języku nie zahaczcie. Dwie, trzy krople na język wystarczą. Pamiętajcie, panie. Smokobójca ostrożnie przyjął wręczany mu flakonik. - Teraz, panie, musicie tylko poczekać na wezwanie. Niedługo. Kilka dni najwyżej. - A co potem? - A potem zrobicie swoje, a jak już zrobicie, to przyjdziecie, panie, do mnie zapłacić swoją część umowy - przypomniała mu, a rycerz był gotów przysiąc, że w jej oczach płonie iście piekielny ogień. Co było wielce prawdopodobne, bo takiego sposobu zapłaty nie wymyśliłaby żadna przyzwoita i bogobojna niewiasta. Te bowiem rzeczonych sposobów używały celem poczęcia, a nie regulowania należności. Wieść o tajemniczej chorobie książęcej córy szybko dotarła nawet pod strzechy wiejskich chat i w miarę jak oddalała się od zamkowych murów, nabierała coraz fantastyczniejszych kształtów. Chłopki, rozglądając się trwożnie i spluwając zabobonnie raz po raz, opowiadały jedna drugiej o zastępach demonów hulających po zamku. O Kusym, któremu ponoć książę progenitu-rę obiecał w zamian za sukcesję. O klątwie, którą miał ponoć rzucić poprzedni władca. Chwilę przed tym, jak nieoczekiwanie przyszło mu się pożegnać ze światem doczesnym. O południcach, północnicach i na co tam komu jeszcze starczyło fantazji albo

własnego strachu. Plotkom sprzyjał fakt, że choroby księżniczki nie dało się utrzymać w tajemnicy. Sama księżniczka miała w tym spory udział. Jej przejmujące krzyki słychać było od rana do wieczora. Od wieczora do rana też, i to jeszcze lepiej. A im głośniej księżniczka wrzeszczała, tym gorliwiej jej ojciec poszukiwał medyków. Po kilku dniach zbrojni zawlekli nawet na zamek miejscowego alchemika, który jak dotąd zasłynął jedynie ze spektakularnego spalenia połowy zajazdu. Nietrudno się domyślić, że i on nie znalazł rady na cierpienie książęcej córki. Wszystko odbywało się zgodnie z planem. Plan nie przewidywał wprowadzania dodatkowych utrudnień, więc Kigva postanowiła iść zbrojnym na rękę. Żaden nie odważył się zbliżyć do jej chaty, choć już od świtu kręcili się po okolicy. Na dobrą sprawę mogli się tak czaić do końca dnia. Tkwiło w nich chyba przekonanie, że obejście czarownicy jest równie niebezpieczne jak ona sama. Dwóm niebezpieczeństwom naraz nie byli w stanie stawić czoła. Kryli się po krzakach tak uporczywie, że wiedźma poczuła się nieco zniecierpliwiona. Wszystko wskazywało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie do jej albo, co bardziej prawdopodobne, ich smutnej śmierci. W zasadzie powinna się już przyzwyczaić. W zasadzie nie powinna już od dawna czuć nawet najmniejszego zniecierpliwienia. Zdążyli ją już przecież nauczyć... Ów wiek Kigvy, zgoła młodzieńczy, był problemem nie tylko dla tych, którzy u wiedźmy spodziewali się twarzy stosownie pomarszczonej i możliwie wielu ubytków w uzębieniu. Był również problemem dla samej czarownicy. Wiekowi temu przypisane są bowiem z natury pewne potrzeby, może i nieprzyzwoite, za to bardzo ludzkie. Posiadanie nadnaturalnych mocy nie czyniło zaś wiedźmy różną w tej kwestii od pierwszej lepszej wiejskiej baby. Miejskiej zresztą też. Utrudniało natomiast mocno rozwiązywanie owej kwestii w sposób naturalny. Wiejskie i miejskie baby stanowczo cieszyły się dużo większym powodzeniem. Nadto Kigva, jak znakomita większość wiedźm, nie była zbyt dobra w racjonalnym postrzeganiu rzeczywistości. Gorzej - była niepoprawną romantyczką. I dlatego też wkroczywszy w wiek dojrzały, sporo czasu zmarnotrawiła, czekając, aż jakiś chłop wreszcie wylezie z krzaków. Dobrowolnie. Czekała na próżno. Tym razem jednak wyciąganie sług księcia z gąszczy za pomocą uroków nie wchodziło w grę. Nie dałoby się ukryć, że działali posłuszni jej czarom, a to wykluczało przekonanie ich pana, że wiedźmę dostarczono przed jego oblicze na jego rozkaz i niekoniecznie po jej woli. Dlatego też Kigva postanowiła iść zbrojnym na rękę. A dokładniej, iść na grzyby. Zbrojni umieli docenić okazję. A może po prostu dość mieli siedzenia w zaroślach. W każdym razie stanęli na wysokości książęcego zadania. Jeden zarzucił wiedźmie na głowę cuchnącą szmatę. Na nos był to płaszcz jednego z kamratów. Na oko trudno było powiedzieć. Drugi ucapił czarownicę pod kolana. A trzeci, sądząc po odgłosach, skupił się na bieganiu w kółko. Czwartego, tego, który pilnował wierzchowców, wystraszyli śmiertelnie. Wiedźma uznała bowiem za swój obowiązek zaprotestować przeciwko tak obceso- wemu traktowaniu. Efektem była panika wśród traktujących. Jednak perspektywa gniewu księcia musiała im się wydać znacznie gorsza niż gniewu skrępowanej i do pewnego stopnia bezbronnej czarownicy, bo wytrwali w swym zamiarze. Przerzucona przez grzbiet wierzchowca Kigva podążała do zamku. - Słyszysz? - Książę rozmawiał z wiedźmą jak równy z równym. Jak równiejszy z równym właściwie. Ale Kigva nie miała pretensji o ów ton wyższości. Już samo to, że zaproszono ją do zamku, i to w sposób nieprze-widujący ewentualnej odmowy, świadczyło o stanie ducha, w jakim znajdował się władyka. Z tego, co wiadomo było o jego cierpliwości i wytrzymałości, wiedźma mogła łacno wywnioskować, że kres jednej, jak i drugiej dawno zostawił za sobą. Gdyby jednakże były jakie wątpliwości, starczało spojrzeć na książęce oblicze, poszarzałe z niewyspania. Na przekrwione oczy, pod którymi kładły się głębokie cienie. Na dłonie kurczowo zaciśnięte na zdobionych oparciach siedziska. - Słyszysz?! - powtórzył, dodając do pytania zgrzytnięcie zębami. Wiedźma wzdrygnęła się lekko. Na mgnienie oka zdziwiła się nawet, że spod wąsów władyki nie sypnęły iskry. - Tak, wasza książęca mość. Ktoś krzyczy - odpowiedziała, splatając palce przysłonięte fałdami spódnicy. Niewielki urok nie zaszkodzi, pomyślała. Maleńki, tak dla bezpieczeństwa. Skoncentrowała się. Książę wstrząsnął głową raz i drugi, jakby chciał się pozbyć natrętnie brzęczącej muchy. I popatrzył na

czarownicę nieco nieprzytomnie. Kolejny krzyk, zakończony piskliwym jękiem, pomógł mu zebrać myśli i dobitnie przypomniał o niewesołych okolicznościach. - Ja ci mogę nawet powiedzieć, kto krzyczy - rzekł nad wyraz spokojnie i na moment obdarzył wiedźmę czymś na kształt zmęczonego uśmiechu. Więcej entuzjazmu nie mógłby z niego wydusić nawet najcięższy i najlepszy urok. - Moja córka. A ty mi powiesz, co trzeba zrobić, żeby przestała. I krzyczeć, i... drapać się -dodał. - Drapać, wasza wysokość? - zdziwiła się obłudnie Kigva. - Ano drapać - westchnął ciężko. - Pierwej trzeba jej było ręce spętać, bo paznokciami skórę darła... -Przerwał na chwilę i gestem wygonił służbę z komnaty. Odczekał, aż drzwi zamkną się za ostatnim z czeladnych, i westchnąwszy raz i drugi, podjął konfesję. Niecodzienną mocno, zważywszy na to, kogo uczynił swym powiernikiem. Widać było, że nadzieję na ratunek z innej strony stracił bezpowrotnie. - Ani opanowania żadnego, ani pomyślunku w niej widać nie było. Nie szło jej nawet przekonać, że urodę jak nic popsowa. Kigva skinęła głową ze zrozumieniem. Nawet było w nim odrobinę szczerości. Książę troskał się nie całkiem bez powodu. W końcu trafiały się białogłowy, co mimo stanu znacznego dokonywały życia w panieństwie, bo tak były nieurodne, że nawet bogactwo i splendory nie były w stanie zaćmić wzroku zalotników. Na nic była księciu taka córka. Ani do zawarcia sojuszu, ani do zdobycia fortuny, ani pomnożenia majątku. Tylko na sromotę i pośmiewisko. Władyka nie zwrócił uwagi na owo milczące wsparcie ze strony czarownicy. Było mu ono zresztą potrzebne jak psu na budę, bo nie pociechy oczekiwał, a rady na swoje kłopoty. Mówił więc dalej. - To się zaczęła czochrać jak, nie przymierza jąc, suka, kiedy ją pchły oblezą. - Splunął z obrzydze niem. - Trzeba ją było zamknąć. Spętać całkiem. Bo już nawet czeladni w kułak parskali od tych sztuk, co wy czyniała. Myśleć by można, że dziewkę od wiłów na zamek wziąłem! Wiedźma znów kiwnęła głową. Choć tym razem nie siliła się nawet na zrozumienie. Książęca córka nie tyle z urody słynęła, co z dumy i pychy. Na pozór miła, ludzi niczym robaków marnych traktowała. Każdemu wyższość własną umiała wykazać. A nieczęsto w sposób tak dotkliwy, że się tym pomniejszonym gałąź sucha i sznur konopny zwidywały jako sposób na uwolnienie ziemi matki od tak paskudnego brzemienia, jakim sami się czuli. Oj, nie kochano książęcej córki powszechnie. Właściwie to mało kto ją darzył cieplejszym uczuciem. Nawet ojciec własny, wylewając potok skarg i wyrzekań, niewiele miał dla niej żalu. Za to znacznie więcej złości i pretensji o despekt uczyniony jego książęcej osobie. - Od czasu, jak się skrobać nijak nie może, wrzeszczy... Nie pomogły zioła i maści. Nie pomogły mikstury. Nawet dym kadzidlany żadnej zmiany nie poczynił, choć się sam opat starał... Znikąd się pomocy nie doczekaliśmy. Jeszcze trochę, a nie tylko ona na rozumie zacznie słabować od tych wrzasków, ale my! - zakończył ze złością. Sapnął raz i drugi, a ochłonąwszy nieco, popatrzył na wiedźmę spod zmarszczonych gniewnie brwi. - Pomożesz, a wynagrodzę cię sowicie. Zawiedziesz, to obie was końmi włóczyć każę. Za bratanie się z plugastwem piekielnym, co rozum i dusze odbiera. Za czary wszeteczne i obcowanie z piekłem. Obie was na rynek powloką. Nie będzie odwołania ani ratunku i wierzaj mi, z rąk moich nawet na miotle nie umkniesz. - No? Zdało się na coś twoje czarownictwo? Gada ją o was, wiedźmach, mądre. Co wymądrzyłaś? - Znie cierpliwiony książę pochylił się ku wiedźmie. - Mów! - rozkazał. - To jaszczurczy świąd, panie - powiedziała Kigva, skłoniwszy się pierw nisko. - Jaszczurczy?! - Książę tak się zdziwił, że nawet ulgi nie poczuł na wieść, że czarownica okazała się tak mądra, jak to prości ludzie zazwyczaj gadają. - Jak to jaszczurczy? Toć u nas na zamku nikt jaszczurów żadnych nie widział! Te maluśkie to zaraz padają, ledwie się do fosy zbliżą, a o większych to nawet nasi ojcowie nie słyszeli! Coś mi się widzi, wiedźmo, że łżesz! Jako pies! -Tym razem nawet urok nie zdołał złagodzić książęcego charakteru. Władyka aż poczerwieniał na twarzy, i to tak mocno, iż zdawało się, że krew zaraz tryśnie z jego policzków. - Myślisz głowę tym sposobem uchronić?! Zaprawdę, nim kogut po trzykroć zapieje, trafisz w objęcia mistrza małodobrego! - obiecał z wściekłością. - Nie stałoby mi śmiałości, by samemu księciu jasnemu bajędami czas marnotrawić. - Kigva

skłoniła się jeszcze niżej. Cała jej postawa, ton głosu, spojrzenie nawet emanowały skromnością i uznaniem dla większej władzy niż ta jej dana. - A jaszczura można i tutaj, na zamkowych komnatach, znaleźć. - Gdzież to?! - dał się złapać książę. Kigva niemal uśmiechnęła się szeroko. Zadam ci ja bobu, pomyślała złośliwie. I zaraz wspomniała tych wszystkich dworaków, rycerzy, tych mniej czy bardziej zacnych, co się nocą opłotkami do jej chaty zakradali. Każden jeden chciał jej pomocy, jej maści i mikstur, ale żaden nawet prostego „dziękuję" nie wykrztusił. Żaden się nie witał i żaden nie żegnał. O dalej posuniętych dowodach życzliwości nawet nie wspominając. Przypomniała sobie nienawistne spojrzenia, wykrzywione pogardą, albo nawet wstrętem oblicza, spluwanie przez ramię, bądź to dla odwrócenia uroków, bądź ze zwykłego obrzydzenia. Teraz trafiała się okazja, by im wszystkim odpłacić za zniewagi równie dobrą monetą. - Jaszczura, panie, nie koniecznie żywego szukać trzeba. I nie w fosie zasiedziałego lub niebem żeglującego. Bywają miecze, których pochwa lub rękojeść jaszczurem są wyłożone. - Prawda! - zdumiał się władyka. - I stąd on? Ten świąd? Jakimż to sposobem?! - Nie mnie, wasza wysokość, wiedzieć, który z twych rycerzy pierwej za miecz swój chwytał, a potem za twą córkę, panie - stwierdziła Kigva spokojnie, prostując się i spoglądając księciu w oczy. Władyka zamarł na swym tronie. Patrzył na wiedźmę, raz po raz mrugając. To otwierając, to zamykając usta. Niczym ryba na brzeg wyrzucona. A taką miał przy tym minę, że można by przypuszczać, iż chwilę temu w łeb obuchem oberwał. Wreszcie chrząknął niepewnie. - Świąd jaszczurczy, powiadasz... - mruknął. - Jest na to jaka rada? - zapytał niemalże uprzejmie. - Jest, wasza wysokość, ale trudna to rada. Bardzo trudna - odpowiedziała Kigva, starając się ze wszech miar, by w jej głosie nie zadźwięczała nawet najcichsza nuta triumfu. - Mów - rozkazał książę. Zaprowadzenie porządku i dobrych obyczajów wśród swych dworzan i lenników odłożył sobie na później, choć widać było, że decyzja w tej kwestii już w nim stwardniała na granit. - Otóż z choroby uleczyć może jedynie ten z jaszczurów najznamienitszy. Ten, co ma wszystkie inne pod sobą. Bestia, której się ani choroba, ani nawet magia nie ima. Oddechem swoim, kroplą krwi, dotknięciem może świąd odegnać. Do uzdrowienia córki wasza wysokość potrzebuje smoka! - To powiedziawszy, Kigva westchnęła ciężko, jakby chciała powiedzieć, że wie, jakiej podzięki może oczekiwać za swą radę. Bo i wiedziała doskonale. - Skąd ja ci smoka wezmę, szalona wiedźmo?! - wybuchnął książę zgodnie z przewidywaniami. Zerwał się i zaczął przemierzać komnatę wielkimi krokami. - Lata całe minęły, jak mój stryj jednego zakłuł w rzetelnej bitwie! To nie jest trudne, to jest niemożliwe! Kigva milczała, czekając, aż złość księcia nieco osłabnie. Kiedy ucichł już potok przekleństw, przestąpiła z nogi na nogę i chrząknęła cichutko. - Co tam mamlesz pod nosem, czarownico?! - huknął władyka. - Może jest jeszcze inny sposób... - szepnęła, zręcznie symulując zakłopotanie i niepewność. - Jaki?! Gadaj! - zażądał książę, stając przed nią. W ostatniej chwili powstrzymał się, by nie złapać czarownicy za kubrak i nie potrząsnąć nią jak słomianą kukłą. - Sir Roger z Mons... - wyszemrała wiedźma. - Smokobójca?! - Książę zmarszczył brwi z namysłem. - Jak on może pomóc? Fiolkę krwi smoczej w jukach ukrywa? Bo łba nie przywiózł, sam widziałem! - Taka krew, co ją kto w jukach tygodniami wozi, całkiem niezdatna by była. - Kigva pokręciła głową. -Ale sam rycerz... Niejednemu smokowi stawał. Niejednego mieczem pochlastał. Niejeden mu swym oddechem skórę osmalił. Może być, jaka część smoczej mocy zalęgła się w rycerzu... - Sir Roger z Mons - powtórzył książę z namysłem i uśmiechnął się pod wąsem. - Smoczy rycerz... - Jeno, wasza wysokość... - Kigva skuliła się jakby w oczekiwaniu na cios. - Co znowu?! - ryknął władyka, a jego twarz natychmiast ponownie poczerwieniała. - To człowiek, panie, nie smok, ale zwykły człek -jęknęła wiedźma, zasłaniając twarz rękoma. - Nie starczy, by oddechem owionął - mamrotała bojaźliwie zza palców - bo w jego tchu nawet szczypty płomienia nie uświadczysz. Trzeba więcej... - Ile więcej? - zapytał rzeczowo książę. Książę przyjął smokobójcę z wszelkimi honorami. Chwilę rozmawiał, wcale uprzejmie. Chwilę

przekonywał. Nawet nie mocno gwałtownie. Po czym osobiście odprowadził gościa do komnaty księżniczki. Dwóm zbrojnym nakazał u drzwi stanąć i baczyć, by nikt nie śmiał progu przekroczyć. Sam zaś udał się do swoich komnat, gdzie czas przepędzał, wędrując w kółko niczym zwierz dziki zamknięty w klatce. Raz po raz nasłuchiwał przy tym uważnie odgłosów dobiegających z zamkowych korytarzy. Nasłuchiwali i czeladni. Mimo że książę nie dzielił się z nikim swoimi planami, służba i tak wiedziała, że oto rycerz sławny, sir Roger z Mons, przybył ratować książęcą córkę od straszliwej niemocy. Wsłuchiwali się więc uważnie w gardłowe jęki księżniczki, nieomylny dowód jej straszliwego cierpienia. W postękiwanie słynnego rycerza, jasny znak, że walka z przeklętą chorobą łatwą nie jest, jednak smokobójca pola nie ustępuje i z poświęceniem dzieła ozdrowieńczego dopełnia. Nasłuchiwali i na równi z księciem zastanawiali się, kto w owej walce zwycięży. Tymczasem zmagania sir Rogera zdawały się nie mieć końca. Dopiero nad ranem opuścił komnatę książęcej córki i w kompanii zbrojnych podążył na spotkanie z władyką. Przez uchylone drzwi zajrzała zaś służka i niemal natychmiast po zamku gruchnęła wieść, że księżniczka śpi spokojnie. A lico jej, choć wciąż noszące ślady przebytej choroby, wygładził wyraz błogości i zadowolenia. Nim sam uzdrowiciel dotarł do księcia, wieść o cudzie przez niego dokonanym opuściła już zamkowe mury. Sir Roger z Mons odkrył zdumiony, że można zostać bohaterem, nie ubiwszy wprzódy smoka. Nie było wprawdzie wiwatujących tłumów, ale i nie dało się przeoczyć licznych dowodów uznania. Jak chociażby ogromne pieczyste, które właśnie postawił przed nim karczmarz, odmawiając przy tym przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty. Nietrudno było odgadnąć, że już całe miasto wie, iż sławny rycerz nie tylko umiał czoła stawić bestiom piekielnym, ale i poradził sobie z równie okropną niemocą. Której skutki niewątpliwie odczuło całe miasto. Choroba księżniczki nie łagodziła bynajmniej i tak gwałtownego charakteru władcy. Książę wprawdzie wzdragał się przed pochlastaniem na dzwona swojej córki, ale dużo mniejsze miał opory w stosunku do poddanych. A wściekłości gdzieś musiał dawać ujście. I dawał. Teraz zaś wszystko miało wrócić do normy. I to dzięki mnie, pomyślał zadowolony rycerz, wdychając z lubością aromat korzennych przypraw. O przyczynach choroby książęcej córki jakoś zupełnie zapomniał. Opuściwszy zamkowe mury, Kigva nie wróciła do swojej chatki w lesie, a postanowiła zostać w mieście. Wy-koncypowała bowiem, że tak łacniej smokobójcę napotka i będzie mu mogła o swojej zapłacie przypomnieć. Tak się też i stało. Rycerz, raz po raz odpowiadając skinieniem głowy na pozdrowienia, zmierzał właśnie w kierunku zamtuza, licząc, że miejscowe dziwki też mu będą chciały za bohaterstwo podziękować. Afekt wprawdzie mu z głowy nie wywietrzał, ale zaznawszy niejakiego ukojenia trawiącej go gorączki, rycerz zapragnął dla odmiany zaznać nieco zachwytów i uwielbienia. Szedł więc właśnie, dumając nad tym, jak się będą ów zachwyt i uwielbienie przejawiać, kiedy jakaś moc tajemnicza obróciła go w miejscu i skierowała jego kroki wprost w ciemnawy i odludny zaułek. Kigva, skrzyżowawszy ręce na piersi, patrzyła na rycerza płonącymi oczami. - Witajcie, sir Rogerze. - Uśmiechnęła się lekko, za to nad wyraz bezecnie. - Całe miasto aż huczy od plotek. Ponoć noc spędziliście na zamku. Ponoć uzdrowiliście książęcą córkę. - Uzdrowiłem, uzdrowiłem - smokobójca odpowiedział szerokim uśmiechem. - Muszę podziękować ci za to, żeś mi przypomniała na język miksturę zadać. Zaiste przedni był to koncept! Książę sam na ów sposób leczenia nalegał! - Sir Roger roześmiał się rubasznie. -W niczym żem jego woli nie uchybił, a nawet to i owo od siebie dołożyłem - pochwalił się zadowolony. Wiedźma spokojnie skinęła głową. Przez moment rycerzowi zdało się, iż jej oczy zalśniły jeszcze intensywniej. - Zadowoleniście więc, panie? - zapytała cicho. - Zadowolonym - potwierdził rycerz. Bo dlaczego nie miałbym?, pomyślał przy tym. Nie dość, żem dostał, co chciałem, to jeszcze wszyscy dank składają. - Wywiązałam się więc z umowy. Com obiecała, się dopełniło, czyż nie tak, panie? - głos wiedźmy zawibrował niepokojącą, gardłową nutą. - Owszem. Wywiązałaś się. - Sir Roger ani myślał kłócić się z czarownicą. No i w końcu jakieś tam zasługi miała. Wprawdzie myślał o nich nad wyraz niechętnie, ale zanegować całkiem nie mógł. - Czas więc na to, byście i wy, panie, się wywiązali. Czas na moją zapłatę - stwierdziła takim tonem, że smokobójca aż się wzdrygnął. Prawdziwie wszeteczna z niej wiedźma, pomyślał. - A owszem, oczywiście - zgodził się szybko. Po czym sięgnął do mieszka i wysupławszy z niego złotą

monetę, wcisnął czarownicy w garść. - Oto twoja zapłata. To rzekłszy, obrócił się na pięcie i odszedł, zanim zdążyła mu odpowiedzieć. W zaułku pociemniało nagle. Mrok zakłębił się, za-kipiał i zafalował wokół nóg wiedźmy. - Nie tak się umawialiśmy, sir Rogerze - szepnęła Kigva. - Nie złotem miałeś płacić. Sięgnęła do warkocza i wyjęła zeń kilka źdźbeł. Roztarta je w dłoniach i sypnęła wokół siebie. Ciemność za-syczała wściekle, wzburzyła się i otoczyła czarownicę wirującym kręgiem. - Ale skoroś tak wybrał, niech się stanie - wymru czała czarownica. - Oto moja zapłata. - Tym razem ona sięgnęła do mieszka u pasa. Zagrzechotały amulety. - Może na przyszłość wyniesiesz naukę, iż prawdę mó wią mędrcy, że i w piekle nie znajdziesz takiego gniewu, co dorównałby wściekłości wzgardzonej kobiety. Albo choćby i taką, żeby płacić umówioną monetą... Książę przemierzał komnatę krokiem bardziej nerwowym i gwałtownym niż zwykle. Nie miał zresztą innego wyjścia, bo siedzieć nijak nie mógł. Przynajmniej o ile nie chciał się na śmieszność narazić, wiercąc się nieustannie i szurając zadkiem po siedzisku. Chodził więc i chodził, ostatkiem sił się powstrzymując, by nie drapnąć choć raz. Dla ulgi choćby i chwilowej. Ale to by despekt był okrutny, sromota. A wciąż jeszcze książę pragnął szacunku bardziej, niźli możliwości poskroba-nia swędzącego miejsca. Nie ustawał w swej wędrówce po komnacie, czując, jak z każdym krokiem wzmaga się nie tylko swędzenie, ale i wściekłość, jaka go przepełniała. Tym razem jednak nie miał na kogo owej wściekłości wylać. Nie miał kogo o swoje cierpienie oskarżyć. I za męki swoje dotkliwie ukarać. Doskonale wiedział, jakim sposobem świąd przeklęty zalągł mu się w portkach. Nie kto inny, a on sam za rękojeść wyłożoną jaszczurem złapał, a potem nierozważnie ulżył sobie w potrzebie. On sam, nikt inny. Ogarniającej go złości nie łagodził nawet fakt, że kazał wszelkie ślady jaszczurów z zamku usunąć. Może było to i mądre, ale z pewnością za późne działanie. Na szczęście święci patroni księcia mieli go w swojej opiece i nie było za późno, by wezwać cudotwórcę i uzdrowiciela. Sir Rogera z Mons, smoczego rycerza, którego książęcy zbrojni właśnie zawracali od bramy...