uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 575
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 406

Łukasz Orbitowski - Ludzie jak motyle

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :177.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Łukasz Orbitowski - Ludzie jak motyle.pdf

uzavrano EBooki L Łukasz Orbitowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 54 stron)

Łukasz Orbitowski Ludzie jak motyle Byli ludzie jak motyle – o nich chciałbym pisać najgoręcej. Seweryn Krajewski 1979 Porodówka. Cztery kobiety jęczały lub krzyczały w pomieszczeniu z zieloną lamperią. Położna uciskała brzuch tuż pod mostkiem rodzącej, ta wybałuszała oczy, wciągała powietrze jak trujący gaz. – Nie! Ja w przyszłym tygodniu przyjdę! Puśćcie mnie! – zaskomlała. – Zamknij się – odparła położna przez ramię. Nacisnęła na brzuch rodzącej – jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. – Cesarkę! – wołała. – Przecież już prawie po. No, damy radę. Dziewczyna o tlenionych włosach rozdarła się na

nowo. Położna nawet na nią nie spojrzała, naciskała mocniej, gubiąc własny oddech, sycząc: „o ja pierdolę”. Rodząca zamilkła na chwilę, obróciła głowę ku drobnej kobiecie o rysach jak polny kamień. – Zobacz! Zobacz! Drobna kobieta ledwo mogła się ruszyć, przy trzeciej próbie jednak usiadła, zsunęła się z łóżka i zerknęła na tamtą. – Główka! – I do położnej: – Główkę widać! – O ja pierdolę! Teraz wołały dwie. – Główka! Główka! Położna przerwała w pół ruchu, ale już nie przeklinała; dłoń rodzącej bezskutecznie spróbowała chwycić jej nadgarstek. Teraz wrzeszczały wszystkie cztery rodzące, ale jakoś inaczej. Położna spojrzała na krocze dziewczyny o tlenionych włosach. W okamgnieniu znalazła się na korytarzu. – Doktorze Gruszczak! O Jezu! O Jezu! Doktor Gruszczak, trzydziestolatek o pogodnym spojrzeniu, nie sprawiał wrażenia poruszonego. Zajrzał między nogi kobiety o tlenionych włosach – rzeczywiście, wystawała czerwona główka. – Trzeba ciąć – rzeki. W spojrzeniu położnej dostrzegł, że chodzi o coś innego. Wstał. Dziewczyny o tlenionych włosach niemal już nie było: z rąk pozostały kikuty, nogi skruszały do kolan, niknęła

bez jednego dźwięku, rozwiewała się przed osłupiałym Gruszczakiem. Klatka piersiowa zmieniła się w pył, ale ani jedna drobinka nie spadła na pościel. Za chwilę nie będzie po dziewczynie śladu, już tylko fragment ramienia, ogromny brzuch, strzępy ud i twarz, taka spokojna, pokrzepiona własnym zanikiem. Nim zniknęła, zostawiła coś w doktorze Gruszczaku, o czym odtąd wiedział tylko on. Wziął dziecko na ręce, pępowina rozwiewała się w gęstą mgłę, aż został kilkucentymetrowy kikut. – To chłopiec. 2009 Lenka kołysała się nad Tomkiem. Oparła się dłońmi o jego tors, między jej ramionami wesoło bujały się piersi o bladych sutkach. Oczy miała dzikie. Nagłe jej plecy wygięły się w łuk, zadrżała. Tomek naprężył nogi i rozlał się w Lence. Przywarła do niego. Leżeli chwilę przytuleni, Tomek łapał oddech. Pomyślał, że dobrze, że tak właśnie ma być, jak jest, i zaraz potem przyszło mu do głowy, że powinien mniej palić. Albo więcej ćwiczyć. Lenka wstała, żeby przynieść mu wody. Podniósł się za dziewczyną, dopadł ją i jeszcze raz przytulił. W lustrze obok półek z książkami widział jej tyłek, szeroki i mocny jak skała opleciona skórą, rzadko się

zdarza, by dziewczyna po trzydziestce miała taki tyłek. Przynajmniej sobie takiej nie przypominał. Lenka narzuciła koszulkę, kręciła się, jak to ona pod wieczór: zapalić gaz pod czajnikiem, wybrać trzy rodzaje herbat, wrzucić na dno dzbanka z grubego szkła. Nakroić sera i wędliny, zmieszać wino z wodą. Kieliszek dla siebie. Tomek nie pił. Człowiek, który prowadzi knajpę, nie powinien pić. Pomyślał, że pół roku temu za nic nie zgodziłby się na to wszystko: na to, że we dwoje, na szklane koty na półkach, na całe rzędy głupawych książek i tego mruczącego sukinsyna. Rząd jej pudeł stał pod oknem. Obok trzy wielkie, niebieskie worki pełne ubrań. Huczała pralka. – Co ci tam chodzi po głowie? – zapytała. Nie mógł powiedzieć prawdy: zastanawiał się właśnie, czy gdy ten futrzak wreszcie zdechnie, będzie mógł go wypchać. – Nic. Gapię się przed siebie. – To pierwszy raz. – Co pierwszy? – Nigdy się nie gapiłeś. Zawsze nos w książkę albo w telewizor. A najlepiej ganiać, co? – Pocałowała go w czoło. – Patataj od rana do nocy. – Głupieję przez ciebie – rzucił. – I słabnę. – Ja ci posłabnę. – No wiem. Ciekawi mnie, skąd wzięłaś to wszystko. Cały ten szajs.

– Mam więcej szajsu. – Nie może być więcej. – Trzy pudła na starym mieszkaniu. – Trzy – westchnął Tomek. Wyobraził sobie te pudła jako martwe potwory, pełne złowrogich młodych. Położyła mu głowę na kolanach. Otoczyła udo ramieniem i coś w Tomku drgnęło. – Ciiii – szepnęła. – Właśnie tak. Tak jest dobrze. Trwali tak chwilę przy sobie, dorośli i mali zarazem. Głaskał jej włosy i wodził palcem po karku. Polizał palec i wodził dalej. Z dziwnej, nieznanej sobie przyczyny Tomek uwielbiał kręgi. Tak, kręgi są seksowne jak kurwa mać, więc patrzył, przeniósł rękę z karku na plecy Lenki, a gdy nokia wypiszczała „Marsz poszukiwaczy”, odnalazł ją, nie odrywając wzroku od pleców dziewczyny. Dopiero w ostatniej chwili spojrzał. Lenka podniosła głowę. – Co? – Szlag jasny. Tomek był blady, jakby właśnie zobaczył ducha. – No co? Kto to dzwoni? Nóż to ręka i więcej niż ręka – na wierzchu ma swoje nerwy, zrasta się z dłonią, nic nie bierze, a daje wszystko, przemienia palce w stal. Nóż ma też swoje płaskie serce, rozprasowany organ pulsujący

metalicznym życiem. Mężczyzna znalazł się tuż za chłopcem, wepchnął w bramę. Młody wyrżnął szczęką o podłogę. Szamotał się, raczej zaskoczony niż przerażony, próbował zrzucić napastnika. Ten chwycił go za włosy, odgiął głowę i przejechał ostrzem po gardle. Rozległ się dźwięk podobny do plaśnięcia, wrzask ustąpił miejsca charczeniu, chłopak poderwał się, zrzucając mężczyznę, który upuścił nóż. Napastnik po chwili wstał, za to chłopak przekręcił się na plecy i przyciskał kołnierz swetra do otwartej rany. Miał może dziewiętnaście, a może tysiąc lat. Z motylami nigdy nic nie wiadomo. Mężczyzna oparł się o drzwi, patrzył na ulicę Szlak. Zamówił taksówkę i kazał zawieźć się z powrotem na Rynek. Dopiero w samochodzie zorientował się, jaki jest zmęczony. Nawet nie wiedział, jak nazywa się ta knajpa. W pasażu na Brackiej należało skręcić w lewo, zejść po schodkach na podwórko, jeszcze raz w lewo, przez drzwi. Tam siedzieli, na białych kanapach, pili kawę, dżin z tonikiem, piwo. Takich ludzi można sobie jedynie wyobrazić, istnieją tylko w niedopowiedzeniu. Czterech mężczyzn. Jeden młody, w ciemnym, obcisłym golfie, sądząc po zaciętej linii ust, brutalny tchórz. Drugi, o szerokiej twarzy i szczupłych dłoniach,

jakby wrośnięty w kanapę całym ciężarem granitowego ciała. Trzeci, zgrzybiały, zeżarty przez coś od środka, w garniturze niby papier, namalowanym krawacie, ze złotym sygnetem na owłosionym palcu. I czwarty. Przed sześćdziesiątką, szpakowaty, o przedziwnie smutnych ustach wygiętych w siną podkowę, w rozciągniętym, rozpiętym swetrze, ze srebrnym krzyżykiem na szyi. Cokolwiek mieszkało w jego oczach, domagało się uwolnienia. Mężczyzna o szerokiej twarzy położył na środku stołu grubą, szarą kopertę. Nikt nie kwapił się do niej. Obrzucił spojrzeniem zgromadzonych, urwał brzeg koperty i zabrał się do wykładania: zdjęcie blondynki, karta zapisana odręcznym pismem, fotografia przedstawiająca blok, paragony, wydruki maili, mapka z odręcznie naniesioną adnotacją. Robert odchylił się na krześle, nie patrzył. Trzech pozostałych mężczyzn pochyliło się nad stołem, jeden wziął zdjęcie dziewczyny, drugi wodził palcem po mapie, a ten najmłodszy dotykał wszystkiego po kolei, jakby próbował sprawdzić, czy przedmioty rzeczywiście istnieją. Mężczyzna z krzyżem na szyi westchnął. Nerwowo zagarnął wszystko z powrotem do koperty, kopertę włożył do teczki i wyszedł bez słowa. Pozostali odprowadzali go wzrokiem. Szumiała muzyka, światła były przytłumione. Mógł wezwać taksówkę, ale wolał się przejść.

Nad miastem wisiała atramentowa noc, ludzie spacerowali po Brackiej, przytuleni i obojętni. Gruszczak zapiął sweter, zerknął za siebie i poszedł dziwnie przygięty, jakby teczka i koperta nagle zmieniły się w stal. – On jest kulawy? – Nie. – No to nie wiem, brak mu oka i ma zeza w drugim, garbaty jest czy jak? – Lenka trzymała twarz Tomka w dłoniach. – A może zrobił coś strasznego, co? – Daj spokój. Wstał. Stanął przy oknie i z miną melancholijnego głupka gapił się na drzewo i kamienicę. Jakiś odrażający typ przyklejał nos do szyby w oknie naprzeciwko. Brakowało tylko prania na sznurach rozwieszonych między budynkami. – Pewnie zaraz powiesz mi, że to nie moja sprawa. Niedługo minie rok, jak z tobą sypiam, i dotąd nawet nie wiedziałam, że masz brata. – To przyrodni brat. Tatuś lubił sobie poszaleć. Na pocieszenie powiem ci, że sam nie miałem o nim pojęcia gdzieś tak do późnej podstawówki. Nie wiem, w szóstej klasie tata przyprowadził brzdąca i powiedział: „Masz braciszka. To jest Przemek”. – I co, o to się wściekasz? – Proszę cię... – Posłuchaj. Nie wiem, jaki jest ten cały

Przemek, ale jak z nim już pogadasz, zaproś go. Zrobię dobry obiad. Po prostu... chciałabym go poznać, skoro już się odezwał. Tomek usiadł na sofie, złączył kolana, trząsł się, jakby było mu zimno. Dotknęła jego ręki. – Opowiedz mi. – Przemek był z nami jakieś trzy lata. Zawsze bałem się, że będę miał rodzeństwo. A on... No wiesz, uroczy, bystry gnojek. Aż pewnego dnia zniknął. Nie tak jak czasem znikają dzieci. Zwyczajnie, zostawiłem go w pokoju, wróciłem, jego już nie było. Stary dostał szału. Dosłownie. Myślałem, że go zamkną. On... chyba przewidywał, że tak się może stać. Chciała coś powiedzieć. Nie dał jej dojść do słowa. – Przeszliśmy przez koszmar, o którym czasami słyszy się w telewizji. Niekończące się wizyty na policji. Ogłoszenia na słupach, na każdym dworcu. Tata całą Polskę objechał. Godzinami gapiłem się w milczący telefon. A Przemek znalazł się po czterech latach. Starszy, ale tak samo wesoły. Nigdy nie powiedział, gdzie był. Rozwinął się, był normalnym, wesołym nastolatkiem, wiedziałem, że nikt go nie skrzywdził. Nawet ja to, Lenka, wiedziałem. – Może miał drugą rodzinę. Mamę. – Jego matka już dawno nie żyła, ale tak, kiedy myślę o tym teraz, tylko coś takiego przychodzi mi

do głowy. Bo widzisz, to nie był jedyny raz. Przemek zaczął znikać nieustannie, tak po prostu. Czasem na tydzień, czasem na kilka miesięcy. Ostatni raz widziałem go, jak jeszcze byłem żonaty i zaczynałem ten interes z knajpą. Pomagał mi i przepadł. Lenka też usiadła, przytuliła się do niego. Czuł bicie jej serca. Jeszcze parę słów. Tylko parę. I będzie mu lżej. – Pytałem go wiele razy, to mnie zbywał. Ale teraz... nigdy nie przepadł na tak długo. Ja, kochanie moje, ja, jakkolwiek to zabrzmi... Ja już pochowałem Przemka. Parking, betonowy dach bez domu pod spodem, zezowate latarnie, szkło. Przemek stał obok czerwonego opla, jednego z tysięcy, może dziesiątek tysięcy identycznych opli dogorywających na polskich drogach. Może zwiotczał, może przytył. Te jego szczupłe ramiona. I głowa, jakaś nieforemna, jakby dopiero co usunięto z niej narośl. Nie uścisnęli się. Stali rozdzieleni uściskiem dłoni, tak daleko jak tylko się dało. – Znalazłeś sobie kogoś, co? – zagadnął Przemek. Śmiał się, pękał z radości. – Powiedzmy. – Mieszkanko, gniazdko? – Wijemy. – Aha.

– Aha. Przemek wygrzebał dziwnego papierosa z papierośnicy. Poczęstował, ale Tomek odmówił. Pet był niebieskawy, ciut lśniący, pachniał świeżym lasem. – Gdzie byłeś? – zapytał Tomek. – W Disneylandzie. – Kupa śmiechu, stary. – A co mam ci powiedzieć? Tomek oparł się plecami o opla. Przed sobą miał blok, w którym mieszkał, rząd garaży, nędzę nagich drzew. Coś przesuwało się tuż przy ziemi, jakby trawa wyrastała z czarnego strumienia. Mrugnął. – Mogłeś chociaż dać znać. Który to już raz? Rozumiem, że masz mnie w dupie, ale nawet jebana stara ciotka przekręci na święta. A ty? Masz już kogoś? – Za bardzo lubię ruch. – Faktycznie za bardzo. – Wiem. – Przemek otworzył drzwi, usiadł w poprzek fotela. – Myślałem, że przywykłeś. Nigdy nic mi nie było. Znów cisza. – Może jednak wpadniesz do mnie? Lenka zaprasza. – Ma na imię Lenka? Rosjanka. – Milena. Padasz na pysk, co? Przemek okręcił się, włożył nogi do samochodu.

– Dopiero co wróciłem. Spać mi się chce. – Przecież nie zapraszam na teraz. Urządzam ją u siebie. Wiesz, kobiece graty. Przemek zapalił silnik. I nie odpowiedział, pewno nic nie wiedział o kobiecych gratach. – Żebym jeszcze wiedział, gdzie ty tak jeździsz – powiedział Tomek. Brat wzruszył ramionami. – Przecież ci mówię. Byłem w Disneylandzie. Wynajęta rudera, taki rów z dachem, pokoik, kuchenka, zlew. Ślady noża na parapecie. Widziane z perspektywy okna po drugiej stronie ulicy, mieszkanie Lenki i Tomka było najzwyklejszym mieszkaniem w mieście. Żeby dostrzec jego niezwykłość, należało patrzeć. W chwili gdy Gruszczak przyłożył lornetkę do oczu, dziewczyna wyszła z łazienki, goła i swobodna: jej tyłek rzeczywiście był masywny, talia gubiła się w jego cieniu, piersi może ciut zbyt wielkie w porównaniu z resztą, zwłaszcza z niemal młodzieżowym kształtem barków, twarzą dorosłej dziewczynki. Robiła to, co wszystkie kobiety świata, przymierzała spodnie, wyraz jej twarzy mówił, iż czuje, że dżinsy niezbyt jej przystoją, a zarazem nie ma pomysłu, co innego włożyć na swoje śliczne cztery litery. Włączyła muzykę. Przytykała bluzki do piersi, a wybrawszy wreszcie tę właściwą

(ciemnozieloną, odsłaniającą ramiona), zajęła się kolczykami, wiszącymi w pionowym rzędzie obok lustra. Za Lenką pokój przeobrażał się powoli, w rytm jej ruchów, wyrażając pokorną zgodę na kolejne ozdoby – przymierzyła duże kolczyki z zielonego szkła i w tej samej chwili, jak za powolnym pociągnięciem pędzla, ściany przeszły w lazur, zniknęły pudła, nad głową dziewczyny wyrósł niebieski lej, stworzony z chmur i ptaków. Teraz inne kolczyki, subtelniejsze, całe ze srebra, i niebo zatrzasnęło się niby dłonie, powrócił sufit, podłogę zamiast dywanu pokrył parkiet, ściana wypluła kominek, monitor rozlał się w szeroki ekran i tylko kot podnosił głowę zdumiony tym, co się dzieje. Nie była to dla niego pierwszyzna, zaraz stracił zainteresowanie, tymczasem Lenka stała już na tarasie, którego nie było wcześniej. Balustrada była jasna, kafelki śnieżnobiałe, stał tam grill i piwo obok grilla, kot spróbował przeskoczyć na jeden z foteli, ale dłoń dziewczyny wypięła kolczyk w kształcie jesiennego liścia i taras zniknął. Na moment ujawniło się coś jeszcze, przestrzeń niby droga do wielkiej paszczy, otoczona zarysem zębów, przepadło znowu, wdarła się migawka starego mieszkania, a w uchu Lenki błysnął srebrny punkcik. Tak, te będą pasować. Cofnęła się i przysiadła na brzegu łóżka, dwa razy większego niż wcześniej.

Wraz z pokojem przemieniała się sama Lenka, zajęta podkładami, cieniami, kredkami i pomadkami. Można było pomyśleć, że od szyi w dół ma lat trzydzieści parę, lecz twarz pozostała twarzą nastolatki. Wraz z ruchem szminki nabrzmiewały jej wargi, machnięcie pędzelkiem zmiotło podgardziołko, nim dotknęła rzęs tuszem, oczy stały się wyraźnie większe i nierzeczywiście zielone. Dziewczyna wydawała się nie widzieć własnej przemiany, wciąż kombinowała coś ze sobą, ze swoimi kosmetykami, nosek nie był już perkaty, lecz lekko zakrzywiony, a gdy uniosła górną wargę, jej górne jedynki, przed momentem brzydko rozdzielone, zbiegły się ku sobie. Wzięła na ręce kota, to niezmienne zwierzę, pospolite i bure, polizał ją, wyprężył się, wiedział, że Lenka naprawdę wcale się nie zmienia. Na ulicy zderzyły się dwa samochody. Tomek chciał zwinąć się pod kocem i zniknąć, obudzić się gdzie indziej, w miejscu, gdzie nie czułby rozczulającego wzruszenia zmieszanego ze złością. Jego mieszkanie, jeszcze niedawno bez jednej zbędnej rzeczy, z wolna obrastało w zdjęcia, obrazy, te nieszczęsne koty. Tomek patrzył na Lenkę, uwijającą się między pudłami. Kilka nowych, za to wielkich, obklejonych taśmą. Podszedł, żeby pomóc. Lenka nie dała, więc przysunął sobie stołek i

usadowił się pośrodku bałaganu z kubkiem kawy i w samych szortach. – Skąd ty to wszystko masz? – A wiesz, że nie wiem. Wywaliłam drugie tyle. Rozcięła pierwsze pudło. Oczom Tomka ukazała się masywna rzeźba jakiegoś dalekowschodniego bóstwa. Człowieczek, wsparty na lasce, z czegoś niezmiernie się cieszył, wydawało się wręcz, że zaraz ożyje, położy się na plecach i zacznie klaskać stopami. – Wypatrzyłam tego kolegę na pchlim targu. Uwierzysz? – podsunęła Tomkowi rzeźbę pod nos. – Parę złotych. Chciałbyś mieć dzieci? – Mogę mieć. – Fajnie – odstawiła rzeźbę na szafę. – To będzie trzeba ją wtedy schować. Myślę, że jakbym go zobaczyła kiedyś tam, gdy byłam mała, tobym umarła ze strachu. Następną rzeczą, którą wyjęli, był pachnący stęchlizną wypchany ptak. Rozkładał skrzydła w martwej próbie lotu. – Kot go strąci. – Kot go zna. Przyjrzał się jeszcze. Postukał w szklane oczko. – Nie lubię takich rzeczy. Wypchane zwierzęta w ogóle nie przypominają mi zwierząt. Kot otarł się o jego nogę. Pogłaskał go. Lenka bez słowa zabrała ptaka i zniknęła za

drzwiami. Wróciła już z pustymi rękoma. – Został na klatce. Założę się, że jak pójdziesz ze śmieciami, już go nie będzie. – Przepraszam. Przykucnęła przy nim. – Daj spokój. Pomyślałam sobie nagle, że wypchane zwierzęta są dobre tylko dla starych ludzi. – Wróciła do paczek, rozcięła pudło i wydobyła kolejny przedmiot. – O! A tego wcale nie pamiętam. Pozwoliła mu odwinąć papier. Oczy Tomka zmrużyły się gwałtownie, jakby spojrzał w jaskrawe światło. Trzymał okrągły przedmiot wielkości melona, błękity, nasycony jasną barwą niby kolorowe szkło. Tomek zapukał, nie zabrzmiał żaden dźwięk, lecz przedmiot okazał się miękki. Obrócił tę dziwną rzecz i odkrył, że jedna strona jest płaska i naciągnięto na nią biały, sztywny materiał. Wcisnął bębenek między kolana i uderzył otwartą dłonią. – Już wiem, co to – rzekła Lenka. – Jak mogłam zapomnieć? Rozległ się przeciągły dźwięk, trochę jakby ktoś zaczął grać na skrzypcach, tylko niższy. Rezonował w pokoju, odbijał się od ścian i przepadł gdzieś między drzwiami a łóżkiem. Tomek uderzył ponownie, dźwięk był głębszy, coś w nim dzwoniło, przelewało się morze, łopotały skrzydła mew i wszystko nagle przepadło w

kosmicznej ciszy. – Niezwykły – rzekł po prostu. – Skąd go masz? – Nie wiem. Był u mnie od dawna. Czemu się tak gapisz? – Skąd go masz? – powtórzył Tomek. – Po mamie. Ze sklepu. Mówię, że nie pamiętam. Może z Disneylandu? Tomek zrobił wielkie oczy. Zabębnił. Przemek miał być ich pierwszym gościem we wspólnym mieszkaniu. – To nie dziwne, że odbiera telefon? – zapytała Lenka. – On nie jest aż tak dziwny. – To znaczy? – Jak jest, to naprawdę jest. Odbiera, dzwoni, pisze maile i zawraca głowę. Naprawdę się ucieszył. A jak go nie ma, to nie ma. Lenka uwijała się od wczesnego popołudnia, Tomek zaś krążył bez wyraźnego celu. Wstyd mu było włączyć telewizor czy siąść nad książką, a Lenka nie znalazła mu żadnego zajęcia. W końcu dostał listę i podreptał do sklepu. Lista okazała się dłuższa i bardziej zawiła, niż myślał, musiał sprawdzać zawartość jogurtu w jogurcie, pytać o chudość wędlin i tylko z wódką nie miał kłopotu. Za to wrócił się już z domu – zabrał tabasco czosnkowe zamiast normalnego.

– Nikt, kto ma po kolei w głowie, tego nie rozróżni. Lenka się roześmiała. Godzinę przed czasem wszystko było gotowe. Stół nakryty czerwonym obrusem i przekąski. Chrupki. Koreczki. Ciasto. Talerze i sztućce, każdy inny – wspomnienie po Tomkowej samotności. Gar zupy parował aromatem, mięso się piekło i nawet Lenka nie znalazła niczego do roboty, więc poszli się kochać i trochę przysnęli. Dzwonek oderwał ich od siebie. Przemek przyszedł w sportowej, nieuprasowanej koszuli. Przyniósł wódkę i wino dla Lenki. Tomek otworzył mu, zaprosił do środka, tym razem uściskali się serdecznie. Lenka zjawiła się po chwili, w pośpiesznie nałożonym makijażu, kolczyki miała zielone. Jak jej oczy. Tomek cały promieniał, gdy prowadził ją w stronę brata niczym człowiek, który nagle uświadomił sobie coś dobrego i ważnego. A Przemka ścięło, zrobił się biały jak wanna, omal nie upuścił siatki z alkoholem. I zaraz się spiął, zaraz uśmiechnął. Tylko jego twarz nie mogła odzyskać koloru. Przez cały wieczór bacznie się jej przyglądał, co nie podobało się Tomkowi. Nie wiedział właściwie dlaczego. Mężczyźni nie patrzą na kobiety w ten sposób – wzrok Przemka był czymś zupełnie nowym, mieszała się w nim groza i przerażenie, ciekawość i

chęć ucieczki. Słuchał jej jednak, pił i śmiał się coraz głośniej. – Uroczy ten twój braciszek – powiedziała Lenka. – Rozumiem, czemu tak za nim tęsknisz. Przemek poprosił brata, by zszedł z nim na dół i wezwał taksówkę. – Kiedyś miałeś mocniejszą głowę. – Rzadko mi wierzysz, co? – Byłoby mi łatwiej, gdybyś częściej mówił. Wieczory wciąż były chłodne. Ludzie stawiali kołnierze kurtek i chowali głowy w ramiona. Po przeciwległej stronie mimo późnej pory trwał cichy remont: krępy mężczyzna w kufajce wynosił resztki trafionego plajtą sklepu spożywczego. – Fajna ta twoja Lenka. Tomkowi nie spodobał się jego ton. – W sumie to dopiero początki. – Długo się znacie? – Rok. W dłoni Przemka rozświetlił się telefon komórkowy. – Znasz numer na taryfę? Znał, podał. Przemek jednak nie zadzwonił. – Zaufaj mi ten jeden raz, co? – Rozejrzał się. – Nie spotykaj się z tą dziewczyną. Cokolwiek o mnie myślisz, jakiekolwiek masz o mnie zdanie... Nie możesz. Choćby nie wiem co.

Przemek przypominał teraz małego chłopca, któremu ktoś dużo większy przywalił na odlew. – O czym ty mówisz? Właśnie zamieszkaliśmy ze sobą, dziś przyniosła ostatnie pudła... – Jeszcze nie jest za późno. Wyrzuć ją z domu. Albo sam uciekaj. Coś trzasnęło w dawnym spożywczaku: facet w kufajce rozkładał dłonie nad pakunkiem, który wysunął mu się z rąk. – To jakaś twoja była, co? Czy któregoś twojego ześwirowanego kumpla. Przepraszam, mów, ja cię słucham. – Nie mam już ci co gadać. – Skąd ją znasz? Przemek wybrał numer taksówki. Słuchał chwilę. – Stalowy ford, pięć minut – rzekł. – Skąd ją znasz? – Pierwszy raz ją widziałem. Tomek westchnął z ulgą. – Naprawdę się przejąłem, matole. – Bo powinieneś. Mówię serio. Słuchaj... Ja mógłbym ci nałgać, powiedzieć, że z nią spałem, że ktoś jej szuka, pewno byś uwierzył. – Nabrał powietrza. – Robisz największy błąd w swoim życiu i nie, nie powiem ci dlaczego. – Wiesz co, Przemciu... – Mam samochód.

– To jedna z tych twoich bajeczek, tak? A może wkurwia cię, że jestem szczęśliwy, co? – Mówię ci. Mam samochód. Przemek wyciągnął rękę i Tomek odruchowo ją uścisnął. Potem patrzył na brata, na tego kruchego mężczyznę, jak się zgina, pochyla głowę, a dłoń unosi dla osłony przed wiatrem. Obejrzał się jeszcze i zniknął w mercedesie. – Ej! Ej! – zawołał Tomek. – To nie twój samochód! Zgasły światła w spożywczaku. Nikogo tam nie było. W pierwszej chwili Lenka nie poznała swojego starego mieszkania i nie mogła uwierzyć, że zdołała tutaj żyć. Długo stała w progu, przypominając sobie chwile spędzone w tym miejscu: papierosy na parapecie, podłogę, na której czytała książki i kochała się z Tomkiem. Niewiele z tego zostało, jakby rzeczywiście wspomnienia były bezbarwne z natury i zyskiwały kolor tylko dzięki drobiazgom: zdjęciom w drewnianych ramkach, kwiatkom w wazonie i karteczkom na tablicy korkowej. Nic z tego nie zostało, tylko papiery i śmieci. Zamierzała przebrać się w robocze łachy, popakować ten bajzel w mocne worki, przejechać kąty ścierką i w spokoju oddać klucze właścicielce. Myślała nawet, że to ona wyłania się z pokoju, ale

nie: to był doktor Gruszczak. Cofnęła się odruchowo, on zrobił to samo, płynnie i z miłym uśmiechem. – Dobry Boże, niechże pani się nie denerwuje. Pani Gorzałczany mówiła mi, że pani zaglądnie, jak mnie tu wpuszczała. Uniósł ręce w geście poddania się. Brzęknął kilkoma kluczami na kółku. – To fajne miejsce, pod warunkiem że jest czysto – odparła Lenka. Zniknęła w kuchni, by zaraz znowu się wyłonić, już ze zmiotką, szmatką, workami i parą szerokich spodni. Gruszczak sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Da pani sobie spokój. – Nie lubię tak. Gruszczak gestem zaprosił ją do środka. Był to jeden pokój zrobiony z dwóch, na suficie i podłodze widniały jeszcze ślady po wyburzeniu ściany. – Będę miał tutaj gabinet, i tak mi muszą wszystko wyczyścić. Pojutrze wejdą robotnicy. Porządna z pani dziewczyna, pani Lenko. Pomyślała chwilę. Klinika, w takim miejscu? Do tego jeszcze na piętrze? – Jest pan psychiatrą? Zaśmiał się. – Blisko. Ginekologiem. Lenka bez żalu patrzyła na puste ściany. Rozumiała, że jej dom już jest gdzie indziej. Nabrała dziwnej ochoty, żeby podzielić się swoim szczęściem

z tym miłym nieznajomym, opowiedzieć, że ma dobre życie i że jest w nim Tomek. Odezwał się jednak Gruszczak. – Bardzo lubię takie miejsca i dlatego proszę, żeby pani nie sprzątała. Pali pani? – Podsunął jej paczkę, ale odmówiła. – A ja czasem lubię – zapalił, zaciągał się jednak krótko i płytko – tak stać i wyobrażać sobie, jak to będzie za miesiąc. Pani pomyśli, ścianę postawię na nowo, tylko w innym miejscu. Tu będzie poczekalnia, ale myślę, że przedpokój jest wystarczająco szeroki, żeby postawić ławki. Ludzie nie będą sobie wadzić. Już widzę, jak kobiety będą tu siedzieć. Czekać sobie. Świnie. Lence zrobiło się nieprzyjemnie, chciała już sobie pójść. – Co pan powiedział? Papieros poleciał w kąt, ledwo rozpalony. – Świnie. Świnie. Świnie. Gruszczak rzucił się na Lenkę. A jednak odebrał. Tomek nie miałby odwagi. – Gdzie ona? – Człowieku, śpię. – Gdzie ona jest? Przemek kokosił się przy telefonie. Szurał. Coś brzęknęło, pstryk. Łajdak zapalił sobie światło. – Lenki nie ma – rzekł Tomek.

Długa chwila ciszy. Przemek sapnął, słychać było, jak wstaje. Miejsce, w którym mieszkał, musiało mieć swoje lata, skrzypiała podłoga. Coś upadło. Urżnął się? – Chyba nie myślisz... ? – Jak nie ty, to kto? Na policję poszedł dopiero rano. Komenda była jak lej pełen brudu. Ci dziwni, smutni ludzie w mundurach, o szeroko rozstawionych oczach, o wąskich, łagodnych ustach mówili strasznie skomplikowane zdania i chyba umieli tylko mówić, Tomek nie wyobrażał sobie, jak taka menda z brzuszkiem rusza w pościg. Kojarzy fakty. Wlecze kogoś na dołek. – Jest pan pewien, że ta pani właśnie tak się nazywa? – Milena Zając. Tak. – Jest pan pewien? – Przecież mówię. Tomek spiął się w sobie. Gliniarz przed nim był łysy, szeroki w barach, lecz bez zarostu. Dziwne. Taka twarz powinna mieć zarost. – Pokazywała panu dowód albo coś? – Co pan... czekaj pan. Tak. Na samym początku. Mileny nie zdarzają się często, ale co pan mi tu w ogóle gadasz, patrz pan – rzucił na stół aparat fotograficzny – tu są nasze zdjęcia.

Gliniarz włączył nikona, przeglądnął. – To nic nie wnosi. Odsunął aparat od siebie, Tomek wstał, zaciskając pięści – chciał iść. W drzwiach zderzył się z potężnym funkcjonariuszem, funkcjonariusz delikatnie usadził go z powrotem na krześle. Podsunął teczkę pod nos. Otworzył. I zaczął pytać, właściwie o to samo. Skąd ją zna? Jak długo? Co mówiła o sobie? Czy poznał jej znajomych? Jeśli tak, to kiedy? Kim oni są? Coś gniło Tomkowi w żołądku. Odpowiadał krótko, tak, nie, nie wiem, nie próbował się szarpać, przecież nikt o nic go nie oskarżał. Spróbował wreszcie zapytać, czemu tak interesują się Lenką, nie uzyskał jednak odpowiedzi – niemal wypchnęli go z komisariatu. Na zewnątrz zadzwonił do Przemka. Nagrał się na pocztę: – Jeśli ona się nie znajdzie, zabiję cię, skurwysynu. Telefon zadzwonił tuż przed pierwszą w nocy – Tomek leżał nagi na łóżku i próbował zasnąć. – Zejdź na dół – powiedział Przemek. Jego głos brzmiał jak ze snu. Tomek milczał. Przemek nie. – Czekam przy samochodzie – zaraz się rozłączył. Tomek stanął w oknie. Rzeczywiście,