uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Tony Parsons - Mężczyzna i żona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Tony Parsons - Mężczyzna i żona.pdf

uzavrano EBooki T Tony Parsons
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

TONY PARSONS MĘŻCZYZNA I ŻONA Tłumaczenie: Andrzej Szulc

Dla mojego ojca

CZĘŚĆ PIERWSZA MĘŻCZYZNA JEJ MARZEŃ

Najpiękniejsza dziewczyna na świecie Mój syn przychodzi na mój ślub. Jest moim pierwszym drużbą. Mówię mu to: „Jesteś moim drużbą, Pat”. Chyba jest zadowolony. Jeszcze nigdy nie był drużbą. To oczywiście nie znaczy, że będzie wygłaszał „jajcarskie” komentarze o tym, co wyprawiałem z owcami w latach mojej szalonej młodości, próbował zwiać z panną młodą, ani nawet pilnował obrączek. Ma dopiero sześć lat. W związku z czym jego obowiązki są głównie ceremonialne. Ale oznajmiając, że będzie moim pierwszym drużbą, wcale nie żartuję. Jest tym, co we mnie najlepsze, i ten wyjątkowy dzień byłby bez niego niepełny. Za kilka dni, kiedy skończy się weselny tort, zacznie nowe małżeńskie życie i świat wróci do normy, jakaś nauczycielka zapyta Pata, co robił w ten weekend. - Byłem na ślubie taty - poinformuje ją. I choć nie opowie mi na ten temat nic więcej, potrafię się domyślić, ile znaczących uśmieszków wywoła ta nieopatrzna niewinna uwaga w pokoju nauczycielskim. Jak chichocząc, będą ją bez końca powtarzać. Jak będą wzdychać. Oto znak naszych czasów, pomyślą nauczyciele mojego syna. Dzieci, które w czasie weekendu są świadkami uroczystości, podczas której jedno z ich rodziców wiąże się z kimś innym. Co za świat! Wiem, że mój ojciec czułby to samo, chociaż stary w żadnym wypadku nie uznałby tego za coś śmiesznego. Nawet w podeszłym wieku, kiedy zaczął się w końcu godzić z tym, co współcześni mężczyźni i kobiety robią ze swoim życiem oraz życiem swoich dzieci, wiem, że tak naprawdę tato nie chciałby, żeby jego wnuk był w sobotnie popołudnie świadkiem mojego ślubu. Jego zdaniem o wiele większą atrakcją byłaby dla niego gra w piłkę w parku. Mam jednak wrażenie, że wszyscy oni się mylą - nauczyciele mojego syna i ojciec, każdy, kto uważa, że ten pierwszy raz jest bardziej wyjątkowy od ostatniego. Nie będę stawiał innych przed tobą... Cóż może być złego w stawianiu innych przed tobą? Jak może być zła kolejna próba wyprostowania swojego życia? Jeśli się nie jest Elizabeth Taylor. Z upływem lat zaczynam widzieć w lustrze coraz więcej ze swojego ojca i uświadamiam sobie, że na ogół zgadzam się z jego poglądami na współczesny parszywy świat. W tej kwestii nie miałeś jednak racji, tato. Wszyscy zasługujemy na drugą szansę, żeby odnaleźć miłość, o której marzymy, wszyscy mamy prawo do szczęśliwego zakończenia, do tego by zmienić nasze życie w

historię zaczerpniętą z jednej z tych piosenek, które tak uwielbiałeś. No wiesz. Jednej z tych starych piosenek. To skromny ślub. Właściwie kameralny. Kilkoro przyjaciół, nasze rodziny, a raczej to, co z nich pozostało - nasze matki, nasze dzieci, jej siostry, bracia mojego taty, bracia mojej mamy - no i nas dwoje. Ja i najpiękniejsza dziewczyna na świecie. Nie mogę przestać się na nią gapić. Nie mogę oderwać oczu od jej prześlicznej buzi. Nie mogę się nadziwić, jak pięknie dzisiaj wygląda, uśmiechając się na tylnym siedzeniu naszej czarnej taksówki, kiedy jedziemy do malej salki przy Roseberry Avenue, gdzie ma się odbyć nasz ślub. Czuję się, jakbym widział Cyd po raz pierwszy w życiu. Czy każdy mężczyzna ma takie odczucie? Nawet ci z brzydkimi pannami młodymi? Czy każdy mężczyzna ma wrażenie, że jego narzeczona jest najpiękniejszą dziewczyną na świecie? Możliwe. Z całego serca chcę dla niej tego, co najlepsze. Chcę, żeby ten dzień był idealny, i to mnie zżera, ponieważ wiem, że nigdy taki nie będzie. Nie ma ojca, który stanąłby u jej boku, nie ma ojca, który przywitałby ją w nowej rodzinie. Obaj nasi ojcowie byli ludźmi pracy ze starej szkoły, silnymi, łagodnymi i niesentymentalnymi, i ci twardzi mężczyźni z twardego pokolenia mieli serca i płuca, które okazały się zaskakująco kruche. Nasi ojcowie odeszli, zanim nadeszła ich pora, i wiedziałem, że będzie nam ich dzisiaj brakować, dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek indziej. Były i inne przyczyny, dla których nad tym idealnym dniem zawisło kilka chmur. Nie zadźwięczą dla nas kościelne dzwony, nie zagrają hymny. Nie będzie życzliwego pastora, który by nas połączył i powiedział, kiedy wolno nam się pocałować. Za dużo mamy mil na liczniku. Za dużo przeżyliśmy. Sądziłem, że tego też mi będzie brakować. Świętości. Sądziłem, że to w negatywny sposób odbije się na całej ceremonii. Lecz kiedy ona bierze mnie za rękę, ta sprawa przestaje nagłe mieć znaczenie. Wyczuwam obecność czegoś świętego w tym małym świeckim pomieszczeniu z kobietami w kapeluszach, mężczyznami w garniturach i dziećmi odzianymi w to, co moja mama nazwałaby najlepszym niedzielnym ubraniem.

Wszyscy się uśmiechają, ciesząc się razem z nami, wszędzie widać białe lilie, ich zapach unosi się w powietrzu. Nie ma miejsca, które byłoby bardziej święte. I jeśli ktokolwiek jest błogosławiony, my także jesteśmy błogosławieni. To skromny ślub. Takiego oboje chcieliśmy. Uprawomocnienie tego, o czym wiedzieliśmy prawie od samego początku - że budujemy razem życie. I oznajmienie światu, że najlepsze jest jeszcze przed nami. W czym może zawierać się więcej nadziei? Cóż może być bardziej słuszne? Bardziej święte? Jeśli mam być szczery, właściwie cieszę się, że udało nam się uniknąć tradycyjnego wesela. Cieszę się, że tak wiele jego atrybutów nas ominęło - poczynając od słodkiej kościelnej pobożności i zatęchłego cmentarza czekającego tuż za deszczem konfetti, po wielopokoleniową dyskotekę, na której pijani wujowie wymachują w powietrzu ramionami w rytmie Wake Me Up Before You Go-Go. Wszystko to sobie darowaliśmy. To prosta ceremonia łącząca dwa skomplikowane istnienia. Nie te, które się dopiero rozpoczęły, lecz te, fefdre mają już swoją historię. Najpiękniejszą część tych istnień, tych historii, można ujrzeć w dzieciach, które stoją ze swoimi babciami w pierwszym rzędzie tego, co może uchodzić za kongregację. Poważna mała dziewczynka ubrana w długą żółtą sukienkę, przyciskająca do piersi bukiecik białych kwiatów, dziecko z szeroko osadzonymi oczyma, ciemnymi włosami i śliczną buzią swojej matki. I troszeczkę młodszy chłopiec w muszce i koszuli z żabotami, bez marynarki (co on zrobił z marynarką?... kiedy ostatni raz na niego zerknąłem, miał ją na sobie), chłopiec, który nigdy nie zdoła przywdziać maski chłodnej oficjalności, nawet nie powinien tego próbować, w związku z czym uśmiecha się nieśmiało i przestępuje z nogi na nogę w świeżo kupionych półbutach, zachowując się tak, jakby pierwszy raz w życiu włożył na stopy coś innego niż tenisówki. Peggy i Pat. Jej córka i mój syn. Mój piękny syn. Pat trzyma za rękę moją matkę. I kiedy urzędnik stanu cywilnego pyta o obrączki, widzę, że twarz mojego syna się zmienia. Gładkie zaokrąglone rysy niemowlęcia i brzdąca, którym kiedyś był, ustępują miejsca

ostrzejszym, bardziej kanciastym liniom. Czas biegnie do przodu, czas ucieka, kiedy odwracam wzrok, i mój chłopak nie jest już ładny - zaczyna być przystojny. Codziennie dorasta. Cyd uśmiecha się do mnie, jakbyśmy byli ostatnimi ocalałymi z zagłady kochankami. I myślę sobie: żadnych ale. Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tej kobiety. Jest tą jedyną. W smutku i radości, począwszy od dzisiaj. Jest tą jedyną. I rośnie mi serce, ponieważ czuję się dziś jak nowo narodzony, jak gdyby miały w końcu nadejść stare dobre czasy. Chociaż mamy za sobą wiele przeżyć, czasami paskudnych, smutnych i bolesnych, mamy również wiele przed sobą, mamy tak wiele rzeczy, których wypatrujemy i które mają dopiero nadejść. Jestem pewien tej kobiety. Chcę z nią spędzić resztę mojego życia. W chorobie i w zdrowiu. W dostatku i w biedzie. Odrzekając się innych. Jeśli o mnie chodzi, zgoda. Chcę, żeby jej twarz była ostatnią rzeczą, którą widzę wieczorem, i pierwszą rzeczą, którą widzę rano. Chcę oglądać tę twarz, kiedy będzie się zmieniać z biegiem lat. Chcę poznać każde znamię na jej ciele, zapamiętać każdy pieg. Troszczyć się i bronić. Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Na mnie możecie liczyć. Świetnie. Wspaniale. Gdzie mam podpisać? Jest tylko jedna mała, malutka wątpliwość. Wyrzucam ją z umysłu, nie chcę uznać jej istnienia. Ale ona nie znika. To drobna i błaha obawa, czająca się w jakimś odległym zakamarku mego serca, nie mogę jednak zaprzeczyć, że się pojawiła. Nie tyle nawet chmurka na idealnym błękicie, co odległy pomruk grzmotu. Bo widzicie, mam świadomość, że jestem w tej salce z dwóch powodów. Ponieważ ją kocham, to oczywiste. Kocham moją przyszłą żonę. Kocham moją Cyd. Lecz jestem tutaj również dlatego... jak mam to ująć?... bo chcę odbudować moją rodzinę. Chodzi nie tylko o to, że tym razem chcę się okazać dobrym mężem. Chodzi również o bycie ojcem. Dla jej córki. Dla każdego dziecka, które możemy mieć razem. I dla mojego syna. Chcę rodziny także dla niego, nie tylko dla siebie. Chcę rodziny dla mojego Pata. Dla nas obu. Rodziny po raz kolejny. Jestem tutaj dla tej niesamowitej kobiety. Lecz jestem tutaj również dla mojego syna. Czy to w porządku? Czy można wybaczyć, że jestem tutaj z dwóch powodów? Dla dwojga ludzi? Czy to w porządku, że w tej miłosnej historii nie chodzi tylko o naszą miłość? Ktoś mówi do nas i staram się zignorować pomruk tego odległego grzmotu. Urzędnik

pyta pannę młodą, czy przyrzeka kochać i troszczyć się. - Przyrzekam - mówi moja żona. Biorę głęboki oddech. Ja też przyrzekam.

Rozdział pierwszy Mój syn ma nowego ojca. Właściwie nie mówi do tego faceta tato - no nie, tego by mi nie zrobił - ale nie mam co się oszukiwać. Ten facet - Richard, cholerny Richard - zastąpił mnie we wszystkich sprawach, które się liczą. Richard jest przy nim, kiedy mój syn je śniadanie (Coco Pops, prawda? Widzisz, Pat, pamiętam Coco Pops). Richard jest przy nim, kiedy mój syn bawi się cicho swoimi zabawkami z Gwiezdnych wojen (bawi się cicho, ponieważ Richard jest raczej zwolennikiem Harry'ego Pottera i nie rajcują go tak bardzo świetlne miecze, Gwiazda Śmierci oraz Rycerze Jedi). I jest tam w nocy, dzieląc łoże z matką mojego syna. Nie zapominajmy o tym szczególe. - Więc jak ci leci? Zadaję mojemu synowi to samo pytanie w każdą niedzielę, kiedy siadamy z naszymi Happy Meals w barze z hamburgerami, pośród innych podobnych do nas tatusiów i małych chłopców i dziewczynek. Pośród innych weekendowych rodzin. - Dobrze - odpowiada. To wszystko. Dobrze? Po prostu dobrze? To zabawne i zarazem trochę smutne, bo kiedy był mniejszy, nie zamykały mu się usta, stale o coś pytał. Skąd wiem, że już się obudziłem? Dokąd idę, kiedy śpię? Jak to się dzieje, że rosnę? Dlaczego niebo się nie kończy? Ty chyba nie umrzesz, prawda? Oczywiście, że nie umrzesz, powiedz! I czy Gwiazda Śmierci jest większa od księżyca? W dawnych czasach nie zamykały mu się usta. - W szkole wszystko w porządku? Dobrze ci się układa z kolegami w klasie? I jak ci się w ogóle teraz żyje? Nigdy nie pytałem go o Richarda. - Dobrze - powtórzył z pokerowym obliczem, spuszczając tym jednym małym słowem nieprzeniknioną zasłonę na swoje życie. Złapał w obie ręce swojego hamburgera, niczym mała wiewiórka uwielbiająca niezdrowe żarcie. A ja, patrząc na niego, uświadomiłem sobie, że ma na sobie ubranie, którego nigdy przedtem nie widziałem. Dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej? Tyle było pytań, których nie miałem nawet odwagi mu zadać. - Lubisz swoją nauczycielkę? Pat kiwnął głową, po czym odgryzł większy kęs, niż mógł przeżuć, uniemożliwiając w ten sposób dalszą rozmowę. Co tydzień przerabialiśmy to samo. Robiliśmy to od dwóch lat, odkąd zamieszkał ze swoją matką.

Ja pytałem go o szkołę, przyjaciół i dom. On podawał mi nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny. W dalszym ciągu rozpoznawałem w nim słodkie pogodne dziecko z przybrudzonymi blond włosami, jeżdżące kiedyś rowerem marki Bluebell. Tego samego chłopca, który w wieku dwóch lat był tak śliczny, że ludzie stawali na ulicy, aby mu się przyjrzeć, w wieku trzech lat upierał się, że nazywa się Luke Skywalker, a w wieku czterech starał się być bardzo dzielny, kiedy opuściła mnie jego matka i wszystko zaczęło się sypać w gruzy. To wciąż mój Pat. A jednak nie otwiera już przede mną swego serca - nie mówi o tym, co go przeraża i co go uszczęśliwia, nie opowiada, co mu się śni i co go fascynuje - dlaczego niebo się nie kończy? - tak jak to robił, kiedy był mały. Tyle rzeczy się zmienia, kiedy dzieci idą do szkoły. Właściwie wszystko. Traci się je wtedy i tak naprawdę nigdy nie odzyskuje. Lecz nie chodziło tylko o szkołę. Istniał między nami dystans, którego nie mogłem przezwyciężyć bez względu na to, jak bardzo się starałem. Istniały mury, które nas dzieliły: mury jego nowego domu. Teraz już nie tak bardzo nowego. Za parę lat będzie mógł powiedzieć, że większą część swojego życia spędził z dala ode mnie. - Jak ci smakuje Happy Meal, Pat? Przewrócił oczyma. - Jadłeś kiedyś Happy Meal? - Właśnie go jem. - No więc tak właśnie smakuje - poinformował mnie. Mój syn w wieku siedmiu łat. Czasami grałem mu na nerwach. Widziałem to. Wciąż spędzaliśmy razem przyjemnie czas. Kiedy przestawałem go nieudolnie przesłuchiwać, całkiem dobrze się bawiliśmy. Tak jak to się zawsze działo w przeszłości. Pat był wspaniałym kumplem - wyrozumiałym, pogodnym, wesołym. Ale i to się zmieniło - teraz, gdy nasz wspólny czas był racjonowany. Ten czas podszyty był desperacją, ponieważ załamałbym się, widząc, że cokolwiek go rozczarowało albo zasmuciło. Każde dotykające go drobne nieszczęście, niezależnie od tego, w jakim stopniu tymczasowe, dręczyło mnie tak, jak nie dręczyło nigdy, kiedy mieszkaliśmy pod jednym dachem. Te niedziele były najjaśniejszym punktem mojego tygodnia. Chociaż w pracy szło mi teraz całkiem dobrze, nic nie mogło się równać z tym dniem, tym wspaniałym dniem, który miałem spędzić z moim synem. Nie robiliśmy nic specjalnego, po prostu to samo co zawsze - czas upływał nam pomiędzy barem z hamburgerami, parkiem, gdzie graliśmy w piłkę, kinem, salonem gier i

centrum handlowym. Na szczęśliwym mitrężeniu kolejnych godzin. Wyglądało to jednak inaczej niż wówczas, gdy mieszkaliśmy razem, ponieważ teraz pod koniec tych zwyczajnych idealnych dni musieliśmy sobie powiedzieć do widzenia. Zegar nie przestawał tykać. W pewnym okresie naszego życia - kiedy się nim samotnie opiekowałem, a jego matka była w Japonii, próbując odzyskać to wszystko, co dla mnie poświęciła - wydawało mi się, że ja i Pat jesteśmy wyjątkowi. Stojąc przed szkołą podstawową, odizolowany od wszystkich matek czekających na swoje dzieci, miałem wrażenie, że na świecie nie ma nikogo takiego jak my. Teraz już tego nie czułem. Świat pełen był ludzi takich jak my. Nawet w McDonaldzie pełno było takich ludzi. W niedzielę zawsze roiło się tutaj od jednodniowych tatusiów prowadzących koturnowe rozmowy ze swoimi pociechami, tymi nieufnymi dzieciakami występującymi we wszystkich możliwych rozmiarach, od uroczych małych brzdąców aż po opryskliwe nastolatki z poprzekłuwanymi nosami, wszystkich tych ojców spoglądających co chwila na zegarek i usiłujących nadrobić stracony czas, co nigdy im się zresztą nie udawało. Unikaliśmy kontaktu wzrokowego, ja i ci inni jednodniowi tatusiowie. Lecz istniał między nami rodzaj cichego braterstwa. Kiedy zdarzały się nieprzyjemne sceny - łzy albo podniesione głosy, porzucone w pół kęsa Egg McMuffin, kategoryczne żądania, żeby natychmiast połączyć się z mamą przez komórkę - współczuliśmy sobie, ja i inni niedzielni tatusiowie. Kiedy Pat i ja umilkliśmy, zauważyłem, że jednego z nich torturuje przy sąsiednim stoliku córka, dziesięciolatka z oczyma jak spodki i z opaską na włosach. - Je suis végétarienne - oznajmiła, odsuwając od siebie nietkniętego Big Maca. Ojcu opadła szczęka. - Jak możesz być wegetarianką, Louise? W zeszłym tygodniu jeszcze nią nie byłaś. Zjadłaś hot doga przed Królem Lwem, pamiętasz? - Je ne mange pas de viande - upierała się dziewczynka. - Je ne mange pas de boeuf. - Nie wierzę - stwierdził ojciec. - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że zostałaś wegetarianką? Dlaczego nie powiedziałaś matce? Biedny sukinsyn, pomyślałem i ujrzałem w jednym błysku jego miłosne perypetie. Biurowy romans, przyjeżdżająca z paryskiej filii kobieta, która roztacza dookoła zapach Chanel i mówi z akcentem, od którego taje serce każdego dorosłego mężczyzny. Ekspresowe zaloty, zwiedzanie obu miast, upojne chwile w blasku księżyca, kwiaty z

Interflory, wczesna, prawdopodobnie nieplanowana ciąża, a potem, gdy seks stracił urok nowości, bilet powrotny do starego kraju. - Je sals allergique aux Happy Meals - oświadczyła dziewczynka. Pat przestał jeść, otworzył usta ze zdumienia. Panienka przy sąsiednim stoliku najwyraźniej wywarła na nim wielkie wrażenie. Imponowało mu wszystko, co mówiły i robiły większe dzieci. Ale to było coś innego. Prawdopodobnie po raz pierwszy zobaczył na własne oczy - poza filmem i telewizją - dziecko, które mówiło w obcym języku. - To japoński? - szepnął do mnie. Uważał, że obcych języków używają wyłącznie Japończycy. Jego matka mówiła nim płynnie. - Francuski - odparłem szeptem. Pat uśmiechnął się do dziewczynki w opasce na włosach. Popatrzyła na niego jak na powietrze. - Ale dlaczego ona mówi po francusku? - zapytał, nagle się ożywiając. I zrobiło się tak jak dawniej: Pat chciał, żebym rozwikłał jedną z jego małych zagadek. Serce skoczyło mi w górę z radości. - Ta dziewczynka jest Francuzką - odparłem półgłosem, zerkając na biednego sukinsyna, który był jej ojcem. - Pół-Francuzką. Pat otworzył szerzej oczy. - To bardzo daleko - mruknął. - Francuski jest bardzo daleko. - Masz na myśli Francję. Francja nie jest tak daleko jak myślisz, skarbie. - Nieprawda, jest. Francja jest tak daleko, jak myślę. Może nawet dalej. - Bynajmniej. Do Francji... to znaczy do Paryża... jedzie się z Londynu tylko trzy godziny pociągiem. - Jakim pociągiem? - Specjalnym. Bardzo szybkim pociągiem, który jedzie z Londynu do Paryża. Nazywa się Eurostar. Pokonuje tę odległość w trzy godziny. Jedzie tunelem pod dnem morza. Mój syn popatrzył na mnie z powątpiewaniem. - Pod dnem morza? - Owszem. - Nie wydaje mi się. Bernie Cooper był w lecie we Francji. - Bernie Cooper, zawsze wymieniany z imienia i nazwiska, był najlepszym przyjacielem Pata. Najlepszym przyjacielem w życiu. Przyjacielem, którego miał na zawsze zapamiętać. Pat przytaczał opinie Berniego z całym ferworem czerwonogwardzisty cytującego myśli przewodniczącego Mao w szczytowym okresie rewolucji kulturalnej. - Bernie Cooper pojechał nad morze do francuskiego. To znaczy do Francji. Polecieli jumbo jetem. Więc nie można pojechać do

Francji pociągiem. Bernie Cooper powiedział. - Bernie i jego rodzina musieli polecieć na południe Francji. Paryż jest o wiele bliżej. Naprawdę, kochanie. Można tam dojechać z Londynu w trzy godziny. Kiedyś tam pojedziemy. Ty i ja. Paryż to piękne miasto. - Kiedy pojedziemy? - Kiedy będziesz dużym chłopcem. - Ale ja już jestem duży - stwierdził, spoglądając na mnie z ukosa. A ja pomyślałem, że to prawda. Jesteś już duży. Dziecko, które trzymałem w ramionach, odeszło i nigdy go nie odzyskam. Spojrzałem na zegarek. Było jeszcze wcześnie. W McDonaldzie serwowali śniadania. - Chodź - powiedziałem. - Pomogę ci włożyć kurtkę. Idziemy. Nie zapomnij zabrać piłki i rękawiczek. Pat spojrzał przez okno na zalane deszczem ulice północnego Londynu. - Idziemy do parku? - Jedziemy do Paryża. Mogło nam się udać. Wszystko sobie obliczyłem. Myślicie, że nie mógłbym, ot tak sobie, wybrać się z nim do Paryża? Mogliśmy to zrobić. Niezbyt wygodnie, lecz w znośnych warunkach. Trzy godziny Eurostarem do Paryża, popołudniowe zwiedzanie, a potem migiem z powrotem, żeby zdążyć przed dobranocką. Dobranocką Pata, nie moją. Nikt nie będzie wiedział, że pojechaliśmy do Paryża - to znaczy nie będzie wiedziała jego matka - dopóki nie powrócimy bezpiecznie do Londynu. Potrzebowaliśmy tylko naszych paszportów. Sprzyjało nam szczęście. Cyd i Peggy nie było u mnie w domu. U Pata zastaliśmy tylko Uli - senną niemiecką opiekunkę do dziecka. Nie musiałem zatem wyjaśniać żonie, dlaczego potrzebuję paszportu, żeby móc pokopać piłkę w Primrose Hill, i nie musiałem wyjaśniać byłej żonie, dlaczego potrzebuję paszportu Pata, żeby mógł zagrać na automatach w Funlandzie. Dotarliśmy szybko na dworzec Waterloo i wkrótce nasz Euro-star wyjeżdżał ze stacji, a Pat przyciskał twarz do okna wagonu. Od jego oddechu szyba pokryła się mgiełką. Mój syn posłał mi chytre spojrzenie. - Przeżyjemy przygodę, prawda? - zapytał. - To będzie coś ekstra? - Coś ekstra - potwierdziłem. - Ale numer - oświadczył z uśmiechem. Dwa krótkie słowa, których nigdy nie zapomnę. Kiedy je powiedział, poczułem, że było warto. Cokolwiek się jeszcze zdarzy, było

warto. Paryż w jeden dzień. Tylko my dwaj. Ale numer. Mój syn żył w jednej z tych nowego rodzaju rodzin. Jak je nazywają? Rodziny mieszane. Jakby ludzie mogli być bez końca miksowani i dopasowywani. Mieszana rodzina. Mielona i bez grudek. Dokładnie tak jak kawa. Lecz z mężczyznami, kobietami i dziećmi nie wygląda to tak łatwo. Ta rodzina mieszkała zaledwie milę od nas, lecz były w jej życiu rzeczy, które na zawsze już miały pozostać przede mną ukryte. Potrafiłem się domyślić, co dzieje się między Patem i Giną - wciąż widziałem, jak myje mu włosy, czyta Gdzie czają się dzikie rzeczy, stawia przed nim miskę zielonego spaghetti, ściska go tak mocno, że nie sposób stwierdzić, gdzie kończy się on i gdzie zaczyna ona. Nie miałem jednak bladego pojęcia, co dzieje się między Richardem i Patem, między tym mężczyzną koło trzydziestki, którego w ogóle nie znałem, i siedmioletnim dzieckiem, którego skórę, głos i twarz poznałem lepiej niż swoje własne. Czy Richard całował mojego syna na dobranoc? Nie pytałem o to. Ponieważ tak naprawdę nie wiedziałem, co by mnie bardziej uraziło. Serdeczność, bliskość, troska, na które wskazywałby taki pocałunek. Czy chłodny dystans, o którym świadczyłby jego brak. Richard nie był złym facetem. Nawet ja to wiedziałem. Moja była żona nie wyszłaby za niego, gdyby nie znosił dzieci. Nawet w najgorszych momentach zdawałem sobie sprawę, że są gorsi ojczymowie od Richarda. Dzisiaj zresztą nikt nie używa tego słowa. Ma zbyt negatywne konotacje. Pat i ja nauczyliśmy się obaj nazywać Richarda partnerem - tak jakby prowadził z matką mojego syna jakieś ekscytujące interesy albo grał z nią w brydża. Tym, co doprowadzało mnie do szału w Richardzie, co sprawiało, że rozmawiając z moją byłą żoną przez telefon, podnosiłem głos (czego naprawdę wolałbym uniknąć), był fakt, że nie rozumiał on po prostu, iż mój syn jest kimś, kto zdarza się raz na milion, na dziesięć milionów, na miliard. Richard uważał, że Pat powinien się rozwijać. A mój syn nie musiał się rozwijać. Już teraz był wyjątkowy. Richard chciał, żeby mój syn pokochał Harry'ego Pottera, drewniane zabawki oraz tofu. Czy może chodziło mu o soczewicę? Mój syn kochał jednak Gwiezdne wojny, plastikowe świetlne miecze oraz pizzę. Mój syn uparcie wielbił bezmyślną przemoc,

węglowodany i dodatkową porcję sera. Z początku Richard z radością się na to wszystko godził - było to w czasach, kiedy starał się wskoczyć do łóżka Giny. Zanim uzyskał tam w końcu wielokrotną wizę, zanim poślubił moją byłą żonę, mamę mojego syna, Richard uwielbiał być Hanem Solo, gdy mój syn wcielał się w postać Luke'a Skywalkera. Uwielbiał. Albo tylko udawał, że uwielbia. A szczerze mówiąc, Pat polubiłby Saddama Husajna, gdyby ten zgodził się na pięć minut udać Hana Solo. Teraz Richard już się o nic nie stara bądź też stara się inaczej. Nie chce już być przyjacielem mojego syna. Chce być kimś w rodzaju ojca. Chce, żeby Pat się rozwijał. Jakby rozwijanie kogoś mogło w jakikolwiek sposób zastąpić miłość. Człowiek składa te wszystkie śluby swojemu małżonkowi, a potem któregoś dnia wynajmuje adwokata, żeby udowodnił, że nic już nie znaczą. Człowiek nie bierze jednak rozwodu ze swoimi dziećmi. I nigdy nie łamie złożonych im ślubów. O to właśnie chodziło mi, kiedy zabrałem Pata do Paryża. Chciałem dotrzymać niewypowiedzianych obietnic, które złożyłem mojemu synowi. Chciałem wciąż dla niego coś znaczyć. Zawsze coś znaczyć. Starałem się przekonać go, a może i samego siebie, że nie zmieniło się między nami nic podstawowego. Bo brakowało mi tego chłopca. Docierało do mnie, jak bardzo go kocham, dopiero gdy go przy mnie nie było. Kochałem go tak bardzo, że aż mnie fizycznie bolało, tak bardzo, że bałem się, iż spotka go jakaś nieokreślona krzywda, że mnie zapomni, że znajdę się na marginesie jego życia, że moja miłość, moja tęsknota przestanie się w ogóle liczyć. Dręczyła mnie obawa, że zjawię się tam któregoś dnia z wizytą, a on nie będzie mógł mnie do końca umiejscowić. Śmieszne? Być może. Ale większą część tygodnia spędzaliśmy oddzielnie. Także większą część weekendu mimo naszych prawnie zagwarantowanych schadzek. Nie było mnie nigdy, kiedy trzeba było go przytulić, przeczytać mu bajkę, otrzeć oczy, gdy płakał, ukoić jego lęki, być po prostu facetem, który wraca doń wieczorem do domu. Facetem, jakim był dla mnie mój stary. Czy w dzisiejszych czasach można być prawdziwym tatą? Czy możemy być prawdziwymi ojcami dla swoich dzieci, skoro nigdy nie ma nas w pobliżu? Już teraz, dwa lata po tym, jak Pat zamieszkał u swojej matki, znalazłem się na ścieżce, po której krocząc, mogłem szybko stać się dla niego kimś obcym. Kimś, kto nie jest prawdziwym tatą. W najlepszym razie tatą weekendowym. W podobnym stopniu przyszywanym tatą jak Richard. Nie chciałem być takim ojcem. Chciałem, żeby mój syn

stanowił część mojego życia. Mojego nowego życia. Cyd i ja byliśmy małżeństwem od ponad roku. To był wspaniały rok. Najlepszy rok. Stała się moim najlepszym przyjacielem i nie przestała być moją kochanką. Znajdowaliśmy się na tym etapie, kiedy odczuwa się zarówno zażyłość, jak i podniecenie, kiedy wszystko zmierza ku lepszemu i nic się jeszcze nie opatrzyło, w tym szczęśliwym okresie, kiedy czas upływa na budowaniu domu i pieprzeniu się do upadłego. Robieniu zakupów w Habitacie∗1 i dzikim atletycznym seksie. Nie ma nic lepszego pod słońcem. Cyd była najmilszą osobą, jaką znałem, a poza tym szalałem na jej punkcie. Poszedłem do siłowni wyłącznie dlatego, żeby nie przestać się jej podobać. Tylko dla niej robiłem swoje pompki. Miałem nadzieję, że tak będzie już zawsze. Ale kiedy ktoś raz się paskudnie poparzył, nigdy nie jest do końca ufny. Ktoś, kto raz przeszedł przez młyn postępowania rozwodowego, nigdy nie zapomni, jak długo to trwało. I może to nawet dobrze. Może nie pozwala mu to traktować miłości jego życia niczym kompletu mebli do składania. Ten związek różnił się od tego, co łączyło mnie z moim synem. Planowałem pozostać z Cyd, aż oboje będziemy starzy i siwi jak gołąbki. A przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda? Z mojego doświadczenia wynikało, że choć związki zaczynają się i kończą, ojcem jest się przez całe życie. Jak brzmi to powiedzenie? Dopóki śmierć nas nie rozłączy. W Paryżu planowaliśmy zrobić mnóstwo rzeczy. Pat chciał wjechać na wieżę Eiffla, jednak kolejki były beznadziejnie długie i odłożyliśmy to na kiedy indziej. Zastanawiałem się, czy nie zabrać go do Luwru, w końcu jednak uznałem, że jest za mały, a muzeum za duże. Ostatecznie zatem popłynęliśmy statkiem po Sekwanie, a później schrupaliśmy kilka croque-monsieur w małej kafejce w Marais. - Francuski ser na grzance - stwierdził, opychając się, Pat. - Naprawdę pyszne. Następnie poszliśmy pokopać trochę piłkę w Ogrodzie Luksemburskim i truchtaliśmy pod kasztanowcami, podczas gdy młode pary obściskiwały się na parkowych ławkach, wypielęgnowane pieski stąpały z wysoko zadartymi nosami, a wszyscy kopcili papierosy, jakby to były lata pięćdziesiąte. Oprócz wycieczki statkiem po Sekwanie i fikuśnych grzanek z serem ta niedziela nie różniła się tak bardzo od naszych zwyczajnych spotkań. Ale wydawała się wyjątkowa i sądzę, że było nam lżej na sercu niż kiedykolwiek indziej w Londynie. To był jeden z tych dni, które 1∗ Brytyjska sieć hipermarketów meblowych oraz ze sprzętem gospodarstwa domowego (przyp. tłum.).

chciałoby się zamknąć w butelce i zachować na resztę życia, żeby nikt ich nigdy nas nie pozbawił. Wszystko szło dobrze do chwili, gdy zjawiliśmy się ponownie na Gare du Nord. Wjeżdżając ruchomymi schodami do hali odjazdów, zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. Wszędzie kłębili się ludzie. Młodzież z plecakami, biznesmeni, grupy turystów. Nie mogli się stąd ruszyć, ponieważ coś się stało na linii. Mokre liście czy uchodźcy? Nikt nie wiedział. W każdym razie żaden pociąg nie odjeżdżał ani nie przyjeżdżał. Wtedy właśnie się zorientowałem, że jesteśmy w opałach. Cieszyłem się, że mój ojciec nie dożył tego wszystkiego. Szok zabiłby go, przysięgam na Boga, że by zabił. W głębi duszy pamiętałem jednak, że nigdy nie spędzałem długich godzin sam na sam z moim tatą. Mój stary nigdy nie zabrał mnie na jeden dzień do Paryża. Może i dorastałem z nim pod jednym dachem, lecz ojciec pracował przez sześć dni w tygodniu, wracał wieczorem do domu otępiały ze zmęczenia i zajadał odgrzewany obiad przed telewizorem, oglądając w milczeniu najnowszy taneczny numer Pan's People. Mojego ojca oddzieliła ode mnie potrzeba zarabiania pieniędzy. Mnie oddzieliły od Pata rozwód oraz miejsce zamieszkania. Czy to naprawdę taka wielka różnica? Tak, to jest różnica. Jeśli nawet rzeczywiście rzadko widywałem ojca - może mi się zdaje, ale mam wrażenie, że pamiętam każdy wypad do parku, w trakcie którego kopałem z nim piłkę, każdy mecz futbolowy i każdą wspólną wycieczkę do kina - mój stary nigdy się nie bał, że ktoś mu mnie ukradnie, że mogę mówić do jakiegoś innego mężczyzny „tato”. Przeszedł w swoim życiu wiele, poczynając od dzieciństwa w skrajnej nędzy i wojny światowej, a kończąc na nowotworze, który go zabił, nigdy jednak nie był skazany na coś takiego. - Poczekaj, aż twój ojciec wróci do domu - powtarzała mi bez przerwy matka. A ja czekałem. Przez całe dzieciństwo czekałem, aż ojciec wróci do domu. I może Pat też czekał. Choć w głębi serca wiedział, że jego ojciec nigdy nie wróci do domu. Już nie. Mój stary uważał, że najgorsza rzecz na tym świecie to być złym rodzicem dla swojego dziecka. Lecz istnieje coś prawie tak samo złego, tato. Można stać się dla niego kimś obcym. A ja oczywiście chciałem, żeby mój syn był szczęśliwy. Chciałem, żeby był dobry dla swojej matki, żeby ułożył sobie jakoś stosunki z jej nowym mężem, żeby dobrze mu szło w

szkole i żeby zdawał sobie sprawę, jakie to szczęście, że znalazł przyjaciela w osobie Berniego Coopera. I chciałem również, żeby kochał mnie tak samo jak kiedyś. Nie zapominajmy o tym szczególe.

Rozdział drugi Kiedy czarna taksówka dowlokła się w końcu pod jego dom, Pat spał jak suseł. W tych dniach rzadko widywałem mojego syna śpiącego i zdumiało mnie to, jak wiele lat ujął mu sen. Gdy nie spał, wydawał się bez przerwy na baczności - na jego słodkiej buzi malowała się rozdzierająca serce czujność dziecka, które musi sobie znaleźć miejsce między rozwiedzionymi rodzicami. Uważny i ostrożny, stąpał po polu minowym między ojcem i matką, którzy w którymś momencie jego krótkiego życia uznali, że mają serdecznie dosyć mieszkania pod jednym dachem. Ale gdy spał, jego twarz ponownie robiła się okrągła i bezbronna. Nic nie spędzało mu snu z powiek. W jego domu paliły się wszystkie światła. I wszyscy wylegli na małą oświetloną alejkę, czekając na nasz powrót. Gina, z grymasem furii na twarzy - tej twarzy, w której się kiedyś zakochałem. I Richard, jej podrasowany na siłowni sobowtór Clarka Kenta w patrzałkach, w każdym calu zadowolony z siebie drugi małżonek, oferujący otuchę i wsparcie. Wartę pełniła nawet Uli, opiekunka do dziecka, stojąc ze skrzyżowanymi na piersi rękoma niczym przekupka z bazaru. Tylko olbrzymi policjant, który im towarzyszył, spoglądał na mnie z odrobiną współczucia. Może on też był niedzielnym tatusiem. Gina ruszyła ku nam alejką, gdy płaciłem kierowcy. Otworzyłem drzwi taksówki i wziąłem delikatnie syna w ramiona. Z każdym tygodniem robił się coraz cięższy. Gina odebrała go, patrząc na mnie, jakbyśmy się w ogóle nie znali. - Czy jesteś klinicznie chory? - Pociąg... - Straciłeś do reszty rozum? A może robisz to specjalnie? Żeby mnie zranić? - Zadzwoniłem, kiedy tylko zorientowałem się, że nie zdążymy do domu przed dobranocką. To była prawda. Zadzwoniłem do nich z pożyczonej komórki z Gare du Nord. Gina zareagowała z lekką histerią na wiadomość, że ugrzęźliśmy w obcym kraju. Na szczęście musiałem się streszczać. - Pojechaliście do Paryża! Do cholernego Paryża! Nawet mnie nie pytając. W ogóle bez zastanowienia. - Przykro mi, Gino. Naprawdę mi przykro. - Przykro mi, Gino - zaczęła mnie przedrzeźniać. - Tak mi przykro, Gino.

Mogłem się tego domyślić. Jeśli było się z kimś związanym małżeństwem, wie się dokładnie, w jaki sposób ta osoba się kłóci. Zupełnie jak dwaj bokserzy, którzy walczyli ze sobą już wcześniej. Ali i Frazier. Duran i Sugar Ray. Ja i Gina. Ludzie za dobrze się znają. Robiła to, kiedy nasze małżeństwo zaczęło się walić w gruzy - powtarzała moje słowa, łapała je, uznawała, że jej się przydadzą, i ciskała we mnie z powrotem wraz z różnymi domowymi sprzętami, które były akurat pod ręką. Wszelkie moje przeprosiny, wyjaśnienia i alibi wydawały się wówczas puste i nieudolne. Zawsze uważałem, że to chwyt poniżej pasa. Właściwie nie kłóciliśmy się tak często. To nie było tego rodzaju małżeństwo. Niemal do samego końca. Chociaż teraz trudno byłoby się tego domyślić. - Byliśmy chorzy ze zmartwienia. Miałeś go zabrać do parku, a nie ciągnąć ze sobą na drugi koniec Europy. Drugi koniec Europy? To była lekka przesada. Ale skłonność do wybujałej przesady była kolejną cechą jej stylu walki. Przypomniałem sobie, że ta kobieta wyjechała jako nastolatka do Japonii i mieszkała tam przez rok. To był rzeczywiście drugi koniec świata. Bardzo jej się spodobało w Japonii. I wróciłaby tam. Gdyby mnie nie spotkała. Gdyby nie zaszła w ciążę. Gdyby nie poświęciła Japonii dla swoich chłopców. Dla Pata i dla mnie. Byliśmy kiedyś jej chłopcami. Obaj. To było dawno temu. - To tylko Paryż, Gino - odparłem, wiedząc, że doprowadzi ją to do białej gorączki, lecz nie mogąc się powstrzymać. Znaliśmy się oboje o wiele za dobrze, by kłócić się w cywilizowany sposób. - To tak jakby przejechać kilka przecznic dalej. Paryż jest praktycznie tuż za rogiem. - Tylko Paryż? Pat ma siedem lat. Jutro rano musi iść do szkoły. A ty mówisz, że to tylko Paryż? Dzwoniliśmy na policję. Obdzwoniłam wszystkie szpitale. - Przecież do ciebie zatelefonowałem. - W końcu zadzwoniłeś. Kiedy nie miałeś już innego wyjścia. Kiedy wiedziałeś, że to ci nie ujdzie na sucho. - Gina uniosła Pata w ramionach. - Co ty sobie wyobrażałeś, Harry? Co za myśli chodzą ci po głowie? Czy ty w ogóle myślisz? Jak mogła zrozumieć, jakie myśli chodzą mi po głowie? Ona miała go codziennie. Ja miałem go przez jeden parszywy dzień w tygodniu. Niosła teraz Pata alejką. Wlokłem się za nimi, unikając kontaktu wzrokowego z jej mężem, opiekunką do dziecka oraz olbrzymim gliniarzem. Swoją drogą, co tu w ogóle robił

gliniarz? Wyglądało na to, że ktoś zawiadomił policję o kidnapingu. Co za kretyn mógłby zrobić coś takiego? - Słuchaj, Gino. Naprawdę mi przykro, że tak się zamartwiałaś - powiedziałem i była to szczera prawda. Nie mogłem sobie darować, że dzwoniła po szpitalach i na policję, obawiając się najgorszego. Wyobrażałem sobie, jak się czuła. - To się już więcej nie powtórzy. W następną niedzielę... - Muszę się zastanowić co do następnej niedzieli. Zatrzymałem się w pół kroku. - Co to znaczy? Przecież mogę się z nim widywać w niedziele? Nie odpowiedziała. Skończyła ze mną rozmawiać. Skończyła ze mną na dobre. Wyprzedzając męża i wynajętą opiekunkę do dziecka, Gina przestąpiła wraz z moim synem próg domu, do którego nie miałem prawa wstępu. Pat ziewnął, przeciągnął się i prawie obudził. Gina szepnęła, żeby spał dalej, i zrobiła to tak miękkim i łagodnym głosem, że coś ścisnęło mnie w dołku. A potem stanął między nami Richard, wbijając we mnie wzrok, który mówił „jak mogłeś jej to zrobić?” Potrząsnął głową i z tym swoim doprowadzającym do szału uśmieszkiem zamknął mi drzwi tuż przed nosem. Dotknąłem ręką dzwonka. Musiałem po prostu wyjaśnić kwestię najbliższej niedzieli. I wtedy właśnie poczułem na ramieniu dłoń policjanta. Niegdyś byłem mężczyzną jej marzeń. Nie tylko facetem, który zajmował się jej synkiem w niedzielę. Byłem mężczyzną jej marzeń, dawno temu, kiedy wszystkie jej marzenia skupiały się wokół rodziny. Gina pragnęła życia rodzinnego, pragnęła aż do bólu, w sposób, w jaki mogą go pragnąć wyłącznie osoby pochodzące z - jak to się kiedyś mówiło - rozbitych domów. Jej ojciec odszedł, jeszcze zanim Gina poszła do szkoły. Był muzykiem, całkiem dobrym gitarzystą, któremu nigdy się do końca nie udało. Pisana mu była klęska, zarówno w branży muzycznej, jak i w kolejnych porzucanych przez niego rodzinach. Glenn - dla wszystkich był Glennem, a dla nikogo, już najmniej dla swoich dzieci, tatą - oddał najlepsze lata życia rock and rollowi. Porzucanym kobietom i dzieciom nie dawał nic poza bólem serca i sporadycznie wypłacanymi alimentami. Gina i jej matka, która zrezygnowała z umiarkowanie udanej kariery modelki dla swojego spektakularnie nieudanego męża, były pierwszymi z wielu. Glenn porzucał po nich kolejne rodziny - kobiety, które w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych były uznanymi pięknościami, oraz dzieci, które cierpiały z powodu zerwania, zanim jeszcze nauczyły się jeździć na rowerze.

Po matce Gina odziedziczyła idealnie symetryczne rysy, klasyczną urodę, o której zawsze wypowiadała się z lekceważeniem, tak jak to może robić wyłącznie ktoś naprawdę piękny. Glenn pozostawił jej w spadku głód stabilności. Pragnienie własnej rodziny, której nikt nigdy nie mógłby jej odebrać. Myślała, że znajdzie ją ze mną, ponieważ z takiej właśnie rodziny pochodziłem. Myślała, że jestem kimś w rodzaju eksperta, jeśli chodzi o tradycyjny model składający się z ojca, matki i dziecka, mieszkających w podmiejskim domku, ojca, matki i dziecka, których nie dotyczy statystyka rozwodów i którzy są ze sobą związani do końca życia. Dopóki nie spotkałem Giny, zawsze wydawało mi się, że moja rodzina jest żenująco zwyczajna. Gina sprawiła, że poczuliśmy się egzotyczni - i tacy naprawdę byliśmy: moja mama, tato i ja. Ta uśmiechnięta blond zjawa wkroczyła do naszego świata, do naszego ogródka i do naszego saloniku i zakomunikowała nam, że jesteśmy wyjątkowi. Wszyscy nasi przyjaciele uważali, że Gina i ja jesteśmy za młodzi na małżeństwo. Gina studiowała japoński i szukała sposobu, żeby spędzić życie w Tokio, Jokohamie albo Osace. Ja byłem producentem radiowym i szukałem sposobu, żeby dostać się do telewizji. I wszyscy nasi przyjaciele byli zdania, że za wcześnie jeszcze na małżeńskie śluby i dziecko, na monogamię i hipotekę. O dziesięć lat za wcześnie. Wszyscy oni - studenci filologii, uważający, że świat stoi przed nimi otworem, i trochę starsi cynicy z mojej stacji radiowej, którym się wydawało, że wszystko już w życiu widzieli - byli zdania, że są jeszcze miejsca, do których trzeba polecieć, kochankowie, których trzeba poznać, prochy, które trzeba zażyć, muzyka, którą trzeba usłyszeć, przygody, które trzeba przeżyć, zagraniczne mieszkania, które trzeba wynająć, plaże, na których trzeba zatańczyć o świcie. Wszystko to na nich czekało. Na nich. Lecz my zrzekliśmy się tego dla samych siebie. A potem przyszedł na świat nasz syn. I był najlepszą rzeczą, jaka się nam przydarzyła. Pat był dobrym, pogodnym dzieckiem, uśmiechniętym przez większą część dnia i śpiącym przez większą część nocy, pięknym jak jego matka, aż się proszącym, by go pokochać. Ale nasze życie - życie ludzi, którzy wcześnie, w wieku zaledwie dwudziestu paru lat wzięli ślub i wcześnie doczekali się dziecka - nie było idealne. W żadnym wypadku. Nie chodziło tylko o pracę. Gina wyrzekła się dla swoich chłopców zupełnie innego życia w Japonii i czasami - kiedy było krucho z pieniędzmi, kiedy wracałem z pracy zbyt zmęczony, żeby się odezwać, kiedy fabrycznie nowe zęby Pata wyrzynały się z różowych lśniących dziąseł i nie mógł spać przez całą noc - zastanawiała się pewnie, czy czegoś jej nie brakuje. Tak naprawdę jednak niczego nie żałowaliśmy. Przez kilka lat było dobrze. Przez kilka lat to było to, na co czekaliśmy. Oboje. To była rodzina, która zastąpiła tę, w której dorastałem.

Rodzinę, której moja żona nigdy nie miała okazji poznać. A potem spędziłem noc z koleżanką z pracy. Z jedną z tych bladych irlandzkich ślicznotek, która zdawała się trochę bystrzejsza i trochę bardziej wiotka od większości kobiet, z jakimi pracowałem. I to było szaleństwo. Po prostu szaleństwo. Bo gdy Gina się o tym dowiedziała, wszyscy musieliśmy zaczynać od nowa. Co miesiąc wysyłałem pieniądze. Nigdy się z tym nie spóźniałem. Chciałem je wysyłać. Chciałem, jak tylko mogłem, pomagać w wychowaniu mojego syna. Było to pod każdym względem właściwe i słuszne. Czasem jednak zastanawiałem się nad tymi pieniędzmi. Czy wszystkie wydawane są na Pata? Na pewno? Co do pensa? Skąd mogłem wiedzieć, czy jakaś ich część nie jest przepuszczana na faceta, którego poślubiła moja była żona? Na cholernego Richarda? Nie wiedziałem. Nie mogłem tego wiedzieć. I nawet to było w porządku, czułem jednak, że te pieniądze powinny gwarantować mi pewne podstawowe ludzkie prawa. Żebym mógł na przykład zatelefonować do mojego syna, kiedy tylko poczuję taką potrzebę. To nie powinno nastręczać żadnych problemów. Powinno być normalne. Jak bardzo brakowało mi tego, co normalne. Kilka dni normalności, z pełnym wypasem - jakaż to by była miła odmiana. Gdy jednak brałem do ręki słuchawkę, zawsze okazywało się, że nie mogę wystukać numeru. Zastanawiałem się, co będzie, jeśli odbierze Richard - to dziwne, ale w myślach byłem z nim zawsze po imieniu, jakbyśmy się przyjaźnili. Co wtedy? Czy mam wdać się z nim w pogawędkę? Pogawędka wydawała się nieadekwatna w naszej sytuacji. Nie wiedząc, co powiedzieć, odkładałem słuchawkę i nie dzwoniłem. Trzymałem się ustalonego z Giną rozkładu jazdy; ja oraz moje jedyne dziecko mogliśmy równie dobrze mieszkać na różnych planetach. Mimo to wciąż uważałem, że te comiesięczne wpłaty - które moja obecna, to znaczy druga żona uważała za nieco zbyt hojne (biorąc pod uwagę, że chcieliśmy przeprowadzić się do większego mieszkania w lepszej dzielnicy) - powinny coś znaczyć. Nie byłem przecież jakimś niestałym sukinsynem, który ma wszystko w nosie, który założył nową rodzinę i chce jak najszybciej zapomnieć o tym, co było. Nie byłem jedną z tych kanalii. Nie byłem podobny do taty Giny. Ale cóż można poradzić? Jestem tylko ojcem Pata. Moja żona mnie rozumie. Moja żona. Tak o niej myślę. „Druga żona” zawsze brzmi okropnie. Jak „drugi dom” - miejsce, gdzie wyjeżdża się na weekend albo na szkolne ferie. Albo „drugi samochód”,

zardzewiały volkswagen garbus. „Druga żona” brzmi jak coś kupionego z drugiej ręki, jak drugi wybór, a Cyd zasługiwała na coś zdecydowanie lepszego. Wszystko to, co drugie, nie było dla niej dość dobre, w ogóle do niej nie pasowało. A nowa żona... to też nie było dobre określenie. Za bardzo kojarzyło się z żoną, którą się zdobyło, żoną, „która jest o tyle lat młodsza”, z wyobrażeniem lubieżnego faceta, który uciekł ze swoją sekretarką. Nie - ani druga, ani nowa. Po prostu moja żona. Moja Cyd. Podobna do Cyd Charisse. Tej tancerki. Dziewczyny z Deszczowej piosenki, która tańczyła z Gene'em Kellym i ani razu się nie odezwała. Ponieważ nie musiała. Miała te cudowne nogi, tę twarz, ten czysty płomień. Gene Kelly spojrzał na Cyd Charisse i słowa były niepotrzebne. Znałem to uczucie. Cyd rozumiała mnie. Zrozumiałaby nawet niedzielny wyjazd do Paryża. Cyd była moją żoną. Właśnie tak. Nie inaczej. I to życie, do którego teraz wracałem, nie było nowe, drugie ani gorsze w stosunku do czegokolwiek. To było moje małżeństwo. Przed wejściem do naszej sypialni zajrzałem do Peggy. Zrzuciła z siebie kołdrę i przyciskała do bawełnianej piżamy dziewięciocalową plastikową lalkę. Peggy była bladym, ładnym dzieckiem, niezwykle poważnym, nawet kiedy, jak określiłaby to moja mama, spała jak nowo narodzona. Lalka, którą zaciskała w swojej małej piąstce, była dziwną istotą o kakaowej skórze, długich blond włosach i niebieskich jak bławatki oczach. Lucy Doli. Lalka Lucy. Slogan marketingowy: Kocham Lucy Doli. Wyprodukowana w Japonii, ale skierowana na rynek globalny. Stawałem się ekspertem w tych sprawach. W Lucy Doll nie było nic z Barbie, nic, co kojarzyłoby się z białą elitą. Przypominała trochę blondynkę z zespołu Destiny's Child albo jedną z tych nowego chowu piosenkarek, Anastacię, Alicie Keys i kilka innych, których nie potrafię wymienić z nazwiska i które są tak bardzo rasowo nieokreślone, że mogłyby pochodzić z każdego miejsca na ziemi. Lucy Doli. Miała w pełni ruchome ręce i nogi. Peggy szalała na jej punkcie. Zakryłem je obie oficjalną kołdrą Lucy Doli. Peggy była dzieckiem Cyd z jej pierwszego małżeństwa z przystojnym nicponiem o imieniu Jim. Z nieudacznikiem, którego jedynym tytułem do sławy był fakt, że pomógł stworzyć małą Peggy. Z Jimem mającym słabość do Azjatek oraz do wielkich motocykli, które stale rozbijał. Co jakiś czas przychodził do nas, żeby odwiedzić swoją córkę, jednak w przeciwieństwie do mnie i do Pata nie miał stałego terminarza. W gruncie rzeczy tato Peggy

pojawiał się, kiedy mu się podobało. A jego córka szalała za nim. Sukinsyn. Poznałem Peggy, zanim jeszcze poznałem Cyd. W tamtych czasach, w tamtych strasznych miesiącach, kiedy Pat był obolały i przerażony po moim rozstaniu z jego matką, Peggy była dziewczynką, która wzięła go w opiekę. Opiekowała się nim w pierwszych dniach szkoły, spędzała z nim tyle czasu, że chwilami ktoś mógłby ich wziąć za brata i siostrę. Ta więź nieco teraz osłabła: Pat miał Berniego Coopera, a Peggy przyjaciółkę, która także kochała Lucy Doli, jednak córka Cyd była dla mnie czymś więcej niż tylko pasierbicą. Pamiętałem, jak dorastała. Zostawiłem ją ściskającą Lucy Doli i wślizgnąłem się do naszej sypialni. Cyd spała na swojej połowie łóżka snem kobiety zamężnej. Kiedy się rozbierałem, poruszyła się, otworzyła jedno oko i na pół śpiąc, wysłuchała mojej relacji o Pacie, Paryżu oraz zepsutych pociągach. Wzięła moje ręce w swoje i pokiwała głową, dodając mi otuchy. Natychmiast wszystko zrozumiała. - Biedacy. Ale wszystko będzie dobrze, obiecuję ci. Gina się uspokoi. Zrozumie, że nie zrobiłeś tego specjalnie. Jaka była pogoda w Paryżu? - Było pochmurno. Lecz Gina powiedziała, że musi przemyśleć kwestię następnej niedzieli. - Daj jej kilka dni. Ma prawo się wściekać. Lecz ty masz prawo zabrać swojego syna do Paryża. Wskakuj do łóżka. No już. Wślizgnąłem się pod kołdrę, czując, jak ogarnia mnie olbrzymia fala wdzięczności. To, co dla Giny było aktem skrajnej bezmyślności, Cyd uznała za dobry pomysł, który nie wypalił. Była oczywiście subiektywna. Mimo to odmówiłem modlitwę dziękczynną za to, że ożeniłem się z tą kobietą. I wiedziałem, że to nie obrączka, akt zawarcia małżeństwa ani nawet śluby, jakie sobie złożyliśmy, uczyniły ją moją żoną. Czynił to fakt, że była po mojej stronie, że zawsze mogłem liczyć na jej miłość i wsparcie. Mówiłem do niej w ciemności, czując przy sobie jej ciepłe ciało i próbując przekonać sam siebie, że zdołam naprawić to, co sknociłem. Jutro rano zadzwonię do Giny, oznajmiłem. Muszę przeprosi, ją za to, że umierała ze zmartwienia. Nie miałem zamiaru na robić tego kramu. Pojechaliśmy do Paryża wyłącznie dlatego, że nie chciałem, by Pat był podobny do innych dzieciaków z tatusiami na ćwierć etatu. Do małej pół-Francuzki, która przeszła na wegetarianizm, i milionów innych takich jak