uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 753 248
  • Obserwuję764
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 026 081

Tomasz Pacyński - Komu wyje pies

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :646.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Tomasz Pacyński - Komu wyje pies.pdf

uzavrano EBooki T Tomasz Pacynski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 17 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 114 stron)

KOMU WYJE PIES TOMASZ PACYŃSKI

-I- Dziewka służebna siedziała pod ścianą. Dłoń zaciskała na drewnianej rękojeści kuchennego tasaka, lecz długie na pół łokcia, lśniące ostrze, do którego przywierały jeszcze włókna wieprzowego mięsa spoczywało nieruchomo na podołku. Spoglądała spokojnie szeroko otwartymi błękitnymi oczyma, w których zastygło bezbrzeżne zdumienie. Człowiek obok niej wyglądał na starego żołnierza. Też był uzbrojony, w krótki, jednosieczny kord, podniszczony solidnie, z klingą pocieniała od ostrzenia i wyślizganymi, prawie czarnymi okładzinami rękojeści, w które nieraz wsiąkały pot i krew. Ale trzymał swój oręż jak, nie przymierzając, chłop drzewce wideł do przerzucania gnoju, bez niedbałej nonszalancji starych wojaków. Zupełnie jakby ktoś włożył broń w martwą dłoń, zamknął przemocą palce. Blady, czarnowłosy mężczyzna podniósł się, popatrzył krytycznie na swe dzieło. Prawie dobrze, ocenił, tak powinno być. Siedzą i patrzą. I choć są już martwi, widzą wszystko. Pozostali dwoje też. Jeszcze dzieci, choć paniczowi wąs już się nieźle sypał. Oni nie mieli broni, zresztą po cóż broń niedorostkowi, a tym bardziej ośmioletniej dziew- czynce. Zwłaszcza tutaj, w komnacie sypialnej nad wielką izbą stołpu, za murami zamku, którego wszak nikt przecież nie oblegał. Nie, jeszcze nie jest dobrze. Policzek czarnowłosego drgnął nerwowo, mężczyzna znów przykucnął. Tępo chrupnął wyłamywany palec. Teraz lepiej. Kord nie wypadnie z garści, zbrojny trzyma go jak należy. Na dźwięk łamanej kości od szerokiego łoża dobiegło westchnienie. Tylko tyle, może zresztą to jedynie odgłos spazmatycznego oddechu. Twarz bladolicego ściągnęła się, wargi wykrzywił grymas, odsłaniając zęby. Dłoń sięgnęła do rękojeści sejmitara wystającej znad ramienia.

Mężczyzna odwrócił się powoli. Popatrzy na łoże, na nagą, rozkrzyżowaną kobietę, której zaciśnięte mocno rzemienie raniły boleśnie kostki i nadgarstki. Nie walczyła, nie krzyczała. Nawet nie błagała o litość. Oddychała tylko coraz szybciej i coraz głośniej, jakby zdawała sobie sprawę, że każdy oddech może być ostatnim. Nie broniła się też wcześniej, choć przecież mogła. Rysy zabójcy drgnęły nagle, zmiękły. Tak bywa często. Nie bronią się, choć mogą. Nie próbują. Tylko czekają, jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią, cienką nić nadziei. Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały. Klinga nawet nie zgrzytnęła, tak powolny był ruch. Nad pochwą pokazał się cal jasnej stali. Mężczyzna wpił wzrok w twarz leżącej. Tak znaną, tak bliską. Teraz martwą i nieruchomą jak maska, zastygłą w przeczuciu bliskiego końca. W wargi, spuchnięte i rozbite. Wydawało się, że jego ręka żyje własnym życiem, wbrew woli właściciela. Ostrze wyłoniło się na kolejny cal, potem następny. Zacisnął usta. Zdawało się, że jego blada już twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym u marmurowej rzeźby. Na skroniach nabrzmiały niebieskawe żyły. Cicho zgrzytnęła klinga, wpychana przemocą z powrotem do pochwy. Oczy skrępowanej ofiary zaszkliły łzy szalonej nadziei. Wstrzymała oddech, nie chwytała już konwulsyjnie powietrza. I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz. Pod jego czaszką rozbrzmiało wycie bestii. Aż skulił się raptownie, i w tej samej chwili zasyczał dobywany sejmitar. Ręka nie dała się już powstrzymać. Zdawało mu się, że widzi psa, jak wyje długo, wznosi ostry, wilczy pysk ku pochmurnemu niebu. Wychudzone boki, pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po czym stercząca klatka żeber znów się wznosi, a przejmujący odgłos milknie, by za chwilę ponownie rozbrzmieć pełną mocą. Nie widział już niczego poza swą wizją. Komnaty o bielonych ścianach, szerokiego loża, upiornej widowni pod ścianą. Tylko psa. Jego skowyt, natarczywy i przenikliwy wypełniał cały umysł. Przyzywał i nakazywał.

Wargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, z gardła, do wtóru, dobył się głuchy charkot. Mężczyzna spieszył na wezwanie bestii. Stawał się nią. Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie, samym piórem klingi. Wachlarzyk małych, karminowych kropel splamił odsunięte na boki zasłony, zwisające z baldachimu wielkiego łoża. Ciężkie, niegdyś jasne, błyszczące złotem haftów, teraz pociemniałe od dymu z wielkiego komina i kopcia woskowych świec. Pani nigdy nie pozwalała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie ze względu na kotary. Kosztowały majątek, nikt inny nie miał takich, może sam król albo któryś z biskupów. Teraz troska i ostrożność nie na wiele się zdały. Krew bryznęła na tkaninę, ożywiła wypełzłe hafty świeżą czerwienią. Rzemienie napięły się do granic możliwości, zdawało się, że popękają, zawibrowały jak napięte cięciwy. Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniły chwilę w miękką skórę. Coraz słabiej, w miarę jak gasł upiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkł poświst powietrza w przeciętej tchawicy. Wycie też zamarło, urwane na najwyższej nucie. Cisza uderzyła nagle, aż ogłuszająca. Dzwoniła w uszach, które zabójca przed chwilą jeszcze chciał zakryć dłońmi. Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, tłumić miękko kołaczące się wspomnienie psiego zawodzenia. Cisza. Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającą srebrnymi nitkami spomiędzy pożółkłych kłów. Dyszał ciężko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu niczym skrawek mięsa. Mężczyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnianą szmatką - krew nie powinna zasychać w pochwie, pokrywać rdzawymi wżerami wykutej w Damaszku klingi. Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłym milczeniem, zdającym się napierać zewsząd. I zamarł nagle wpół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziły myśli, przedarł się cichy skowyt.

W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie. Nie zaspokoiła jeszcze głodu. Damasceńskie ostrze spadło z brzękiem na kamienną posadzkę. Do zabójcy dotarło, że zabrakło perfekcji. Nie zauważył, kiedy czoło panicza skłoniło się ku piersi. Widać było tylko jasną, zlepioną krwią i mózgiem czuprynę. Dwoma krokami dopadł ściany, chwycił ciało chłopaka za ramię. Potrząsnął, aż głowa zakołysała się bezwładnie. Teraz to na nic, refleksja przedarła się przez odrętwiały umysł, za późno. Zapiekły oczy, łzy wściekłoś- ci spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamieniach, znacząc je ciemnymi plamami. Wszystko na nic. Szarpnął za włosy, sztywne od krwi. Popatrzył w szeroko otwarte oczy. Nie wyrażały nic, ani strachu, ani zdziwienia. Były puste, jakby spoglądał w przygasły błękit wczesnojesiennego nieba. Szkliły się spokojem śmierci. Za późno, pojął zabójca. On już nie dostąpi oświecenia. A bestia nie odejdzie, nadal szarpana łaknieniem. Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dla kundla na gościńcu. Dla demona śmierć jest niczym. Wyznawcy wszystkim, nawet martwi. Zwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymi wyznawcami. Zaśmiał się zgrzytliwie. Też jestem trupem, przypomniał sobie. Umarłem już dawno, niewiele pozostało z tego, kim byłem kiedyś. Ale wciąż mogę zabijać. Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać ze snu śnionego z otwartymi oczyma. Spróbować jeszcze raz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztki człowieczeństwa krzyczały głośno, że to niemożliwe. Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świadomości. Ale nie zrobił nic. Wpatrywał się tylko długą chwilę w twarz, na której śmierć położyła się cieniem i wyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi. To nie było już oblicze niedorostka, straciło chłopięcą miękkość i niewinność. Należało do młodzieńca, który już nigdy nie stanie się mężczyzną. Ale było obce. Nie budziło wspomnień ani uczuć. Prócz złości.

Rozwarł palce wczepione we włosy i pchnął mocno, otwartą dłonią, aż czaszka uderzyła z głuchym trzaskiem o ścianę. Wstał, słysząc w uszach narastający skowyt, coraz bardziej natarczywy. Bestia jęczała z żalu i niedosytu. Wzdrygnął się, kiedy w jej głosie doszukał się groźby. Z trudem powstrzymał odruch, by zatkać uszy. Zdawał sobie sprawę, że to nic nie pomoże. Jest tylko jeden sposób, by demon zamilkł. Dokądkolwiek by ruszył, bestia pobieży za nim. Będzie szła krok w krok, wciąż będzie czuł na plecach jej oddech, słyszał bolesny jęk, upiorne wezwanie. Nigdy nie zdoła jej nasycić, płonne są wszelkie nadzieje. Nie ma na świecie tyle cierpienia. Wciąż będzie głodna. I wkrótce skowyt znów zamieni się w wycie i nie ucichnie, dopóki bes- tia nie dostanie znów jadła. Wtedy zamilknie. Na krótko. Podniósł sejmitar, machinalnie obejrzał ostrze, czy nie doznało szwanku od uderzenia o twardą posadzkę. Ostrożnie powiódł opuszką palca po lśniącej krawędzi i odetchnął z ulgą, gdy nie wyczuł żadnej, nawet maleńkiej szczerby. Teraz wyjdę, myślał mozolnie. Zejdę po drewnianych, wąskich schodach do słonecznej izby. Potem na podwórzec. Pewnie ktoś zastąpi mi drogę... Uśmiechnął się. Samym koniuszkiem języka przejechał powoli po górnej wardze. Niech tylko, kurwa, spróbuje... * * * Płomyki wystrzeliły wyżej, zatańczyły nad suchą gałązką. W jasny dzień pod warstwą szarego popiołu nie było widać żarzących się węgli. Ale od małego ogniska promieniował żar, a co ważniejsze, snuły się z niego smużki dymu. Nie pomagało to jednak za wiele. Claymore Ramirez zaklął, po czym klepnął się z rozmachem po karku. Jak zwykle za późno, skonstatował spojrzawszy z obrzydzeniem na umazane krwią wnętrze dłoni.

Wytarł rękę o spodnie, powstrzymując się ze wszystkich sił od drapania pokłutej szyi. Mełł pod nosem przekleństwa na myśl o potencjalnym zleceniodawcy, który uparł się, by spotkać się właśnie tutaj, z dala od miasta, na pieprzonej polance pod pieprzonym dębem, pełnej pieprzonych komarów. Dym zgęstniał, owionął skulonego przy ognisku Walijczyka. Brzęcząca chmura uniosła się wyżej, za to Claymore począł krztusić się i kasłać. Przetarł załzawione oczy, nieledwie współczuł owadom, które pobzykiwały wściekle w bezpiecznej odległości. Gałązka dopaliła się szybko, ale na szczęście w zasięgu ręki miał spory zapas. Ramirez miał nadzieję, że nie zbraknie ich do czasu, aż tajemniczy szlachcic wreszcie nadjedzie. Zapewne z całym pocztem, tacy nie zapuszczają się do lasu samopas czy nawet samo wtór, z wiernym giermkiem jeno. Wydął wargi z pogardliwą złością. Dlaczego mamy spotykać się właśnie tutaj, pomyślał po raz któryś z rzędu, skoro i tak gówno z dyskrecji. Czeladź niechybnie rozgada. Nie znosił pańskich fanaberii. O wiele lepiej współpracowało się z kupcami, oni rozumieli wszystko. A nawet i obiadem potrafili podjąć, co było istotną rzeczą w ciężkich czasach. Choć mieli też wady, byli skąpi i liczyli się z każdym pensem. Tu szlachta rzeczywiście miała przewagę, zwłaszcza jeśli chodziło o tak dziwne i nieuchwytne sprawy jak honor. Claymore już dawno odkrył, jak wysoko to właśnie cenią dobrze urodzeni. I jakże łatwo zazwyczaj przeliczają na srebro. Płomyki tańczyły nad zwijającymi się w ogniu, czerniejącymi gałązkami, a Claymore kasłał i przecierał oczy. Komary mimo dymu próbowały kąsać, co więcej, nie były to bynajmniej próby bezskuteczne. Dorzucił następną gałązkę. Już nie klął nawet. Myślał tylko melancholijnie, że jeśli szlachcic się spóźni, zastanie tylko suchy, wysączony z krwi zewłok. I znów ludziska będą bajać o wampirach z puszczy Sherwood. * * * Niełatwo było zaskoczyć Ramireza. Ale szlachcicowi się udało. Przybył sam.

Claymore zdołał jakoś ukryć zdziwienie. Kiedy przybysz zeskoczył z konia najemnik wciąż grzebał patykiem w popiele, wzbijając rój iskierek, które wzlatywały w ciemniejące już niebo. Nie okazał też zniecierpliwienia, mimo iż musiał czekać całe popołudnie. Wierzchowiec odszedł spokojnie, kiedy tylko jeździec puścił wodze. Dobry, wyszkolony bojowy koń, zauważył mimochodem Walijczyk. Musiał kosztować majątek, co najmniej dobrą wieś. Potężne zwierzę nie płoszyło się na widok obcego, nie przeszkadzał mu dym z ogniska, który począł słać się nisko, nad samą polaną. Tylko gładka, kasztanowa skóra drgała lekko na zadzie, kiedy potężny ogier smagał się ogonem, odganiając natarczywe gzy i bąki. Szlachcic nie odzywał się, mierzył tylko Claymore'a badawczym spojrzeniem, skrzywiony lekko, jakby spodziewał się zastać kogoś innego. Ramirez bez trudu po- wstrzymał kpiący uśmiech. Zawsze tak było. Potrzebowali jego usług. Często zdarzało się, że nawet o nie błagali. Nie od razu, naturalnie. Ale przychodziła taka chwila. Prędzej czy później. Najpierw była wyższość, zabarwiona odrobiną pogardy. Nawet kupcy nie potrafili się powstrzymać, by nie spoglądać z góry na kogoś, kto był przecież tylko na- jemnikiem. A nawet gorzej, imał się spraw, których nie ruszyliby szanujący się cottereaux. A cóż dopiero szlachta. Ci okazywali pogardę szybciej. Dawali do zrozumienia, że są nieskończenie lepsi, że nie ubrudzą sobie przecież rąk. Claymore wstał niespiesznie, by zajrzeć przybyłemu prosto w twarz, zimnym, wypraktykowanym przez lata spojrzeniem. Zazwyczaj skutkowało natychmiast. Ale nie tym razem. Szlachcic, posunięty już nieźle w latach, nie uciekł wzrokiem w bok, nie maskował zdenerwowania odruchowym zacieraniem rąk. Pokryta zmarszczkami jak suszone jabłko twarz pozostała niewzruszona. - Skończyłeś?

Ramirez drgnął, zaskoczony. Sądził, że to on pierwszy będzie musiał się odezwać. - Co niby skończyłem? - starał się nadać swemu pytaniu jak najbardziej obojętne brzmienie. Szlachcic przymrużył wyblakłe, błyszczące starczymi łzami oczy. Jak topniejące bryłki lodu, nasunęło się Walijczykowi natrętne skojarzenie. - Wiem, kim jesteś - odparł stary sucho. - Wiem, ile bierzesz, więc oszczędź sobie tych sztuczek, nie robią na mnie wrażenia. Do rzeczy, Ramirez. Claymore uznał, że najlepszy będzie nieznaczny uśmiech. Niezbyt wyzywający, ot, życzliwe zainteresowanie, dowód sympatii, może współczucia z powodu kłopotów tego niemłodego już człeka. Choć niemłody, szlachcic trzymał się prosto, wysoki i chudy jak maszt, siwy jak popiół. Właśnie, jak popiół, pomyślał Claymore, krótko przycięte włosy rycerza nie miały odcienia mlecznej bieli czy połyskliwego srebra. Miały barwę zmatowiałej szarości. Nie ma przy sobie broni, spostrzegł Walijczyk. Zerknął nieznacznie na wierzchowca, który oddalał się powoli, poskubując trawę. Zauważył przytroczoną do siodła pochwę, sterczącą rękojeść półtoraręcznego miecza. Poczuł respekt dla starego. Człowiek, który wyrusza do puszczy samo-pas, z mieczem jeno, zasługuje na szacunek. Jest odważny, przemknęło mu przez myśl, albo głupi, co jakże często idzie ze sobą w parze. Ale raczej nie w tym wypadku. Idioci nie dożywają tak podeszłego wieku. Była jeszcze trzecia możliwość i pomyślawszy o niej, Claymore opuścił na moment powieki, by ukryć błysk w oku. Szlachcic albo jest odważny, albo zdesperowany. Pozwolił sobie na jeszcze jedno taksujące spojrzenie. Nie chciał przeciągać struny, ale intrygował go ten człowiek. I niepokoił. Śmiech starego był zgrzytliwy i nieprzyjemny, rozbrzmiewały w nim świszczące tony, gdy rycerz zaczerpywał powietrza między kolejnymi paroksyzmami. Odrzucił

głowę i śmiał się na całe gardło, aż wreszcie zaniósł się suchym, rzężącym kaszlem. Niewzruszona dotąd twarz poczerwieniała, łzy pociekły po pobrużdżonych policzkach. Ramirez bezwiednie odetchnął z ulgą. Oto wreszcie pojawiła się pierwsza rysa. Pierwsza słabość, którą będzie . można wykorzystać. I wykorzystał ją bezwzględnie. - Do rzeczy, panie - rzucił z burkliwą arogancją, zanim jeszcze stary przestał się dławić. - Nie będziemy tak stać po próżnicy. Kaszel przeszedł w rzężący chichot. Jest szalony, zrozumiał nagle Claymore, szalony jak marcowy zając. Nie boi się niczego i nikogo, nawet własnej, bliskiej śmierci, którą człek w jego latach winien już mieć na uwadze. Chłodny dreszcz przebiegł Walijczykowi po krzyżu, kiedy tak stał i słuchał, jak uspokaja się świszczący i płytki oddech. To nie jest zwykła sprawa, uświadomił sobie, ten człowiek nie chce pomsty na nieuczciwym dłużniku, nie chce się wyręczyć cudzymi rękoma, żeby własnych nie zbrukać. To nawet nie rodowa wróżda czy zatarg z nie- miłym sąsiadem, którego miejsce nie na kasztelu, ale w ziemi, na głębokość sztychu. To coś więcej, pomyślał, czując jak mrówki spacerują mu wzdłuż krzyża. Ale zaraz złe przeczucia odeszły, zastąpiła je ciekawość. Jak zwykle, kiedy Claymore stawał naprzeciw tajemnicy. Szlachcic charknął, splunął na mech gęstą flegmą. Roztarł ją butem. - Nie rozśmieszajcie mnie, panie Ramirez – mruknął głosem wprawdzie jeszcze nieco chrypliwym, ale brzmiącym już prawie normalnie. - Bo jeszcze zajadów dostanę. A prędzej może się zdarzyć, po prawdzie, że zatchnę się przedwcześnie. Zmora na piersi legła i dusi... Splunął ponownie i jeszcze szybciej roztarł plwocinę. Ale nie dość szybko, by nie można było dostrzec w niej czarnych nitek zakrzepłej krwi. Zostało mu niewiele czasu, zrozumiał Walijczyk. Bardzo niewiele.

- Ano nie rozśmieszajcie - stary rzucił mu szybkie spojrzenie. - Bo wierzcie mi, panie Ramirez, nie opłaci wam się to. Moi spadkobiercy gówno wam zapłacą. Układ taki. Otarł ostatnią łzę spływającą po policzku. Oddychał już normalnie, wyprostował się nawet. Znów górował nad Walijczykiem, znów roztaczał aurę pewności i siły. - Jedziemy - rzucił krótko, kiedy Claymore stał w milczeniu, pewien już, że za chwilę dowie się, o co tak naprawdę chodzi. - Nie będziemy tak sterczeć na tej zasranej polance. Stulił usta jak do gwizdnięcia, ale spomiędzy cienkich, sinych warg wydobył się jedynie cichy syk. Wystarczyło, by skubiący trawę koń zastrzygł uszami i powoli ruszył do swego właściciela. - Nie będziemy sterczeć - mamrotał szlachcic pod nosem, poklepując szyję wierzchowca. - Bo cię komary zeżrą, panie Ramirez. Mnie, uważasz, nie ruszają... Claymore drapał się po swędzącym od ukąszeń karku, czuł pod palcami nabrzmiewające bąble. Nieważne dokąd pojedziemy, przemknęło mu przez głowę, wszędzie będzie lepiej niż tutaj. Cóż za pomysł, spotykać się w puszczy, zwłaszcza w deszczowe lato. No właśnie, nagle dotarło do niego z całą jasnością, cóż za pomysł. Przecież było tyle miejsc zapewniających dyskrecję, z dala od ciekawskich oczu. Mało to karczem przy traktach, mało wiosek, gdzie kmiecie choć piwskiem podejmą człowieka? A i nie chlapną nic, bo wiedzą, co ich za to może spotkać. Nic przyjemnego przecież, kiedy się płonąca strzecha za kołnierz sypie. Co więcej, jak uświadomił sobie właśnie Claymore, nie znał tego człowieka. Było to tym dziwniejsze, iż zdawał sobie sprawę, że to bez wątpienia ktoś znaczny. A jednak dotąd go nie spotkał, choć kręcił się już od dłuższego czasu w okolicy, wyjątkowo, jak się okazuje, sprzyjającej interesom. Zawsze tak jest w hrabstwach spustoszonych wojną, nawet niewielką i całkiem prywatną.

Nigdy nie zapominał twarzy. Ale mógł przysiąc, że to wychudłe, pobrużdżone zmarszczkami oblicze z głęboko zapadniętymi, zimnymi oczyma widzi po raz pierwszy. Dziwne, skrzywił się nieznacznie. - I co tak frasujecie, panie Ramirez? - Stary szlachcic oderwał się na chwilę od dociągania popręgu. - Sprowadźcie swojego wierzchowca, macie chyba jakiegoś? Na piechotę tu nie przyleźliście przecież? Zaśmiał się, ale po chwili umilkł, kiedy chichot się niepokojąco załamał. Odkaszlnął i wrócił do sprawdzania uprzęży, powoli i systematycznie dociągając rzemienie. Claymore uśmiechnął się pod nosem. Te machinalne, rutynowe czynności wiele mówiły o starym. Nawet teraz, kiedy czeka ich tylko przejażdżka, sprawdza wszystko jak przed pojedynkiem. Ale uśmiech Walijczyka maskował też irytację. Dał sobie wytrącić z ręki inicjatywę i musiał ze złością przyznać, że szlachcic ma przewagę. Nie doczekał się skamlących próśb ani prób podbijania ceny. Nie usłyszał wyrzucanej z siebie w gorączkowym pośpiechu historii, z tych niezbyt prawdziwych, ale kryjących gdzieś sedno sprawy, którą miałby za zleceniodawcę załatwić. Zazwyczaj tak było, wystarczyło odrzucić ozdobniki, niepotrzebne i nieproszone usprawiedliwienia. Żaden z klientów nie zdawał sobie do końca sprawy, że nie mają one najmniejszego znaczenia. Ale wszyscy starali się przedstawić siebie w jak najlepszym świetle. Ten był inny. Claymore przyłapał się na myśli, że to właściwie stary szlachcic czyni mu zaszczyt, chcąc wtajemniczyć w swe sekrety. I aż zmełł pod nosem przekleństwo. Jak na razie wcale nie wtajemniczył. - Co tam mruczycie pod nosem, panie Ramirez? - burczał stary. Wszystko było w porządku, bo poklepywał już wierzchowca po lśniącej szyi. - Zbierajcie się, a nie zapomnijcie ogniska zasikać. Ramirez zacisnął bezwiednie pięści. Musiał przyznać, że rycerz potrafi wyprowadzić go z równowagi. Odetchnął głęboko. Bo też zdawał sobie sprawę, że szlachcic czyni to celowo.

- Zaraz zasikamy - odparł powoli, starając się panować nad głosem. - A i po konia pójdziemy, istotnie, prawiście, panie. Nie przyleźliśmy tu na piechotę. Stary zaciął wąskie wargi, dając tym Claymore'owi okazję do przelotnej satysfakcji. Jednak można cię trafić, staruchu, pomyślał Walijczyk. Kolejna myśl nie była już jednak tak optymistyczna. O ciekawości, która kiedyś może przywieść do zguby. * * * Odstawiony kubek uderzył o blat z nieheblowanych desek mocniej niż Claymore zamierzał. Resztki wina chlusnęły, wsiąkły w drewno. Walijczyk pokręcił głową. - Nic z tego - powiedział zdecydowanie. Zapadła cisza, słychać było tylko potrzaskiwanie polan na palenisku i niewyraźne przekleństwa, dochodzące zza ścian z grubych poczerniałych bali. Mieli dla siebie całą karczmę, a raczej podły, przydrożny zajazd. I tak nie było żadnych gości. Claymore zastanawiał się, z czego właściwie żyje właściciel, mały, szczurowaty osobnik z wystającymi, śmiesznymi siekaczami. Zwłaszcza teraz, kiedy rozsądni ludzie nadal szerokim łukiem omijają puszczę, choć rebelia zakończyła się już całe lata temu. Ale wciąż nikt nie odbudował puszczańskich przysiółków, osadnicy nie kwapili się do karczowania poręb czy choćby do obsiania leżących odłogiem poletek nieopodal zrębów spalonych sadyb. Karczma, spora i przysadzista, kryta zapadniętym dachem z pozieleniałych od mchów gontów, stała pusta. Niedaleko wprawdzie od traktu, ale i gościniec porastał chwastami, pieniły się na nim już całkiem spore brzózki. Widać niewielu jeździło tędy, a i kolein właściwie nie było już widać, znaczy żaden wóz nie przebył tej drogi od niepamiętnych czasów. Kłótnia za ścianą dobiegała coraz głośniej. Nad basowe pohukiwanie karczmarza wybijał się wyraźniej kobiecy jazgot.

Szlachcic odchylił się na swym zydlu, przymknął oczy. Ale Claymore widział, że spod spuszczonych powiek śledzi go wciąż uważne spojrzenie. Stary nawet się nie skrzywił, usłyszawszy zdecydowaną odmowę. Jego twarz, martwa niczym maska wyrzeźbiona ze stoczonego przez czerwie drewna, nawet nie drgnęła. - Nic z tego - powtórzył Ramirez już ciszej. Milczenie się przedłużało i poczynał się niepokoić. Aby zająć czymś ręce, uniósł ponownie kubek do ust, pociągnął łyk z samego dna. Wino już wystygło, splunął po chwili czymś, co mogło być goździkiem albo rozmoczonym karaluchem. W każdym razie po smaku nie sposób było stwierdzić. Stary miał jednak wyjątkowy dar do wyprowadzania go z równowagi. Jazgot za ścianą osiągnął najwyższą nutę i urwał się nagle jak ucięty nożem, kiedy rozległo się donośne klaśnięcie. Po twarzy szlachcica przemknął cień uśmiechu. - Baba to jak przyłbica... - mruknął. Rozciągnął szerzej bezkrwiste wargi na widok zdziwienia towarzysza. W świetle paleniska błysnęły żółtawo zęby. - Jak nie trzasnąć, to się nie zamknie - wyjaśnił. Claymore parsknął resztką wina. - Nie zapnijcie się, panie Ramirez - tamten nie przepuścił okazji. Walijczyk był zdziwiony. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie leniwej, przyjaznej pogawędki, wprawdzie przeplatanej złośliwościami. Jakby dwóch przyjaciół gwarzyło sobie przy kominie. A przecież właśnie przed chwilą odmówił i oczekiwał, w najlepszym razie, wyniosłego i gniewnego spojrzenia, może nawet przekleństw i wyzwisk. Chyba jednak wyzwisk, bo stary zdążył już dać do zrozumienia jak wielka przepaść dzieli jego, szlachetnie urodzonego, leciwego rycerza od yeomana, który w dodatku zajmuje się podejrzanymi sprawkami. - Wybaczcie, panie... - zaczął wbrew sobie, przed chwilą jeszcze nie przypuszczał nawet, że posunie się do przeprosin. - Ale nie...

- Zamknij się, Claymore - przerwał mu bezceremonialnie szlachcic. - Twoje ekskuzy potrzebne mi są jak, nie przymierzając, druga dziura w dupie. Już nie mrużył oczu, utkwił w Walijczyku ciężkie spojrzenie. Coś było w tym wzroku takiego, że tamten zamilkł natychmiast. - Ale wyjaśnienia, i owszem. Jesteś mi to winien, Claymore. Już nie „panie Ramirez". Claymore bezwiednie pokręcił głową. W głosie starego nie wyczuwał teraz kpiny. Tylko zniecierpliwienie. I .chyba starannie. maskowany zawód. Postukiwał palcami o brzeg glinianego kubka, zajrzał doń, jakby prócz rozmiękłych korzeni spodziewał się znaleźć w nim coś jeszcze. Nic nie było, podobnie jak w dzbanie. Z irytacją odstawił naczynie. - Wiecie, panie, nie obraźcie się - zaczął powoli, starannie dobierając słowa. Coś przestrzegało go przed robieniem sobie wroga ze starego człowieka, który choć stał nad grobem, potrafił budzić respekt. I szacunek. - Nie obraźcie się - powtórzył. - Znam sprawę. Zamilkł na chwilę. Nie wiedział, jak kontynuować, pozbierać rozbiegane myśli. I zastygł z otwartymi ustami, widząc, jak stary uśmiecha się, już nie wilczym wyszczerzeniem zębów, ale zupełnie normalnie. - Gówno wiesz, przyjacielu - zaskoczyło go. - Ale nie krępuj się, chętnie usłyszę twoją wersję. A potem, owszem, twoje przeprosiny również. Kiedy już zrozumiesz, jakim jesteś głupcem. Claymore pokiwał głową. Już zaczynał co nieco rozumieć. *** - Nie, panie - powtórzył Walijczyk po raz któryś z rzędu, wciąż nie wywołując żadnej żywszej reakcji. -Nie do mnie z taką sprawą.

Zastanawiał się, ile z tego, co mówi, trafia do starego rycerza. Bo też nie dawał on po sobie nic poznać, znów przymknął oczy, jakby drzemał, już nawet spod opusz- czonych powiek nie widać było błysku spojrzenia. Wielkie, kościste łapska, poznaczone starczymi plamami spoczywały w bezruchu na rękojeści trzymanego między kolanami miecza. Ciekawe, jak szybko potrafiłby obnażyć ostrze, przemknęło Walijczykowi przez głowę. Przełknął ślinę. Doprawdy wolałby nie sprawdzać. - Nie do mnie - powtórzył już bardziej do siebie. - To, jakby wam to, panie, powiedzieć, rodzinna sprawa. Rodzinna zemsta. Nie mieszam się w takie rzeczy. - Kłamiesz - usłyszał cichy szept. Rycerz nawet nie uchylił powiek. Claymore parsknął śmiechem, miał nadzieję, że nie zabrzmiał on zbyt nerwowo. Dostrzegł, że kostki zaciśniętych na rękojeści dłoni lekko zbielały. - Nie kłamię - zapewnił solennie. Powstrzymał się od spojrzenia przez ramię, pamiętał, że tam jest tylko ściana, z wielką stertą śmierdzących, niegarbowanych jeszcze skór, co wyjaśniało poniekąd, z czego utrzymuje się karczmarz i jego rodzina na tym puszczańskim zadupiu. Zastanawiał się, czy w razie czego zdąży rzucić się na plecy, zanim ostrze rozrąbie stół, a przy okazji i jego samego. Miał wątpliwości. - Nie kłamię - powtórzył. Odetchnął głęboko, starając się nie mówić coraz szybciej. - Owszem, mieszam się, przyznaję, ale nie w takie. - A co w tej jest niezwykłego? - szept zabrzmiał jak syk. Claymore przetarł oczy. Zaczynały mu łzawić, zupełnie jak staremu. Izba pełna była dymu, wtłaczanego przez dymniki porywami wiatru. - Proponowano mi już - powiedział ostro. Zaczynało go to wszystko denerwować. - Odmówiłem, bo nie mój interes, zapłaty niewart. Bo nigdy nie wiadomo... Pięść uderzyła o stół. Stary pochylił się, otworzył wreszcie oczy.

- Doszedłeś do sedna, przyjacielu - powiedział sucho. - I po co było tak kręcić? Pieprzyć o zasadach? Boisz się, i tyle. Burczał coś jeszcze pod nosem. Zaciskał i otwierał na przemian kościstą dłoń. Claymore poczerwieniał. Bardziej ze złości na własną reakcję niż ze wstydu. - Owszem, boję się - uciął. - Z doświadczenia. Bo rodzinne waśnie mają to do siebie, że obracają się przeciw obcym. Albo też trwają w nieskończoność. I wierzcie mi, panie, nie opłaca się. Za marną zapłatę, bo ona zawsze okazuje się marna. Przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach. Zydle były niewygodne. Dość tego, pomyślał, stary chyba się nie wścieknie. A i tak trzeba się jakoś wykręcić. Domyślał się kim jest siwy jak popiół szlachcic. Skoro słudzy nie dali rady, musiał się sam pofatygować. - Odmówiłem już raz - powiedział twardo, spoglądając wprost w załzawione oczy. - Nie podając przyczyn, bo przecież nie muszę, prawda? Ale skoro sam się trudziłeś, panie, to winienem ci wyjaśnienie. Rycerz prawie niedostrzegalnie kiwnął głową. Oczy zabłysły mu w mroku i Claymore ze zdziwieniem stwierdził, że tli się w nich coś na kształt wesołości. - Śmiało - padło jedno krótkie słowo. Ni to zachęty, ni to przyzwolenia. - Nie, zaczekaj. Claymore zdążył tylko zaczerpnąć oddechu, szykując się do dłuższej przemowy. Nie dane mu było nawet zacząć. - Powiesz, coś sobie wykoncypował - zaśmiał się stary zgrzytliwie. Pochylił się nad stołem, chcąc zbliżyć się jak najbardziej do rozmówcy. - Powiesz wszystko. A potem... Lubisz ryzykować, Claymore? - spytał znienacka. Ramirez odsunął się nieznacznie. Owionął go oddech, nawet niespecjalnie smrodliwy. Ale mógł w nim wyczuć trawiącą rycerza gorączkę, niepochwytny zapach bliskiej śmierci. Wstrząsnął nim dreszcz.

- Nie lubię - odparł powoli i z namysłem. Znów był zaintrygowany. - Ale mogę. - Możesz, powiadasz? - błysk w bladych oczach znów skrył się szybko pod powiekami. - No to mam propozycję. Powiesz, co wiesz, a potem, jeśli się mylisz, to wysłuchasz mnie jeszcze raz. Uważnie. I przychylniej niż dotąd. - Tylko tyle? - roześmiał się Claymore. - Tylko takie warunki? - Tak - w głosie rycerza zabrzmiała powaga. – Tylko takie. Albo aż takie. A dlaczego, to się sam przekonasz. Walijczyk milczał chwilę, postukując pustym kubkiem w zalany winem, poplamiony starym tłuszczem blat. Spodziewał się czegoś innego. Zwykłej próby wytargowania -nie zgadniesz, mniejsza zapłata. Albo w ogóle bez zapłaty, tak też się zdarzało. Nigdy nie dawał się nabierać na takie układy. Ale tym razem postanowił zaryzykować. Usiadł wygodniej - W porządku - zaczął. - Pewien możny pan wrócił z Palestyny. Samowtór, z jednym zbrojnym jeno, tak przynajmniej powiadają. Bo do swego kasztelu dotarł już sam. Urwał, rzucił spojrzenie na starego szlachcica. Ten zdawał się drzemać. Tylko kościste palce drgały ledwie widocznie, wybijały rytm na pociemniałym drewnie stołu. - Dotarł więc i jako to bywa, nie mieszkając do małżonki swej się udał. Która, dziwnym trafem, na murach nie stała ukochanego męża wypatrywać, a w stołpie się zamknęła, w izbie sypialnej. Tedy nasz rycerz, widno stęskniony, z konia zeskoczył, wodze jeno służbie cisnął i do niej podążył. Po czym małżonce swej prawej, wytęsknionej i dziatkom małym gardziołka poderżnął. Zdarza się. Claymore zawiesił głos. - Mów dalej - ponaglił stary beznamiętnie. Nawet nie uniósł powiek, nie zmienił się wyraz jego twarzy. Oświetlona mdłym blaskiem paleniska wciąż wyglądała jak drewniana maska.

- Mów, to wszystko przecież wiem. No pewnie, że wiesz, pomyślał Claymore niechętnie. Właśnie zbliżał się do mniej bezpiecznych fragmentów swej opowieści. I zastanawiał się, jak rycerz, niewątpliwie żywotnie zainteresowany, na nie zareaguje. - Bywa, jak wiecie - mruknął. - W Ziemi Świętej cni się, a i głupie myśli przychodzą człekowi do głowy. Złe języki plotą, zawistni sąsiedzi mącą. I człek, zamiast ucieszyć się, że dajmy na to białogłowa potomka powiła, o czym posłańcy donoszą, wzrusza się wpierw, ale potem kombinować zaczyna, że to już trzy lata z okładem, jak zamek rodzinny opuścił. Zdarza się. Palce starego zamarły, dłoń znów zacisnęła się w pięść. - Do rzeczy, Ramirez! - syknął rycerz, wciąż nie otwierając oczu. - Nie pieprz i się nie rozpraszaj. Dobrze wiesz, że tym razem nie o to poszło. Walijczyk uśmiechnął się przepraszająco, choć pewnie rycerz i tak tego nie widział. - Owszem - podjął szybko. - Nic z tych rzeczy. Dzieci podrastały już, i ich ojcem niewątpliwie był nasz możny pan. A jeśli nie, to nikt mu rogów in absentio nie przyprawił, jeno, że tak się wyrażę, w przytomności. Dobrze, już kończę - uprzedził następny syczący szept. Sięgnął do kubka, jakby spodziewał się, że cudownym zrządzeniem przybyło w nim wina. - Nieważne - parsknął. - W każdym razie, panie, ludziom odbija. I czasem własnej żonie i dziatkom żelazem po gardłach przejadą. Zdarza się. I krew o pomstę wołać zaczyna, jak to gadają panowie Godfrey i Eric. Ludzka to rzecz siostrę pomścić, siostrzeńca i siostrzenicę. A i przykład dać ludzka rzecz i chwalebna. Najlepiej nie osobiście, cudzymi rękoma. Bo i po co je sobie brudzić? Pytanie zawisło w powietrzu. Stary rycerz nie odpowiedział. Oddychał tylko głośniej i szybciej. Claymore zaczynał mieć dość.

- Spójrz na mnie, człowieku! - huknął wreszcie. Cała sytuacja zaczynała być nieznośna. Stary otworzył oczy, popatrzył przeciągle prosto w twarz Walijczykowi. Mętna, połyskująca w świetle węgli na palenisku łza wezbrała w kąciku oka. Milczał. - Powiem wam, panie de Lisle, to samo, co kazałem odpowiedzieć waszym synalkom. - Claymore zniżył głos do szeptu. - Nie moja to sprawa, załatwiajcie to sami. Nic w tym wszystkim po mnie, to rodowa zemsta. Za krew waszej córki i wnucząt. Ale zróbcie to, kurwa, sami. Roześmiał się pogardliwie. - Nie, panie de Lisle. Nic z tych rzeczy, nie będę wam opowiadał dupereli o honorze. To wasza specjalność. Ale ja tu nie widzę interesu. Bo przecież chcecie go dostać, żeby poczuł, że umiera, prawda? Nie ustrzelić z kuszy, bezpiecznie. Nie zacnych cottereawc wynająć, żeby go na trakcie usiekli. On musi wiedzieć, za co umiera. Chciałbyś zajrzeć mu w oczy, żeby zobaczyć strach i ból, chcesz, żeby krzyczał, jak twoja córka. Żeby błagał o litość, jak błagała lady Olwyn. Nic z tego, mój dobry panie. To wasza specjalność. Łza spłynęła po pooranym zmarszczkami policzku starego, zabłysła jaśniej, kiedy w palenisku strzelił smolny sęk i drewno zajęło się żywszym płomieniem. - Nie widzę interesu - mówił już spokojniej Claymore. - A wręcz przeciwnie. Imaginuj sobie waszmość, że i pan William Hawes może mieć braci. Przyjaciół. I ta waśń ciągnąć się będzie przez lata. Nic tu po mnie, nie pcham paluchów między drzwi. Wyszczerzył się cynicznie. - Załatwiam drobne sprawy, panie de Lisle. Zgoda, trudne i paskudne, ale nie mieszam się do honoru i sprawiedliwości. Sięgnął po omacku, zgarnął swoją sakwę i pas z mieczem, który cisnął przedtem na skrzynię.

- Siadaj - głos starego szlachcica zabrzmiał cicho, lecz z naciskiem. Claymore żachnął się, lecz posłusznie usiadł. - Przecież powiedziałem wam, panie, nic tu po mnie - mruknął po chwili. - Sam przyznasz, wszystko się zgadza, wiesz przecież. Twoim synom też odmówiłem. Nawet ich widzieć nie chciałem. - Stary rycerz zaśmiał się złośliwie. - Istotnie, panie Ramirez. Opowiedziałeś wszystko dokładnie, nie pominąłeś niczego. I niczym mnie nie zaskoczyłeś. Za to ja cię zaskoczę. Zawiesił głos na chwilę. - Nie nazywam się de Lisle - dokończył wreszcie i znów rozkaszlał ze śmiechu na widok miny Walijczyka. * * * Szczuropodobny karczmarz zmaterializował się błyskawicznie, Claymore nie musiał nawet zbytnio nadwerężać gardła. Widać łobuz podsłuchiwał. Wino pojawiło się równie szybko, nawet nie najgorsze, jak zauważył Ramirez, kiedy już skosztował. Nigdy by się nie spodziewał, że na takim zadupiu mają coś takiego. - Dowiedziałem się sporo o tobie, Ramirez. - Stary rycerz umoczył obwisłe wąsy w swoim kubku. - Jak możesz zgadnąć, równie wiele złego, co i dobrego. A to dobre, to też takie, khem, mocno kontrowersyjne. Przerwał, pociągnął łyk wina. Skrzywił się z obrzydzeniem. - Cienkie - prychnął. - Nie zwykłem pijać takiego świństwa, wierz mi. Claymore uwierzył. Wierzył we wszystko, odkąd usłyszał imię starego. Wciąż był jak ogłuszony, zupełnie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Bardzo nie lubił się mylić.

- Rozmawiałem ze starym towarzyszem, hrabią Gisbourne. Sądzisz pewnie, że niewiele powiedział? Mylisz się. Wystarczająco. Chociaż nie wchodził zbytnio w szczegóły. Wino jednak nie jest takie złe, pomyślał Walijczyk i wzruszył lekceważąco ramionami. Guy był dobrym klientem, zbyt wiele nie gadał. We własnym, dobrze poj- mowanym interesie. - Nieważne zresztą - rycerz także niecierpliwym ruchem ręki okazał lekceważenie. - Masz rację, nie powiedział dużo. Powiedział coś ważnego, ale o tym później. Zastanawiasz się zapewne, skoro już wiesz, kim jestem, co teraz ci zaproponuję? Domyślasz się już i zastanawiasz, jak się wykręcić. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Chwilę trwało milczenie. Ramirez siedział nieruchomo, wpatrywał się z zamyśleniem w powierzchnię trunku w swoim kubku. - Niepotrzebnie - skwitował sir Hawes cierpko. - Znów się mylisz. Claymore istotnie zastanawiał się usilnie, jak się z wykpić z całej sprawy. Nie bardzo wiedział jak, gdyż okazało się, że polecił go nie byle kto, a sam hrabia, Walijczyk zmełł pod nosem kilka serdecznych życzeń pod adresem de Reno. Ale teraz, kiedy już wiedział, z kim miał wątpliwą przyjemność, sprawa wyglądała gorzej niż z początku. Znacznie gorzej. Nie chodziło o zemstę. Zapewne o coś wręcz przeciwnego. Wyglądało na to, że biedny William Hawes, od niedawna wdowiec, nie ma przyjaciół. Ma tylko bogatego i bezwzględnego ojca. A jedynym przyjacielem i ochroną ma stać się niejaki Claymore Ramirez, którego można wynająć do wszystkiego. Do obrony przed braćmi de Lisle na przykład, którzy dyszą żądzą pomsty za siostrę. - Nic z tego, panie - spróbował Ramirez jeszcze raz. - Nie będę... Wino chlusnęło na stół, kiedy gliniany kubek trząsł w pięści szlachcica. - Będziesz, Ramirez - syknął Hawes. - Będziesz... Zrobisz to, co ci każę, i za co zapłacę. A wiesz dlaczego?

Nie doczekał się odpowiedzi. - Bo jesteś ciekawy - podjął wreszcie ocierając mokre, zalane winem palce o swój kubrak, poznaczony rdzawymi odciskami od zbroi. - To mi właśnie powiedział de Reno: ty chcesz dojść prawdy. Dlatego jesteś tak skuteczny. Innych zalet, podobno, masz niewiele. Jego oczy zwęziły się złośliwie. - Tak, jesteś w sam raz sprawny i okrutny. Bezwzględny i wytrwały. Ale, przyznasz sam, takich jest na pęczki. Można ich zbierać na każdym gościńcu, a jak chcesz mieć pewność, to w każdym zasranym lochu. Ale ty masz coś więcej, człowieku... Rycerz nie potrafił zataić pogardy, która dźwięczała w jego głosie. Ale to akurat Ramirezowi zwisało. - Owszem, jesteś jednym z najlepszych. Dlatego kazałem cię odszukać. I dobrze zapłacę. Tym razem Claymore miał już rzeczywiście dość. - Wybacz, panie - powiedział twardo i skłonił się uprzejmie. - Ale na nic mi wasza zapłata, skoro pewnie nie dożyję dnia, kiedy mi ją wręczysz. Pan William jest sam i jeśli nie poprosi o azyl w jakimś klasztorku, nie pokaja się przed Bogiem, nie dożyje zimy. A ja razem z nim, jeśli stanę po jego stronie. Poszukajcie sobie innego idioty, sir Hawes. Oczekiwał wybuchu złości i był gotów stawić mu czoło. Zawiódł się po raz kolejny. - Nie muszę szukać, właśnie znalazłem odpowiedniego - stwierdził tylko szlachcic sucho. - Nadajesz się. A teraz słuchaj... Claymore postanowił jednak posłuchać. I rzeczywiście, musiał się zgodzić ze starym szlachcicem.

- Nie będziesz go chronił, wręcz przeciwnie. Odszukasz, co zapewne nie będzie łatwe. A potem... Potem zabijesz, szybko i sprawnie, co będzie jeszcze trudniejsze. Ogień zalśnił krwawym odbiciem w załzawionych oczach. - Przeklęty jest on i czyny jego. Ja, który go z lędźwi własnych na świat wydałem, przeklinam w imię wszystkiego co święte. Nie będzie przebaczenia. Ale... Głos starca załamał się, przez chwilę słychać było tylko ciężki, świszczący oddech. Nagle chuda dłoń poznaczona wątrobianymi plamami zacisnęła się mocno na nadgarstku Ramireza, niczym szpony drapieżnego ptaka. Walijczyk aż syknął z zaskoczenia i bólu, stary człowiek miał żelazny uścisk. - Ale chcę wiedzieć - już tylko szeptał, świszczący szept tchnął wprost w twarz Claymore'a. - Chcę wiedzieć, a tylko ty możesz dojść prawdy. Jaka by ona nie była. Nie zabijesz go od razu, musi powiedzieć. Muszą przemówić demony, które go uwięziły, bo to przecież nie mój syn, nie mój William... Gorąca łza kapnęła na nadgarstek Claymore'a. - Musisz mi pomóc. Musisz go... uwolnić... Ramirez już wiedział, że pomoże. Chociaż coś w głębi duszy ostrzegało go, że gorzko tego pożałuje. * * * Stary rycerz odjechał, dawno ucichło już poparskiwanie wielkiego bojowego rumaka. Ogień na palenisku dopalił się już prawie, jaśniejące węgle powlekła warstwa popiołu. Wino smakowało niczym ocet. Claymore nie mógł się zebrać do drogi. Nie zamierzał nocować tu, w tej izbie, na brudnej i zmierzwionej słomie pod ścianami. Oczyma wyobraźni widział legiony ro- bactwa, które ją niewątpliwie zamieszkiwały. A nie mógł d & liczyć nawet na siano w stodółce, z braku stodółki. Zostały z niej tylko zwęglone zręby, ktoś widać nieostrożnie obchodził się z łuczywem. Nie robiło to wielkiej różnicy w karczmie

na uboczu, której jedynymi gośćmi byli zapewne kłusownicy, smolarze i zapijaczeni borowi. Czas nie naglił zbytnio. Ramirez nigdy nie zaczynał działać gorączkowo, zawsze starał się wszystko starannie przemyśleć. Przygotować się jak najlepiej, by pozbawić przeciwnika wszelkich szans. Ale teraz nawet nie zaczął snuć planów, nie zaczął analizować opowieści starego szlachcica, nieskładnej i przerywanej, wyrywanej zdanie po zdaniu, kiedy rycerz w końcu zaczął odpowiadać na pytania. Gdyby ktoś powiedział mu jeszcze dzisiejszego ranka, że podejmie się takiego zlecenia, Walijczyk popukałby się tylko w czoło. Gdyby ów ktoś obstawał przy swoim, spytałby tylko uprzejmie, z kim się na łeb zamienił. Nawet, jeśli pytającym byłby sam hrabia Gisbourne. Gisbourne. Na wspomnienie tego nazwiska Claymore zaklął głośno i plugawię. Jak spod ziemi pojawił się karczmarz. - Wołaliście mnie, panie? - zahuczał basem, który nijak nie pasował do mizernej postury. Wyszczerzył wystające zębiska w nieszczerym uśmiechu. - Nie, nie wołałem cię, chyba że nazywasz się... Ech, nieważne - Ramirez roześmiał się mimo woli. Mały człowieczek zerkał rozbieganym wzrokiem. Najwyraźniej miał nadzieję na dodatkowy zarobek. - Eeeee... - zaczął. - Może coś przekąsicie? Polewki na przykład, znakomita jest. Bo, tego, w komorze pusto, jako to na przednówku. A od kiedy to u was, kłusowników, przednówek?, pomyślał Claymore. Sądząc po smrodzie tych skór, świeżych niewątpliwie, obżarliście się mięsa po dziurki w nosie, i to całkiem niedawno. A zresztą, machnął ręką, co mnie obchodzą królewskie jelenie, skoro i szeryf, i borowi mają to najwyraźniej głęboko w dupie. Zwrócił się wprost do karczmarza, który stał w wyczekującej, służalczej pozie.