Ani, Julce i Łukaszowi –
moim aniołom,
które dodają mi skrzydeł
Prolog
Mężczyzna był wściekły. Dzwonek telefonu przerwał mu sen. Początkowo próbował go
zignorować, licząc na to, że dzwoniący da sobie spokój. Telefon milkł jednak tylko na chwilę
i odzywał się na nowo. Niczym syrena alarmowa. To skojarzenie wywołało niepokój u mężczyzny.
Uznał jednak, że jest przewrażliwiony, jak każdy pracujący w pogotowiu. Stres związany z pracą
coraz częściej dawał mu się we znaki. W końcu trzydzieści lat spędził za kółkiem karetki
reanimacyjnej. Kurwa mać, czy człowiek nie może mieć chwili tylko dla siebie? Całkiem już
rozbudzony dał za wygraną i wygramolił się z łóżka. Podszedł do aparatu zawieszonego na ścianie
w przedpokoju. Kolejny głośny dzwonek… Ręka wyciągnięta po słuchawkę… Jeszcze jeden…
Wreszcie cisza, słuchawka przy uchu…
– Czego? – mężczyzna nie krył irytacji. Dopiero co wrócił z całodobowego dyżuru, a ktoś
nie daje mu spać. Przecież wszyscy wiedzieli, że nie należy go niepokoić, gdy ma dzień wolny.
Ożeż kurwa. W piątkowy ranek nikt nie ma prawa mu przeszkadzać.
– Pan Kaliski? – Głos w słuchawce brzmiał bardzo oficjalnie.
– Tak, i co z tego? – Niepokój chwycił go za serce. Poczuł jego lodowaty chłód. Trzeba
było nie odbierać.
– Pan Andrzej Kaliski?
Cisza. Krótkie, ledwo słyszalne potwierdzenie. Tak jakby chciał zaprzeczyć, tak jakby
mogło to coś zmienić. Mężczyzna wiedział już, jakie będzie kolejne pytanie.
– Czy jest pan ojcem kapitana Roberta Kaliskiego, urodzonego 12 sierpnia 1977 roku?
Pytanie zadane przez anonimową osobę odbija się echem w głowie mężczyzny. Przebłyski
wspomnień: Robert na rowerze, wspólna wyprawa na ryby, pożegnanie, ostatni uścisk. Nie, nie, nie.
– Tak, to ja…
– Mówi pułkownik Jastrzębski z 15. Mazurskiego Batalionu Saperów w Orzyszu. Mam do
przekazania bardzo złą wiadomość… Robert, to znaczy kapitan Kaliski, zginął dziś rano w Iraku…
Nieszczęśliwy wypadek, eksplozja w magazynie…
Mężczyzna już nie słucha. Małe trzypokojowe mieszkanie robi się jeszcze ciaśniejsze
i ciemniejsze. Brakuje powietrza, jest duszno. Syn, Irak, wojna, śmierć. Wszystko wiruje. Z szeroko
otwartymi ustami mężczyzna wygląda jak wyrzucona na brzeg ryba, próbuje krzyknąć. Słychać
jedynie charczenie. Grymas bólu wykrzywia jego twarz. Ciemność i kobiecy głos z oddali:
– Andrzej, co się stało? Andrzej, powiedz coś! Na pomoc! Na pomoc!!!
1
12.09.2007
godzina 5.00
Miejsce to nazywano Sejfem i gdyby nie brak okien, wyglądałoby jak zwykłe eleganckie
biuro, w sam raz dla kadry menedżerskiej średniego szczebla. Dominowały w nim kolor grafitowy
i czerń. Żadnych zbędnych ozdób i dekoracji, które mogłyby rozpraszać pracowników. Typowy
korporacyjny design z początku wieku mający tworzyć wrażenie komfortu i prestiżu. Wymyślony
po to, by pracownik miał poczucie, że dostał się do strefy vipowskiej, tylko dla wybrańców. By
nawet nie myślał, że gdzie indziej może być lepiej albo że w ogóle istnieje jakieś życie poza firmą.
Sejf nie był jednak kolejnym inkubatorem na masową skalę hodującym klony, dla których praca
jest ważniejsza od życia. Tu nie odbywały się wyścigi szczurzych zaprzęgów po nagrodę kwartalną,
ubezpieczenie zdrowotne, miejsce parkingowe czy ciekawy wyjazd szkoleniowy. Wszystko to, co
oplatało człowieka i jeszcze bardziej wiązało z firmą. Sens życia całego pokolenia i wyznacznik
sukcesu – bonusy pozwalające chwalić się podczas grilla przed rodziną czy kolegami ze szkoły,
którym nie udało się dostać pracy w szklanych korporacyjnych wieżach. O pracy w Sejfie nie
wolno było opowiadać. To miejsce oficjalnie nie istniało, a wszystko, co działo się w nim, objęte
było klauzulą „ściśle tajne”. Nie przechowywano tu pieniędzy, drogich kamieni czy złota. Ukryte
było tu coś o wiele cenniejszego, coś, co w dzisiejszym świecie daje władzę – informacje. Ten, kto
wie więcej, wygrywa konflikty zbrojne, kontroluje ludzi, firmy, a nawet całe społeczeństwa. Jeden
przeciek, jedna wiadomość może obalić rząd albo zniszczyć karierę najpotężniejszego polityka lub
biznesmena. Informacja to potężna broń. Ci, którzy nie potrafią zdobywać i chronić informacji,
przegrywają. Sejf był miejscem, do którego trafiały informacje szczególnego typu: szyfrogramy od
agentów, szpiegów i zaprzyjaźnionych służb, o ile w tym fachu takie w ogóle istnieją. Nazwiska,
daty, kryptonimy – gdyby wpadły w niepowołane ręce, skutki byłyby katastrofalne nie tylko dla
Agencji Wywiadu, która gromadziła tu tajne dane operacyjne. Bezpośredni dostęp do Sejfu miała
wąska grupa osób: szefowie najważniejszych biur, trzech ludzi stojących na czele agencji oraz kilka
osób ze specjalnymi certyfikatami bezpieczeństwa. Poza nimi nikt nie miał prawa wejść do tego
pomieszczenia. Pokój o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych, o przeszklonych ścianach,
obudowany był specjalną żelbetową konstrukcją. Całość mieściła się w podziemnym kompleksie
pod siedzibą Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. A dokładniej pod
położonym na tyłach agencji stadionem Gwardii Warszawa. Za PRL-u był to klub milicyjny. Ktoś
z resortu uznał, że sam stadion to zbytnie marnotrawienie cennego terenu w stolicy, i wpadł na
pomysł, by pod murawą po cichu zbudować schron przeciwatomowy. Projekt realizowano
oczywiście z myślą o ścisłym kierownictwie partii i bezpieki. W razie nuklearnego Armagedonu
przywódcy mieli przetrwać, by móc przywrócić w kraju socjalistyczny ład i porządek. Zapewne
przez przypadek wielu z nich miało i ma do dziś wille w tej okolicy. Po 89 roku nie bardzo
wiedziano, co zrobić z olbrzymim tajnym schronem, który mimo upływu lat okazał się bardzo
solidną konstrukcją. Czas transformacji przetrwał zdecydowanie lepiej niż klub, pod którego
stadionem się mieścił. Ktoś w końcu dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Podziemna instalacja
przeszła, co było najlogiczniejszym rozwiązaniem, we władanie najpierw Zarządu Wywiadu
Urzędu Ochrony Państwa, a później powstałej w jego miejsce Agencji Wywiadu. Schron
dostosowano do nowych potrzeb, tak by nikt i nic nie było w stanie przechwycić i odczytać
informacji, które tu docierały.
Porucznik Maciej Minkiewicz, niski, niepozorny facet z wąsem, był jednym z szyfrantów,
którzy na co dzień pracowali w Sejfie. W pokoju stały dwa rzędy biurek, w sumie cztery stanowiska
pracy, oraz drukarka. Oprócz tego była duża pancerna szafa zamykana na kod numeryczny. I nic
więcej. Osoby tu pracujące nie mogły wnosić żadnych rzeczy osobistych. Torby, telefony, dyski,
książki czy jedzenie zostawiano w tak zwanym przedsionku, pokoju, przez który przechodziło się
do Sejfu.
Minkiewicz odpowiadał za przyjmowanie i rozsyłanie raportów. Jego dyżur dobiegł końca
jakąś godzinę temu, ale przysnął z nogami na biurku i teraz w pośpiechu zbierał się do wyjścia.
Czuł się wymięty i tak wyglądał. Poranny zarost i sińce pod oczami dopełniały obrazu nędzy
i rozpaczy. Praca do czwartej nad ranem dawała mu się we znaki. Nie był już młodzieniaszkiem,
dobijał do czterdziestki, i zdecydowanie bardziej wolał dzienne zmiany. Po pracy można
przynajmniej było spotykać się z kumplami, pić piwo i podrywać spragnione wrażeń samotne
mamuśki. Od roku, czyli od czasu, gdy rozstał się z żoną, zaliczył już kilka dojrzałych panienek.
Niektóre wymagały większej ilości piwa, by stać się sexy, ale nie wybrzydzał. Choć towarzyskie
życie, jakie teraz prowadził, nie było tanie, wolał to i ryczące czterdziestki od zabaw z własną
dłonią. To właśnie było najbardziej upokarzające podczas ich trwającego dziesięć lat małżeństwa.
Jola, jego eks, nie przepadała za seksem, a po urodzeniu syna ich życie erotyczne stopniowo
zamierało. Więcej życia było na środku Sahary niż w ich sypialni. Najlepiej z czasów małżeństwa
zapamiętał samotne noce spędzone na przeglądaniu stron porno w Internecie. Czuł się jak
odkrywający swoją seksualność nastolatek, który w tajemnicy przed rodzicami spuszcza się
w piżamę. Żył z wyrzutami sumienia, aż odkrył, że jego żona ma romans z… sąsiadką. Najpierw
przez przypadek, szukając swojej książki, w szafce nocnej żony znalazł wibrator, kajdanki
i sztucznego penisa z uprzężą. Do owego momentu taki sprzęt widywał tylko w pornolach.
Opanował się natychmiast i zamiast zrobić dziką awanturę, zgłosił się do fachowców, by ustalić,
kto pod nieobecność gospodarza orze jego poletko. Korzystając z zawodowych znajomości,
poprosił chłopaków z techniki o miniaturową kamerę. Dostał cacuszko, które wyglądało jak
długopis i było długopisem. Dzięki temu japońskiemu cudowi techniki nagrał film, którego nie
powstydziłyby się najbardziej hardcorowe strony porno. Jola z sąsiadką bez wątpienia wiedziały,
jak wykorzystać wibrator, język, ręce i przynajmniej kilka domowych sprzętów, by osiągnąć
rozkosz absolutną. Biegłość, jaką przy tym się wykazywały, świadczyła dobitnie, że trenują często
i intensywnie. Minkiewicz ze zdumieniem patrzył, jak kłoda, która co wieczór leżała u jego boku,
zmienia się w wyuzdaną i namiętną kochankę. Ale nie miał pretensji. Nawet mu ulżyło, że Jola
dawała dupy innej kobiecie, a nie jakiemuś facetowi. Rozstali się w zgodzie – ona nie robiła mu
problemów w kontaktach z synem, on regularnie przelewał na jej konto alimenty. Po rozwodzie
odzyskał wiarę w siebie i swoją męskość. Dziś jednak zamiast wielkich piersi i wygłodniałych
cipek czekały go powrót do domu, spanie, telewizja, a wieczorem znowu praca. Ku chwale
Ojczyzny, kurwa mać. Spojrzał na zegarek; zmiennika jeszcze nie było, choć już dawno powinien
się zjawić. Pieprzyć to. Porucznik nie zamierzał czekać. Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa
pozamykał szuflady i szafy, w których schowane były największe tajemnice agencji. Te rutynowe
działania przerwało mu ciche plumknięcie. Znał je bardzo dobrze i nie pomyliłby z jakimkolwiek
innym dźwiękiem. Niczym pies Pawłowa odwrócił się w stronę stojącego na biurku monitora.
Właśnie nadeszła kolejna tajna depesza. Chwila zastanowienia: Zobaczyć to czy olać? Zobaczyć.
Ręka na klawiaturze, szybki rzut oka na monitor komputera, włączenie odpowiednich programów
dekodujących i chwilę później tadaaa – ciąg cyfr i niezrozumiałych znaków zamienił się w tekst.
Zadowolony z siebie Minkiewicz zaczął czytać, odruchowo wysyłając depeszę do druku. O ja
pierdolę. O Jezu. Drżenie rąk, suchość w gardle. Oczy same biegną po tekście. Nagłówek: Operacja
„Nabucco”. Cichy pisk. Sygnalizator nad drzwiami zapalił się na czerwono – ktoś wszedł do
schronu. Blokada drzwi pomieszczenia szyfrantów włączona. To dodatkowe zabezpieczenie, na
wypadek gdyby się okazało, że w pobliże Sejfu dostała się osoba nieupoważniona. Minkiewicz
słyszy tylko bicie swojego serca i syk otwieranej śluzy, szczęk odblokowywanych drzwi. Dostęp
przyjęty, Sejf otwarty. Co za syf. Odwraca się szybko, w drzwiach stoi jego zmiennik.
– Coś ty, kurwa, taki blady, Maciuś, jakbyś diabła zobaczył?
– A nic, nic takiego. Zmęczony jestem. Będę się zbierał…
– Stary, przepraszam za spóźnienie, ale samochód mi się popsuł. Nie chciał odpalić.
– Nic się nie stało. Spadam. – Zrobił krok w stronę drzwi.
– Hej, kolego, o niczym nie zapomniałeś?
Porucznik zesztywniał, czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Odruchowo zacisnął
pięści jak ktoś, kto szykuje się do walki.
– O co chodzi?
– Wyloguj się z systemu, bo ktoś na twoje konto narozrabia.
– No tak, dzięki.
Minkiewicz odetchnął, wpisał hasło zabezpieczające i wylogował się z systemu. Chciał jak
najszybciej opuścić Sejf i siedzibę Agencji Wywiadu. Po wyjściu ze schronu wąskim korytarzem
dotarł do jednego z bocznych pomieszczeń archiwum, z którego korzystać mogły tylko osoby
upoważnione do przebywania w Sejfie. Ta dodatkowa śluza bezpieczeństwa nazywana była
Archiwum X. Postronni pracownicy agencji byli przekonani, że trafiają tam teczki
z niewyjaśnionymi sprawami. Co właściwie było zgodne z prawdą. Tylko wtajemniczeni wiedzieli,
że pokój 012A jest niczym królicza nora łącząca dwa światy. Z umieszczonego w piwnicy
archiwum Minkiewicz windą wjechał na parter i ruszył w kierunku bramek bezpieczeństwa. Do
przejścia pozostało mu kilka metrów. Za chwilę będzie po wszystkim. Tylko spokojnie. Wiedział, że
strażnicy mają prawo go przeszukać. Jeśli zechcą, mogą nawet przeprowadzić rewizję osobistą.
Gdyby tak się stało, bez trudu znaleźliby wydruki, których nie powinien mieć przy sobie,
opuszczając budynek agencji. Zgodnie z procedurą zostałby zatrzymany, a oficer dyżurny
natychmiast poinformowałby o całym wydarzeniu przełożonych. To byłaby katastrofa – oskarżenie
o szpiegostwo i dożywocie. O ile dożyłby do procesu. Właśnie przy takiej rutynowej kontroli wpadł
kiedyś kret pracujący dla Białorusinów. Szyfrant odpędził natrętne czarne myśli i pewnym krokiem
podszedł do czytnika kart magnetycznych, który otwierał bramki bezpieczeństwa. Strażnicy bez
większego zainteresowania spojrzeli na wychodzącego Minkiewicza. Podobnie jak on byli już
zmęczeni nocnym dyżurem. Poza tym znali go dobrze i widywali kilka razy w tygodniu.
Teoretycznie procedury bezpieczeństwa przewidywały bardziej szczegółowe sprawdzanie
wchodzących i wychodzących w nocy, ale kto by się tym przejmował o piątej nad ranem. Rutyna
usypia czujność i jest przyczyną wielu błędów.
Skinienie głową na pożegnanie i porucznik, nieniepokojony przez nikogo, wyszedł na
zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie pojawi się w tym budynku. Wiedział, że jak
najszybciej musi zniknąć. Jego zmiennik wkrótce się zorientuje, że coś jest nie tak.
Wrześniowy ranek powitał go chłodem i deszczem. Minkiewicz skulił się w sobie i jeszcze
mocniej ścisnąwszy torbę, ruszył Miłobędzką w kierunku Racławickiej, by po kilkudziesięciu
metrach skręcić w lewo w Gimnastyczną. Chciał jak najprędzej ukryć się w małej osiedlowej
uliczce, gdzie łatwiej zauważyć coś albo kogoś podejrzanego. Pochylony, szedł spokojnie, równym
tempem, byle nie rzucać się w oczy, byle znaleźć się dalej od agencji. Stał się zwierzyną. Polowanie
za chwilę się zacznie.
2
28.09.2007
godzina 9.00
Na pierwszym piętrze hotelu Marriott otworzyły się drzwi sali konferencyjnej numer dwa,
a ktoś nacisnął włącznik, rozświetlając wnętrze. Niemal całą salę zajmował otoczony krzesłami stół
z ciemnym szklanym blatem. W rozmiarze XXL był także telewizor na szafce z litego drewna
przypominającej meble kolonialne. Całości dopełniały ściany obite wiśniowym drewnem jak
w angielskiej bibliotece. Żadnych regałów ani szaf. Krzesła przy dużym półokrągłym stole
zapełniły się w kilka sekund. Bez przepychanek i zamieszania. Każdy znał swoje miejsce. Spotykali
się w tej sali codziennie o tej samej porze od czterech lat, odkąd telewizja DTV wydzierżawiła dwa
piętra w wieżowcu należącym do spółki LIM Joint Venture. Urządzono tu newsroom, studio i całe
zaplecze potrzebne do realizowania programów informacyjnych i publicystycznych. O pracy tutaj
marzyli chyba wszyscy studenci dziennikarstwa i wielu dziennikarzy, nawet jeśli się do tego nie
przyznawali. DTV była na fali, miała dobrą oglądalność i wpływy z reklam, co z kolei przekładało
się na bardzo dobre zarobki pracowników, szczególnie w takich programach jak Raport Dnia. Do
sali ostatni wszedł mistrz ceremonii, kapłan, prowadzący i redaktor naczelny Raportu Dnia w jednej
osobie – Ludwik Tokarczyk. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś lub kogoś nie brakuje.
– Witam wszystkich. Na początek dobra informacja: wczoraj znowu walnęliśmy
konkurencję.
Rozległy się brawa, Tokarczyk gestem uciszył podwładnych. Kolegium redakcyjne
najpopularniejszego programu informacyjnego w kraju mogło się zacząć. Dla każdego – począwszy
od producentów, poprzez reporterów, a na wydawcach skończywszy – jest jasne, że tylko śmierć
może być wystarczającym usprawiedliwieniem nieobecności na porannej naradzie. Poczucie misji,
znaczenia i wyjątkowości połączone z wyścigiem do dupska redaktora naczelnego. Kto pierwszy,
kto głośniej przytaknie, kto wyrwie dla siebie jak najlepszy temat. Podczas kolegium zapadają
najważniejsze decyzje dotyczące kolejnego wydania sztandarowego programu DTV. Nadawany jest
od poniedziałku do piątku o 21.00. Średnia oglądalność sześć milionów widzów. W kraju wtórnych
analfabetów nieczytających gazet Raport Dnia to jedno z głównych źródeł informacji. Olbrzymia
siła oddziaływania przekłada się na wpływy polityczne i biznesowe. Tworzący ten program wiedzą
o tym i świadomie z tego korzystają. Wywiad z panem premierem? Proszę bardzo. Story o nowo
narodzonym dziecku znanej piosenkarki? Nie ma problemu. Prezydent gra w tenisa? Oczywiście.
Dlatego też większość tych, którzy zasiadają przy redakcyjnym stole Raportu Dnia, uważa się za
wybrańców, kreatorów rzeczywistości i strażników demokracji. Politycy tylko utwierdzają ich
w tym przekonaniu. Gdy rzecznik rządu planuje wieczorne wystąpienie premiera, jego czas
uzgadnia z wydawcami Raportu Dnia, tak by możliwie największe fragmenty ukazały się na
antenie. Prezydent leci na wakacje, towarzyszy mu kamera DTV. Gdy minister skarbu odmówił
wypowiedzi, usłyszał od producenta, że tacy politycy źle kończą. Następnego dnia przepraszał i był
do dyspozycji. Prawie każda ustawka, każdy „przeciek” i pseudonews polityczny najpierw trafia do
DTV, a dokładnie do Ludwika Tokarczyka, ulubieńca ludu i establishmentu. Szeptano
o zakrapianych imprezach, jakie wspólnie z politykami i celebrytami urządzał Tokarczyk –
panienki, wódka i rock’n’roll. Jednak nigdy nic nie wyciekło do prasy. Mógł więc spokojnie
odgrywać rolę przykładnego męża i ojca. Albo miał szczęście, albo wpływowych mecenasów,
którzy dbali o to, by ich pupilowi nic się nie stało. Ludwik czuł się więc bezkarny. Romanse
z asystentkami, wyciszone historie z molestowaniem, jazda po pijanemu – ciemna strona
Tokarczyka, tak jak ciemna strona Księżyca, była niewidoczna dla ludzi. Ten pochodzący
z Olsztyna blondyn o zniewalającym uśmiechu i wyglądzie modela był uosobieniem sukcesu, i to
przez wielkie S. Dowodem na to, że każdy może wspiąć się na szczyt, a Polska jest krajem wielkich
możliwości dla ludzi biorących sprawy w swoje ręce. Kasa, popularność, prezencja. Niejedna matka
i niejeden ojciec oddaliby swoje córki w jego ręce, o ile one same nie zrobiłyby tego wcześniej.
Zresztą to samo uczyniłoby wiele kobiet pracujących w Raporcie Dnia. Tokarczyk nie miał
przyjaciół w redakcji, trzymał wszystkich na dystans. Był megagwiazdą, a reszta miała na niego
zapieprzać. Jego chamskie zachowanie wobec podwładnych mogło momentami dziwić, bo był
szalenie inteligentny. Znał biegle trzy języki, skończył dziennikarstwo i prawo. Dużo czytał
i czasami uwielbiał popisywać się swoją erudycją. Właśnie rozpoczęło się kolejne przedstawienie.
– Marek Aureliusz mawiał, że człowiek, który się boi, nie żyje, tylko wegetuje.
Słuchając filozoficznego wywodu Tokarczyka, Artur Solski kręcił z niedowierzaniem
głową. Poprzedniego dnia zakończył dziennikarskie śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, ale nic
nie wskazywało na to, by jego materiał został wyemitowany. Zbyt ważnych ludzi dotyczyła ta
sprawa, by DTV i Tokarczyk odważyli się ją ujawnić. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by się
nie zastanawiał. Gdy ruszał Raport Dnia, ważny był widz i news, a nie brzuchaci panowie robiący
podejrzane interesy. To właśnie dzięki bezkompromisowemu działaniu program odniósł sukces.
Ludzie mogli zobaczyć to, czego nikt inny nie odważyłby się pokazać. Demaskowano polityków,
mafiosów i biznesmenów. Sam Solski zdobył kilka prestiżowych nagród za reportaże. To się jednak
skończyło. Najważniejsi stali się reklamodawcy wydający setki milionów złotych. Coraz więcej
spraw stawało się tematami tabu. Ale chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Co miesiąc
była pensja, a przynajmniej raz w roku – premia. Żyć nie umierać. Artura z rozmyślań wyrwał głos
naczelnego.
– I na koniec Arturek, nasz Bob Woodward. – Słaby, niewyrafinowany dowcip Ludwika
wywołał salwę śmiechu życzliwych koleżanek i kolegów.
– Mam tę sprawę, o której ci wczoraj mówiłem. Afera w PZU – rzekł Solski. Dziesięć lat
w dziennikarstwie śledczym nauczyło go wiele o ludziach i ich zachowaniach. Nie zdziwiły go
więc słowa, które usłyszał.
– Nie, nie! Afery gospodarcze nie interesują naszych widzów – powiedział Tokarczyk.
Mimo grymasu obrzydzenia, który miał dodać mocy jego słowom, nie wyglądał na swoje 42 lata.
Miał wysportowaną sylwetkę, zdrową opaleniznę i białe zęby. Ludwik Tokarczyk, przez co
odważniejszych współpracowników nazywany po cichu Kenem, rozejrzał się po sali. Grupa
reporterów i producentów patrzyła w niego jak w obraz. Absolutne poczucie władzy i panowania
nad sytuacją. Jaśniepan, plastik fantastik. Przymknięcie oczu, chwila zadumy, westchnienie;
nadszedł czas na słynną sentencję Tokarczyka. – Tylko prosta story, gramy na emocjach. To się
najlepiej sprzedaje. W dupie mam jakieś skomplikowane przekręty prywatyzacyjne. Liczy się
oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu i krwi.
Zrozumiałeś, Solski? Do roboty, mamy dziś program do zrobienia. – Uśmiech i porozumiewawcze
mrugnięcie do ludzi przy stole.
– Ale to jest gruba afera z dużymi politycznymi nazwiskami w tle. – Wywołany po
nazwisku reporter nie zamierzał potulnie słuchać. – Nawet w tabloidach od czasu do czasu
pojawiają się poważne newsy…
Opalona twarz Tokarczyka, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zrobiła się jeszcze
ciemniejsza i czerwona. Wyglądał jak ugotowany burak. Wściekłość w oczach i zaciśnięte szczęki.
Artur Solski nie musiał wykorzystywać swojego niewątpliwego reporterskiego talentu, by dobrze
wiedzieć, co doprowadza jego szefa do furii. Wiejski, zakompleksiony playboy. Mimo wysokiej
oglądalności z roku na rok Raport Dnia coraz bardziej przypominał tabloid, co wytykali
Tokarczykowi komentatorzy nawet najbardziej przychylnych mu gazet. Nic bardziej nie wkurzało
Ludwika. Z jednej strony strasznie zależało mu na zdaniu warszawki i środowisk opiniotwórczych,
z drugiej chciał robić program dla mas, bo jego idące w setki tysięcy złotych premie zależały od
oglądalności. Zaczęło się od małych kompromisów, a skończyło przeformatowaniem programu, tak
by schlebiał najniższym gustom. Dlatego Tokarczyk sam przed sobą zaprzeczał, że Raport Dnia
staje się brukowcem. Rozdarty między tanią popularnością a opiniotwórczością alergicznie
reagował na hasło „tabloid”. Wśród zebranych przeszedł szmer i zapanowała cisza. Solski nie
zamierzał odpuszczać. Zbyt dużo czasu poświęcił na dokumentację materiału o przekrętach przy
prywatyzacji PZU, by jego praca trafiła do kosza.
– Jeśli chcesz, mogę ci to rozrysować. To prosta story – powiedział, naśladując intonację
Tokarczyka. – Nawet ty jesteś w stanie to zrozumieć.
Pojedyncze parsknięcia i porozumiewawcze spojrzenia. Houston we have a problem. Solski
grał ostro, nawet bardzo. Oczy publiki skierowane były teraz na naczelnego. Już dawno nikt
z zespołu nie wykazał się taką niesubordynacją. Tokarczyk osiągnął temperaturę wrzenia –
zaciśnięte pięści i usta mówiły wszystko, nawet jego legendarny przedziałek nie był już taki
nienaganny. Było jasne, że albo sam dostanie wylewu, albo wyleje Solskiego. Podniósł się
i doskoczywszy do reportera, stanął za nim.
– Nie… będę… powtarzał – słowa cedzone jedno po drugim – mam… w dupie… twój…
temat. Koniec kolegium, a ty – palec Tokarczyka dotknął głowy Solskiego – stawisz się za pięć
minut w moim gabinecie.
Artur miał ochotę złapać ten palec i go wykręcić, ale się opanował. Poczekał, aż sala
konferencyjna opustoszeje, i niespiesznie podniósł się z krzesła. Nie miał wiele czasu, by
zastanowić się nad taktyką rozmowy z szefem. Boss, hu… go boss. Idąc wyłożonymi wykładziną
korytarzami, trochę się uspokoił i uznał, że lepiej jednak nie eskalować konfliktu. Raty za dom
i samochód, żona i dwoje dzieci na utrzymaniu to wystarczające argumenty za tym, by w wieku 35
lat nie udawać młodego gniewnego. A może po prostu był koniunkturalistą. Może wolał żyć
spokojnie w ciepełku, niż walczyć o swoje racje i przekonania. Tak na pewno było wygodniej.
Tokarczyk czekał w swoim gabinecie z nogami na biurku, całkowicie mimochodem
eksponując nowe szyte na miarę buty. Cena minimum pięć tysięcy. Lekceważącym machnięciem
ręki przywołał Artura i wskazał mu miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Pan i władca
w swoim muzeum. Ściany gabinetu obwieszone były zdjęciami Ludwika z osobistościami z Polski
i całego świata. Tokarczyk z prezydentem, Tokarczyk z papieżem, Tokarczyk z Dalajlamą,
Tokarczyk z premierem. Brakuje zdjęcia z Bogiem? Solski usiadł i grzecznie czekał. Ludwik
Tokarczyk nie zamierzał się spieszyć. Spojrzał w oczy reportera i zobaczył w nich niepewność,
a może nawet lęk. Celebrował tę chwilę, wiedząc, że delikwent zrozumiał już swój błąd i czeka na
wyrok.
– Widzisz, Artur… ja cenię twoją pracę, ale dlaczego ty nie cenisz mojej? – zaczął niczym
ojciec chrzestny, obracając się w stronę półki, na której stało kilkadziesiąt statuetek różnych
dziennikarskich nagród. Solski widział tę kolekcję wiele razy i choć powtarzał sobie, że został
reporterem nie dla nagród, imponujący zbiór Tokarczyka budził zazdrość. Wystarczy być celebrytą,
prawdziwe dziennikarstwo nie popłaca. Artur wiedział, że teraz jego kolej. Musiał odegrać swoją
rolę w tym żenującym spektaklu.
– Ludwik… przepraszam, trochę mnie poniosło. Wiesz, jestem zmęczony, dużo czasu
poświęciłem na tę sprawę PZU… Jeszcze raz przepraszam.
Tokarczyk triumfował. Uśmiech, błysk w oku, podniesiona głowa.
– Artur, rozumiem, ale ty zrozum mnie. Po co zajmować się historią, którą badała już
sejmowa komisja śledcza i niewiele ustaliła? Komu potrzebne takie babranie się w prehistorii?
Solski słuchał z zaciśniętymi zębami. Kogo chronisz, dupku? Wiedział jednak, że to nie czas
na bohaterstwo. Ludwik trzymał go mocno za jaja, a w tej pozycji lepiej nie podskakiwać, bo
będzie bolało jeszcze bardziej.
– Ty jesteś tu bossem i pewnie masz rację – powiedział, spuszczając wzrok.
Naczelny niczym wyrozumiały ojciec pokiwał głową.
– Cieszę się, że to rozumiesz. Wiem, że jesteś zmęczony, mam więc dla ciebie coś soft.
Pojedziesz i zrobisz materiał o szeptuchach na Podlasiu. To takie baby, które czynią cuda
i uzdrawiają ludzi. Znajomy był ostatnio u jednej i podobno pomogła na problemy z kręgosłupem.
Temat w sam raz na weekend, trochę się zrelaksujesz. Nagrasz pacjentów, szeptuchy, łzy, radość,
do tego ładny obrazek z Podlasia… prosta story.
Solski podniósł głowę. Nie wierzył w to, co usłyszał. Szeptuchy? Ochujałeś?! Zrobiło mu
się ciepło, adrenalina zaczęła buzować. Złość, wściekłość. On, facet od afer polityczno-
gospodarczych, ma robić materiał o jakichś wioskowych wiedźmach uzdrowicielkach. Mocniej
złapał się krzesła. Gdyby nie to, pewnie by przyłożył Tokarczykowi w tę jego uśmiechniętą buźkę.
Przez chwilę walczył ze sobą, ale uznał, że jego żona Joanna miałaby uzasadnione pretensje, gdyby
wyleciał z pracy za pobicie szefa. Opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział tylko:
– Tak jest, szefie.
Specjalną wiązankę przekleństw i obelg pod adresem Tokarczyka – Ty jebany, pierdolony
w dupę kutasie! – zachował na inną okazję. Kurtyna w dół, przedstawienie skończone. Czas zbierać
ekipę na wyjazd.
3
28.09.2007
godzina 19.30
Młodszy inspektor Waldemar Darski lubił swoją pracę. Bycie gliną na Podlasiu,
w piętnastotysięcznym prowincjonalnym miasteczku, jakim były Siemiatycze, miało swoje plusy.
Żadnych wielkich afer i mafii. Facet w policyjnym mundurze budził tu respekt i był kimś. Obok
proboszcza, batiuszki i burmistrza najważniejsza persona. Co prawda także do Siemiatycz dotarła
ogólnopolska moda na obrażanie stróżów prawa, ale tylko nieliczni chcieli im wsadzać
przyrodzenie w dupę, o czym informowały litery CHWDP na murach miejscowego liceum. Jako
komendant powiatowy Darski miał pod sobą 40 funkcjonariuszy. Mogłoby ich być więcej, ale
zarobki mundurowych i niepewna przyszłość związana z przywilejami emerytalnymi nie zachęcały
młodych do wstępowania w szeregi policji. Co mądrzejsi lub bardziej operatywni wyjeżdżali
w poszukiwaniu pracy do Belgii. To był poważny problem, na który ci mądrale w Warszawie nie
zwracali uwagi. I nie chodziło wyłącznie o wakujące etaty. Praca w Belgii dawała pieniądze, ale
niszczyła rodziny. Rozpadały się małżeństwa, dzieci dorastały bez rodziców. Nie było chyba
rodziny w Siemiatyczach, z której ktoś nie pracował za granicą. Mężczyźni zazwyczaj trafiali na
budowy, kobiety zaś pracowały jako sprzątaczki lub opiekunki do dzieci. Ta zarobkowa emigracja
denerwowała Darskiego. Uważał, że lepiej klepać biedę u siebie, w domu, niż dawać sobą
poniewierać za kilka ojro. On z pewnością by nie wyjechał. Jebać w dupę tych wypacykowanych,
szwargoczących po francusku Belgów. On miał swój honor. A dla Polaka nie ma nic ważniejszego
niż honor.
Darski był z siebie dumny. Siedział za swoim biurkiem i patrzył na ścianę udekorowaną
dyplomami i wyróżnieniami. Uśmiechał się do siebie. Mimo braków kadrowych jego komenda
wypadała dobrze w statystykach. Przestępczość w dolnych strefach średniej krajowej, niezła
wykrywalność. Uznanie komendanta wojewódzkiego, pochwały od lokalnych polityków, kilka
odznaczeń. Darski robił to, co do niego należało, ani mniej, ani więcej. Pracy nie było zbyt wiele.
Pobliską granicę z Białorusią i związane z tym grube przestępstwa przemytnicze brała na siebie
straż graniczna. Policji zostawali drobni dealerzy narkotyków, domorośli złodzieje, awanturujący
się pijaczkowie, mężowie, którzy na żonach odreagowywali swoje frustracje, i kierowcy, którzy po
kilku głębszych wierzyli, że są drugim Robertem Kubicą. Poważne przestępstwa, na przykład
morderstwa, należały do rzadkości, co było o tyle dziwne, że miejscowi należeli raczej do krewkich
ludzi. Festyn lub impreza typu dancing, a sztachety szły w ruch. Na szczęście zazwyczaj wszelkie
awantury kończyły się na mordobiciu.
Darski nie miał większych zmartwień. Dorosła córka pracowała w jednej z renomowanych
warszawskich kancelarii prawnych. Był sam, nigdzie się nie spieszył. Żona, Ewa, zmarła kilka lat
wcześniej, problemy z sercem. Nie szukał nowej partnerki, choć podobał się kobietom i raz na jakiś
czas z tego korzystał. Uważał jednak, że w wieku 58 lat człowiek potrzebuje przede wszystkim
świętego spokoju. Nie chciał, by ktoś szwendał mu się po domu i meblował na nowo życie.
Kolacja, seks, śniadanie – to jego zdaniem w zupełności wystarczało, jeśli chodzi o bycie z kobietą.
Często, tak jak tego dnia, siedział do późna w swoim gabinecie. Lubił ciszę, która zapadała, gdy
budynek komendy pustoszał pod wieczór. Wypijał małe co nieco, rozmyślając o starych dobrych
czasach.
Karierę rozpoczynał w ludowej ojczyźnie, gdy policja nazywała się milicją. Tragiczne
wydarzenia na Wybrzeżu z grudnia 1970 znał jedynie z opowieści starszych kolegów, których
wysłano do Trójmiasta, by tłumili strajki. Może dlatego nie przywiązywał do tego, co się stało,
większej wagi. Sześć lat później, jak wszyscy studenci Wyższej Szkoły Oficerskiej Milicji
Obywatelskiej w Szczytnie, został wysłany do pacyfikowania robotniczych protestów w Radomiu.
Dwie osoby zginęły, kilkaset zostało rannych. Waldemar Darski nie był dumny z tego, że brał
udział w tych wydarzeniach. Tłumaczył jednak sobie, że nie miał wyjścia – gdyby odmówił
wykonania rozkazu, trafiłby za kratki. Poza tym, na ile pamiętał, sytuacja w Radomiu wymknęła się
spod kontroli. Wściekły tłum podpalił siedzibę komitetu wojewódzkiego partii, zaczęto też
plądrować sklepy. O ścieżkach zdrowia, jakie strajkującym zafundowali milicjanci, wolał nie
pamiętać. Bici pałami robotnicy idący szpalerami milicjantów – to był symbol tamtych krwawych
zajść. Pewnie dlatego Darski unikał później jak mógł polityki i mimo kilku propozycji pracy
w Warszawie został na Podlasiu. Staż w Białymstoku, później Hajnówka, Bielsk Podlaski i na
koniec rodzinne Siemiatycze. I choć czasami żałował, że nie poprowadził żadnej wielkiej sprawy
kryminalnej, którą żyłaby cała Polska, w gruncie rzeczy był zadowolony z tego, gdzie i kim jest.
Uśmiechnął się do swoich myśli. Nie licząc jego samego, w piątkowy wieczór dyżur na
komendzie pełniło pięciu ludzi. Cisza, spokój. Sięgnął po stojący na biurku kieliszek i nalał
schłodzonej wódki. Żadne tam farbowane gówno z mysich cipek. Szkło natychmiast zaszło
szronem. Zmrożona jak trzeba, lodówka w sekretariacie się przydała. Pierwszy łyk zawsze smakuje
najlepiej. Chłód wlał się do gardła, a po plecach przeszedł przyjemny dreszcz. Na popitkę łyk
słodkiej herbaty. Zapalił papierosa i nalał sobie jeszcze jednego. No to na zdrowie. Lekka euforia,
gdy we krwi zaczęło krążyć kilka dodatkowych woltów. Wymalowany na kremowo gabinet, który
pamiętał lepsze czasy, stał się przytulniejszy. Darski poczuł się bezpiecznie jak w domu. Ewa nie
lubiła, kiedy pił. Zawsze powtarzała, że przechlał swój talent. Teraz, gdy nie żyła, już nikt nie
zwracał mu uwagi; mógł oddać się swojemu nałogowi. Podwładni dbali, by wizerunek komendanta
zbytnio nie ucierpiał. Kryli go przed zwierzchnikami z komendy wojewódzkiej, a kiedy było trzeba,
odwozili do domu, by broń Boże nie prowadził po kilku głębszych. To nie mogło się dobrze
skończyć, dlatego Darski, zdając sobie sprawę z sytuacji i słysząc plotki na swój temat, postanowił
przejść w stan spoczynku. Po trzydziestu ośmiu latach służby, wliczając w to szczytnowską szkołę,
mógł się spodziewać godziwej mundurowej emerytury. Znowu się uśmiechnął. No to potasujemy
jeszcze. Trzecią serię przerwało młodszemu inspektorowi pukanie do drzwi. O tej porze?
Najchętniej udawałby, że go nie ma, kontynuując tak dobrze zapowiadający się wieczór. Niestety,
oficer dyżurny wiedział, że komendant nie opuścił biura. Musiało stać się coś ważnego.
– Wejść – rzucił Darski, schowawszy butelkę i kieliszek.
Do gabinetu wpadł sierżant Klukiewicz. Przepisowo zasalutował i natychmiast wypalił:
– Mamy topielca!
Darski się rozzłościł.
– Co wy mi, kurwa, jakimś topielcem głowę zawracacie?! Nie pierwszy i pewnie nie ostatni
w tym roku!
Klukiewicz zaczął się jąkać:
– A… a… ale ten nie ma twarzy…
– Co ty, Klukiewicz, wygadujesz? Topielec bez twarzy? Coście tam pili w dyżurce? Znowu
stary Terebuń bimber na komendę przynosi? Oślepniecie od tego gówna.
Sierżant ze zdenerwowania zaczął przebierać w miejscu nogami.
– No, bo on wygląda, jakby go ktoś najpierw w kwasie wykąpał. Nie ma twarzy.
– Gdzie jest ten topielec?
– Przy cerkwi w Koterce.
– Kto obstawia teren?
– Kilku chłopaków z prewencji. Na miejsce jedzie też ktoś z wydziału kryminalnego.
– Podstawcie mi samochód z kierowcą, obejrzę sobie tego topielca. Dajcie też sygnał do
Białegostoku, niech szykują na wyjazd chłopaków z laboratorium kryminalistyki. I połączcie mnie
ze strażą graniczną.
– Tak jest.
Klukiewicz szybko opuścił gabinet, nie chcąc wkurzać szefa swoim widokiem. Darski
sięgnął do szafki po służbowego glocka i policyjną odznakę. Przez chwilę ważył w ręku pistolet,
przymierzył i wycelował w stojący na oknie kwiatek. Odkąd kilka lat temu usiadł za biurkiem,
właściwie nie ruszał się na akcje w teren. Swego czasu najlepszy pies na Podlasiu dziś był tylko
wyliniałym kanapowcem. Choć nie musiał, postanowił jednak pojechać na miejsce, gdzie
znaleziono zwłoki. Może chciał sobie udowodnić, że jeszcze do czegoś się nadaje, a może było to
przeczucie, które ciągnęło go ku przeznaczeniu. Na wschodzie ludzie wierzyli w takie rzeczy.
Odezwał się czerwony telefon stojący na biurku. Komendant podniósł słuchawkę.
– Darski, słucham.
– Cześć, Waldek, tu Marek. – Dzwonił Winckiewicz, komendant straży granicznej
w Mielniku. To jego ludzie odpowiadali za kontrolę granicy i strefy nadgranicznej, a ich teren
pokrywał się częściowo z tym, na którym działali policjanci Darskiego.
– Witaj, Marku. Mamy trupa w Koterce, chciałem cię uprzedzić. – Znali się od wielu lat
i chyba przyjaźnili. Wspólne wypady myśliwskie, ryby, ogniska i zamiłowanie do szachów oraz
historii wojen napoleońskich – tak, można to było nazwać przyjaźnią.
– Dzięki, stary, ale już wiemy. Moi chłopcy byli przed chwilą na miejscu. Coś poważnego
się stało? – próbował wybadać Winckiewicz.
– Jeszcze nie wiem, ale dam ci znać, jak tylko coś ustalimy.
Ta odpowiedź wystarczyła Winckiewiczowi; wiedział, że kumpel opowie mu wszystko
w odpowiednim czasie.
– Gdybyś potrzebował wsparcia, daj znać. Jeden patrol na wszelki wypadek zostawiam
w Koterce.
– Dziękuję – powiedział Darski i zakończył rozmowę.
Czas ruszać. Komendant, ubrany w sweter i jeansy, zdjął z wieszaka czarną goreteksową
kurtkę z polarem. Wieczory były już chłodne. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć
piersiówki, którą dostał w prezencie od kolegów z lokalnego koła łowieckiego. Srebrna,
z wygrawerowanym żubrem, idealnie pasowała do wewnętrznej kieszeni kurtki. Uznał jednak, że
byłaby to przesada – napije się, jak wróci. Wyszedł przed komendę. Samochód już czekał.
4
28.09.2007
godzina 20.30
Najsłynniejsza podlaska szeptucha Wiera Popławska mieszkała w Orli, wsi położonej 200
kilometrów na wschód od Warszawy. Internet pełny był informacji o cudach, których miała
dokonać. Leczyła bezpłodność, astmę, artretyzm, reumatyzm, a nawet raka. Rozentuzjazmowani
pacjenci dzielili się swoimi doświadczeniami na internetowych forach. „Uzdrowiła moją córeczkę
z porażeniem mózgowym. Mała zaczęła mówić” – pisała Renata3. „Gdyby nie Wiera, do końca
życia jeździłbym na wózku” – podpisane Siedzący Byk. „Dzięki niej odzyskaliśmy wiarę w Boga.
Zmiany nowotworowe u naszej mamy cofnęły się” – informowała Nadzieja125. Oczywiście oprócz
wpisów świadczących o cudownych mocach podlaskiej szeptuchy były też podważające jej
zdolności jako uzdrowicielki. Tak czy inaczej, do małej, obitej białym sidingiem drewnianej chaty
w Orli zjeżdżały się tłumy z całej Polski. Nie było żadnych zapisów, ludzie czekali więc w kolejce
nawet po kilka godzin. Terapia Wiery Popławskiej była mieszanką modlitwy, egzorcyzmów,
odczyniania uroków i pogańskiej magii. Chory, który do niej trafiał, poddawany był serii zabiegów.
Zaczynało się od diagnozy. Stare, pomarszczone dłonie szeptuchy powoli, niczym skaner,
przesuwały się wzdłuż ciała pacjenta, poczynając od głowy, a kończąc na stopach. Bez zadawania
jakichkolwiek pytań uzdrowicielka wyliczała po kilku minutach konkretne dolegliwości
i schorzenia, które pokrywały się z wcześniejszą diagnozą lekarską. Już samo to wywoływało
zdumienie i wzmacniało wiarę ludzi w jej nadprzyrodzone zdolności. Później rozpoczynała się
trwająca kilkanaście minut modlitwa. Szeptucha zwracała się w niej do Boga i świętych o pomoc
dla chorej osoby. Następnie na głowie pacjenta kładła lnianą szmatę i źdźbła wysuszonego lnu. Po
kolejnej szeptanej modlitwie len był podpalany płomieniem świecy. Wypalał się szybko, a popiół
unosił się w powietrze. I tak właśnie symbolicznie ciało pacjenta opuszczały wszelkie dolegliwości.
Zależnie od potrzeby na koniec chory dostawał do wypicia specjalny wywar z ziół i ciastko, które
miał zjeść lub zostawić przy pierwszej napotkanej przydrożnej kapliczce. Artur Solski czytał swoje
notatki i kręcił z niedowierzaniem głową.
Z nielicznych zdjęć zamieszczonych w sieci patrzyła na niego stara kobieta o łagodnym, ale
przenikliwym spojrzeniu. Na każdej fotografii Wiera Popławska miała na głowie chustę
z wplecionymi w nią kwiatami. Jak twierdzą miejscowi, szeptuchy zajmują się nie tylko leczeniem
i odczynianiem uroków, ale potrafią też urok rzucić. Wówczas narzeczeni się rozstają, krowie
mleko kiśnie, a gospodarz cały roczny plon może stracić.
Hen, daleko za bagnami,
tam, gdzie cisza włada głucha,
w puszczy z prastarymi pniami
sędziwa żyje Szeptucha.
Solski był wściekły, że otrzymał taki temat. Co ja, kurwa, tu robię? Spojrzał na swojego
kamerzystę Wojtka Kowala, który z zaciętą miną prowadził służbową toyotę. Droga krajowa numer
62, którą właśnie jechali, krajowa była tylko z nazwy. Nawet jak na polskie, nie najwyższe
standardy ta droga była fatalna. Każda kolejna dziura, koleina i wyrwa w asfalcie dawała znać, że
oto wjechałeś do Polski B, albo i C. Tu nie planowano wielkich drogowych inwestycji, bo nie było
takiej politycznej potrzeby. Ministrowie i wpływowi parlamentarzyści pochodzili z innych
regionów i to właśnie tam płynął strumień dotacji na rozwój infrastruktury. Podlasie mogło się
pochwalić jedynie Puszczą Białowieską i żubrami.
– Może staniemy na popas? – zaproponował Artur, gdy zbliżali się do Siemiatycz. Do celu
mieli już tylko kilkadziesiąt kilometrów.
– Nie, stary, dzięki. Droga pusta, jedźmy dalej. Szybko zrobimy, szybko wrócimy –
powiedział filozoficznie Kowal.
Ta maksyma spodobała się Solskiemu. „Szybko zrobimy, szybko wrócimy”. Tematowi
szeptuch nie zamierzał poświęcić ani minuty więcej, niż wymagały tego minimum dziennikarskiej
przyzwoitości i potrzeby telewizyjnego materiału.
– OK. W takim razie jedźmy dalej – powiedział.
Jednak ich podróż została nagle przerwana przez srebrną policyjną alfę
z wideorejestratorem.
– No to, cholera, pościgaliśmy się z czasem – stwierdził Kowal i zjechał na pobocze zgodnie
z poleceniem policjanta, który przez uchyloną szybę wymachiwał błyskającym czerwono białym
lizakiem.
Artur zacisnął zęby. Tokarczyk, szeptuchy, Podlasie, DTV, a teraz jeszcze to – miał dość.
Do tego czuł, że przestaje działać rudotel, silny lek przeciwlękowy, który zażywał kilka razy
dziennie, zdecydowanie przekraczając zalecaną przez lekarza dawkę. Sięgnął do kieszeni, w której
zawsze miał opakowanie tabletek. Wziął jedną i popił wodą z butelki. Spokojnie, za piętnaście
minut będzie dobrze. Zgięty na fotelu pasażera wyglądał jak cień samego siebie. Postanowił jednak
wysiąść i pomóc koledze w negocjacjach z policją. Liczył na to, że jego choć trochę znana gęba
złagodzi gniew panów z drogówki i skończy się na pouczeniu. Wolnym krokiem ruszył w kierunku
radiowozu. Mimo swoich 180 centymetrów sprawiał wrażenie dużo niższego niż w rzeczywistości.
Przygarbiony, z pochyloną głową, zmierzwionymi rudymi włosami i przekrwionymi oczami nie
przypominał przebojowego reportera, który w swojej karierze ujawnił kilka dużych afer, wchodząc
w drogę politykom, biznesmenom i mafii. Tragicznego obrazu dopełniało ubranie. Wyglądało,
jakby jego właściciel spał w nim przez ostatnie trzy noce, a później zrobił z niego legowisko dla
psa. Artur dałby wiele, by tak rzeczywiście było, ale trudno dwugodzinną drzemkę nazwać snem.
Przewracał się z boku na bok, a byle szelest czy puknięcie wbijało się w głowę i nie pozwalało
zasnąć. Tylko ktoś, kto tak jak Solski cierpiał na bezsenność, wie, jaką katorgą jest leżenie na
plecach i patrzenie całą noc w sufit. Zamiast snu rozpoczyna się gonitwa myśli. Obrazy
i wspomnienia przewijają się niczym na karuzeli i nie można ich zatrzymać. Nie pomaga
zamknięcie oczu ani ich otwarcie. A gdy umysł jest bliski obłędu, przychodzi coś znacznie
gorszego – irracjonalny strach, lęk, który mrozi i paraliżuje. Człowiek chciałby już umrzeć.
Wszystko, byle tylko przestać wsłuchiwać się w bicie swojego serca z paniczną myślą, że za chwilę
się ono zatrzyma. Lęk przed śmiercią i modlitwa o nią jednocześnie. Niczym u samobójcy, który
chce skoczyć z dachu, a jednak boi się i kurczowo trzyma się życia. Potężny lęk, który niczym
powrozy krępuje, doprowadzając człowieka na skraj obłędu. Joanna mówiła, że to minie. Jej
zdaniem problemy ze snem to chwilowy kryzys związany ze stresem i frustracjami, jakie Artur
przeżywał w pracy. On przytakiwał, uśmiechał się, ale nie mówił ukochanej wszystkiego. Nawet
Joanna nie wiedziała, że jego problemy zaczęły się już kilka miesięcy temu i nie chodziło tylko
o bezsenność.
– Oooo, kogo moje oczy widzą. Pan Solski, redaktór Solski – powitał Artura przyjazny
męski głos. Ze srebrnej alfy wysiadł rozradowany policjant, który wyglądał, jakby spotkał właśnie
przybysza z kosmosu. Nawet skwaszona mina dziennikarza nie zgasiła tego entuzjazmu.
– Tak, to ja – potwierdził Artur.
– Ja pierdykam, żona mi nie uwierzy, że z panem rozmawiałem. Oboje uwielbiamy pana
reportaże. Nazywam się Matuszczak, młodszy aspirant Matuszczak. – Policjant niemal podskoczył
z radości.
– Bardzo się cieszę, proszę pozdrowić małżonkę. – Solski nie miał ochoty na pogawędkę
z lokalnym stróżem prawa. Wieczorny chłód dawał mu się we znaki. Uścisk dłoni, ukłon i do
widzenia. Chciał jak najszybciej zrobić swoje, wrócić do domu, do Joanny i dzieci, i zamknąć się
przed całym światem.
– Co, jakoś aferę pan u nas wykrył? Pewnie były burmistrz nawykręcał. Ja zawsze
chłopakom mówiłem, że z nim to będą jeszcze problemy. Może chodzi o tę ziemię, co sprzedali pod
fabrykę? Złodzieje. – Aspirant Matuszczak splunął, by nikt nie miał wątpliwości, co myśli
o lokalnych politykach.
– Nie. Jadę do Orli zrobić reportaż o szeptuchach.
Odpowiedź tylko na chwilę ostudziła śledczy zapał Matuszczaka.
– No to ja mam dla pana redaktóra prawdziwy temat, a nie tam jakieś cuda-niewidy. – By
dodać wagi swym słowom, porozumiewawczo mrugnął do Solskiego.
Reporter z rozbawieniem patrzył na swojego nowego pomocnika. To dopiero będzie duet,
jak Batman i Robin. Zwyciężyła jednak dziennikarska ciekawość.
– Słucham.
Policjant podszedł bliżej, rozejrzał się, upewniając, czy nikt ich nie słyszy, i wyszeptał:
– W Koterce, przy białoruskiej granicy, znaleźli właśnie trupa bez twarzy. Słyszeliśmy
przed chwilo na radiu. Wygląda, jakby jaki Hannibal się z nim zabawił. Podobno fachowa robota.
Mówio, że to mafijne porachunki.
– Ile stąd do tej… Kocerki? – Artur nieco się ożywił. Był niczym pies myśliwski obudzony
z drzemki i węszący za zwierzyną.
– Koterki – poprawił go policjant. – Będzie ze dwadzieścia kilometra. Na rondzie przed
Siemiatyczami pojedzie prosto na Adamowo, a stamtąd dalej do samej granicy. Prosto jak w mordę
strzelił. – Matuszczak aż pęczniał z dumy. On, młodszy aspirant, pomógł znanemu redaktórowi
z Warszawy.
– A co z mandatem? – Artur zachował czujność.
– Tym razem darujemy i zakończy się pouczeniem. – Kolejne porozumiewawcze
mrugnięcie.
– Bardzo panu dziękuję. – Solski uścisnął dłoń młodszego aspiranta, jeszcze raz kazał
pozdrowić żonę i wsiadł do toyoty.
– Wielkie dzięki, stary. Uratowałeś mi dupsko. Gdzie jedziemy? – spytał Kowal, który
słyszał rozmowę z policjantem.
Solski milczał. Nie był pewny, na ile rzeczywiście ciekawa może być sprawa, o której
dowiedział się przed chwilą. Trup, szeptucha… trup.
– Do Koterki. Wpisz w GPS i zasuwamy – powiedział.
– A co z materiałem o szeptuchach? – dopytywał się operator, zdając sobie sprawę, że taka
samowolka nie wszystkim się spodoba. – Może zadzwońmy chociaż do wydawcy. Po co
wysłuchiwać krzyków Kena. Wiesz, jaki on jest mendowaty.
– Pieprzyć to. Niech Ludwiczek sam zajmie się szeptuchami. – Solski odzyskał wigor, choć
właściwie sam nie wiedział, czy robi to, aby wkurzyć Tokarczyka, czy aby udowodnić sobie, że
mimo problemów ze zdrowiem potrafi jeszcze błysnąć. A może było to przeczucie, które ciągnęło
go ku przeznaczeniu. Na wschodzie ludzie wierzą w takie rzeczy.
5
28.09.2007
godzina 21.00
Policyjne światła odbijały się na niebieskich ścianach małej drewnianej cerkwi, tworząc
fantazyjne wzory i kształty. Górująca nad otoczeniem cerkiewna wieżyczka, zwieńczona miedzianą
kopułą i krzyżem, przywodziła na myśl latarnię morską. Na okolicznych bagnach leżała mgła, którą
wydobywała z mroku migocząca niebieska poświata. Wszystko to nadawało temu miejscu klimat
skandynawskiego filmu kryminalnego, mrocznego, z dominującym niebieskim kolorem. Brakowało
jedynie deszczu. Zamiast tego efekt grozy potęgowały dziesiątki krzyży, które wierni ustawiali od
lat wokół cerkwi w Koterce jako wota dziękczynne, a które teraz kładły się cieniem na jej ścianach.
– Zimno, do cholery. – Inspektor Darski zaczął żałować, że opuścił swój ciepły gabinet
i przyjechał na to wydmuchowo. Dopóki wypity na komendzie alkohol krążył we krwi, dawało się
wytrzymać, teraz jednak wyraźnie brakowało paliwa. Piersiówka bardzo by się przydała.
– Mamy już jesień, panie komendancie – zauważył sierżant Klukiewicz, patrząc z dumą na
szefa, jakby rozwiązał właśnie zagmatwaną kryminalną zagadkę.
– Brawo, Klukiewicz. Znacie się już na kalendarzu i porach roku. To może powiecie mi coś
teraz o tym trupie, który postanowił popływać w bajorku obok cerkwi, przy okazji rozbierając się
do rosołu czy raczej do kości – powiedział Darski, obchodząc mały staw ogrodzony przez jego
ludzi policyjną taśmą. Właściwie było to bardziej oczko wodne. Dobry skoczek w dal nie miałby
zapewne problemu, by pokonać je jednym susem.
– Denata znalazł dwie godziny temu, czyli około dziewiętnastej, Witek Zborski, ten, co ma
tartak przy drodze do Adamowa – zaczął Klukiewicz.
– A co on robił na tym wygwizdowie w piątek wieczorem? – zapytał inspektor, patrząc na
cerkiew stojącą niemal dokładnie na polsko-białoruskiej granicy, w leśnej głuszy. Do najbliższych
ludzkich siedlisk było kilka kilometrów.
– Początkowo mówił, że przyjechał po wodę dla chorej matki – wyjaśnił Klukiewicz
i wskazał przycerkiewną studnię. Już od ponad 150 lat wierzono, że woda z niej ma moc
uzdrawiania chorych. Setki osób przyjeżdżały co roku tu, na sam kraniec Polski, tylko po to, by się
jej napić albo zabrać ją dla swoich bliskich w potrzebie.
– Nasz Witek to ma chyba sokoli wzrok, że spod tej studni z jakichś trzydziestu metrów
zobaczył trupa w bajorku – powiedział Darski. – A może on jasnowidzem jest?
– Tak też mu chłopaki od nas powiedzieli. No to on się przyznał, że po bimber przyjechał.
Kiedy w zeszłym roku zwinęliśmy mu aparaturę w tartaku, przeniósł produkcję gorzały do lasu.
Taka mała spółka ze Stachem Kulebiakiem. Wiadomo, im bliżej końca roku, tym interes lepiej się
kręci. Zapasy na święta trzeba robić. Ktoś pędzi, by wypić mógł ktoś. – Sierżant Klukiewicz aż się
roześmiał ze swojego bon motu.
Darski tylko pokręcił głową.
– No dobra, a ten trup to co? Za dużo wypił?
– Aaa, tego trupa to im ktoś do magazynu podrzucił. Znaczy Witek i Stach, nauczeni
przykrym doświadczeniem, że lepiej nie trzymać bimbru tam, gdzie się go produkuje, postanowili
napełnione baniaki chować tu, w stawie koło cerkwi. Na jesieni ruch w pobliżu niewielki i raczej
mało prawdopodobne, by ktoś nagle zapragnął się tu wykąpać.
– No to się pomylili – skwitował Darski. Rozglądał się i czekał na ciąg dalszy opowieści
Klukiewicza.
– No więc Witek wszedł na pomost i nachylił się, by bosakiem wyciągnąć spod wody sznur,
do którego przyczepione były baniaki. Ale zamiast liny wyciągnął tego tam. – Sierżant wskazał
w kierunku pomostu, na którym leżało ciało, i kontynuował: – Niewiele się zastanawiając, wziął
nogi za pas i pognał do Stacha. Po krótkiej naradzie uznali, że lepiej będzie powiadomić nas
o makabrycznym znalezisku, bo prędzej czy później i tak do nich trafimy.
Na pomoście na brezentowej płachcie leżało ciało wyciągnięte z wody przez policyjnych
techników. Komendant ruszył w tamtą stronę. Dopiero z bliska widok był naprawdę makabryczny.
Waldemar Darski, gliniarz z prawie czterdziestoletnim stażem, widział w swoim życiu wiele
trupów. Ale czegoś takiego nie oglądał nigdy, nawet na szkoleniach. Stojący tuż za komendantem
Klukiewicz, który też jeszcze nie widział wyciągniętych zwłok, niczym małe dziecko wyjrzał zza
pleców szefa, by przypatrzyć się niecodziennemu znalezisku. Jego oczy natychmiast zrobiły się
wielkie, a ręka automatycznie zasłoniła usta; sierżant całą siłą woli powstrzymywał nadchodzące
torsje. Jego żołądek wyraźnie nie dawał sobie rady z tym, co widziały oczy. Zjedzone na kolację
sałatka warzywna i śledź szukały sobie wyjścia.
– Weźcie go stąd, zanim mi tu wszystko zarzyga – rozkazał Darski, po czym pochylił się
nad zwłokami. – Więcej światła – zaordynował.
Posterunkowy udający tyczkę do podtrzymywania taśmy dopiero po chwili zorientował się,
że słowa te skierowane były do niego. Podskoczył jak oparzony, pociągając za sobą kable
i przewracając misterną, ale bardzo prowizoryczną konstrukcję oświetleniową. Pięć dużych
policyjnych halogenów zatańczyło niebezpiecznie, reszty dokonała grawitacja. Lampy roztrzaskały
się z hukiem. Część wylądowała w stawie, reszta na pomoście. Wszędzie porozrzucane były
drobinki szkła.
– Jezu, jak można pracować w tych warunkach!
Mimo ciemności, które zapadły, nikt nie wątpił, że komendant Darski osiągnął właśnie
temperaturę wrzenia. Był niczym reaktor w Czarnobylu tuż przed eksplozją. Zaległa cisza, wszyscy
wstrzymali oddech. Było jasne, że pierwszy, który się teraz napatoczy Darskiemu, będzie miał
przechlapane, i to na dobre.
– Możemy jakoś pomóc? – Głos jakiegoś szaleńca przerwał ciszę. To nie był nikt
z komendy w Siemiatyczach. – Możemy jakoś pomóc? – Słowa dobiegły od strony parkingu
i w migoczących policyjnych światłach trudno było rozpoznać, kto je wypowiedział.
– A to, do cholery, kto znowu?! – komendant Darski eksplodował.
Solski patrzył na rozgrywającą się przed cerkwią scenę z olbrzymim rozbawieniem. Było
widać, że tutejsi śledczy nie mieli okazji popaść w rutynę, jeśli chodzi o zabezpieczanie miejsca
zbrodni. Morderstwa musiały się tu zdarzać rzadko, łatwiej pewnie było spotkać żubra w lesie. Poza
trzema policjantami reszta chodziła z miejsca na miejsce, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć.
Na wszelki więc wypadek ten, kto mógł, chował się do radiowozu albo z dala od całego
zamieszania gawędził z kolegą na papierosie. Artur nie musiał tłumaczyć Kowalowi, co ma robić.
Nagranie z partyzanta. Pracowali ze sobą wielokrotnie. Operator wziął kamerę, wyłączył diodę,
która sygnalizuje nagranie, i odpalił sprzęt. Trzymał kamerę nisko, na wysokości pasa, jakby od
niechcenia. Wprawiona ręka potrafiła jednak nawet z tej dziwnej pozycji nagrać bardzo dobry
materiał. A Kowal miał właśnie taką rękę. Ludzie nieobyci z telewizyjnymi sztuczkami, czyli
większość, zwracają uwagę na kamerę tylko wtedy, gdy operator trzyma ją na ramieniu i patrzy
w wizjer. Błąd! W tej robocie wszystkie chwyty są dozwolone, o czym ofiary dowiadują się już po
fakcie, widząc w telewizji swoją głupią minę i jeszcze głupsze wypowiedzi.
Solski miał pełne zaufanie do Kowala, ale na wszelki wypadek wpiął sobie w kurtkę ukrytą
kamerę. Przezorny zawsze okablowany. Swego czasu dzięki „skrytce” zarejestrował spotkanie
przewodniczącego Sejmowej Komisji Sprawiedliwości z ludźmi od jednorękich bandytów. Poseł
popierał przygotowane przez mafiosów zmiany w ustawie hazardowej. Gdyby nie ukryta kamera,
sprawy by nie było. Obiektyw i mikrofon wmontowane były w znaczek DTV i połączone kablem
z dyskiem USB. Dziesięć godzin nagrania z obrazem i dźwiękiem. Solski sięgnął do torby po
jeszcze jedno urządzenie. Kamera typu GoPro. Niewielkie, mieszczące się w dłoni pudełko
nagrywało obraz jakości HD i dźwięk. Było odporne na wstrząsy i wodę. Często wykorzystywał je
do nagrywania szerokich planów, które mógłby wykorzystać później w materiale jako przebitki,
a które dawały widzom pojęcie o miejscu zdarzeń. Artur uruchomił kamerę i zostawił ją na dachu
samochodu. Będą mieli piękną panoramę cerkwi i miejsca zbrodni. Teraz byli gotowi do działania.
– Jezu, jak można pracować w tych warunkach!
To był głos rozpaczy. Artur szybko zorientował się, o co chodzi. Ktoś wywrócił
konstrukcję, na której zamontowano halogeny. Było jasne, że komuś się dostanie. Solski postanowił
wykorzystać chwilowy chaos. To była jedyna szansa, by zbliżyć się do trupa na tyle, żeby coś
zobaczyć i nagrać. Idziemy na rympał.
– Możemy jakoś pomóc? – zapytał, maszerując w kierunku stawu, gdzie jak przypuszczał,
były zwłoki. Jego operator nie czekał na polecenia; wiedział, co ma robić. Oddzielił się od niego, by
korzystając z zamieszania, obejść łukiem staw od drugiej strony. Wystarczy, by zbliżył się na dwa
metry. Odpali lampkę na kamerze i na pewno coś nagra. – Możemy jakoś pomóc? – Artur
powtórzył pytanie.
– A to, do cholery, kto znowu?! – komendant Darski eksplodował, gdy Solski znalazł się
w zasięgu świateł policyjnych latarek. – Moja matka i jej koleżanki z kółka różańcowego lepiej
zabezpieczyłyby teren niż wy, gamonie. Co on tu robi?
Nikt za bardzo nie wiedział, kim jest rudzielec w wojskowej kurtce i co tutaj robi, toteż nikt
się nie odezwał. Solski pewnie parł naprzód.
– Kim pan jest? – spytał Darski.
– Artur Solski, Raport Dnia DTV.
– Tego jeszcze brakowało…
Komendant zakrył twarz rękoma. To jakaś tragifarsa. Jak na sygnał do akcji wkroczył
Kowal. Odpalił lampkę na kamerze i z najmniejszej możliwej odległości zaczął filmować to, co
leżało na pomoście. Nie trwało to zbyt długo, bo policjanci przestali już udawać postaci z muzeum
figur woskowych i szybko odsunęli operatora z kamerą. Kowal musiał zobaczyć coś hardcorowego,
bo nie wyglądał dobrze i głęboko łapał powietrze. Szybko się jednak pozbierał i korzystając
z zamieszania, niepostrzeżenie wymienił dyski w kamerze. Brał już udział w podobnych akcjach
i wiedział, że za chwilę zostanie poproszony o oddanie nagranego materiału. Wtedy spokojnie
wyciągnie z kamery bezwartościowy czysty dysk. Niewiele ryzykował, bo policja nie miała
urządzenia, na którym mogłaby odtworzyć nagranie z cyfrowego dysku. Do tego potrzeba
specjalnych odtwarzaczy SONY. Te są jednak tak drogie, że ich zastosowanie ogranicza się do
profesjonalnego montażu telewizyjnego. Stary numer.
– Koniec tego burdelu. – Darski odzyskiwał kontrolę nad sytuacją. – Pan – wskazał
Solskiego – proszę do radiowozu. A pan – te słowa skierowane były do kamerzysty – proszę oddać
nagranie. Tajemnica śledztwa.
Artur wiedział, że protesty na niewiele się zdadzą. Grzecznie ruszył za komendantem, który
na odchodne kazał wezwać na miejsce kogoś ze szpitalnej kostnicy z samochodem do przewożenia
umarlaków.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – Waldemar Darski nie zamierzał być miły dla rudzielca
z telewizji. – Myślisz, że przyjechałeś na wiochę i będziesz pajacował? Mam w dupie to, kim jesteś
i dla kogo pracujesz.
Po tym wstępie Solski spojrzał na komendanta z odrobiną sympatii. Lubił twardych
zawodników, zresztą sam się za takiego uważał. Policjant wchodził na obroty.
– Oglądam twoje reportaże, ale tu na chleb nie zarobisz.
– To się dopiero okaże. – Solski postanowił być koncyliacyjny, ale bez przesady. – Pan zna
mnie, ale ja nie znam pana.
– Młodszy inspektor Waldemar Darski, zarządzam tym całym burdelem.
Artur domyślił się, że chodzi nie tylko o miejsce zbrodni, ale i komendę powiatową.
– Skoro już się znamy, może poda mi pan kilka faktów, które nie zaszkodzą śledztwu. Wie
pan: media, prawo do informacji… – Solski zrobił niewinną minę.
Darski otwierał już usta, by posłać gryzipiórkowi specjalny miks swoich ulubionych obelg,
ale z jego gardła nie wydobył się głos. Solski, nieco zdezorientowany, odwrócił się w kierunku,
w którym patrzył komendant. Błyskając niebiesko-czerwonymi światłami, nadjeżdżała kawalkada
czarnych terenowych samochodów. Arturowi przypominały auta Biura Ochrony Rządu. To
z pewnością nie była ekipa z kostnicy, która miała przyjechać po zwłoki.
6
28.09.2007
godzina 21.30
Na podłodze rosła sterta zużytych chusteczek, łzy nie przestawały płynąć, szloch i zaciśnięte
w bezsilnej złości dłonie wyrażały ból i smutek tak głębokie, że człowiek nie jest w stanie ich
opisać ani choćby wykrzyczeć. To stan, w którym nie ma już nadziei, pozostają samotność
i rozpacz. Nie ma świata, nie ma ludzi, jest tylko pustka, która zabiera wszystko z wyjątkiem bólu.
Tak właśnie czuła się Anna Kaliska, drobna blondynka skulona na kanapie w niemym krzyku. Nie,
to niemożliwe! Podniosła się i wyciągnęła rękę po leżące na ławie zdjęcie męża. Wojskowy
mundur, karabin na ramieniu i szelmowski uśmiech – kapitan Kaliski odpoczywa podczas patrolu.
Zdjęcie zrobiono na tle pałacu Saddama Husajna w Babilonie. Monumentalna rezydencja powstała
przy okazji propagandowej akcji Odrodzenie Babilonu. Na polecenie dyktatora rozpoczęto
rekonstrukcję tego legendarnego miasta ze specjalnie wypalonych cegieł z napisem „Wybudowano
przez Saddama Husajna, syna Nabuchodonozora, aby okryć chwałą Irak”. Polskie wojska już nie
stacjonowały w Babilonie; musiały go opuścić po protestach Irakijczyków. Oskarżali oni
Amerykanów i Polaków o niszczenie tego historycznego miejsca. Mieli trochę racji – to było tak,
jakby obce wojska zrobiły sobie obóz w Biskupinie, w zrekonstruowanej osadzie z epoki brązu.
Kompania kapitana Kaliskiego stacjonowała sto kilometrów na południe, w Diwanii. Babilon był
jednak wciąż w zasięgu działań operacyjnych polskiego kontyngentu.
Jeszcze przedwczoraj z nim rozmawiała, żartowali, planowali, co zrobią, gdy wróci na Boże
Narodzenie do domu. Robert jak zwykle świntuszył, tęsknił za nią. Do końca misji zostało mu tylko
70 dni. Boże, nieee! Święta spędzić mieli u rodziców Roberta, a sylwestra samotnie w domku
znajomych na Mazurach. Dopiero po powrocie Robert miał się dowiedzieć, że będzie ojcem. Ania
nie chciała mówić mu tego przez telefon. Od ponad roku starali się o dziecko. Dwa pierwsze
zabiegi in vitro były nieudane. Okazało się, że do trzech razy sztuka. Gdy lekarz poinformował
Annę, że jest w ciąży, ta wszystko od razu zaplanowała. Jej koleżanka ze szpitala miała drewniany
domek w Niedźwiedzim Rogu. W tym roku wyjeżdżała z rodziną na święta do Egiptu, więc bez
problemu pożyczyła Annie klucze. Miały być świece, na kolację tak uwielbiana przez Roberta
dziczyzna, ogień w kominku, seksowna bielizna, obowiązkowo czarna. A gdy już nacieszyliby się
sobą, zaczęliby planować przyszłość we troje.
– Będziemy mieli dziecko – wykrztusiła Anna, przyciskając do piersi zdjęcie męża.
W Orzyszu mieszkali od pięciu lat. Batalion Saperów to był pierwszy przydział Roberta po
szkole oficerskiej. Byli zadowoleni – w pobliskim Piszu mieszkali jego rodzice. Od wojska na
dobry początek dostali co prawda jednopokojowe mieszkanie z wnęką kuchenną i maleńką
łazienką, ale nie narzekali. Byli na swoim, a każde z nich mogło realizować się zawodowo. Anna
codziennie dojeżdżała autobusem 25 kilometrów do Pisza. Pracowała w tamtejszym szpitalu
powiatowym i robiła specjalizację z chirurgii ogólnej. Byli szczęśliwi. Wyjazd Roberta do Iraku był
szansą na podreperowanie domowego budżetu. Marzyli o dziecku i samochodzie. Kapitan Kaliski
załapał się na IX zmianę. Jego dowódca z Orzysza, wykorzystując znajomości w 1. Warszawskiej
Dywizji Zmechanizowanej, dokoptował go do grupy saperów wyruszających na misję do Iraku.
Wylecieli na początku lipca wojskową CASĄ. Żegnał ich sam minister obrony, który na potrzeby
telewizyjnej transmisji powtarzał po raz setny gładkie formułki o tym, jak to okupacja oddalonego
o kilka tysięcy kilometrów kraju zwiększa nasze bezpieczeństwo. Paplanina o terroryzmie
i światowym pokoju. Nikt już nawet nie zwracał uwagi na to, że w Iraku nie znaleziono broni
masowego rażenia, a przecież to była bezpośrednia przyczyna inwazji. Rzekome dowody na
istnienie jądrowego arsenału Saddama okazały się fikcją. Co gorsza, za panowania tego krwawego
dyktatora zginęło w Iraku zdecydowanie mniej ludzi niż w ciągu czterech lat misji nazywanej
stabilizacyjną. Operacja „Wolny Irak” kosztowała życie setek tysięcy cywilów i tysięcy żołnierzy.
To jednak nie było największe zmartwienie tych, którzy właśnie wybierali się na kolejną zmianę.
Anna pamiętała każdą chwilę pożegnania, ostatni pocałunek i łzy, które Robert ocierał jej
z policzków, zapewniając, że wróci cały i zdrowy. W pół roku miał zarobić więcej niż w kraju
przez dwa lata. Gdyby mogła cofnąć czas… ale nie mogła. Była bezradna i zrozpaczona. Panującą
w domu ciszę przerwał dźwięk telefonu. Anna nie odbiera, ma dość rozmów i pocieszania przez
ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia, przez co przechodzi. „Jak się czujesz? Taka tragedia! Jak się
trzymasz? O Jezu, co za strata!” Zakrywa głowę poduszką, nie ma siły, by wstać i wyłączyć aparat.
Zaraz i tak przestanie. Krótki pisk – włącza się automatyczna sekretarka.
– Tu Ania i Robert. Zostaw wiadomość, tylko niezbyt długą, bo jej nie odsłuchamy. – Głos
Roberta, ukochanego mężczyzny, którego już nie zobaczy żywego, kolejne strumienie łez.
Drugi pisk – ruszyło nagrywanie.
– Cześć, Aniu, tu Marek Chojnacki. Jeśli mogę jakoś pomóc… to daj znać… Proszę, jestem
do twojej dyspozycji. Mój numer 520-404-285.
Anna na chwilę przestaje płakać. Marek? Kiedyś, lata świetlne temu, łączyła ich wielka
namiętność, ale okazało się, że to nie wystarczy, by ze sobą być. Odkąd związała się z Robertem,
widziała go może raz albo dwa. O dwa razy za dużo. Miała wyrzuty sumienia, ale tłumaczyła to
sobie samotnością żony żołnierza, który jeździł na kolejne ćwiczenia i zagraniczne misje, oraz zbyt
dużą ilością wypitego alkoholu. Marek potrafił być czarujący. To jednak była przeszłość, dla niej
bez znaczenia, przynajmniej na razie… Oczy Anny znowu zachodzą łzami.
Ani, Julce i Łukaszowi – moim aniołom, które dodają mi skrzydeł
Prolog Mężczyzna był wściekły. Dzwonek telefonu przerwał mu sen. Początkowo próbował go zignorować, licząc na to, że dzwoniący da sobie spokój. Telefon milkł jednak tylko na chwilę i odzywał się na nowo. Niczym syrena alarmowa. To skojarzenie wywołało niepokój u mężczyzny. Uznał jednak, że jest przewrażliwiony, jak każdy pracujący w pogotowiu. Stres związany z pracą coraz częściej dawał mu się we znaki. W końcu trzydzieści lat spędził za kółkiem karetki reanimacyjnej. Kurwa mać, czy człowiek nie może mieć chwili tylko dla siebie? Całkiem już rozbudzony dał za wygraną i wygramolił się z łóżka. Podszedł do aparatu zawieszonego na ścianie w przedpokoju. Kolejny głośny dzwonek… Ręka wyciągnięta po słuchawkę… Jeszcze jeden… Wreszcie cisza, słuchawka przy uchu… – Czego? – mężczyzna nie krył irytacji. Dopiero co wrócił z całodobowego dyżuru, a ktoś nie daje mu spać. Przecież wszyscy wiedzieli, że nie należy go niepokoić, gdy ma dzień wolny. Ożeż kurwa. W piątkowy ranek nikt nie ma prawa mu przeszkadzać. – Pan Kaliski? – Głos w słuchawce brzmiał bardzo oficjalnie. – Tak, i co z tego? – Niepokój chwycił go za serce. Poczuł jego lodowaty chłód. Trzeba było nie odbierać. – Pan Andrzej Kaliski? Cisza. Krótkie, ledwo słyszalne potwierdzenie. Tak jakby chciał zaprzeczyć, tak jakby mogło to coś zmienić. Mężczyzna wiedział już, jakie będzie kolejne pytanie. – Czy jest pan ojcem kapitana Roberta Kaliskiego, urodzonego 12 sierpnia 1977 roku? Pytanie zadane przez anonimową osobę odbija się echem w głowie mężczyzny. Przebłyski wspomnień: Robert na rowerze, wspólna wyprawa na ryby, pożegnanie, ostatni uścisk. Nie, nie, nie. – Tak, to ja… – Mówi pułkownik Jastrzębski z 15. Mazurskiego Batalionu Saperów w Orzyszu. Mam do przekazania bardzo złą wiadomość… Robert, to znaczy kapitan Kaliski, zginął dziś rano w Iraku… Nieszczęśliwy wypadek, eksplozja w magazynie… Mężczyzna już nie słucha. Małe trzypokojowe mieszkanie robi się jeszcze ciaśniejsze i ciemniejsze. Brakuje powietrza, jest duszno. Syn, Irak, wojna, śmierć. Wszystko wiruje. Z szeroko otwartymi ustami mężczyzna wygląda jak wyrzucona na brzeg ryba, próbuje krzyknąć. Słychać jedynie charczenie. Grymas bólu wykrzywia jego twarz. Ciemność i kobiecy głos z oddali: – Andrzej, co się stało? Andrzej, powiedz coś! Na pomoc! Na pomoc!!!
1 12.09.2007 godzina 5.00 Miejsce to nazywano Sejfem i gdyby nie brak okien, wyglądałoby jak zwykłe eleganckie biuro, w sam raz dla kadry menedżerskiej średniego szczebla. Dominowały w nim kolor grafitowy i czerń. Żadnych zbędnych ozdób i dekoracji, które mogłyby rozpraszać pracowników. Typowy korporacyjny design z początku wieku mający tworzyć wrażenie komfortu i prestiżu. Wymyślony po to, by pracownik miał poczucie, że dostał się do strefy vipowskiej, tylko dla wybrańców. By nawet nie myślał, że gdzie indziej może być lepiej albo że w ogóle istnieje jakieś życie poza firmą. Sejf nie był jednak kolejnym inkubatorem na masową skalę hodującym klony, dla których praca jest ważniejsza od życia. Tu nie odbywały się wyścigi szczurzych zaprzęgów po nagrodę kwartalną, ubezpieczenie zdrowotne, miejsce parkingowe czy ciekawy wyjazd szkoleniowy. Wszystko to, co oplatało człowieka i jeszcze bardziej wiązało z firmą. Sens życia całego pokolenia i wyznacznik sukcesu – bonusy pozwalające chwalić się podczas grilla przed rodziną czy kolegami ze szkoły, którym nie udało się dostać pracy w szklanych korporacyjnych wieżach. O pracy w Sejfie nie wolno było opowiadać. To miejsce oficjalnie nie istniało, a wszystko, co działo się w nim, objęte było klauzulą „ściśle tajne”. Nie przechowywano tu pieniędzy, drogich kamieni czy złota. Ukryte było tu coś o wiele cenniejszego, coś, co w dzisiejszym świecie daje władzę – informacje. Ten, kto wie więcej, wygrywa konflikty zbrojne, kontroluje ludzi, firmy, a nawet całe społeczeństwa. Jeden przeciek, jedna wiadomość może obalić rząd albo zniszczyć karierę najpotężniejszego polityka lub biznesmena. Informacja to potężna broń. Ci, którzy nie potrafią zdobywać i chronić informacji, przegrywają. Sejf był miejscem, do którego trafiały informacje szczególnego typu: szyfrogramy od agentów, szpiegów i zaprzyjaźnionych służb, o ile w tym fachu takie w ogóle istnieją. Nazwiska, daty, kryptonimy – gdyby wpadły w niepowołane ręce, skutki byłyby katastrofalne nie tylko dla Agencji Wywiadu, która gromadziła tu tajne dane operacyjne. Bezpośredni dostęp do Sejfu miała wąska grupa osób: szefowie najważniejszych biur, trzech ludzi stojących na czele agencji oraz kilka osób ze specjalnymi certyfikatami bezpieczeństwa. Poza nimi nikt nie miał prawa wejść do tego pomieszczenia. Pokój o powierzchni trzydziestu metrów kwadratowych, o przeszklonych ścianach, obudowany był specjalną żelbetową konstrukcją. Całość mieściła się w podziemnym kompleksie pod siedzibą Agencji Wywiadu przy ulicy Miłobędzkiej w Warszawie. A dokładniej pod położonym na tyłach agencji stadionem Gwardii Warszawa. Za PRL-u był to klub milicyjny. Ktoś z resortu uznał, że sam stadion to zbytnie marnotrawienie cennego terenu w stolicy, i wpadł na pomysł, by pod murawą po cichu zbudować schron przeciwatomowy. Projekt realizowano oczywiście z myślą o ścisłym kierownictwie partii i bezpieki. W razie nuklearnego Armagedonu przywódcy mieli przetrwać, by móc przywrócić w kraju socjalistyczny ład i porządek. Zapewne przez przypadek wielu z nich miało i ma do dziś wille w tej okolicy. Po 89 roku nie bardzo wiedziano, co zrobić z olbrzymim tajnym schronem, który mimo upływu lat okazał się bardzo solidną konstrukcją. Czas transformacji przetrwał zdecydowanie lepiej niż klub, pod którego stadionem się mieścił. Ktoś w końcu dodał dwa do dwóch i wyszło mu cztery. Podziemna instalacja przeszła, co było najlogiczniejszym rozwiązaniem, we władanie najpierw Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, a później powstałej w jego miejsce Agencji Wywiadu. Schron
dostosowano do nowych potrzeb, tak by nikt i nic nie było w stanie przechwycić i odczytać informacji, które tu docierały. Porucznik Maciej Minkiewicz, niski, niepozorny facet z wąsem, był jednym z szyfrantów, którzy na co dzień pracowali w Sejfie. W pokoju stały dwa rzędy biurek, w sumie cztery stanowiska pracy, oraz drukarka. Oprócz tego była duża pancerna szafa zamykana na kod numeryczny. I nic więcej. Osoby tu pracujące nie mogły wnosić żadnych rzeczy osobistych. Torby, telefony, dyski, książki czy jedzenie zostawiano w tak zwanym przedsionku, pokoju, przez który przechodziło się do Sejfu. Minkiewicz odpowiadał za przyjmowanie i rozsyłanie raportów. Jego dyżur dobiegł końca jakąś godzinę temu, ale przysnął z nogami na biurku i teraz w pośpiechu zbierał się do wyjścia. Czuł się wymięty i tak wyglądał. Poranny zarost i sińce pod oczami dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy. Praca do czwartej nad ranem dawała mu się we znaki. Nie był już młodzieniaszkiem, dobijał do czterdziestki, i zdecydowanie bardziej wolał dzienne zmiany. Po pracy można przynajmniej było spotykać się z kumplami, pić piwo i podrywać spragnione wrażeń samotne mamuśki. Od roku, czyli od czasu, gdy rozstał się z żoną, zaliczył już kilka dojrzałych panienek. Niektóre wymagały większej ilości piwa, by stać się sexy, ale nie wybrzydzał. Choć towarzyskie życie, jakie teraz prowadził, nie było tanie, wolał to i ryczące czterdziestki od zabaw z własną dłonią. To właśnie było najbardziej upokarzające podczas ich trwającego dziesięć lat małżeństwa. Jola, jego eks, nie przepadała za seksem, a po urodzeniu syna ich życie erotyczne stopniowo zamierało. Więcej życia było na środku Sahary niż w ich sypialni. Najlepiej z czasów małżeństwa zapamiętał samotne noce spędzone na przeglądaniu stron porno w Internecie. Czuł się jak odkrywający swoją seksualność nastolatek, który w tajemnicy przed rodzicami spuszcza się w piżamę. Żył z wyrzutami sumienia, aż odkrył, że jego żona ma romans z… sąsiadką. Najpierw przez przypadek, szukając swojej książki, w szafce nocnej żony znalazł wibrator, kajdanki i sztucznego penisa z uprzężą. Do owego momentu taki sprzęt widywał tylko w pornolach. Opanował się natychmiast i zamiast zrobić dziką awanturę, zgłosił się do fachowców, by ustalić, kto pod nieobecność gospodarza orze jego poletko. Korzystając z zawodowych znajomości, poprosił chłopaków z techniki o miniaturową kamerę. Dostał cacuszko, które wyglądało jak długopis i było długopisem. Dzięki temu japońskiemu cudowi techniki nagrał film, którego nie powstydziłyby się najbardziej hardcorowe strony porno. Jola z sąsiadką bez wątpienia wiedziały, jak wykorzystać wibrator, język, ręce i przynajmniej kilka domowych sprzętów, by osiągnąć rozkosz absolutną. Biegłość, jaką przy tym się wykazywały, świadczyła dobitnie, że trenują często i intensywnie. Minkiewicz ze zdumieniem patrzył, jak kłoda, która co wieczór leżała u jego boku, zmienia się w wyuzdaną i namiętną kochankę. Ale nie miał pretensji. Nawet mu ulżyło, że Jola dawała dupy innej kobiecie, a nie jakiemuś facetowi. Rozstali się w zgodzie – ona nie robiła mu problemów w kontaktach z synem, on regularnie przelewał na jej konto alimenty. Po rozwodzie odzyskał wiarę w siebie i swoją męskość. Dziś jednak zamiast wielkich piersi i wygłodniałych cipek czekały go powrót do domu, spanie, telewizja, a wieczorem znowu praca. Ku chwale Ojczyzny, kurwa mać. Spojrzał na zegarek; zmiennika jeszcze nie było, choć już dawno powinien się zjawić. Pieprzyć to. Porucznik nie zamierzał czekać. Zgodnie z procedurami bezpieczeństwa pozamykał szuflady i szafy, w których schowane były największe tajemnice agencji. Te rutynowe działania przerwało mu ciche plumknięcie. Znał je bardzo dobrze i nie pomyliłby z jakimkolwiek innym dźwiękiem. Niczym pies Pawłowa odwrócił się w stronę stojącego na biurku monitora. Właśnie nadeszła kolejna tajna depesza. Chwila zastanowienia: Zobaczyć to czy olać? Zobaczyć. Ręka na klawiaturze, szybki rzut oka na monitor komputera, włączenie odpowiednich programów dekodujących i chwilę później tadaaa – ciąg cyfr i niezrozumiałych znaków zamienił się w tekst. Zadowolony z siebie Minkiewicz zaczął czytać, odruchowo wysyłając depeszę do druku. O ja pierdolę. O Jezu. Drżenie rąk, suchość w gardle. Oczy same biegną po tekście. Nagłówek: Operacja „Nabucco”. Cichy pisk. Sygnalizator nad drzwiami zapalił się na czerwono – ktoś wszedł do schronu. Blokada drzwi pomieszczenia szyfrantów włączona. To dodatkowe zabezpieczenie, na wypadek gdyby się okazało, że w pobliże Sejfu dostała się osoba nieupoważniona. Minkiewicz słyszy tylko bicie swojego serca i syk otwieranej śluzy, szczęk odblokowywanych drzwi. Dostęp
przyjęty, Sejf otwarty. Co za syf. Odwraca się szybko, w drzwiach stoi jego zmiennik. – Coś ty, kurwa, taki blady, Maciuś, jakbyś diabła zobaczył? – A nic, nic takiego. Zmęczony jestem. Będę się zbierał… – Stary, przepraszam za spóźnienie, ale samochód mi się popsuł. Nie chciał odpalić. – Nic się nie stało. Spadam. – Zrobił krok w stronę drzwi. – Hej, kolego, o niczym nie zapomniałeś? Porucznik zesztywniał, czuł, jak podnoszą mu się włosy na karku. Odruchowo zacisnął pięści jak ktoś, kto szykuje się do walki. – O co chodzi? – Wyloguj się z systemu, bo ktoś na twoje konto narozrabia. – No tak, dzięki. Minkiewicz odetchnął, wpisał hasło zabezpieczające i wylogował się z systemu. Chciał jak najszybciej opuścić Sejf i siedzibę Agencji Wywiadu. Po wyjściu ze schronu wąskim korytarzem dotarł do jednego z bocznych pomieszczeń archiwum, z którego korzystać mogły tylko osoby upoważnione do przebywania w Sejfie. Ta dodatkowa śluza bezpieczeństwa nazywana była Archiwum X. Postronni pracownicy agencji byli przekonani, że trafiają tam teczki z niewyjaśnionymi sprawami. Co właściwie było zgodne z prawdą. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że pokój 012A jest niczym królicza nora łącząca dwa światy. Z umieszczonego w piwnicy archiwum Minkiewicz windą wjechał na parter i ruszył w kierunku bramek bezpieczeństwa. Do przejścia pozostało mu kilka metrów. Za chwilę będzie po wszystkim. Tylko spokojnie. Wiedział, że strażnicy mają prawo go przeszukać. Jeśli zechcą, mogą nawet przeprowadzić rewizję osobistą. Gdyby tak się stało, bez trudu znaleźliby wydruki, których nie powinien mieć przy sobie, opuszczając budynek agencji. Zgodnie z procedurą zostałby zatrzymany, a oficer dyżurny natychmiast poinformowałby o całym wydarzeniu przełożonych. To byłaby katastrofa – oskarżenie o szpiegostwo i dożywocie. O ile dożyłby do procesu. Właśnie przy takiej rutynowej kontroli wpadł kiedyś kret pracujący dla Białorusinów. Szyfrant odpędził natrętne czarne myśli i pewnym krokiem podszedł do czytnika kart magnetycznych, który otwierał bramki bezpieczeństwa. Strażnicy bez większego zainteresowania spojrzeli na wychodzącego Minkiewicza. Podobnie jak on byli już zmęczeni nocnym dyżurem. Poza tym znali go dobrze i widywali kilka razy w tygodniu. Teoretycznie procedury bezpieczeństwa przewidywały bardziej szczegółowe sprawdzanie wchodzących i wychodzących w nocy, ale kto by się tym przejmował o piątej nad ranem. Rutyna usypia czujność i jest przyczyną wielu błędów. Skinienie głową na pożegnanie i porucznik, nieniepokojony przez nikogo, wyszedł na zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że już nigdy nie pojawi się w tym budynku. Wiedział, że jak najszybciej musi zniknąć. Jego zmiennik wkrótce się zorientuje, że coś jest nie tak. Wrześniowy ranek powitał go chłodem i deszczem. Minkiewicz skulił się w sobie i jeszcze mocniej ścisnąwszy torbę, ruszył Miłobędzką w kierunku Racławickiej, by po kilkudziesięciu metrach skręcić w lewo w Gimnastyczną. Chciał jak najprędzej ukryć się w małej osiedlowej uliczce, gdzie łatwiej zauważyć coś albo kogoś podejrzanego. Pochylony, szedł spokojnie, równym tempem, byle nie rzucać się w oczy, byle znaleźć się dalej od agencji. Stał się zwierzyną. Polowanie za chwilę się zacznie.
2 28.09.2007 godzina 9.00 Na pierwszym piętrze hotelu Marriott otworzyły się drzwi sali konferencyjnej numer dwa, a ktoś nacisnął włącznik, rozświetlając wnętrze. Niemal całą salę zajmował otoczony krzesłami stół z ciemnym szklanym blatem. W rozmiarze XXL był także telewizor na szafce z litego drewna przypominającej meble kolonialne. Całości dopełniały ściany obite wiśniowym drewnem jak w angielskiej bibliotece. Żadnych regałów ani szaf. Krzesła przy dużym półokrągłym stole zapełniły się w kilka sekund. Bez przepychanek i zamieszania. Każdy znał swoje miejsce. Spotykali się w tej sali codziennie o tej samej porze od czterech lat, odkąd telewizja DTV wydzierżawiła dwa piętra w wieżowcu należącym do spółki LIM Joint Venture. Urządzono tu newsroom, studio i całe zaplecze potrzebne do realizowania programów informacyjnych i publicystycznych. O pracy tutaj marzyli chyba wszyscy studenci dziennikarstwa i wielu dziennikarzy, nawet jeśli się do tego nie przyznawali. DTV była na fali, miała dobrą oglądalność i wpływy z reklam, co z kolei przekładało się na bardzo dobre zarobki pracowników, szczególnie w takich programach jak Raport Dnia. Do sali ostatni wszedł mistrz ceremonii, kapłan, prowadzący i redaktor naczelny Raportu Dnia w jednej osobie – Ludwik Tokarczyk. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy czegoś lub kogoś nie brakuje. – Witam wszystkich. Na początek dobra informacja: wczoraj znowu walnęliśmy konkurencję. Rozległy się brawa, Tokarczyk gestem uciszył podwładnych. Kolegium redakcyjne najpopularniejszego programu informacyjnego w kraju mogło się zacząć. Dla każdego – począwszy od producentów, poprzez reporterów, a na wydawcach skończywszy – jest jasne, że tylko śmierć może być wystarczającym usprawiedliwieniem nieobecności na porannej naradzie. Poczucie misji, znaczenia i wyjątkowości połączone z wyścigiem do dupska redaktora naczelnego. Kto pierwszy, kto głośniej przytaknie, kto wyrwie dla siebie jak najlepszy temat. Podczas kolegium zapadają najważniejsze decyzje dotyczące kolejnego wydania sztandarowego programu DTV. Nadawany jest od poniedziałku do piątku o 21.00. Średnia oglądalność sześć milionów widzów. W kraju wtórnych analfabetów nieczytających gazet Raport Dnia to jedno z głównych źródeł informacji. Olbrzymia siła oddziaływania przekłada się na wpływy polityczne i biznesowe. Tworzący ten program wiedzą o tym i świadomie z tego korzystają. Wywiad z panem premierem? Proszę bardzo. Story o nowo narodzonym dziecku znanej piosenkarki? Nie ma problemu. Prezydent gra w tenisa? Oczywiście. Dlatego też większość tych, którzy zasiadają przy redakcyjnym stole Raportu Dnia, uważa się za wybrańców, kreatorów rzeczywistości i strażników demokracji. Politycy tylko utwierdzają ich w tym przekonaniu. Gdy rzecznik rządu planuje wieczorne wystąpienie premiera, jego czas uzgadnia z wydawcami Raportu Dnia, tak by możliwie największe fragmenty ukazały się na antenie. Prezydent leci na wakacje, towarzyszy mu kamera DTV. Gdy minister skarbu odmówił wypowiedzi, usłyszał od producenta, że tacy politycy źle kończą. Następnego dnia przepraszał i był do dyspozycji. Prawie każda ustawka, każdy „przeciek” i pseudonews polityczny najpierw trafia do DTV, a dokładnie do Ludwika Tokarczyka, ulubieńca ludu i establishmentu. Szeptano o zakrapianych imprezach, jakie wspólnie z politykami i celebrytami urządzał Tokarczyk – panienki, wódka i rock’n’roll. Jednak nigdy nic nie wyciekło do prasy. Mógł więc spokojnie
odgrywać rolę przykładnego męża i ojca. Albo miał szczęście, albo wpływowych mecenasów, którzy dbali o to, by ich pupilowi nic się nie stało. Ludwik czuł się więc bezkarny. Romanse z asystentkami, wyciszone historie z molestowaniem, jazda po pijanemu – ciemna strona Tokarczyka, tak jak ciemna strona Księżyca, była niewidoczna dla ludzi. Ten pochodzący z Olsztyna blondyn o zniewalającym uśmiechu i wyglądzie modela był uosobieniem sukcesu, i to przez wielkie S. Dowodem na to, że każdy może wspiąć się na szczyt, a Polska jest krajem wielkich możliwości dla ludzi biorących sprawy w swoje ręce. Kasa, popularność, prezencja. Niejedna matka i niejeden ojciec oddaliby swoje córki w jego ręce, o ile one same nie zrobiłyby tego wcześniej. Zresztą to samo uczyniłoby wiele kobiet pracujących w Raporcie Dnia. Tokarczyk nie miał przyjaciół w redakcji, trzymał wszystkich na dystans. Był megagwiazdą, a reszta miała na niego zapieprzać. Jego chamskie zachowanie wobec podwładnych mogło momentami dziwić, bo był szalenie inteligentny. Znał biegle trzy języki, skończył dziennikarstwo i prawo. Dużo czytał i czasami uwielbiał popisywać się swoją erudycją. Właśnie rozpoczęło się kolejne przedstawienie. – Marek Aureliusz mawiał, że człowiek, który się boi, nie żyje, tylko wegetuje. Słuchając filozoficznego wywodu Tokarczyka, Artur Solski kręcił z niedowierzaniem głową. Poprzedniego dnia zakończył dziennikarskie śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, ale nic nie wskazywało na to, by jego materiał został wyemitowany. Zbyt ważnych ludzi dotyczyła ta sprawa, by DTV i Tokarczyk odważyli się ją ujawnić. Jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by się nie zastanawiał. Gdy ruszał Raport Dnia, ważny był widz i news, a nie brzuchaci panowie robiący podejrzane interesy. To właśnie dzięki bezkompromisowemu działaniu program odniósł sukces. Ludzie mogli zobaczyć to, czego nikt inny nie odważyłby się pokazać. Demaskowano polityków, mafiosów i biznesmenów. Sam Solski zdobył kilka prestiżowych nagród za reportaże. To się jednak skończyło. Najważniejsi stali się reklamodawcy wydający setki milionów złotych. Coraz więcej spraw stawało się tematami tabu. Ale chyba nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Co miesiąc była pensja, a przynajmniej raz w roku – premia. Żyć nie umierać. Artura z rozmyślań wyrwał głos naczelnego. – I na koniec Arturek, nasz Bob Woodward. – Słaby, niewyrafinowany dowcip Ludwika wywołał salwę śmiechu życzliwych koleżanek i kolegów. – Mam tę sprawę, o której ci wczoraj mówiłem. Afera w PZU – rzekł Solski. Dziesięć lat w dziennikarstwie śledczym nauczyło go wiele o ludziach i ich zachowaniach. Nie zdziwiły go więc słowa, które usłyszał. – Nie, nie! Afery gospodarcze nie interesują naszych widzów – powiedział Tokarczyk. Mimo grymasu obrzydzenia, który miał dodać mocy jego słowom, nie wyglądał na swoje 42 lata. Miał wysportowaną sylwetkę, zdrową opaleniznę i białe zęby. Ludwik Tokarczyk, przez co odważniejszych współpracowników nazywany po cichu Kenem, rozejrzał się po sali. Grupa reporterów i producentów patrzyła w niego jak w obraz. Absolutne poczucie władzy i panowania nad sytuacją. Jaśniepan, plastik fantastik. Przymknięcie oczu, chwila zadumy, westchnienie; nadszedł czas na słynną sentencję Tokarczyka. – Tylko prosta story, gramy na emocjach. To się najlepiej sprzedaje. W dupie mam jakieś skomplikowane przekręty prywatyzacyjne. Liczy się oglądalność. Telewizja jest dla mas, a masy chcą taniej sensacji, skandalu, seksu i krwi. Zrozumiałeś, Solski? Do roboty, mamy dziś program do zrobienia. – Uśmiech i porozumiewawcze mrugnięcie do ludzi przy stole. – Ale to jest gruba afera z dużymi politycznymi nazwiskami w tle. – Wywołany po nazwisku reporter nie zamierzał potulnie słuchać. – Nawet w tabloidach od czasu do czasu pojawiają się poważne newsy… Opalona twarz Tokarczyka, choć wydawało się to nieprawdopodobne, zrobiła się jeszcze ciemniejsza i czerwona. Wyglądał jak ugotowany burak. Wściekłość w oczach i zaciśnięte szczęki. Artur Solski nie musiał wykorzystywać swojego niewątpliwego reporterskiego talentu, by dobrze wiedzieć, co doprowadza jego szefa do furii. Wiejski, zakompleksiony playboy. Mimo wysokiej oglądalności z roku na rok Raport Dnia coraz bardziej przypominał tabloid, co wytykali
Tokarczykowi komentatorzy nawet najbardziej przychylnych mu gazet. Nic bardziej nie wkurzało Ludwika. Z jednej strony strasznie zależało mu na zdaniu warszawki i środowisk opiniotwórczych, z drugiej chciał robić program dla mas, bo jego idące w setki tysięcy złotych premie zależały od oglądalności. Zaczęło się od małych kompromisów, a skończyło przeformatowaniem programu, tak by schlebiał najniższym gustom. Dlatego Tokarczyk sam przed sobą zaprzeczał, że Raport Dnia staje się brukowcem. Rozdarty między tanią popularnością a opiniotwórczością alergicznie reagował na hasło „tabloid”. Wśród zebranych przeszedł szmer i zapanowała cisza. Solski nie zamierzał odpuszczać. Zbyt dużo czasu poświęcił na dokumentację materiału o przekrętach przy prywatyzacji PZU, by jego praca trafiła do kosza. – Jeśli chcesz, mogę ci to rozrysować. To prosta story – powiedział, naśladując intonację Tokarczyka. – Nawet ty jesteś w stanie to zrozumieć. Pojedyncze parsknięcia i porozumiewawcze spojrzenia. Houston we have a problem. Solski grał ostro, nawet bardzo. Oczy publiki skierowane były teraz na naczelnego. Już dawno nikt z zespołu nie wykazał się taką niesubordynacją. Tokarczyk osiągnął temperaturę wrzenia – zaciśnięte pięści i usta mówiły wszystko, nawet jego legendarny przedziałek nie był już taki nienaganny. Było jasne, że albo sam dostanie wylewu, albo wyleje Solskiego. Podniósł się i doskoczywszy do reportera, stanął za nim. – Nie… będę… powtarzał – słowa cedzone jedno po drugim – mam… w dupie… twój… temat. Koniec kolegium, a ty – palec Tokarczyka dotknął głowy Solskiego – stawisz się za pięć minut w moim gabinecie. Artur miał ochotę złapać ten palec i go wykręcić, ale się opanował. Poczekał, aż sala konferencyjna opustoszeje, i niespiesznie podniósł się z krzesła. Nie miał wiele czasu, by zastanowić się nad taktyką rozmowy z szefem. Boss, hu… go boss. Idąc wyłożonymi wykładziną korytarzami, trochę się uspokoił i uznał, że lepiej jednak nie eskalować konfliktu. Raty za dom i samochód, żona i dwoje dzieci na utrzymaniu to wystarczające argumenty za tym, by w wieku 35 lat nie udawać młodego gniewnego. A może po prostu był koniunkturalistą. Może wolał żyć spokojnie w ciepełku, niż walczyć o swoje racje i przekonania. Tak na pewno było wygodniej. Tokarczyk czekał w swoim gabinecie z nogami na biurku, całkowicie mimochodem eksponując nowe szyte na miarę buty. Cena minimum pięć tysięcy. Lekceważącym machnięciem ręki przywołał Artura i wskazał mu miejsce na krześle po drugiej stronie biurka. Pan i władca w swoim muzeum. Ściany gabinetu obwieszone były zdjęciami Ludwika z osobistościami z Polski i całego świata. Tokarczyk z prezydentem, Tokarczyk z papieżem, Tokarczyk z Dalajlamą, Tokarczyk z premierem. Brakuje zdjęcia z Bogiem? Solski usiadł i grzecznie czekał. Ludwik Tokarczyk nie zamierzał się spieszyć. Spojrzał w oczy reportera i zobaczył w nich niepewność, a może nawet lęk. Celebrował tę chwilę, wiedząc, że delikwent zrozumiał już swój błąd i czeka na wyrok. – Widzisz, Artur… ja cenię twoją pracę, ale dlaczego ty nie cenisz mojej? – zaczął niczym ojciec chrzestny, obracając się w stronę półki, na której stało kilkadziesiąt statuetek różnych dziennikarskich nagród. Solski widział tę kolekcję wiele razy i choć powtarzał sobie, że został reporterem nie dla nagród, imponujący zbiór Tokarczyka budził zazdrość. Wystarczy być celebrytą, prawdziwe dziennikarstwo nie popłaca. Artur wiedział, że teraz jego kolej. Musiał odegrać swoją rolę w tym żenującym spektaklu. – Ludwik… przepraszam, trochę mnie poniosło. Wiesz, jestem zmęczony, dużo czasu poświęciłem na tę sprawę PZU… Jeszcze raz przepraszam. Tokarczyk triumfował. Uśmiech, błysk w oku, podniesiona głowa. – Artur, rozumiem, ale ty zrozum mnie. Po co zajmować się historią, którą badała już sejmowa komisja śledcza i niewiele ustaliła? Komu potrzebne takie babranie się w prehistorii? Solski słuchał z zaciśniętymi zębami. Kogo chronisz, dupku? Wiedział jednak, że to nie czas na bohaterstwo. Ludwik trzymał go mocno za jaja, a w tej pozycji lepiej nie podskakiwać, bo będzie bolało jeszcze bardziej. – Ty jesteś tu bossem i pewnie masz rację – powiedział, spuszczając wzrok. Naczelny niczym wyrozumiały ojciec pokiwał głową.
– Cieszę się, że to rozumiesz. Wiem, że jesteś zmęczony, mam więc dla ciebie coś soft. Pojedziesz i zrobisz materiał o szeptuchach na Podlasiu. To takie baby, które czynią cuda i uzdrawiają ludzi. Znajomy był ostatnio u jednej i podobno pomogła na problemy z kręgosłupem. Temat w sam raz na weekend, trochę się zrelaksujesz. Nagrasz pacjentów, szeptuchy, łzy, radość, do tego ładny obrazek z Podlasia… prosta story. Solski podniósł głowę. Nie wierzył w to, co usłyszał. Szeptuchy? Ochujałeś?! Zrobiło mu się ciepło, adrenalina zaczęła buzować. Złość, wściekłość. On, facet od afer polityczno- gospodarczych, ma robić materiał o jakichś wioskowych wiedźmach uzdrowicielkach. Mocniej złapał się krzesła. Gdyby nie to, pewnie by przyłożył Tokarczykowi w tę jego uśmiechniętą buźkę. Przez chwilę walczył ze sobą, ale uznał, że jego żona Joanna miałaby uzasadnione pretensje, gdyby wyleciał z pracy za pobicie szefa. Opanował się i przez zaciśnięte zęby powiedział tylko: – Tak jest, szefie. Specjalną wiązankę przekleństw i obelg pod adresem Tokarczyka – Ty jebany, pierdolony w dupę kutasie! – zachował na inną okazję. Kurtyna w dół, przedstawienie skończone. Czas zbierać ekipę na wyjazd.
3 28.09.2007 godzina 19.30 Młodszy inspektor Waldemar Darski lubił swoją pracę. Bycie gliną na Podlasiu, w piętnastotysięcznym prowincjonalnym miasteczku, jakim były Siemiatycze, miało swoje plusy. Żadnych wielkich afer i mafii. Facet w policyjnym mundurze budził tu respekt i był kimś. Obok proboszcza, batiuszki i burmistrza najważniejsza persona. Co prawda także do Siemiatycz dotarła ogólnopolska moda na obrażanie stróżów prawa, ale tylko nieliczni chcieli im wsadzać przyrodzenie w dupę, o czym informowały litery CHWDP na murach miejscowego liceum. Jako komendant powiatowy Darski miał pod sobą 40 funkcjonariuszy. Mogłoby ich być więcej, ale zarobki mundurowych i niepewna przyszłość związana z przywilejami emerytalnymi nie zachęcały młodych do wstępowania w szeregi policji. Co mądrzejsi lub bardziej operatywni wyjeżdżali w poszukiwaniu pracy do Belgii. To był poważny problem, na który ci mądrale w Warszawie nie zwracali uwagi. I nie chodziło wyłącznie o wakujące etaty. Praca w Belgii dawała pieniądze, ale niszczyła rodziny. Rozpadały się małżeństwa, dzieci dorastały bez rodziców. Nie było chyba rodziny w Siemiatyczach, z której ktoś nie pracował za granicą. Mężczyźni zazwyczaj trafiali na budowy, kobiety zaś pracowały jako sprzątaczki lub opiekunki do dzieci. Ta zarobkowa emigracja denerwowała Darskiego. Uważał, że lepiej klepać biedę u siebie, w domu, niż dawać sobą poniewierać za kilka ojro. On z pewnością by nie wyjechał. Jebać w dupę tych wypacykowanych, szwargoczących po francusku Belgów. On miał swój honor. A dla Polaka nie ma nic ważniejszego niż honor. Darski był z siebie dumny. Siedział za swoim biurkiem i patrzył na ścianę udekorowaną dyplomami i wyróżnieniami. Uśmiechał się do siebie. Mimo braków kadrowych jego komenda wypadała dobrze w statystykach. Przestępczość w dolnych strefach średniej krajowej, niezła wykrywalność. Uznanie komendanta wojewódzkiego, pochwały od lokalnych polityków, kilka odznaczeń. Darski robił to, co do niego należało, ani mniej, ani więcej. Pracy nie było zbyt wiele. Pobliską granicę z Białorusią i związane z tym grube przestępstwa przemytnicze brała na siebie straż graniczna. Policji zostawali drobni dealerzy narkotyków, domorośli złodzieje, awanturujący się pijaczkowie, mężowie, którzy na żonach odreagowywali swoje frustracje, i kierowcy, którzy po kilku głębszych wierzyli, że są drugim Robertem Kubicą. Poważne przestępstwa, na przykład morderstwa, należały do rzadkości, co było o tyle dziwne, że miejscowi należeli raczej do krewkich ludzi. Festyn lub impreza typu dancing, a sztachety szły w ruch. Na szczęście zazwyczaj wszelkie awantury kończyły się na mordobiciu. Darski nie miał większych zmartwień. Dorosła córka pracowała w jednej z renomowanych warszawskich kancelarii prawnych. Był sam, nigdzie się nie spieszył. Żona, Ewa, zmarła kilka lat wcześniej, problemy z sercem. Nie szukał nowej partnerki, choć podobał się kobietom i raz na jakiś czas z tego korzystał. Uważał jednak, że w wieku 58 lat człowiek potrzebuje przede wszystkim świętego spokoju. Nie chciał, by ktoś szwendał mu się po domu i meblował na nowo życie. Kolacja, seks, śniadanie – to jego zdaniem w zupełności wystarczało, jeśli chodzi o bycie z kobietą. Często, tak jak tego dnia, siedział do późna w swoim gabinecie. Lubił ciszę, która zapadała, gdy budynek komendy pustoszał pod wieczór. Wypijał małe co nieco, rozmyślając o starych dobrych
czasach. Karierę rozpoczynał w ludowej ojczyźnie, gdy policja nazywała się milicją. Tragiczne wydarzenia na Wybrzeżu z grudnia 1970 znał jedynie z opowieści starszych kolegów, których wysłano do Trójmiasta, by tłumili strajki. Może dlatego nie przywiązywał do tego, co się stało, większej wagi. Sześć lat później, jak wszyscy studenci Wyższej Szkoły Oficerskiej Milicji Obywatelskiej w Szczytnie, został wysłany do pacyfikowania robotniczych protestów w Radomiu. Dwie osoby zginęły, kilkaset zostało rannych. Waldemar Darski nie był dumny z tego, że brał udział w tych wydarzeniach. Tłumaczył jednak sobie, że nie miał wyjścia – gdyby odmówił wykonania rozkazu, trafiłby za kratki. Poza tym, na ile pamiętał, sytuacja w Radomiu wymknęła się spod kontroli. Wściekły tłum podpalił siedzibę komitetu wojewódzkiego partii, zaczęto też plądrować sklepy. O ścieżkach zdrowia, jakie strajkującym zafundowali milicjanci, wolał nie pamiętać. Bici pałami robotnicy idący szpalerami milicjantów – to był symbol tamtych krwawych zajść. Pewnie dlatego Darski unikał później jak mógł polityki i mimo kilku propozycji pracy w Warszawie został na Podlasiu. Staż w Białymstoku, później Hajnówka, Bielsk Podlaski i na koniec rodzinne Siemiatycze. I choć czasami żałował, że nie poprowadził żadnej wielkiej sprawy kryminalnej, którą żyłaby cała Polska, w gruncie rzeczy był zadowolony z tego, gdzie i kim jest. Uśmiechnął się do swoich myśli. Nie licząc jego samego, w piątkowy wieczór dyżur na komendzie pełniło pięciu ludzi. Cisza, spokój. Sięgnął po stojący na biurku kieliszek i nalał schłodzonej wódki. Żadne tam farbowane gówno z mysich cipek. Szkło natychmiast zaszło szronem. Zmrożona jak trzeba, lodówka w sekretariacie się przydała. Pierwszy łyk zawsze smakuje najlepiej. Chłód wlał się do gardła, a po plecach przeszedł przyjemny dreszcz. Na popitkę łyk słodkiej herbaty. Zapalił papierosa i nalał sobie jeszcze jednego. No to na zdrowie. Lekka euforia, gdy we krwi zaczęło krążyć kilka dodatkowych woltów. Wymalowany na kremowo gabinet, który pamiętał lepsze czasy, stał się przytulniejszy. Darski poczuł się bezpiecznie jak w domu. Ewa nie lubiła, kiedy pił. Zawsze powtarzała, że przechlał swój talent. Teraz, gdy nie żyła, już nikt nie zwracał mu uwagi; mógł oddać się swojemu nałogowi. Podwładni dbali, by wizerunek komendanta zbytnio nie ucierpiał. Kryli go przed zwierzchnikami z komendy wojewódzkiej, a kiedy było trzeba, odwozili do domu, by broń Boże nie prowadził po kilku głębszych. To nie mogło się dobrze skończyć, dlatego Darski, zdając sobie sprawę z sytuacji i słysząc plotki na swój temat, postanowił przejść w stan spoczynku. Po trzydziestu ośmiu latach służby, wliczając w to szczytnowską szkołę, mógł się spodziewać godziwej mundurowej emerytury. Znowu się uśmiechnął. No to potasujemy jeszcze. Trzecią serię przerwało młodszemu inspektorowi pukanie do drzwi. O tej porze? Najchętniej udawałby, że go nie ma, kontynuując tak dobrze zapowiadający się wieczór. Niestety, oficer dyżurny wiedział, że komendant nie opuścił biura. Musiało stać się coś ważnego. – Wejść – rzucił Darski, schowawszy butelkę i kieliszek. Do gabinetu wpadł sierżant Klukiewicz. Przepisowo zasalutował i natychmiast wypalił: – Mamy topielca! Darski się rozzłościł. – Co wy mi, kurwa, jakimś topielcem głowę zawracacie?! Nie pierwszy i pewnie nie ostatni w tym roku! Klukiewicz zaczął się jąkać: – A… a… ale ten nie ma twarzy… – Co ty, Klukiewicz, wygadujesz? Topielec bez twarzy? Coście tam pili w dyżurce? Znowu stary Terebuń bimber na komendę przynosi? Oślepniecie od tego gówna. Sierżant ze zdenerwowania zaczął przebierać w miejscu nogami. – No, bo on wygląda, jakby go ktoś najpierw w kwasie wykąpał. Nie ma twarzy. – Gdzie jest ten topielec? – Przy cerkwi w Koterce. – Kto obstawia teren? – Kilku chłopaków z prewencji. Na miejsce jedzie też ktoś z wydziału kryminalnego. – Podstawcie mi samochód z kierowcą, obejrzę sobie tego topielca. Dajcie też sygnał do Białegostoku, niech szykują na wyjazd chłopaków z laboratorium kryminalistyki. I połączcie mnie
ze strażą graniczną. – Tak jest. Klukiewicz szybko opuścił gabinet, nie chcąc wkurzać szefa swoim widokiem. Darski sięgnął do szafki po służbowego glocka i policyjną odznakę. Przez chwilę ważył w ręku pistolet, przymierzył i wycelował w stojący na oknie kwiatek. Odkąd kilka lat temu usiadł za biurkiem, właściwie nie ruszał się na akcje w teren. Swego czasu najlepszy pies na Podlasiu dziś był tylko wyliniałym kanapowcem. Choć nie musiał, postanowił jednak pojechać na miejsce, gdzie znaleziono zwłoki. Może chciał sobie udowodnić, że jeszcze do czegoś się nadaje, a może było to przeczucie, które ciągnęło go ku przeznaczeniu. Na wschodzie ludzie wierzyli w takie rzeczy. Odezwał się czerwony telefon stojący na biurku. Komendant podniósł słuchawkę. – Darski, słucham. – Cześć, Waldek, tu Marek. – Dzwonił Winckiewicz, komendant straży granicznej w Mielniku. To jego ludzie odpowiadali za kontrolę granicy i strefy nadgranicznej, a ich teren pokrywał się częściowo z tym, na którym działali policjanci Darskiego. – Witaj, Marku. Mamy trupa w Koterce, chciałem cię uprzedzić. – Znali się od wielu lat i chyba przyjaźnili. Wspólne wypady myśliwskie, ryby, ogniska i zamiłowanie do szachów oraz historii wojen napoleońskich – tak, można to było nazwać przyjaźnią. – Dzięki, stary, ale już wiemy. Moi chłopcy byli przed chwilą na miejscu. Coś poważnego się stało? – próbował wybadać Winckiewicz. – Jeszcze nie wiem, ale dam ci znać, jak tylko coś ustalimy. Ta odpowiedź wystarczyła Winckiewiczowi; wiedział, że kumpel opowie mu wszystko w odpowiednim czasie. – Gdybyś potrzebował wsparcia, daj znać. Jeden patrol na wszelki wypadek zostawiam w Koterce. – Dziękuję – powiedział Darski i zakończył rozmowę. Czas ruszać. Komendant, ubrany w sweter i jeansy, zdjął z wieszaka czarną goreteksową kurtkę z polarem. Wieczory były już chłodne. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć piersiówki, którą dostał w prezencie od kolegów z lokalnego koła łowieckiego. Srebrna, z wygrawerowanym żubrem, idealnie pasowała do wewnętrznej kieszeni kurtki. Uznał jednak, że byłaby to przesada – napije się, jak wróci. Wyszedł przed komendę. Samochód już czekał.
4 28.09.2007 godzina 20.30 Najsłynniejsza podlaska szeptucha Wiera Popławska mieszkała w Orli, wsi położonej 200 kilometrów na wschód od Warszawy. Internet pełny był informacji o cudach, których miała dokonać. Leczyła bezpłodność, astmę, artretyzm, reumatyzm, a nawet raka. Rozentuzjazmowani pacjenci dzielili się swoimi doświadczeniami na internetowych forach. „Uzdrowiła moją córeczkę z porażeniem mózgowym. Mała zaczęła mówić” – pisała Renata3. „Gdyby nie Wiera, do końca życia jeździłbym na wózku” – podpisane Siedzący Byk. „Dzięki niej odzyskaliśmy wiarę w Boga. Zmiany nowotworowe u naszej mamy cofnęły się” – informowała Nadzieja125. Oczywiście oprócz wpisów świadczących o cudownych mocach podlaskiej szeptuchy były też podważające jej zdolności jako uzdrowicielki. Tak czy inaczej, do małej, obitej białym sidingiem drewnianej chaty w Orli zjeżdżały się tłumy z całej Polski. Nie było żadnych zapisów, ludzie czekali więc w kolejce nawet po kilka godzin. Terapia Wiery Popławskiej była mieszanką modlitwy, egzorcyzmów, odczyniania uroków i pogańskiej magii. Chory, który do niej trafiał, poddawany był serii zabiegów. Zaczynało się od diagnozy. Stare, pomarszczone dłonie szeptuchy powoli, niczym skaner, przesuwały się wzdłuż ciała pacjenta, poczynając od głowy, a kończąc na stopach. Bez zadawania jakichkolwiek pytań uzdrowicielka wyliczała po kilku minutach konkretne dolegliwości i schorzenia, które pokrywały się z wcześniejszą diagnozą lekarską. Już samo to wywoływało zdumienie i wzmacniało wiarę ludzi w jej nadprzyrodzone zdolności. Później rozpoczynała się trwająca kilkanaście minut modlitwa. Szeptucha zwracała się w niej do Boga i świętych o pomoc dla chorej osoby. Następnie na głowie pacjenta kładła lnianą szmatę i źdźbła wysuszonego lnu. Po kolejnej szeptanej modlitwie len był podpalany płomieniem świecy. Wypalał się szybko, a popiół unosił się w powietrze. I tak właśnie symbolicznie ciało pacjenta opuszczały wszelkie dolegliwości. Zależnie od potrzeby na koniec chory dostawał do wypicia specjalny wywar z ziół i ciastko, które miał zjeść lub zostawić przy pierwszej napotkanej przydrożnej kapliczce. Artur Solski czytał swoje notatki i kręcił z niedowierzaniem głową. Z nielicznych zdjęć zamieszczonych w sieci patrzyła na niego stara kobieta o łagodnym, ale przenikliwym spojrzeniu. Na każdej fotografii Wiera Popławska miała na głowie chustę z wplecionymi w nią kwiatami. Jak twierdzą miejscowi, szeptuchy zajmują się nie tylko leczeniem i odczynianiem uroków, ale potrafią też urok rzucić. Wówczas narzeczeni się rozstają, krowie mleko kiśnie, a gospodarz cały roczny plon może stracić. Hen, daleko za bagnami, tam, gdzie cisza włada głucha, w puszczy z prastarymi pniami sędziwa żyje Szeptucha. Solski był wściekły, że otrzymał taki temat. Co ja, kurwa, tu robię? Spojrzał na swojego kamerzystę Wojtka Kowala, który z zaciętą miną prowadził służbową toyotę. Droga krajowa numer 62, którą właśnie jechali, krajowa była tylko z nazwy. Nawet jak na polskie, nie najwyższe
standardy ta droga była fatalna. Każda kolejna dziura, koleina i wyrwa w asfalcie dawała znać, że oto wjechałeś do Polski B, albo i C. Tu nie planowano wielkich drogowych inwestycji, bo nie było takiej politycznej potrzeby. Ministrowie i wpływowi parlamentarzyści pochodzili z innych regionów i to właśnie tam płynął strumień dotacji na rozwój infrastruktury. Podlasie mogło się pochwalić jedynie Puszczą Białowieską i żubrami. – Może staniemy na popas? – zaproponował Artur, gdy zbliżali się do Siemiatycz. Do celu mieli już tylko kilkadziesiąt kilometrów. – Nie, stary, dzięki. Droga pusta, jedźmy dalej. Szybko zrobimy, szybko wrócimy – powiedział filozoficznie Kowal. Ta maksyma spodobała się Solskiemu. „Szybko zrobimy, szybko wrócimy”. Tematowi szeptuch nie zamierzał poświęcić ani minuty więcej, niż wymagały tego minimum dziennikarskiej przyzwoitości i potrzeby telewizyjnego materiału. – OK. W takim razie jedźmy dalej – powiedział. Jednak ich podróż została nagle przerwana przez srebrną policyjną alfę z wideorejestratorem. – No to, cholera, pościgaliśmy się z czasem – stwierdził Kowal i zjechał na pobocze zgodnie z poleceniem policjanta, który przez uchyloną szybę wymachiwał błyskającym czerwono białym lizakiem. Artur zacisnął zęby. Tokarczyk, szeptuchy, Podlasie, DTV, a teraz jeszcze to – miał dość. Do tego czuł, że przestaje działać rudotel, silny lek przeciwlękowy, który zażywał kilka razy dziennie, zdecydowanie przekraczając zalecaną przez lekarza dawkę. Sięgnął do kieszeni, w której zawsze miał opakowanie tabletek. Wziął jedną i popił wodą z butelki. Spokojnie, za piętnaście minut będzie dobrze. Zgięty na fotelu pasażera wyglądał jak cień samego siebie. Postanowił jednak wysiąść i pomóc koledze w negocjacjach z policją. Liczył na to, że jego choć trochę znana gęba złagodzi gniew panów z drogówki i skończy się na pouczeniu. Wolnym krokiem ruszył w kierunku radiowozu. Mimo swoich 180 centymetrów sprawiał wrażenie dużo niższego niż w rzeczywistości. Przygarbiony, z pochyloną głową, zmierzwionymi rudymi włosami i przekrwionymi oczami nie przypominał przebojowego reportera, który w swojej karierze ujawnił kilka dużych afer, wchodząc w drogę politykom, biznesmenom i mafii. Tragicznego obrazu dopełniało ubranie. Wyglądało, jakby jego właściciel spał w nim przez ostatnie trzy noce, a później zrobił z niego legowisko dla psa. Artur dałby wiele, by tak rzeczywiście było, ale trudno dwugodzinną drzemkę nazwać snem. Przewracał się z boku na bok, a byle szelest czy puknięcie wbijało się w głowę i nie pozwalało zasnąć. Tylko ktoś, kto tak jak Solski cierpiał na bezsenność, wie, jaką katorgą jest leżenie na plecach i patrzenie całą noc w sufit. Zamiast snu rozpoczyna się gonitwa myśli. Obrazy i wspomnienia przewijają się niczym na karuzeli i nie można ich zatrzymać. Nie pomaga zamknięcie oczu ani ich otwarcie. A gdy umysł jest bliski obłędu, przychodzi coś znacznie gorszego – irracjonalny strach, lęk, który mrozi i paraliżuje. Człowiek chciałby już umrzeć. Wszystko, byle tylko przestać wsłuchiwać się w bicie swojego serca z paniczną myślą, że za chwilę się ono zatrzyma. Lęk przed śmiercią i modlitwa o nią jednocześnie. Niczym u samobójcy, który chce skoczyć z dachu, a jednak boi się i kurczowo trzyma się życia. Potężny lęk, który niczym powrozy krępuje, doprowadzając człowieka na skraj obłędu. Joanna mówiła, że to minie. Jej zdaniem problemy ze snem to chwilowy kryzys związany ze stresem i frustracjami, jakie Artur przeżywał w pracy. On przytakiwał, uśmiechał się, ale nie mówił ukochanej wszystkiego. Nawet Joanna nie wiedziała, że jego problemy zaczęły się już kilka miesięcy temu i nie chodziło tylko o bezsenność. – Oooo, kogo moje oczy widzą. Pan Solski, redaktór Solski – powitał Artura przyjazny męski głos. Ze srebrnej alfy wysiadł rozradowany policjant, który wyglądał, jakby spotkał właśnie przybysza z kosmosu. Nawet skwaszona mina dziennikarza nie zgasiła tego entuzjazmu. – Tak, to ja – potwierdził Artur. – Ja pierdykam, żona mi nie uwierzy, że z panem rozmawiałem. Oboje uwielbiamy pana reportaże. Nazywam się Matuszczak, młodszy aspirant Matuszczak. – Policjant niemal podskoczył z radości.
– Bardzo się cieszę, proszę pozdrowić małżonkę. – Solski nie miał ochoty na pogawędkę z lokalnym stróżem prawa. Wieczorny chłód dawał mu się we znaki. Uścisk dłoni, ukłon i do widzenia. Chciał jak najszybciej zrobić swoje, wrócić do domu, do Joanny i dzieci, i zamknąć się przed całym światem. – Co, jakoś aferę pan u nas wykrył? Pewnie były burmistrz nawykręcał. Ja zawsze chłopakom mówiłem, że z nim to będą jeszcze problemy. Może chodzi o tę ziemię, co sprzedali pod fabrykę? Złodzieje. – Aspirant Matuszczak splunął, by nikt nie miał wątpliwości, co myśli o lokalnych politykach. – Nie. Jadę do Orli zrobić reportaż o szeptuchach. Odpowiedź tylko na chwilę ostudziła śledczy zapał Matuszczaka. – No to ja mam dla pana redaktóra prawdziwy temat, a nie tam jakieś cuda-niewidy. – By dodać wagi swym słowom, porozumiewawczo mrugnął do Solskiego. Reporter z rozbawieniem patrzył na swojego nowego pomocnika. To dopiero będzie duet, jak Batman i Robin. Zwyciężyła jednak dziennikarska ciekawość. – Słucham. Policjant podszedł bliżej, rozejrzał się, upewniając, czy nikt ich nie słyszy, i wyszeptał: – W Koterce, przy białoruskiej granicy, znaleźli właśnie trupa bez twarzy. Słyszeliśmy przed chwilo na radiu. Wygląda, jakby jaki Hannibal się z nim zabawił. Podobno fachowa robota. Mówio, że to mafijne porachunki. – Ile stąd do tej… Kocerki? – Artur nieco się ożywił. Był niczym pies myśliwski obudzony z drzemki i węszący za zwierzyną. – Koterki – poprawił go policjant. – Będzie ze dwadzieścia kilometra. Na rondzie przed Siemiatyczami pojedzie prosto na Adamowo, a stamtąd dalej do samej granicy. Prosto jak w mordę strzelił. – Matuszczak aż pęczniał z dumy. On, młodszy aspirant, pomógł znanemu redaktórowi z Warszawy. – A co z mandatem? – Artur zachował czujność. – Tym razem darujemy i zakończy się pouczeniem. – Kolejne porozumiewawcze mrugnięcie. – Bardzo panu dziękuję. – Solski uścisnął dłoń młodszego aspiranta, jeszcze raz kazał pozdrowić żonę i wsiadł do toyoty. – Wielkie dzięki, stary. Uratowałeś mi dupsko. Gdzie jedziemy? – spytał Kowal, który słyszał rozmowę z policjantem. Solski milczał. Nie był pewny, na ile rzeczywiście ciekawa może być sprawa, o której dowiedział się przed chwilą. Trup, szeptucha… trup. – Do Koterki. Wpisz w GPS i zasuwamy – powiedział. – A co z materiałem o szeptuchach? – dopytywał się operator, zdając sobie sprawę, że taka samowolka nie wszystkim się spodoba. – Może zadzwońmy chociaż do wydawcy. Po co wysłuchiwać krzyków Kena. Wiesz, jaki on jest mendowaty. – Pieprzyć to. Niech Ludwiczek sam zajmie się szeptuchami. – Solski odzyskał wigor, choć właściwie sam nie wiedział, czy robi to, aby wkurzyć Tokarczyka, czy aby udowodnić sobie, że mimo problemów ze zdrowiem potrafi jeszcze błysnąć. A może było to przeczucie, które ciągnęło go ku przeznaczeniu. Na wschodzie ludzie wierzą w takie rzeczy.
5 28.09.2007 godzina 21.00 Policyjne światła odbijały się na niebieskich ścianach małej drewnianej cerkwi, tworząc fantazyjne wzory i kształty. Górująca nad otoczeniem cerkiewna wieżyczka, zwieńczona miedzianą kopułą i krzyżem, przywodziła na myśl latarnię morską. Na okolicznych bagnach leżała mgła, którą wydobywała z mroku migocząca niebieska poświata. Wszystko to nadawało temu miejscu klimat skandynawskiego filmu kryminalnego, mrocznego, z dominującym niebieskim kolorem. Brakowało jedynie deszczu. Zamiast tego efekt grozy potęgowały dziesiątki krzyży, które wierni ustawiali od lat wokół cerkwi w Koterce jako wota dziękczynne, a które teraz kładły się cieniem na jej ścianach. – Zimno, do cholery. – Inspektor Darski zaczął żałować, że opuścił swój ciepły gabinet i przyjechał na to wydmuchowo. Dopóki wypity na komendzie alkohol krążył we krwi, dawało się wytrzymać, teraz jednak wyraźnie brakowało paliwa. Piersiówka bardzo by się przydała. – Mamy już jesień, panie komendancie – zauważył sierżant Klukiewicz, patrząc z dumą na szefa, jakby rozwiązał właśnie zagmatwaną kryminalną zagadkę. – Brawo, Klukiewicz. Znacie się już na kalendarzu i porach roku. To może powiecie mi coś teraz o tym trupie, który postanowił popływać w bajorku obok cerkwi, przy okazji rozbierając się do rosołu czy raczej do kości – powiedział Darski, obchodząc mały staw ogrodzony przez jego ludzi policyjną taśmą. Właściwie było to bardziej oczko wodne. Dobry skoczek w dal nie miałby zapewne problemu, by pokonać je jednym susem. – Denata znalazł dwie godziny temu, czyli około dziewiętnastej, Witek Zborski, ten, co ma tartak przy drodze do Adamowa – zaczął Klukiewicz. – A co on robił na tym wygwizdowie w piątek wieczorem? – zapytał inspektor, patrząc na cerkiew stojącą niemal dokładnie na polsko-białoruskiej granicy, w leśnej głuszy. Do najbliższych ludzkich siedlisk było kilka kilometrów. – Początkowo mówił, że przyjechał po wodę dla chorej matki – wyjaśnił Klukiewicz i wskazał przycerkiewną studnię. Już od ponad 150 lat wierzono, że woda z niej ma moc uzdrawiania chorych. Setki osób przyjeżdżały co roku tu, na sam kraniec Polski, tylko po to, by się jej napić albo zabrać ją dla swoich bliskich w potrzebie. – Nasz Witek to ma chyba sokoli wzrok, że spod tej studni z jakichś trzydziestu metrów zobaczył trupa w bajorku – powiedział Darski. – A może on jasnowidzem jest? – Tak też mu chłopaki od nas powiedzieli. No to on się przyznał, że po bimber przyjechał. Kiedy w zeszłym roku zwinęliśmy mu aparaturę w tartaku, przeniósł produkcję gorzały do lasu. Taka mała spółka ze Stachem Kulebiakiem. Wiadomo, im bliżej końca roku, tym interes lepiej się kręci. Zapasy na święta trzeba robić. Ktoś pędzi, by wypić mógł ktoś. – Sierżant Klukiewicz aż się roześmiał ze swojego bon motu. Darski tylko pokręcił głową. – No dobra, a ten trup to co? Za dużo wypił? – Aaa, tego trupa to im ktoś do magazynu podrzucił. Znaczy Witek i Stach, nauczeni przykrym doświadczeniem, że lepiej nie trzymać bimbru tam, gdzie się go produkuje, postanowili napełnione baniaki chować tu, w stawie koło cerkwi. Na jesieni ruch w pobliżu niewielki i raczej
mało prawdopodobne, by ktoś nagle zapragnął się tu wykąpać. – No to się pomylili – skwitował Darski. Rozglądał się i czekał na ciąg dalszy opowieści Klukiewicza. – No więc Witek wszedł na pomost i nachylił się, by bosakiem wyciągnąć spod wody sznur, do którego przyczepione były baniaki. Ale zamiast liny wyciągnął tego tam. – Sierżant wskazał w kierunku pomostu, na którym leżało ciało, i kontynuował: – Niewiele się zastanawiając, wziął nogi za pas i pognał do Stacha. Po krótkiej naradzie uznali, że lepiej będzie powiadomić nas o makabrycznym znalezisku, bo prędzej czy później i tak do nich trafimy. Na pomoście na brezentowej płachcie leżało ciało wyciągnięte z wody przez policyjnych techników. Komendant ruszył w tamtą stronę. Dopiero z bliska widok był naprawdę makabryczny. Waldemar Darski, gliniarz z prawie czterdziestoletnim stażem, widział w swoim życiu wiele trupów. Ale czegoś takiego nie oglądał nigdy, nawet na szkoleniach. Stojący tuż za komendantem Klukiewicz, który też jeszcze nie widział wyciągniętych zwłok, niczym małe dziecko wyjrzał zza pleców szefa, by przypatrzyć się niecodziennemu znalezisku. Jego oczy natychmiast zrobiły się wielkie, a ręka automatycznie zasłoniła usta; sierżant całą siłą woli powstrzymywał nadchodzące torsje. Jego żołądek wyraźnie nie dawał sobie rady z tym, co widziały oczy. Zjedzone na kolację sałatka warzywna i śledź szukały sobie wyjścia. – Weźcie go stąd, zanim mi tu wszystko zarzyga – rozkazał Darski, po czym pochylił się nad zwłokami. – Więcej światła – zaordynował. Posterunkowy udający tyczkę do podtrzymywania taśmy dopiero po chwili zorientował się, że słowa te skierowane były do niego. Podskoczył jak oparzony, pociągając za sobą kable i przewracając misterną, ale bardzo prowizoryczną konstrukcję oświetleniową. Pięć dużych policyjnych halogenów zatańczyło niebezpiecznie, reszty dokonała grawitacja. Lampy roztrzaskały się z hukiem. Część wylądowała w stawie, reszta na pomoście. Wszędzie porozrzucane były drobinki szkła. – Jezu, jak można pracować w tych warunkach! Mimo ciemności, które zapadły, nikt nie wątpił, że komendant Darski osiągnął właśnie temperaturę wrzenia. Był niczym reaktor w Czarnobylu tuż przed eksplozją. Zaległa cisza, wszyscy wstrzymali oddech. Było jasne, że pierwszy, który się teraz napatoczy Darskiemu, będzie miał przechlapane, i to na dobre. – Możemy jakoś pomóc? – Głos jakiegoś szaleńca przerwał ciszę. To nie był nikt z komendy w Siemiatyczach. – Możemy jakoś pomóc? – Słowa dobiegły od strony parkingu i w migoczących policyjnych światłach trudno było rozpoznać, kto je wypowiedział. – A to, do cholery, kto znowu?! – komendant Darski eksplodował. Solski patrzył na rozgrywającą się przed cerkwią scenę z olbrzymim rozbawieniem. Było widać, że tutejsi śledczy nie mieli okazji popaść w rutynę, jeśli chodzi o zabezpieczanie miejsca zbrodni. Morderstwa musiały się tu zdarzać rzadko, łatwiej pewnie było spotkać żubra w lesie. Poza trzema policjantami reszta chodziła z miejsca na miejsce, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Na wszelki więc wypadek ten, kto mógł, chował się do radiowozu albo z dala od całego zamieszania gawędził z kolegą na papierosie. Artur nie musiał tłumaczyć Kowalowi, co ma robić. Nagranie z partyzanta. Pracowali ze sobą wielokrotnie. Operator wziął kamerę, wyłączył diodę, która sygnalizuje nagranie, i odpalił sprzęt. Trzymał kamerę nisko, na wysokości pasa, jakby od niechcenia. Wprawiona ręka potrafiła jednak nawet z tej dziwnej pozycji nagrać bardzo dobry materiał. A Kowal miał właśnie taką rękę. Ludzie nieobyci z telewizyjnymi sztuczkami, czyli większość, zwracają uwagę na kamerę tylko wtedy, gdy operator trzyma ją na ramieniu i patrzy w wizjer. Błąd! W tej robocie wszystkie chwyty są dozwolone, o czym ofiary dowiadują się już po fakcie, widząc w telewizji swoją głupią minę i jeszcze głupsze wypowiedzi. Solski miał pełne zaufanie do Kowala, ale na wszelki wypadek wpiął sobie w kurtkę ukrytą kamerę. Przezorny zawsze okablowany. Swego czasu dzięki „skrytce” zarejestrował spotkanie przewodniczącego Sejmowej Komisji Sprawiedliwości z ludźmi od jednorękich bandytów. Poseł
popierał przygotowane przez mafiosów zmiany w ustawie hazardowej. Gdyby nie ukryta kamera, sprawy by nie było. Obiektyw i mikrofon wmontowane były w znaczek DTV i połączone kablem z dyskiem USB. Dziesięć godzin nagrania z obrazem i dźwiękiem. Solski sięgnął do torby po jeszcze jedno urządzenie. Kamera typu GoPro. Niewielkie, mieszczące się w dłoni pudełko nagrywało obraz jakości HD i dźwięk. Było odporne na wstrząsy i wodę. Często wykorzystywał je do nagrywania szerokich planów, które mógłby wykorzystać później w materiale jako przebitki, a które dawały widzom pojęcie o miejscu zdarzeń. Artur uruchomił kamerę i zostawił ją na dachu samochodu. Będą mieli piękną panoramę cerkwi i miejsca zbrodni. Teraz byli gotowi do działania. – Jezu, jak można pracować w tych warunkach! To był głos rozpaczy. Artur szybko zorientował się, o co chodzi. Ktoś wywrócił konstrukcję, na której zamontowano halogeny. Było jasne, że komuś się dostanie. Solski postanowił wykorzystać chwilowy chaos. To była jedyna szansa, by zbliżyć się do trupa na tyle, żeby coś zobaczyć i nagrać. Idziemy na rympał. – Możemy jakoś pomóc? – zapytał, maszerując w kierunku stawu, gdzie jak przypuszczał, były zwłoki. Jego operator nie czekał na polecenia; wiedział, co ma robić. Oddzielił się od niego, by korzystając z zamieszania, obejść łukiem staw od drugiej strony. Wystarczy, by zbliżył się na dwa metry. Odpali lampkę na kamerze i na pewno coś nagra. – Możemy jakoś pomóc? – Artur powtórzył pytanie. – A to, do cholery, kto znowu?! – komendant Darski eksplodował, gdy Solski znalazł się w zasięgu świateł policyjnych latarek. – Moja matka i jej koleżanki z kółka różańcowego lepiej zabezpieczyłyby teren niż wy, gamonie. Co on tu robi? Nikt za bardzo nie wiedział, kim jest rudzielec w wojskowej kurtce i co tutaj robi, toteż nikt się nie odezwał. Solski pewnie parł naprzód. – Kim pan jest? – spytał Darski. – Artur Solski, Raport Dnia DTV. – Tego jeszcze brakowało… Komendant zakrył twarz rękoma. To jakaś tragifarsa. Jak na sygnał do akcji wkroczył Kowal. Odpalił lampkę na kamerze i z najmniejszej możliwej odległości zaczął filmować to, co leżało na pomoście. Nie trwało to zbyt długo, bo policjanci przestali już udawać postaci z muzeum figur woskowych i szybko odsunęli operatora z kamerą. Kowal musiał zobaczyć coś hardcorowego, bo nie wyglądał dobrze i głęboko łapał powietrze. Szybko się jednak pozbierał i korzystając z zamieszania, niepostrzeżenie wymienił dyski w kamerze. Brał już udział w podobnych akcjach i wiedział, że za chwilę zostanie poproszony o oddanie nagranego materiału. Wtedy spokojnie wyciągnie z kamery bezwartościowy czysty dysk. Niewiele ryzykował, bo policja nie miała urządzenia, na którym mogłaby odtworzyć nagranie z cyfrowego dysku. Do tego potrzeba specjalnych odtwarzaczy SONY. Te są jednak tak drogie, że ich zastosowanie ogranicza się do profesjonalnego montażu telewizyjnego. Stary numer. – Koniec tego burdelu. – Darski odzyskiwał kontrolę nad sytuacją. – Pan – wskazał Solskiego – proszę do radiowozu. A pan – te słowa skierowane były do kamerzysty – proszę oddać nagranie. Tajemnica śledztwa. Artur wiedział, że protesty na niewiele się zdadzą. Grzecznie ruszył za komendantem, który na odchodne kazał wezwać na miejsce kogoś ze szpitalnej kostnicy z samochodem do przewożenia umarlaków. – Co ty sobie wyobrażasz?! – Waldemar Darski nie zamierzał być miły dla rudzielca z telewizji. – Myślisz, że przyjechałeś na wiochę i będziesz pajacował? Mam w dupie to, kim jesteś i dla kogo pracujesz. Po tym wstępie Solski spojrzał na komendanta z odrobiną sympatii. Lubił twardych zawodników, zresztą sam się za takiego uważał. Policjant wchodził na obroty. – Oglądam twoje reportaże, ale tu na chleb nie zarobisz. – To się dopiero okaże. – Solski postanowił być koncyliacyjny, ale bez przesady. – Pan zna mnie, ale ja nie znam pana. – Młodszy inspektor Waldemar Darski, zarządzam tym całym burdelem.
Artur domyślił się, że chodzi nie tylko o miejsce zbrodni, ale i komendę powiatową. – Skoro już się znamy, może poda mi pan kilka faktów, które nie zaszkodzą śledztwu. Wie pan: media, prawo do informacji… – Solski zrobił niewinną minę. Darski otwierał już usta, by posłać gryzipiórkowi specjalny miks swoich ulubionych obelg, ale z jego gardła nie wydobył się głos. Solski, nieco zdezorientowany, odwrócił się w kierunku, w którym patrzył komendant. Błyskając niebiesko-czerwonymi światłami, nadjeżdżała kawalkada czarnych terenowych samochodów. Arturowi przypominały auta Biura Ochrony Rządu. To z pewnością nie była ekipa z kostnicy, która miała przyjechać po zwłoki.
6 28.09.2007 godzina 21.30 Na podłodze rosła sterta zużytych chusteczek, łzy nie przestawały płynąć, szloch i zaciśnięte w bezsilnej złości dłonie wyrażały ból i smutek tak głębokie, że człowiek nie jest w stanie ich opisać ani choćby wykrzyczeć. To stan, w którym nie ma już nadziei, pozostają samotność i rozpacz. Nie ma świata, nie ma ludzi, jest tylko pustka, która zabiera wszystko z wyjątkiem bólu. Tak właśnie czuła się Anna Kaliska, drobna blondynka skulona na kanapie w niemym krzyku. Nie, to niemożliwe! Podniosła się i wyciągnęła rękę po leżące na ławie zdjęcie męża. Wojskowy mundur, karabin na ramieniu i szelmowski uśmiech – kapitan Kaliski odpoczywa podczas patrolu. Zdjęcie zrobiono na tle pałacu Saddama Husajna w Babilonie. Monumentalna rezydencja powstała przy okazji propagandowej akcji Odrodzenie Babilonu. Na polecenie dyktatora rozpoczęto rekonstrukcję tego legendarnego miasta ze specjalnie wypalonych cegieł z napisem „Wybudowano przez Saddama Husajna, syna Nabuchodonozora, aby okryć chwałą Irak”. Polskie wojska już nie stacjonowały w Babilonie; musiały go opuścić po protestach Irakijczyków. Oskarżali oni Amerykanów i Polaków o niszczenie tego historycznego miejsca. Mieli trochę racji – to było tak, jakby obce wojska zrobiły sobie obóz w Biskupinie, w zrekonstruowanej osadzie z epoki brązu. Kompania kapitana Kaliskiego stacjonowała sto kilometrów na południe, w Diwanii. Babilon był jednak wciąż w zasięgu działań operacyjnych polskiego kontyngentu. Jeszcze przedwczoraj z nim rozmawiała, żartowali, planowali, co zrobią, gdy wróci na Boże Narodzenie do domu. Robert jak zwykle świntuszył, tęsknił za nią. Do końca misji zostało mu tylko 70 dni. Boże, nieee! Święta spędzić mieli u rodziców Roberta, a sylwestra samotnie w domku znajomych na Mazurach. Dopiero po powrocie Robert miał się dowiedzieć, że będzie ojcem. Ania nie chciała mówić mu tego przez telefon. Od ponad roku starali się o dziecko. Dwa pierwsze zabiegi in vitro były nieudane. Okazało się, że do trzech razy sztuka. Gdy lekarz poinformował Annę, że jest w ciąży, ta wszystko od razu zaplanowała. Jej koleżanka ze szpitala miała drewniany domek w Niedźwiedzim Rogu. W tym roku wyjeżdżała z rodziną na święta do Egiptu, więc bez problemu pożyczyła Annie klucze. Miały być świece, na kolację tak uwielbiana przez Roberta dziczyzna, ogień w kominku, seksowna bielizna, obowiązkowo czarna. A gdy już nacieszyliby się sobą, zaczęliby planować przyszłość we troje. – Będziemy mieli dziecko – wykrztusiła Anna, przyciskając do piersi zdjęcie męża. W Orzyszu mieszkali od pięciu lat. Batalion Saperów to był pierwszy przydział Roberta po szkole oficerskiej. Byli zadowoleni – w pobliskim Piszu mieszkali jego rodzice. Od wojska na dobry początek dostali co prawda jednopokojowe mieszkanie z wnęką kuchenną i maleńką łazienką, ale nie narzekali. Byli na swoim, a każde z nich mogło realizować się zawodowo. Anna codziennie dojeżdżała autobusem 25 kilometrów do Pisza. Pracowała w tamtejszym szpitalu powiatowym i robiła specjalizację z chirurgii ogólnej. Byli szczęśliwi. Wyjazd Roberta do Iraku był szansą na podreperowanie domowego budżetu. Marzyli o dziecku i samochodzie. Kapitan Kaliski załapał się na IX zmianę. Jego dowódca z Orzysza, wykorzystując znajomości w 1. Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej, dokoptował go do grupy saperów wyruszających na misję do Iraku. Wylecieli na początku lipca wojskową CASĄ. Żegnał ich sam minister obrony, który na potrzeby
telewizyjnej transmisji powtarzał po raz setny gładkie formułki o tym, jak to okupacja oddalonego o kilka tysięcy kilometrów kraju zwiększa nasze bezpieczeństwo. Paplanina o terroryzmie i światowym pokoju. Nikt już nawet nie zwracał uwagi na to, że w Iraku nie znaleziono broni masowego rażenia, a przecież to była bezpośrednia przyczyna inwazji. Rzekome dowody na istnienie jądrowego arsenału Saddama okazały się fikcją. Co gorsza, za panowania tego krwawego dyktatora zginęło w Iraku zdecydowanie mniej ludzi niż w ciągu czterech lat misji nazywanej stabilizacyjną. Operacja „Wolny Irak” kosztowała życie setek tysięcy cywilów i tysięcy żołnierzy. To jednak nie było największe zmartwienie tych, którzy właśnie wybierali się na kolejną zmianę. Anna pamiętała każdą chwilę pożegnania, ostatni pocałunek i łzy, które Robert ocierał jej z policzków, zapewniając, że wróci cały i zdrowy. W pół roku miał zarobić więcej niż w kraju przez dwa lata. Gdyby mogła cofnąć czas… ale nie mogła. Była bezradna i zrozpaczona. Panującą w domu ciszę przerwał dźwięk telefonu. Anna nie odbiera, ma dość rozmów i pocieszania przez ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia, przez co przechodzi. „Jak się czujesz? Taka tragedia! Jak się trzymasz? O Jezu, co za strata!” Zakrywa głowę poduszką, nie ma siły, by wstać i wyłączyć aparat. Zaraz i tak przestanie. Krótki pisk – włącza się automatyczna sekretarka. – Tu Ania i Robert. Zostaw wiadomość, tylko niezbyt długą, bo jej nie odsłuchamy. – Głos Roberta, ukochanego mężczyzny, którego już nie zobaczy żywego, kolejne strumienie łez. Drugi pisk – ruszyło nagrywanie. – Cześć, Aniu, tu Marek Chojnacki. Jeśli mogę jakoś pomóc… to daj znać… Proszę, jestem do twojej dyspozycji. Mój numer 520-404-285. Anna na chwilę przestaje płakać. Marek? Kiedyś, lata świetlne temu, łączyła ich wielka namiętność, ale okazało się, że to nie wystarczy, by ze sobą być. Odkąd związała się z Robertem, widziała go może raz albo dwa. O dwa razy za dużo. Miała wyrzuty sumienia, ale tłumaczyła to sobie samotnością żony żołnierza, który jeździł na kolejne ćwiczenia i zagraniczne misje, oraz zbyt dużą ilością wypitego alkoholu. Marek potrafił być czarujący. To jednak była przeszłość, dla niej bez znaczenia, przynajmniej na razie… Oczy Anny znowu zachodzą łzami.