Łukasz Orbitowski
Pan Śnieg i Pan Wiatr
Przyjdą do ciebie po szklanym dywanie
Gdy na niebie jątrzy się lodowa gwiazda
Pierwszy obły, pijany, a drugi jak drzazga
Pan Śnieg w fartuchu i pan Wiatr w turbanie
Pierwszy wejdzie przez komin i siądzie na ogniu
Wyświszczy przez zęby piosenkę zimową
Tej nocy nie padnie ani jedno słowo
Weźmiesz z lodu różaniec i zaczniesz się modlić
Potem pan Wiatr wpadnie, zawsze niespokojny
Zabębni obcasem i porwie do tańca
Wytrąci bezradne paciorki różańca
Ten pan Wiatr w chodakach, w szarą chmurę strojny
Choćbyś wypił tyle co w porcie załoga
Zatańczysz się, zachuchasz, mój mały kolego
Wiatr i śnieg poniosą ku złowrogim brzegom
Pan Śnieg i Pan Wiatr, pan Śmierć i pani Trwoga
Harry W. Kean
I
– Zimno jak w dupie u pingwina – powiedział do
siebie pan Buczek i nastawił wodę na jajka. Spieszył się.
Oparł dłonie nad kuchenką i patrzył. Woda drżała.
Podkręcił kurek i ogień wspiął się na rdzawy garnek.
Woda zmarszczyła się, pęcherzyki, jak plankton wzleciały
ku górze. Pan Buczek gryzł wargę i zaklinał taflę. Woda
zawrzała i pan Buczek zanurzył w niej trzy jajka. Jedno
natychmiast pękło, smuga białka zawirowała. Gdy pan
Buczek miał trzynaście lat, onanizował się w wannie.
Białko coś mu przypominało.
Odsunął się i oparł o ścianę. Nie palił od trzech lat i
gdyby mógł, nie rzuciłby, dla takich chwil. Pogładził
aparat na krtani i pomyślał, że najważniejsze, to nie
żałować w życiu niczego. Papieros pali się tak długo, jak
gotują się jajka, a Pan Buczek nie miał zegarka. Próbował
liczyć do tysiąca, ale zgubił się przed drugą setką.
Podszedł do okna, dotknął szyby – drżała pod
naporem wiatru. Kraków wyglądał jak brudny obraz.
Patrzył na złe, najeżone antenami dachy kamienic, na
gołębie, jakby nakreślone w pośpiechu tępym ołówkiem, i
niskie niebo, szary bigos chmur, śniegu i ptaków.
Śnieżyca zawróciła. Wiatr z impetem naparł na szybę.
Zatrzeszczały balkonowe drzwi. Pan Buczek wrócił do
kuchenki.
Zgasił ogień i zalał garnek zimną wodą. Wziął się za
obieranie jajek. Nie mógł opanować drżenia rąk, długie,
brudne paznokcie wbijały się w białko. Pan Buczek miał
dłonie czerwone i twarde jak grzbiet raka. Nerwowo
kruszył skorupki. Skończył, włożył jajka do słoika i zalał
denaturatem. Pustą butelkę cisnął pod ścianę. Odwrócił
się i patrzył w okno, drżąc z zimna, aż podniósł płaszcz z
materaca, otulił się nim i czekał, wpatrzony w klekoczące
drzwi.
Tydzień temu wiatr wybił szybę i pan Buczek obudził
się w środku zamieci. Zatkał ubytek tekturą najlepiej, jak
umiał, ale od tego dnia zimno zagościło w domu. Zimno i
ciemność, bo pan Buczek nie płacił za prąd od marca
zeszłego roku, gdy przyszło pierwsze ocieplenie. Zdążył
polubić wieczorną ciemność, ale do zimna nie mógł się
przyzwyczaić. Martwiły go drzwi balkonowe. Buczek
miał wrażenie, że zaraz pękną na dwoje jak brzuch, z
którego wychodzi potwór. I potwór przyjdzie, śnieżna
zjawa, przed którą nie ucieknie. Podszedł do drzwi i oparł
się o nie. Drżał razem z nimi.
Patrzył na słoik. Denaturat jaśniał, skorupki nasiąkały
zimnym fioletem. Pan Buczek czekał. Po spękanych
dłoniach leniwie sunął pot. Wraz z ciemnieniem jajek,
zimno, rozszalały śnieg, drżące drzwi, traciły na
znaczeniu. Pan Buczek wyrzucił jajka i podniósł słoik do
ust. Bladoniebieski płyn spłynął w jego gardło jak świeży
strumień w podziemną toń.
II
Wierzba i Siwy palili blanta na klatce schodowej. Co
chwila parskali śmiechem, aż Siwy zaczął kaszleć. Jego
ogromną czaszkę pokrywały żyły i pryszcze. Zdawało się,
że opięta czapeczka zaraz wystrzeli w górę jak korek od
szampana.
– W piątek robię imprę. Będą cipki, będzie blant –
mówił dalej Wierzba – wybieraj, co chcesz, stary.
Możesz, wiesz, przekładańca, blant, cipka, znów blant...
– Idzie Blaszak – przerwał Siwy.
– Gdzie.
– Popierdala chodnikiem, jakby wiedział, że go
widzimy, skurwiel. Trąćmy Błaszaka.
– Trąciliśmy w zeszłym tygodniu. Pamiętasz, jak
świszczał przez jebany śnieg? Dajmy spokój. Blaszak ma
dość.
– Masz co robić?
Wierzba zarechotał.
– Chodźmy.
Wyszli z bramy na trzeszczący śnieg. Osiedle
wyglądało niczym kadr z filmu – płaskie, celuloidowe
niebo wisiało nad rzędami martwych bloków. I wszędzie
biało. Wierzba i Siwy przyspieszyli, chcąc odciąć panu
Buczkowi drogę do domu. Dopadli go przy samej klatce.
Pan Buczek szedł opatulony po nos, ze szmacianymi
siatkami w zmarzniętych dłoniach. Siwy klepnął go w
plecy. Pan Buczek zakołysał się, zgarbił i odwrócił głowę.
Zza kołnierza płaszcza Siwy i Wierzba widzieli szparki
bezradnych oczu.
– Cześć Blaszak – mruknął Wierzba.
Pan Buczek schylił głowę i próbował odejść, ale
Siwy chwycił go za ramię i pociągnął. Stary uderzył o
szeroki tors Wierzby.
– Co mi tu śmierdziela rzucasz – prychnął Wierzba z
udawaną złością. Szybkim ruchem ręki posłał pana
Buczka w śnieg. Pan Buczek rozkraczył się, bezradny jak
dziecko.
– Dajcie spokój – wyświszczał metalicznym głosem.
Aparat w krtani oddzielał sylaby. Wierzba i Siwy
parsknęli śmiechem.
– Nie będziesz mi śmieciu mówił, co mam robić –
Siwy zamierzył się, ale Wierzba chwycił go za rękę.
– Daj mu szansę.
Wierzba uklęknął przed panem Buczkiem.
– Cuchniesz stary, wiesz? Śmierdzisz jak stara dupa.
Ale dzisiaj jest kurwiu twój dzień. Mów do nas. Mów, a
może cię puścimy. Może dzisiaj będziesz miał szczęście.
– Co mam mówić? – jęknął pan Buczek.
– Zła odpowiedź.
Pan Buczek poleciał w śnieg. Podniósł się ciężko,
stanął na maślanych nogach. Uderzenie Wierzby
rozkrwawiło mu wargę, szeroka smuga krwi spływała na
płaszcz po siwej brodzie. Pan Buczek otarł czoło,
popatrzył na Siwego i Wierzbę ze smutkiem i zaczął
mówić. Opowiadał historię kolegi, o tym, jak byli młodzi,
chodzili na ryby i pili w każdy piątek w domku za
Krakowem, nad samą Wisłą. Wisła była jeszcze czysta, w
letnie popołudnia można było zobaczyć chłopców
kąpiących się pod Wawelem. Pan Buczek pływał z
kolegą, aż pewnego dnia wypili za dużo i kolega poszedł
na dno, a pan Buczek był zbyt pijany, by mu pomóc. Taką
historię opowiedział Wierzbie i Siwemu. Chciał przestać,
ale Wierzba i Siwy, skręcając się ze śmiechu, kazali mu
mówić dalej. Pan Buczek wyświszczał, wycharczał,
wypluł z siebie drugą historię o pierwszej pracy,
pierwszym mieszkaniu i kobiecie, z którą je dzielił.
Jeszcze, jeszcze, śmiał się Siwy, a Wierzba tylko kulił się
jak przy kaszlu. Głowa Wierzby przypominała wielki,
roześmiany pomidor.
Pan Buczek mówił dalej.
Jakby w gardło zapuszczono mu hak, wyrywający
kolejne słowa. W końcu zaczął się mylić, plątać,
dźwięczał zimno i płakał. Aż poryczał się całkiem jak
dziecko, spod sinych worów wykluły się dziesiątki łez.
Nie wiedział co dalej, więc zaczął od nowa o koledze,
który zatonął w Wiśle. Siwy przestał się śmiać, odetchnął
ciężko i powiedział:
– Dosyć. Dosyć, Blaszak, bo mi kolega zejdzie. No,
Wierzba. Daj spokój.
– Ja pierdolę – sapał Wierzba – powinni go zaprosić
do telewizora. Polska zdechłaby ze śmiechu, przez ciebie,
dziadu.
Pan Buczek otarł łzy. Popatrzył pytająco na Wierzbę.
– No, co się gapisz – rzucił Wierzba – wypierdalaj.
Pan Buczek skłonił się niedostrzegalnie, otrzepał
płaszcz ze śniegu, otarł podbródek i poczłapał w kierunku
klatki. Już wydobywał klucze, kiedy Siwy trącił Wierzbę i
wskazał na siatkę.
– Ty patrz! Blaszak ma poczęstunek!
Błyskawicznie byli przy nim. Tłusta dłoń Siwego
zanurkowała w siatce pana Buczka i chwyciła butelkę.
Pan Buczek jęknął.
– Obiecaliście, że mnie puścicie.
– Ładnie to chować dla siebie, co, Blaszak?
– Zostawcie – błagał Buczek.
– Zostawimy, zostawimy. Poczęstujemy się i
zostawimy – Wierzba oglądał butelkę taniego wina z
kowbojem na okładce. Kowboj miał różowy kapelusz i
leżał oparty o czerwoną skałę. Z kabury, zamiast kolta,
wystawała mu flaszka. Wierzba rozerwał zębami celofan,
wyrwał plastikowy korek, przyssał się do szyjki i
przełknął z trudem.
– Kurwa, ale syf.
– Pokaż – przejął wino Siwy. Nawet nie połknął.
Odpluł na śnieg.
– Kurwa, człowieku, czym ty nas częstujesz? –
krzyknął – co ty sobie myślisz, że my to kto? Blaszak,
Blaszak, niczego się nie nauczysz. No, wypierdalaj,
gnoju. Nie ma cię, ale już!
Pan Buczek sięgnął po wino, dotknął zimnego szkła,
ale Siwy cofnął rękę. Cisnął butelką o mur, brzęk rozciął
uszy pana Buczka. Na matowej ścianie rozkwitła
czerwona plama. Buczek gapił się na nią oniemiały,
przerażony, nieszczęśliwy, z białym językiem
przerzuconym nad zakrwawioną wargą.
– Mówi Staszek do Staszka... Blaszka! – krzyknął
wesoło Wierzba i otwartą dłonią uderzył pana Buczka w
czoło. Potem odwrócił się i z Siwym ruszyli raźno w
stronę swojej klatki. Pan Buczek stał bezradnie. Kiedy
prześladowcy zniknęli, uklęknął nad rozbitą butelką.
Potem wziął w dłoń kawałek szkła i ścisnął tak mocno, że
pociekła krew.
*
Nim wrócił, minęła szósta i na osiedlu zapadła
ciemność. Szczęśliwie, pan Buczek miał w domu dwie
zapomniane butelki po winie. Półtora złotego pożyczył
mu Irek Gutecki, który nie po raz pierwszy ratował pana
Buczka w potrzebie. Irek to złoty człowiek, myślał pan
Buczek. W przyszłym tygodniu kroiła się niewielka
fucha, coś z prostym remontem na działkach, odda długi i
zaprosi Irka na prawdziwą wódkę. Póki co, dożebrał
resztę. Jakieś panie dały mu po pięćdziesiątce, a studenci
rzucili aż półtora zeta, dzięki czemu pan Buczek mógł
pozwolić sobie na prawdziwą nalewkę spirytusową, za
cztery złote. Spieszył się do domu, wciąż oglądając się
trwożnie, czy nie gonią go Wierzba i Siwy.
Zatrzasnął drzwi i znalazł się na klatce. Dotknął
zmęczonej głowy, jakby sprawdzał, czy wiatr nie
zestrzelił mu jej z pleców. Uszy miał z kryształu, tylko
trącić, a rozsypią się w garść czerwonych okruchów.
Ruszył dalej. Teraz winda, najcieplejsze miejsce w
budynku. Cieszył się światłem. Ruszyła, przykucnął w
rogu, otworzył butelkę i pociągnął solidny łyk. Język był
jak wysuszona ziemia, drżąca pod upragnionym
deszczem.
Najchętniej zostałby tutaj, ale nie mógł. Tu mieszkali
źli ludzie. Normalni ludzie, w spokojnych, świątecznych
domach, z dziećmi, psami, żonami, a każdy miał paszport
do normalnego świata – gdzie mężczyźni pachną, kobiety
są kusząco wilgotne, zaś sprzedawca w sklepie gnie się z
uśmiechem, wieszając wzrok na grubym portfelu. Tacy
ludzie występują w reklamach margaryn, nurkują w świat
seriali, troszczą się o bliskich. Gdzieś, za białymi
drzwiami narastał spisek. Źli ludzie z reklam margaryny
nie chcieli tu pana Buczka. Pan Buczek był brudem
osiedla. „Szkoda, że to nie prywatna kamienica” – rzucił
kiedyś Broniewski spod czternastki. „Tam nikt by się z
tobą nie pieprzył, tylko wywalił na pysk, kudłaty bucu”.
Pan Buczek wstał, nacisnął dziewięć. Pogrzebał w
kieszeni, wyciągnął klucz i zaczął gmerać w zamku.
Przedtem znów się napił.
Starczy, by się porządnie spić, nie starczy, by się
rozgrzać, ocenił zawartość butelki. Wypije szybko, będzie
łapał wino jak ryba powietrze. Zaśnie skulony ma
materacu, przykryty płaszczem, ze szmatą pod głową.
Zimno obudzi go przed drugą. Spróbuje znów zasnąć, ale
nie zdoła, z chłodu i głodu. Wówczas siądzie na ziemi i
zaczeka na świt. O świcie wychodzą ludzie, sprzedawcy
otwierają sklepy. Jest po co żyć.
Pan Buczek długo majstrował przy zamku.
Wreszcie. Klucz obrócił się, a pan Buczek zarechotał.
Po co zamykać? Nie ma niczego, co mógłby stracić.
Nacisnął klamkę, wszedł do ciemnego pokoju.
Odruchowo nacisnął kontakt. Roześmiał się ponownie.
Śmiech pana Buczka brzmiał jak drobne monety
spadające na dno puszki.
Śmiech zginął w trzasku, a śnieżna chmura owiała
pana Buczka. Omal nie stracił butelki. Przywarł do
ściany, przycisnął skarb do brzucha i dopiero gdy wino
było bezpieczne, sprawdził, co się stało. Przeciąg
otworzył drzwi balkonowe. Tektura, zastępująca szybę,
leżała na podłodze. Pan Buczek zaklął. Był w środku
burzy. Zamknął drzwi wejściowe, napił się i podszedł do
okna.
Zamocował tekturę, ale drzwiom nie mógł dać rady.
Walczył z wiatrem, wysilał zwiotczałe mięśnie, próbował
usztywniać tekturą, na próżno. Zamek sterczał odgięty
pod dziwnym kątem. Pan Buczek próbował go
naprostować, ale skończyło się na sapaniu i sińcach na
przemarzniętych palcach. Pan Buczek pił, walczył z
drzwiami, aż wreszcie zrezygnował i usiadł po turecku na
zaśnieżonej podłodze, z butelką między kolanami.
Obserwował wdzierającą się do pokoju wichurę i pił
smutno.
Nim dopił wino do połowy, całkiem przemarzł.
Cofnął się w najdalszy kąt pokoju, gdzie leżał materac.
Tam też było zimno. Pogrzebał w kupie ubrań, znalazł
jeszcze jeden sweter i cieplejsze skarpetki. Brakowało
czapki. Owinął sobie uszy rękawem, naciągnął płaszcz na
szyję i siedział nieruchomo. Pił i patrzył.
Wiatr wiał wprost w okna. Ciężkie płatki skręcały się
w cudacznym tańcu, frunęły pod sufit i opadały
uspokojone. Zza nich pan Buczek widział niebo,
ciemnofioletowe w świetle latarni. Chłód chłostał go po
twarzy. Pomyślał, że gdyby przycisnąć balkon czymś
ciężkim, powstrzymałby śnieżycę. Ale w mieszkanju pana
Buczka były tylko materac, kuchenka, której nie zdołałby
ruszyć, i kruche krzesło, na którym czasem siadał, gdy nie
mógł spać. Wzruszył ramionami. Popatrzył ponuro na
butelkę, miał zdecydowanie za mało wina, jak na taką
noc.
Pan Buczek myślał niewiele. Nigdy, nawet w
młodości, nie rozważał sensu istnienia, nie chwytał się z
Bogiem za bary, nie szukał romantycznej miłości. Pragnął
prostego życia, jasnych doznań i trywialnych, silnych
uczuć. Los najpierw spełnił marzenia, a potem pchnął
pana Buczka dalej, w dół, na zimny materac w ciemnym
pokoju. Ostatnimi laty pan Buczek nie myślał o jutrze –
liczyło się dzisiaj. Wino, wódka, coś na ząb. Zawsze
jakoś było – do tego dnia, a raczej wieczoru. Pojął
bowiem, że to koniec. Świadomość spłynęła
niespodziewanie, ciepłym strumieniem, od głowy do
serca. To koniec, trzeszczały wściekłe drzwi, dziś rano
będziesz biały i chłodny jak styczniowy świt. Nie będzie
już wina, zbierania butelek, pijackiego snu, wył wiatr, tak
jest, zejdziesz w lodowy sen, nie dziś, to jutro, ale
wejdziesz w niego, w szronową jamę, która zatrzaśnie się
na twojej głowie jak obręcz i zdusi cię, mały człowieczku
z brzęczykiem zamiast gardła.
Pan Buczek przyjął to ze spokojem, bo nigdy nie
zapomniał, kim jest i co tu zostawi.
Patrzył na śnieg i nawet się uśmiechał.
Widzisz, jakie to proste, stary durniu?
Drzwi balkonowe przestały klekotać.
Cień przysłonił światło latarni.
– Można?
Na balkonie stał mężczyzna. Uśmiechał się do pana
Buczka.
Pan Buczek odpowiedział uśmiechem.
– Proszę, niech pan wejdzie.
Mężczyzna wtoczył się do pokoju. Kołysał się przy
każdym kroku, niczym gigantyczna kaczka. W okrągłej
twarzy płonęły skośne, szczurze oczka. Miał puchową
kurtkę, luźne spodnie i wojskowe buty. Spod czerwonej
czapki spływały siwe loki. Pan Buczek widział wielu
grubych facetów, ale gość przebijał wszystkich. Za nim
wszedł drugi, w wytartym płaszczu, kapeluszu i
niemodnym garniturze. Dziewczęco drobny, o pociągłym
obliczu, patrzył niespor kojnie po pokoju.
– Ciemno tutaj – rzekł śpiewnie.
Pan Buczek wstał i się przedstawił.
– Nazywam się Śnieg – odpowiedział grubas. Miał
mocny, zimny uścisk – a to pan Wiatr.
Chudzielec zgiął się w pół.
– Proszę, niech panowie wejdą – zapraszał pan
Buczek. Nie krył zażenowania. – Skromnie u mnie.
Skromnie i chłodno. Nie mam krzeseł.
– Możemy siedzieć na podłodze – powiedział Wiatr.
– Zostańcie w płaszczach – poradził pan Buczek. Ale
Śnieg zdjął już kurtkę, pod spodem miał czerwony polar.
Wiatr starannie złożył płaszcz pod ścianą. Usiedli.
– Mam tylko to – rzekł pan Buczek, wskazując na
butelkę – nie mam nawet szklanek...
Śnieg i Wiatr popatrzyli po sobie.
– Może być.
Siedzieli i pili powoli.
– Tak żyję – opowiadał pan Buczek – trochę zimno i
ciemno, ale już trudno, bo co robić, taki kraj, wiecie.
Kiedyś to dbali o człowieka, żeby nie zginął, nie przepadł.
Mówią mi teraz, radź sobie pan sam, no to ridzę, ale
kurde, przepraszam, ciężko, gdy tylko kłody ci rzucają
pod nogi, nie?
– Żyje się szybciej – zauważył pan Wiatr.
– To prawda – dudnił Śnieg – wystarczy popatrzeć na
ludzi. Świat się skurczył, czas też. Tak czasem sobie
myślę, że kiedyś było lepiej. Popatrzcie, kiedyś dla
człowieka światem były wioska, miasteczko, najczęściej
dzielnica. I nic go cholera nie obchodziło, kto akurat
rządzi, nawet, czy jest wojna. Teraz wymaga się od
każdego biedaka, żeby znał się na wszystkim.
– Mylisz się – przerwał Wiatr – nikt nie wymaga
niczego od nikogo.
– A głosowanie? – rzekł Śnieg. – Jeśli człowiek ma
głosować, to powinien znać się na ekologii, ekonomii,
polityce, wojnie i tysiącu innych rzeczy. Jeśli się nie zna,
nie powinien głosować. To kwestia odpowiedzialności.
– Nie patrzcie na mnie – rzekł pan Buczek i
pociągnął z butelki. – Ja nie głosuję. Wolałbym, żeby
było jak kiedyś.
– To znaczy jak? – zapytał Wiatr z życzliwością w
głosie.
– Wie pan, żeby chociaż zasiłek był, taki, by
człowiek przeżył i nie żebrał, nie? Słyszał pan, żeby ktoś
za Gierka na ulicy zamarzał? A teraz nic, ci z góry
człowieka w dupie mają. Jeszcze jak się płaci podatki, to
jebane Balcerowicze i reszta skurwieli coś tam zakręcą
się, ale tak, jak człowiek pracy nie ma, to widzi pan, jak
żyje. Ciemno, zimno i znikąd pomocy.
– Ja myślę – rzekł poważnie Wiatr – że nic nie jest
takie proste. Nie ma człowieka, który nie mógłby się
zatroszczyć o siebie. Nie mówię, że każdy może zostać
Billem Gatesem. Ale każdy ma tyle siły, by zdobyć na
chleb, ciepły kąt i kobietę przy sobie. Każdy.
Pan Buczek się zasępił.
– To co, ja kaleką jestem, pana zdaniem? Niedojdą?
– Nie – odrzekł pan Wiatr i spojrzał mu w oczy. – Po
prostu sądzisz, że nie warto.
Zapadła chwila ciszy. Wiatr siedział sztywno, a pan
Buczek milczał i kończył butelkę. Podał ją Wiatrowi,
Wiatr dopił. Sprawiał wrażenie zażenowanego.
– Zrobiło się nieprzyjemnie – Śnieg wyjął z kurtki
wiśniówkę – mam coś, co rozgrzewa atmosferę.
Oczy pana Buczka stały się ogromne i gorące.
Chwycił flaszkę, odbił, odkręcił i chciał się przyssać.
Wiatr powstrzymał jego rękę.
– Moment. Też coś mam.
Z kieszeni garnituru wyjął trzy kieliszki z wtopionym
w kryształ złotem. Rozlał wiśniówkę, stuknęli się.
– Mogę zostawić je tutaj – powiedział – trzymaj je
dla nas.
Pan Buczek wypił duszkiem. Był najszczęśliwszym
człowiekiem na ziemi.
Wiatr nalał ponownie.
– To znaczy, przyjdziecie jeszcze.
Wiatr i Śnieg wybuchnęli śmiechem.
– Jeśli można?
Pan Buczek miał tylko jedną odpowiedź.
Pili, aż świt zastukał w zaszronione okno. Wiatr
opowiadał o miejscach, które zobaczył – o domach
wykutych w skale nad pustynnym morzem, o ludzkich
mrowiskach, wymarłych miastach, dzielnicach burdeli,
jarzących się z dołu jak płonący ocean. Wiatr wślizgiwał
się tam, gdzie panowała bieda, przez szmaciane drzwi,
dziurawe ściany, nurkował w puste miski, ślizgał się po
wydętych głodem brzuchach. Pan Buczek słuchał tego jak
baśni.
Potem opowiadał Śnieg, o białych pustyniach i
zimnej czapie na nagiej czaszce ziemi. Zwędrował
lodowe krainy i pełzł razem z nimi, zjadał zieleń, gniótł
wodę i zmrażał ludzi do kości. Pan Buczek słuchał i
wierzył jak dziecko w słowa księdza, aż wreszcie zasnął
na kolanach Śniega. Wiatr wplótł się w jego włosy, a pan
Buczek śnił, z głową gorącą jak ziemniak wyjęty z
ogniska.
*
Wierzba biegał wściekły po mieście.
Zmarnował dzień i kartę, dzwoniąc po znajomych.
Zdobył blanta i wódkę z przemytu. Potrzebował kwasa,
ale ktoś oczyścił miasto z LSD. Niezadowolony Wierzba
wylądował na osiedlu po siódmej, zbyt późno, by zrobić
cokolwiek, poza spaleniem lufy i zapolowaniem na
Błaszaka.
Wierzba rzadko opuszczał osiedle. Wychodził rano z
domu, odbębniwszy rozmowę, nudną i wtórną jak sitkom,
o pracy lub szkole. Na osiedlu spotykał ludzi, z którymi
warto gadać, napić się piwa, zapalić, posłuchać muzyki.
Muzyka była jego domem, obiecywał sobie, że kiedyś
sam weźmie się za nią. Ale jeszcze nie teraz. Na świecie
jest zbyt wiele luf do wypalenia, lasek do wyrwania i
głupich łbów, które warto przemodelować. Tu, gdzie
każdy kąt był znajomy, wiedział, gdzie mieszkają spady,
a gdzie porządni ludzie. Które laski dają, które nie. Kto
jest śmieciem, komu warto przybić piątkę. Patrzył na
szare domy i myślał, że ma w pizdę fajne życie.
– Blaszak ma nowych kumpli – powiedział Siwy.
– Nie pierdol. Ktoś gada z Blaszakiem?
– Wracałem od Małego. Wiesz, tego, co brata mu
wzięli w kamasze. Mały mieszka dwa piętra nad nim.
Schodziłem, lekko na bani, a tu drzwi Błaszaka. Smród
spod nich, że nos urywa. A zimno jak przy otwartym
oknie. I słyszę, że ktoś z Blaszakiem rozmawia. Jeden,
może dwa głosy.
– Może Blaszak gadał do siebie?
– Blaszak nie mówi, tylko brzęczy. Jebany Wielki
Elektronik. Swoją drogą, jak impra?
– Dzwoniłem po ludziach. Tylko kwasa nie ma.
– No to będzie impra bez kwasa.
– Jak robię imprę, ma być wszystko. Swoją drogą,
wkurwia mnie Blaszak. Trzeba by wyrwać chwasta.
Siwy zapalił papierosa. Wyglądał na zamyślonego.
– No, po Błaszaku nikt by nie płakał. Ale Blaszak
sam zdechnie. Połowa grudnia, a tu mamy Norwegię.
Blaszak zmieni się przed styczniem w sopel lodu.
– Póki co, jutro?
– Siódma?
– Siódma.
Wierzba poszedł do domu z rękami w kieszeniach,
zastanawiając się, skąd wziąć kwasa i po co światu taki
człowiek jak Blaszak.
III
Pan Buczek obudził się i nie znalazł obok Wiatra i
Śniega. Oszroniony balkon odsłaniał brązowe niebo.
Śniłem, myślał pan Buczek, albo miałem delirkę. Uniósł
ciężkie powieki, trącił dłonią kieliszki. Wypili wczoraj
trzy butelki, cholera, dałby głowę, że były tylko dwie. To
dobrze, powiedział sobie i wyszedł na miasto. Jeden z
kieliszków schował do płaszcza i trzymał dłoń w kieszeni,
by nie zapomnieć, co przeżył.
Nerwowy dzień, zimowy dzień. Pan Buczek
przemierzał miasto. Znalazł kilka butelek, spieniężył je,
potem pożyczył piątkę, wyżebrał dwa razy tyle i z
kieszenią pełną skarbów odwiedził sklep. Trzy nalewki
dla trzech. Wiedział, że przyjdą. Był piątek – Mam
nowych kumpli – powiedział Guteckiemu. Gutecki nie
udawał zainteresowania.
– Stawiają – dorzucił.
– To się ich Buczek trzymaj. Co to za jedni?
– Śnieg i Wiatr – powiedział pan Buczek i poszedł do
domu, odprowadzany śmiechem Guteckiego.
Pan Buczek sprzątał. Ułożył ciuchy na kupie,
wyrzucił szkło, wyprostował materac, próbował przetrzeć
zmarznięte szyby. Kiedy zapadł zmrok, wydobył paczkę
świeczek i cztery bułki. Zapalił knot, jadł wolno i czekał
przyciśnięty do ściany, wpatrzony w drzwi.
*
W klatce obok szyby drżały od muzyki.
– Wierzba, nie kręćże się jak gówno w przerębli! –
krzyczał Drobny. Drobny miał metr dziewięćdziesiąt
wzrostu, bary szerokie jak zderzak i różowiutką,
niemowlęcą skórę rozpiętą na napompowanych chemią
mięśniach. Siedział na podłodze, palił i świdrował
wzrokiem kuse spódniczki dziewcząt.
– Gospodarz, jak to gospodarz – wyjaśnił Siwy – pali
z każdym, a co?
Ciasne mieszkanie Wierzby zmieściło ponad
trzydzieści osób. Kuchnię wypełniał dym, pachniało
palonym sianem. Nie było jeszcze dziesiątej, a paru o
słabszych głowach leżało na łóżku, poprzykrywani sobą
nawzajem. Bit uderzał miarowo w podłogę, mieszał się ze
śmiechem. Przed łazienką trwał maraton dowcipów.
Wierzba był pewny, że impreza się uda.
Dziesięć minut po tym, jak pierwsza butelka
wyleciała za okno, Wierzba usłyszał dobijanie do drzwi.
Otworzył i chciał od razu zamknąć, ale sąsiadka
zablokowała je nogą. Trajkotała strasznie, a Wierzba po
trawie nie lubił wysokich dźwięków. Kazał jej zjeżdżać.
– Won pizdo, gdy artyści się bawią! – wrzeszczał z
kuchni pijany chłopak.
– Lepiej spadaj, stara łupo – poradził Wierzba i
zamknął drzwi.
Usiadł przy Monice. Mętne oczy dziewczyny biegły
po jego ramionach.
– Bezczelna stara szmata – narzekał Wierzba – słucha
w domu Slayera na całą pytę, a ludziom się bawić nie
daje.
– Naprawdę? Slayera? – dziwiła się Monika –
przecież ma z pięć dych na karku.
Wierzba westchnął. Rozejrzał się za blantem.
– Uwierzyłaś w to, uwierzysz we wszystko.
*
– Czemu akurat u mnie? – pytał pan Buczek.
Wiatr obrzucił wzrokiem pokój.
– Gdzie byłoby mi lepiej?
– A ty? – chciał wiedzieć Śnieg.
– Co ja?
– Czemu mieszkasz tutaj?
– To długa historia – głos pana Buczka rzęził i
skrzypiał – nie wiem, czy starczy nam nocy. To
mieszkanie komunalne. Miałem większe, ale mnie
przenieśli. Czynszu nie płaciłem. Teraz wypieprzyliby
mnie na bruk. Ciężko się żyje, mówię wam. Tu jest jak w
pierdlu, wiecie, zlew, kibel, spanko, wszystko na kupie.
Śmierdzi jak chuj. Człowiek się przyzwyczaja, to już nie
czuje. Tak samo jak z wiatrem i zimnem.
Nie wierzył, że się śmieje.
Alkohol rozpalił żar w zziębniętym żołądku.
– Siedzieliście w pierdlu? Tak, wiem, głupie pytanie.
Bo ja siedziałem, wiecie, drobiazg z młodości. Tu
człowiek ukradł, tu chciał się zabawić i proszę, raz, drugi
przeszło, a potem cap i do mamra. Powiem wam, że nie
żałuję, to zawsze jakoś kształtuje człowieka, nie? Poza
tym teraz, to co mówią, pierdel to luksus. Nawet kobietkę
można mieć, co, cholera jasna?
– A jak było z tobą?
– Cała moja historia? No, Jezu. Normalna historia
faceta. Ze skończyłem tu, z wami? Można trafić gorzej.
Kiedyś było inaczej jak teraz, rodzina trzymała się w
kupie i wiecie, nie leżało mi to. Trochę zacząłem uciekać,
matka wkurwiała, ojciec prał, w szkole nudy. Do zawodu
się uczyłem. No i uciekałem, trafiłem na izbę dziecka. I
tam był taki jeden, starszy trochę. Nauczył mnie kirać.
Wiecie, kleje, te sprawy. Pięć lat spędziłem na innej
planecie. Rodzice chcieli mnie ściągnąć, nie dało się, w
końcu pojąłem, jakie to gówno, gdy ten mój kumpel,
Staszek mu było, przesadził trochę i nie wrócił.
Zwariował, rozumiecie. Nie, że jest bogiem, czy coś.
Gadał od rzeczy, w kółko się śmiał, jak dziecko. Zupełnie
jak dziecko.
Śnieg uzupełnił kieliszki.
– Powiedziałem, koniec. Miałem dziury w głowie,
lata w płecy, ale myślałem, że jakoś to będzie.
Skończyłem wieczorówkę. Robiłem jak każdy, na hucie.
Dziewczyn trochę się przewinęło, ożeniłem się nawet.
Ale przyzwyczaiłem się, że muszę być ten metr nad
ziemią, kapujecie, o co chodzi. To piłem, najpierw trochę.
Zona mi brzydła, więc chlałem więcej i więcej. Im
bardziej była brzydka, tym bardziej piłem. A w końcu nie
było jej wcale.
– Zostawiła cię?
– To było dziwne. Przychodzę raz do domu, jej nie
ma. Żeby jak na filmach, jakaś kartka albo coś, a ona po
prostu wzięła się i poszła. Zabrała trochę forsy, jakąś
biżuterię i ciuchy. Pewno do gacha poszła, choć kto by
taką przyjął. Na początku było mi nawet na rękę, nikt
mnie nie wpieprzał, nie gderał nad uchem. Ale baba robi
jednak parę rzeczy, tu obiad, tam pozmywa, ja nie miałem
czasu i zarosło mi mieszkanie jak grzyb pleśnią. Do
roboty nie miał kto gonić, to migałem się trochę, lekarz
dawał zwolnienie. Ja miałem już kumpli, fajna taka
paczka, tośmy popijali, włóczyli się po mieście. Na hucie
w końcu mnie nie chcieli, może przesadziłem, raz i drugi.
Kombinowałem, jakby tu dalej żyć, i znaleźliśmy parę
łatwych sposobów. Tu w mordę dać, tu okraść,
włamanko, nic poważnego, nic, czego bym żałował i nic,
z czego bym się nie wykręcił. Ale że zawsze byłem na
sporej bani, więc nie myślałem zbytnio no i wpadłem, raz,
drugi raz. Najpierw dostałem zawiasy, ale potem zamkli
mnie na dobre.
– Ile dostałeś?
– Siedem. Wypuścili mnie po pięciu. W więzieniu też
piłem, czaj albo coś. Trochę z boku się trzymałem, żadna
grypserka, ale cwelić, nie cweliłem. Normalny frajer. Ale
jak wyszedłem, to, kochani moi, zupełnie inny świat.
Zamknęli w osiemdziesiątym szóstym, w
dziewięćdziesiątym pierwszym wypuścili. Mówię wam,
cholera, jakby mnie kto na Marsa przeniósł czy inne
dziwadło. W pierdlu słyszałem to i owo, aie nie
przypuszczałem, że świat się aż tak zmieni.
– Co najbardziej cię zaskoczyło?
– Troska. Za komuny, pamiętacie, nie mówię, że było
dobrze, bo niewinni po więzieniach siedzieli z takimi jak
ja. Ale każdy miał zapewnione to minimum, żeby dychać
mógł. Miałeś mieszkanie? Miałeś. Jakąś pracę i szklankę
chleba co wieczór. A jak wyszedłem, ciupa zrujnowała mi
zdrowie, miałem prawie pięćdziesiątkę. I radź sobie, jak
w hucie pracy nie ma. Paru znajomych zmarło, inni gadać
nie chcieli. Ci, co pod peweksami stali, teraz mają
kantory. Przesiedziałem w kiciu dobry okres. Imałem się
paru robót, było ich coraz mniej. Miałem trzy pokoje,
zamieniłem na jeden. I tak nie starczało, bo wódka
drożała, a paliłem jak komin. Zacząłem pić wynalazki,
potem było wszystko jedno. A jeszcze później... dajcie
tego.
Pan Buczek napił się z butelki.
– Przyszła operacja krtani. W Stanach, słyszałem,
firmy tytoniowe dają odszkodowania, ja dostałem
brzęczyk w gardle i gówno na drogę. Potem trafiłem tutaj.
Dziękuję Bogu, że nie na ulicę. Powtarzam, dziękuję
Bogu.
– Powtarzasz Jego imię jak kurwa mać – zauważył
Wiatr. – Wierzysz w ogóle w Boga, Buczek?
Pan Buczek zamyślił się, popatrzył na swoje dłonie.
Pogładził krtań. Szukał słów.
– A co, myślicie, że ten przedwieczny drań stworzył
mnie na swoje podobieństwo?
*
Wierzba skończył z Moniką i wyszedł z ubikacji.
Podrapał się po głowie.
– Tak długo tam bawiłem?
Z pokoju wytoczył się Siwy.
– Gdzie ta mała?
– Śpi, cholera jasna. Spuściłem się w śpiącą babę,
kurwa mać. Nawet nie zapamięta mojego fiuta. Co tak
cicho, umarł ktoś?
– Wszyscy – roztropnie zauważył Siwy.
W mieszkaniu panował półmrok. Ciszę przerywały
oddechy, chrapania i jęki par po kątach. W kuchni, pod
zlewem spał facet, otulony w ściereczkę i własne
wymiociny. Pokój zasłany był ludźmi, szkłem i
niedopałkami. Gdy Wierzba chciał wejść do pokoju ojca,
Siwy przytrzymał go za ramię.
– Daj spokój, tam dopiero pieprzą się jak króliki.
Spać się nie da. Zawinąłem się w ubrania i przysnąłem.
Budzę się, a tu ktoś mnie ugniata, jakaś kobitka jęczy.
Zabrałem się i poszedłem.
– Pieprzysz.
– Nie pieprzę. Orgia dla spadów, kurwa mać. Nie
wysprzątasz tego do nowego roku.
Wierzba popatrzył ponuro po mieszkaniu. Odnalazł
papierosy, zapalił.
– Sprzątać będę jutro. Nie ma z kim się bawić.
– Wróć do swojej małej.
– Żeby mi zarzygała koszulę? Kurwa mać. Zaproś
gości. Wszyscy bawią się lepiej niż gospodarz.
Siwy myślał nad czymś.
– Możemy zabawić się z Blaszakiem – powiedział.
– Gdzie go teraz znajdziesz?
– Pewno śpi w swojej norze. Chyba że poszedł po
rozum do głowy i poszukał czegoś cieplejszego.
– Buczek – prychnął Wierzba – on jest przykuty do
osiedla jak dupa do pośladka. Mówisz, wjazd na chatę do
starego capa? Tego jeszcze nie było. No daję słowo, tego
jeszcze nie było. A jak ludzie się pobudzą?
– A co, chcesz z Blaszakiem Biblię czytać? Raz dwa,
przypomnimy mu się i wracamy. No, stary?
Oczy Siwego płonęły z podniecenia. Wierzba
obrzucił mieszkanie zrezygnowanym wzrokiem, kopnął
lekko faceta pod zlewem, wziął butelkę i podszedł do
drzwi.
*
Pan Buczek, mocno pijany, ściskał rękę Sniega,
zapewniając go o przyjaźni.
– Żałujesz czegoś? – pytał Śnieg.
– Nie, jest super. Naprawdę. Tylko wina jakby mniej.
– Miałem na myśli twoje życie.
Pan Buczek podrapał się w brudną głowę.
– Jednego się nauczyłem – powiedział – popatrzcie
Łukasz Orbitowski Pan Śnieg i Pan Wiatr Przyjdą do ciebie po szklanym dywanie Gdy na niebie jątrzy się lodowa gwiazda Pierwszy obły, pijany, a drugi jak drzazga Pan Śnieg w fartuchu i pan Wiatr w turbanie Pierwszy wejdzie przez komin i siądzie na ogniu Wyświszczy przez zęby piosenkę zimową Tej nocy nie padnie ani jedno słowo Weźmiesz z lodu różaniec i zaczniesz się modlić Potem pan Wiatr wpadnie, zawsze niespokojny Zabębni obcasem i porwie do tańca Wytrąci bezradne paciorki różańca Ten pan Wiatr w chodakach, w szarą chmurę strojny Choćbyś wypił tyle co w porcie załoga Zatańczysz się, zachuchasz, mój mały kolego Wiatr i śnieg poniosą ku złowrogim brzegom Pan Śnieg i Pan Wiatr, pan Śmierć i pani Trwoga Harry W. Kean I – Zimno jak w dupie u pingwina – powiedział do siebie pan Buczek i nastawił wodę na jajka. Spieszył się.
Oparł dłonie nad kuchenką i patrzył. Woda drżała. Podkręcił kurek i ogień wspiął się na rdzawy garnek. Woda zmarszczyła się, pęcherzyki, jak plankton wzleciały ku górze. Pan Buczek gryzł wargę i zaklinał taflę. Woda zawrzała i pan Buczek zanurzył w niej trzy jajka. Jedno natychmiast pękło, smuga białka zawirowała. Gdy pan Buczek miał trzynaście lat, onanizował się w wannie. Białko coś mu przypominało. Odsunął się i oparł o ścianę. Nie palił od trzech lat i gdyby mógł, nie rzuciłby, dla takich chwil. Pogładził aparat na krtani i pomyślał, że najważniejsze, to nie żałować w życiu niczego. Papieros pali się tak długo, jak gotują się jajka, a Pan Buczek nie miał zegarka. Próbował liczyć do tysiąca, ale zgubił się przed drugą setką. Podszedł do okna, dotknął szyby – drżała pod naporem wiatru. Kraków wyglądał jak brudny obraz. Patrzył na złe, najeżone antenami dachy kamienic, na gołębie, jakby nakreślone w pośpiechu tępym ołówkiem, i niskie niebo, szary bigos chmur, śniegu i ptaków. Śnieżyca zawróciła. Wiatr z impetem naparł na szybę. Zatrzeszczały balkonowe drzwi. Pan Buczek wrócił do kuchenki. Zgasił ogień i zalał garnek zimną wodą. Wziął się za obieranie jajek. Nie mógł opanować drżenia rąk, długie, brudne paznokcie wbijały się w białko. Pan Buczek miał dłonie czerwone i twarde jak grzbiet raka. Nerwowo kruszył skorupki. Skończył, włożył jajka do słoika i zalał denaturatem. Pustą butelkę cisnął pod ścianę. Odwrócił
się i patrzył w okno, drżąc z zimna, aż podniósł płaszcz z materaca, otulił się nim i czekał, wpatrzony w klekoczące drzwi. Tydzień temu wiatr wybił szybę i pan Buczek obudził się w środku zamieci. Zatkał ubytek tekturą najlepiej, jak umiał, ale od tego dnia zimno zagościło w domu. Zimno i ciemność, bo pan Buczek nie płacił za prąd od marca zeszłego roku, gdy przyszło pierwsze ocieplenie. Zdążył polubić wieczorną ciemność, ale do zimna nie mógł się przyzwyczaić. Martwiły go drzwi balkonowe. Buczek miał wrażenie, że zaraz pękną na dwoje jak brzuch, z którego wychodzi potwór. I potwór przyjdzie, śnieżna zjawa, przed którą nie ucieknie. Podszedł do drzwi i oparł się o nie. Drżał razem z nimi. Patrzył na słoik. Denaturat jaśniał, skorupki nasiąkały zimnym fioletem. Pan Buczek czekał. Po spękanych dłoniach leniwie sunął pot. Wraz z ciemnieniem jajek, zimno, rozszalały śnieg, drżące drzwi, traciły na znaczeniu. Pan Buczek wyrzucił jajka i podniósł słoik do ust. Bladoniebieski płyn spłynął w jego gardło jak świeży strumień w podziemną toń. II Wierzba i Siwy palili blanta na klatce schodowej. Co chwila parskali śmiechem, aż Siwy zaczął kaszleć. Jego ogromną czaszkę pokrywały żyły i pryszcze. Zdawało się, że opięta czapeczka zaraz wystrzeli w górę jak korek od
szampana. – W piątek robię imprę. Będą cipki, będzie blant – mówił dalej Wierzba – wybieraj, co chcesz, stary. Możesz, wiesz, przekładańca, blant, cipka, znów blant... – Idzie Blaszak – przerwał Siwy. – Gdzie. – Popierdala chodnikiem, jakby wiedział, że go widzimy, skurwiel. Trąćmy Błaszaka. – Trąciliśmy w zeszłym tygodniu. Pamiętasz, jak świszczał przez jebany śnieg? Dajmy spokój. Blaszak ma dość. – Masz co robić? Wierzba zarechotał. – Chodźmy. Wyszli z bramy na trzeszczący śnieg. Osiedle wyglądało niczym kadr z filmu – płaskie, celuloidowe niebo wisiało nad rzędami martwych bloków. I wszędzie biało. Wierzba i Siwy przyspieszyli, chcąc odciąć panu Buczkowi drogę do domu. Dopadli go przy samej klatce. Pan Buczek szedł opatulony po nos, ze szmacianymi siatkami w zmarzniętych dłoniach. Siwy klepnął go w plecy. Pan Buczek zakołysał się, zgarbił i odwrócił głowę. Zza kołnierza płaszcza Siwy i Wierzba widzieli szparki bezradnych oczu. – Cześć Blaszak – mruknął Wierzba. Pan Buczek schylił głowę i próbował odejść, ale Siwy chwycił go za ramię i pociągnął. Stary uderzył o szeroki tors Wierzby.
– Co mi tu śmierdziela rzucasz – prychnął Wierzba z udawaną złością. Szybkim ruchem ręki posłał pana Buczka w śnieg. Pan Buczek rozkraczył się, bezradny jak dziecko. – Dajcie spokój – wyświszczał metalicznym głosem. Aparat w krtani oddzielał sylaby. Wierzba i Siwy parsknęli śmiechem. – Nie będziesz mi śmieciu mówił, co mam robić – Siwy zamierzył się, ale Wierzba chwycił go za rękę. – Daj mu szansę. Wierzba uklęknął przed panem Buczkiem. – Cuchniesz stary, wiesz? Śmierdzisz jak stara dupa. Ale dzisiaj jest kurwiu twój dzień. Mów do nas. Mów, a może cię puścimy. Może dzisiaj będziesz miał szczęście. – Co mam mówić? – jęknął pan Buczek. – Zła odpowiedź. Pan Buczek poleciał w śnieg. Podniósł się ciężko, stanął na maślanych nogach. Uderzenie Wierzby rozkrwawiło mu wargę, szeroka smuga krwi spływała na płaszcz po siwej brodzie. Pan Buczek otarł czoło, popatrzył na Siwego i Wierzbę ze smutkiem i zaczął mówić. Opowiadał historię kolegi, o tym, jak byli młodzi, chodzili na ryby i pili w każdy piątek w domku za Krakowem, nad samą Wisłą. Wisła była jeszcze czysta, w letnie popołudnia można było zobaczyć chłopców kąpiących się pod Wawelem. Pan Buczek pływał z kolegą, aż pewnego dnia wypili za dużo i kolega poszedł na dno, a pan Buczek był zbyt pijany, by mu pomóc. Taką
historię opowiedział Wierzbie i Siwemu. Chciał przestać, ale Wierzba i Siwy, skręcając się ze śmiechu, kazali mu mówić dalej. Pan Buczek wyświszczał, wycharczał, wypluł z siebie drugą historię o pierwszej pracy, pierwszym mieszkaniu i kobiecie, z którą je dzielił. Jeszcze, jeszcze, śmiał się Siwy, a Wierzba tylko kulił się jak przy kaszlu. Głowa Wierzby przypominała wielki, roześmiany pomidor. Pan Buczek mówił dalej. Jakby w gardło zapuszczono mu hak, wyrywający kolejne słowa. W końcu zaczął się mylić, plątać, dźwięczał zimno i płakał. Aż poryczał się całkiem jak dziecko, spod sinych worów wykluły się dziesiątki łez. Nie wiedział co dalej, więc zaczął od nowa o koledze, który zatonął w Wiśle. Siwy przestał się śmiać, odetchnął ciężko i powiedział: – Dosyć. Dosyć, Blaszak, bo mi kolega zejdzie. No, Wierzba. Daj spokój. – Ja pierdolę – sapał Wierzba – powinni go zaprosić do telewizora. Polska zdechłaby ze śmiechu, przez ciebie, dziadu. Pan Buczek otarł łzy. Popatrzył pytająco na Wierzbę. – No, co się gapisz – rzucił Wierzba – wypierdalaj. Pan Buczek skłonił się niedostrzegalnie, otrzepał płaszcz ze śniegu, otarł podbródek i poczłapał w kierunku klatki. Już wydobywał klucze, kiedy Siwy trącił Wierzbę i wskazał na siatkę. – Ty patrz! Blaszak ma poczęstunek!
Błyskawicznie byli przy nim. Tłusta dłoń Siwego zanurkowała w siatce pana Buczka i chwyciła butelkę. Pan Buczek jęknął. – Obiecaliście, że mnie puścicie. – Ładnie to chować dla siebie, co, Blaszak? – Zostawcie – błagał Buczek. – Zostawimy, zostawimy. Poczęstujemy się i zostawimy – Wierzba oglądał butelkę taniego wina z kowbojem na okładce. Kowboj miał różowy kapelusz i leżał oparty o czerwoną skałę. Z kabury, zamiast kolta, wystawała mu flaszka. Wierzba rozerwał zębami celofan, wyrwał plastikowy korek, przyssał się do szyjki i przełknął z trudem. – Kurwa, ale syf. – Pokaż – przejął wino Siwy. Nawet nie połknął. Odpluł na śnieg. – Kurwa, człowieku, czym ty nas częstujesz? – krzyknął – co ty sobie myślisz, że my to kto? Blaszak, Blaszak, niczego się nie nauczysz. No, wypierdalaj, gnoju. Nie ma cię, ale już! Pan Buczek sięgnął po wino, dotknął zimnego szkła, ale Siwy cofnął rękę. Cisnął butelką o mur, brzęk rozciął uszy pana Buczka. Na matowej ścianie rozkwitła czerwona plama. Buczek gapił się na nią oniemiały, przerażony, nieszczęśliwy, z białym językiem przerzuconym nad zakrwawioną wargą. – Mówi Staszek do Staszka... Blaszka! – krzyknął wesoło Wierzba i otwartą dłonią uderzył pana Buczka w
czoło. Potem odwrócił się i z Siwym ruszyli raźno w stronę swojej klatki. Pan Buczek stał bezradnie. Kiedy prześladowcy zniknęli, uklęknął nad rozbitą butelką. Potem wziął w dłoń kawałek szkła i ścisnął tak mocno, że pociekła krew. * Nim wrócił, minęła szósta i na osiedlu zapadła ciemność. Szczęśliwie, pan Buczek miał w domu dwie zapomniane butelki po winie. Półtora złotego pożyczył mu Irek Gutecki, który nie po raz pierwszy ratował pana Buczka w potrzebie. Irek to złoty człowiek, myślał pan Buczek. W przyszłym tygodniu kroiła się niewielka fucha, coś z prostym remontem na działkach, odda długi i zaprosi Irka na prawdziwą wódkę. Póki co, dożebrał resztę. Jakieś panie dały mu po pięćdziesiątce, a studenci rzucili aż półtora zeta, dzięki czemu pan Buczek mógł pozwolić sobie na prawdziwą nalewkę spirytusową, za cztery złote. Spieszył się do domu, wciąż oglądając się trwożnie, czy nie gonią go Wierzba i Siwy. Zatrzasnął drzwi i znalazł się na klatce. Dotknął zmęczonej głowy, jakby sprawdzał, czy wiatr nie zestrzelił mu jej z pleców. Uszy miał z kryształu, tylko trącić, a rozsypią się w garść czerwonych okruchów. Ruszył dalej. Teraz winda, najcieplejsze miejsce w budynku. Cieszył się światłem. Ruszyła, przykucnął w rogu, otworzył butelkę i pociągnął solidny łyk. Język był
jak wysuszona ziemia, drżąca pod upragnionym deszczem. Najchętniej zostałby tutaj, ale nie mógł. Tu mieszkali źli ludzie. Normalni ludzie, w spokojnych, świątecznych domach, z dziećmi, psami, żonami, a każdy miał paszport do normalnego świata – gdzie mężczyźni pachną, kobiety są kusząco wilgotne, zaś sprzedawca w sklepie gnie się z uśmiechem, wieszając wzrok na grubym portfelu. Tacy ludzie występują w reklamach margaryn, nurkują w świat seriali, troszczą się o bliskich. Gdzieś, za białymi drzwiami narastał spisek. Źli ludzie z reklam margaryny nie chcieli tu pana Buczka. Pan Buczek był brudem osiedla. „Szkoda, że to nie prywatna kamienica” – rzucił kiedyś Broniewski spod czternastki. „Tam nikt by się z tobą nie pieprzył, tylko wywalił na pysk, kudłaty bucu”. Pan Buczek wstał, nacisnął dziewięć. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął klucz i zaczął gmerać w zamku. Przedtem znów się napił. Starczy, by się porządnie spić, nie starczy, by się rozgrzać, ocenił zawartość butelki. Wypije szybko, będzie łapał wino jak ryba powietrze. Zaśnie skulony ma materacu, przykryty płaszczem, ze szmatą pod głową. Zimno obudzi go przed drugą. Spróbuje znów zasnąć, ale nie zdoła, z chłodu i głodu. Wówczas siądzie na ziemi i zaczeka na świt. O świcie wychodzą ludzie, sprzedawcy otwierają sklepy. Jest po co żyć. Pan Buczek długo majstrował przy zamku. Wreszcie. Klucz obrócił się, a pan Buczek zarechotał.
Po co zamykać? Nie ma niczego, co mógłby stracić. Nacisnął klamkę, wszedł do ciemnego pokoju. Odruchowo nacisnął kontakt. Roześmiał się ponownie. Śmiech pana Buczka brzmiał jak drobne monety spadające na dno puszki. Śmiech zginął w trzasku, a śnieżna chmura owiała pana Buczka. Omal nie stracił butelki. Przywarł do ściany, przycisnął skarb do brzucha i dopiero gdy wino było bezpieczne, sprawdził, co się stało. Przeciąg otworzył drzwi balkonowe. Tektura, zastępująca szybę, leżała na podłodze. Pan Buczek zaklął. Był w środku burzy. Zamknął drzwi wejściowe, napił się i podszedł do okna. Zamocował tekturę, ale drzwiom nie mógł dać rady. Walczył z wiatrem, wysilał zwiotczałe mięśnie, próbował usztywniać tekturą, na próżno. Zamek sterczał odgięty pod dziwnym kątem. Pan Buczek próbował go naprostować, ale skończyło się na sapaniu i sińcach na przemarzniętych palcach. Pan Buczek pił, walczył z drzwiami, aż wreszcie zrezygnował i usiadł po turecku na zaśnieżonej podłodze, z butelką między kolanami. Obserwował wdzierającą się do pokoju wichurę i pił smutno. Nim dopił wino do połowy, całkiem przemarzł. Cofnął się w najdalszy kąt pokoju, gdzie leżał materac. Tam też było zimno. Pogrzebał w kupie ubrań, znalazł jeszcze jeden sweter i cieplejsze skarpetki. Brakowało czapki. Owinął sobie uszy rękawem, naciągnął płaszcz na
szyję i siedział nieruchomo. Pił i patrzył. Wiatr wiał wprost w okna. Ciężkie płatki skręcały się w cudacznym tańcu, frunęły pod sufit i opadały uspokojone. Zza nich pan Buczek widział niebo, ciemnofioletowe w świetle latarni. Chłód chłostał go po twarzy. Pomyślał, że gdyby przycisnąć balkon czymś ciężkim, powstrzymałby śnieżycę. Ale w mieszkanju pana Buczka były tylko materac, kuchenka, której nie zdołałby ruszyć, i kruche krzesło, na którym czasem siadał, gdy nie mógł spać. Wzruszył ramionami. Popatrzył ponuro na butelkę, miał zdecydowanie za mało wina, jak na taką noc. Pan Buczek myślał niewiele. Nigdy, nawet w młodości, nie rozważał sensu istnienia, nie chwytał się z Bogiem za bary, nie szukał romantycznej miłości. Pragnął prostego życia, jasnych doznań i trywialnych, silnych uczuć. Los najpierw spełnił marzenia, a potem pchnął pana Buczka dalej, w dół, na zimny materac w ciemnym pokoju. Ostatnimi laty pan Buczek nie myślał o jutrze – liczyło się dzisiaj. Wino, wódka, coś na ząb. Zawsze jakoś było – do tego dnia, a raczej wieczoru. Pojął bowiem, że to koniec. Świadomość spłynęła niespodziewanie, ciepłym strumieniem, od głowy do serca. To koniec, trzeszczały wściekłe drzwi, dziś rano będziesz biały i chłodny jak styczniowy świt. Nie będzie już wina, zbierania butelek, pijackiego snu, wył wiatr, tak jest, zejdziesz w lodowy sen, nie dziś, to jutro, ale wejdziesz w niego, w szronową jamę, która zatrzaśnie się
na twojej głowie jak obręcz i zdusi cię, mały człowieczku z brzęczykiem zamiast gardła. Pan Buczek przyjął to ze spokojem, bo nigdy nie zapomniał, kim jest i co tu zostawi. Patrzył na śnieg i nawet się uśmiechał. Widzisz, jakie to proste, stary durniu? Drzwi balkonowe przestały klekotać. Cień przysłonił światło latarni. – Można? Na balkonie stał mężczyzna. Uśmiechał się do pana Buczka. Pan Buczek odpowiedział uśmiechem. – Proszę, niech pan wejdzie. Mężczyzna wtoczył się do pokoju. Kołysał się przy każdym kroku, niczym gigantyczna kaczka. W okrągłej twarzy płonęły skośne, szczurze oczka. Miał puchową kurtkę, luźne spodnie i wojskowe buty. Spod czerwonej czapki spływały siwe loki. Pan Buczek widział wielu grubych facetów, ale gość przebijał wszystkich. Za nim wszedł drugi, w wytartym płaszczu, kapeluszu i niemodnym garniturze. Dziewczęco drobny, o pociągłym obliczu, patrzył niespor kojnie po pokoju. – Ciemno tutaj – rzekł śpiewnie. Pan Buczek wstał i się przedstawił. – Nazywam się Śnieg – odpowiedział grubas. Miał mocny, zimny uścisk – a to pan Wiatr. Chudzielec zgiął się w pół. – Proszę, niech panowie wejdą – zapraszał pan
Buczek. Nie krył zażenowania. – Skromnie u mnie. Skromnie i chłodno. Nie mam krzeseł. – Możemy siedzieć na podłodze – powiedział Wiatr. – Zostańcie w płaszczach – poradził pan Buczek. Ale Śnieg zdjął już kurtkę, pod spodem miał czerwony polar. Wiatr starannie złożył płaszcz pod ścianą. Usiedli. – Mam tylko to – rzekł pan Buczek, wskazując na butelkę – nie mam nawet szklanek... Śnieg i Wiatr popatrzyli po sobie. – Może być. Siedzieli i pili powoli. – Tak żyję – opowiadał pan Buczek – trochę zimno i ciemno, ale już trudno, bo co robić, taki kraj, wiecie. Kiedyś to dbali o człowieka, żeby nie zginął, nie przepadł. Mówią mi teraz, radź sobie pan sam, no to ridzę, ale kurde, przepraszam, ciężko, gdy tylko kłody ci rzucają pod nogi, nie? – Żyje się szybciej – zauważył pan Wiatr. – To prawda – dudnił Śnieg – wystarczy popatrzeć na ludzi. Świat się skurczył, czas też. Tak czasem sobie myślę, że kiedyś było lepiej. Popatrzcie, kiedyś dla człowieka światem były wioska, miasteczko, najczęściej dzielnica. I nic go cholera nie obchodziło, kto akurat rządzi, nawet, czy jest wojna. Teraz wymaga się od każdego biedaka, żeby znał się na wszystkim. – Mylisz się – przerwał Wiatr – nikt nie wymaga niczego od nikogo. – A głosowanie? – rzekł Śnieg. – Jeśli człowiek ma
głosować, to powinien znać się na ekologii, ekonomii, polityce, wojnie i tysiącu innych rzeczy. Jeśli się nie zna, nie powinien głosować. To kwestia odpowiedzialności. – Nie patrzcie na mnie – rzekł pan Buczek i pociągnął z butelki. – Ja nie głosuję. Wolałbym, żeby było jak kiedyś. – To znaczy jak? – zapytał Wiatr z życzliwością w głosie. – Wie pan, żeby chociaż zasiłek był, taki, by człowiek przeżył i nie żebrał, nie? Słyszał pan, żeby ktoś za Gierka na ulicy zamarzał? A teraz nic, ci z góry człowieka w dupie mają. Jeszcze jak się płaci podatki, to jebane Balcerowicze i reszta skurwieli coś tam zakręcą się, ale tak, jak człowiek pracy nie ma, to widzi pan, jak żyje. Ciemno, zimno i znikąd pomocy. – Ja myślę – rzekł poważnie Wiatr – że nic nie jest takie proste. Nie ma człowieka, który nie mógłby się zatroszczyć o siebie. Nie mówię, że każdy może zostać Billem Gatesem. Ale każdy ma tyle siły, by zdobyć na chleb, ciepły kąt i kobietę przy sobie. Każdy. Pan Buczek się zasępił. – To co, ja kaleką jestem, pana zdaniem? Niedojdą? – Nie – odrzekł pan Wiatr i spojrzał mu w oczy. – Po prostu sądzisz, że nie warto. Zapadła chwila ciszy. Wiatr siedział sztywno, a pan Buczek milczał i kończył butelkę. Podał ją Wiatrowi, Wiatr dopił. Sprawiał wrażenie zażenowanego. – Zrobiło się nieprzyjemnie – Śnieg wyjął z kurtki
wiśniówkę – mam coś, co rozgrzewa atmosferę. Oczy pana Buczka stały się ogromne i gorące. Chwycił flaszkę, odbił, odkręcił i chciał się przyssać. Wiatr powstrzymał jego rękę. – Moment. Też coś mam. Z kieszeni garnituru wyjął trzy kieliszki z wtopionym w kryształ złotem. Rozlał wiśniówkę, stuknęli się. – Mogę zostawić je tutaj – powiedział – trzymaj je dla nas. Pan Buczek wypił duszkiem. Był najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wiatr nalał ponownie. – To znaczy, przyjdziecie jeszcze. Wiatr i Śnieg wybuchnęli śmiechem. – Jeśli można? Pan Buczek miał tylko jedną odpowiedź. Pili, aż świt zastukał w zaszronione okno. Wiatr opowiadał o miejscach, które zobaczył – o domach wykutych w skale nad pustynnym morzem, o ludzkich mrowiskach, wymarłych miastach, dzielnicach burdeli, jarzących się z dołu jak płonący ocean. Wiatr wślizgiwał się tam, gdzie panowała bieda, przez szmaciane drzwi, dziurawe ściany, nurkował w puste miski, ślizgał się po wydętych głodem brzuchach. Pan Buczek słuchał tego jak baśni. Potem opowiadał Śnieg, o białych pustyniach i zimnej czapie na nagiej czaszce ziemi. Zwędrował lodowe krainy i pełzł razem z nimi, zjadał zieleń, gniótł
wodę i zmrażał ludzi do kości. Pan Buczek słuchał i wierzył jak dziecko w słowa księdza, aż wreszcie zasnął na kolanach Śniega. Wiatr wplótł się w jego włosy, a pan Buczek śnił, z głową gorącą jak ziemniak wyjęty z ogniska. * Wierzba biegał wściekły po mieście. Zmarnował dzień i kartę, dzwoniąc po znajomych. Zdobył blanta i wódkę z przemytu. Potrzebował kwasa, ale ktoś oczyścił miasto z LSD. Niezadowolony Wierzba wylądował na osiedlu po siódmej, zbyt późno, by zrobić cokolwiek, poza spaleniem lufy i zapolowaniem na Błaszaka. Wierzba rzadko opuszczał osiedle. Wychodził rano z domu, odbębniwszy rozmowę, nudną i wtórną jak sitkom, o pracy lub szkole. Na osiedlu spotykał ludzi, z którymi warto gadać, napić się piwa, zapalić, posłuchać muzyki. Muzyka była jego domem, obiecywał sobie, że kiedyś sam weźmie się za nią. Ale jeszcze nie teraz. Na świecie jest zbyt wiele luf do wypalenia, lasek do wyrwania i głupich łbów, które warto przemodelować. Tu, gdzie każdy kąt był znajomy, wiedział, gdzie mieszkają spady, a gdzie porządni ludzie. Które laski dają, które nie. Kto jest śmieciem, komu warto przybić piątkę. Patrzył na szare domy i myślał, że ma w pizdę fajne życie. – Blaszak ma nowych kumpli – powiedział Siwy.
– Nie pierdol. Ktoś gada z Blaszakiem? – Wracałem od Małego. Wiesz, tego, co brata mu wzięli w kamasze. Mały mieszka dwa piętra nad nim. Schodziłem, lekko na bani, a tu drzwi Błaszaka. Smród spod nich, że nos urywa. A zimno jak przy otwartym oknie. I słyszę, że ktoś z Blaszakiem rozmawia. Jeden, może dwa głosy. – Może Blaszak gadał do siebie? – Blaszak nie mówi, tylko brzęczy. Jebany Wielki Elektronik. Swoją drogą, jak impra? – Dzwoniłem po ludziach. Tylko kwasa nie ma. – No to będzie impra bez kwasa. – Jak robię imprę, ma być wszystko. Swoją drogą, wkurwia mnie Blaszak. Trzeba by wyrwać chwasta. Siwy zapalił papierosa. Wyglądał na zamyślonego. – No, po Błaszaku nikt by nie płakał. Ale Blaszak sam zdechnie. Połowa grudnia, a tu mamy Norwegię. Blaszak zmieni się przed styczniem w sopel lodu. – Póki co, jutro? – Siódma? – Siódma. Wierzba poszedł do domu z rękami w kieszeniach, zastanawiając się, skąd wziąć kwasa i po co światu taki człowiek jak Blaszak. III Pan Buczek obudził się i nie znalazł obok Wiatra i
Śniega. Oszroniony balkon odsłaniał brązowe niebo. Śniłem, myślał pan Buczek, albo miałem delirkę. Uniósł ciężkie powieki, trącił dłonią kieliszki. Wypili wczoraj trzy butelki, cholera, dałby głowę, że były tylko dwie. To dobrze, powiedział sobie i wyszedł na miasto. Jeden z kieliszków schował do płaszcza i trzymał dłoń w kieszeni, by nie zapomnieć, co przeżył. Nerwowy dzień, zimowy dzień. Pan Buczek przemierzał miasto. Znalazł kilka butelek, spieniężył je, potem pożyczył piątkę, wyżebrał dwa razy tyle i z kieszenią pełną skarbów odwiedził sklep. Trzy nalewki dla trzech. Wiedział, że przyjdą. Był piątek – Mam nowych kumpli – powiedział Guteckiemu. Gutecki nie udawał zainteresowania. – Stawiają – dorzucił. – To się ich Buczek trzymaj. Co to za jedni? – Śnieg i Wiatr – powiedział pan Buczek i poszedł do domu, odprowadzany śmiechem Guteckiego. Pan Buczek sprzątał. Ułożył ciuchy na kupie, wyrzucił szkło, wyprostował materac, próbował przetrzeć zmarznięte szyby. Kiedy zapadł zmrok, wydobył paczkę świeczek i cztery bułki. Zapalił knot, jadł wolno i czekał przyciśnięty do ściany, wpatrzony w drzwi. * W klatce obok szyby drżały od muzyki. – Wierzba, nie kręćże się jak gówno w przerębli! –
krzyczał Drobny. Drobny miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bary szerokie jak zderzak i różowiutką, niemowlęcą skórę rozpiętą na napompowanych chemią mięśniach. Siedział na podłodze, palił i świdrował wzrokiem kuse spódniczki dziewcząt. – Gospodarz, jak to gospodarz – wyjaśnił Siwy – pali z każdym, a co? Ciasne mieszkanie Wierzby zmieściło ponad trzydzieści osób. Kuchnię wypełniał dym, pachniało palonym sianem. Nie było jeszcze dziesiątej, a paru o słabszych głowach leżało na łóżku, poprzykrywani sobą nawzajem. Bit uderzał miarowo w podłogę, mieszał się ze śmiechem. Przed łazienką trwał maraton dowcipów. Wierzba był pewny, że impreza się uda. Dziesięć minut po tym, jak pierwsza butelka wyleciała za okno, Wierzba usłyszał dobijanie do drzwi. Otworzył i chciał od razu zamknąć, ale sąsiadka zablokowała je nogą. Trajkotała strasznie, a Wierzba po trawie nie lubił wysokich dźwięków. Kazał jej zjeżdżać. – Won pizdo, gdy artyści się bawią! – wrzeszczał z kuchni pijany chłopak. – Lepiej spadaj, stara łupo – poradził Wierzba i zamknął drzwi. Usiadł przy Monice. Mętne oczy dziewczyny biegły po jego ramionach. – Bezczelna stara szmata – narzekał Wierzba – słucha w domu Slayera na całą pytę, a ludziom się bawić nie daje.
– Naprawdę? Slayera? – dziwiła się Monika – przecież ma z pięć dych na karku. Wierzba westchnął. Rozejrzał się za blantem. – Uwierzyłaś w to, uwierzysz we wszystko. * – Czemu akurat u mnie? – pytał pan Buczek. Wiatr obrzucił wzrokiem pokój. – Gdzie byłoby mi lepiej? – A ty? – chciał wiedzieć Śnieg. – Co ja? – Czemu mieszkasz tutaj? – To długa historia – głos pana Buczka rzęził i skrzypiał – nie wiem, czy starczy nam nocy. To mieszkanie komunalne. Miałem większe, ale mnie przenieśli. Czynszu nie płaciłem. Teraz wypieprzyliby mnie na bruk. Ciężko się żyje, mówię wam. Tu jest jak w pierdlu, wiecie, zlew, kibel, spanko, wszystko na kupie. Śmierdzi jak chuj. Człowiek się przyzwyczaja, to już nie czuje. Tak samo jak z wiatrem i zimnem. Nie wierzył, że się śmieje. Alkohol rozpalił żar w zziębniętym żołądku. – Siedzieliście w pierdlu? Tak, wiem, głupie pytanie. Bo ja siedziałem, wiecie, drobiazg z młodości. Tu człowiek ukradł, tu chciał się zabawić i proszę, raz, drugi przeszło, a potem cap i do mamra. Powiem wam, że nie żałuję, to zawsze jakoś kształtuje człowieka, nie? Poza
tym teraz, to co mówią, pierdel to luksus. Nawet kobietkę można mieć, co, cholera jasna? – A jak było z tobą? – Cała moja historia? No, Jezu. Normalna historia faceta. Ze skończyłem tu, z wami? Można trafić gorzej. Kiedyś było inaczej jak teraz, rodzina trzymała się w kupie i wiecie, nie leżało mi to. Trochę zacząłem uciekać, matka wkurwiała, ojciec prał, w szkole nudy. Do zawodu się uczyłem. No i uciekałem, trafiłem na izbę dziecka. I tam był taki jeden, starszy trochę. Nauczył mnie kirać. Wiecie, kleje, te sprawy. Pięć lat spędziłem na innej planecie. Rodzice chcieli mnie ściągnąć, nie dało się, w końcu pojąłem, jakie to gówno, gdy ten mój kumpel, Staszek mu było, przesadził trochę i nie wrócił. Zwariował, rozumiecie. Nie, że jest bogiem, czy coś. Gadał od rzeczy, w kółko się śmiał, jak dziecko. Zupełnie jak dziecko. Śnieg uzupełnił kieliszki. – Powiedziałem, koniec. Miałem dziury w głowie, lata w płecy, ale myślałem, że jakoś to będzie. Skończyłem wieczorówkę. Robiłem jak każdy, na hucie. Dziewczyn trochę się przewinęło, ożeniłem się nawet. Ale przyzwyczaiłem się, że muszę być ten metr nad ziemią, kapujecie, o co chodzi. To piłem, najpierw trochę. Zona mi brzydła, więc chlałem więcej i więcej. Im bardziej była brzydka, tym bardziej piłem. A w końcu nie było jej wcale. – Zostawiła cię?
– To było dziwne. Przychodzę raz do domu, jej nie ma. Żeby jak na filmach, jakaś kartka albo coś, a ona po prostu wzięła się i poszła. Zabrała trochę forsy, jakąś biżuterię i ciuchy. Pewno do gacha poszła, choć kto by taką przyjął. Na początku było mi nawet na rękę, nikt mnie nie wpieprzał, nie gderał nad uchem. Ale baba robi jednak parę rzeczy, tu obiad, tam pozmywa, ja nie miałem czasu i zarosło mi mieszkanie jak grzyb pleśnią. Do roboty nie miał kto gonić, to migałem się trochę, lekarz dawał zwolnienie. Ja miałem już kumpli, fajna taka paczka, tośmy popijali, włóczyli się po mieście. Na hucie w końcu mnie nie chcieli, może przesadziłem, raz i drugi. Kombinowałem, jakby tu dalej żyć, i znaleźliśmy parę łatwych sposobów. Tu w mordę dać, tu okraść, włamanko, nic poważnego, nic, czego bym żałował i nic, z czego bym się nie wykręcił. Ale że zawsze byłem na sporej bani, więc nie myślałem zbytnio no i wpadłem, raz, drugi raz. Najpierw dostałem zawiasy, ale potem zamkli mnie na dobre. – Ile dostałeś? – Siedem. Wypuścili mnie po pięciu. W więzieniu też piłem, czaj albo coś. Trochę z boku się trzymałem, żadna grypserka, ale cwelić, nie cweliłem. Normalny frajer. Ale jak wyszedłem, to, kochani moi, zupełnie inny świat. Zamknęli w osiemdziesiątym szóstym, w dziewięćdziesiątym pierwszym wypuścili. Mówię wam, cholera, jakby mnie kto na Marsa przeniósł czy inne dziwadło. W pierdlu słyszałem to i owo, aie nie
przypuszczałem, że świat się aż tak zmieni. – Co najbardziej cię zaskoczyło? – Troska. Za komuny, pamiętacie, nie mówię, że było dobrze, bo niewinni po więzieniach siedzieli z takimi jak ja. Ale każdy miał zapewnione to minimum, żeby dychać mógł. Miałeś mieszkanie? Miałeś. Jakąś pracę i szklankę chleba co wieczór. A jak wyszedłem, ciupa zrujnowała mi zdrowie, miałem prawie pięćdziesiątkę. I radź sobie, jak w hucie pracy nie ma. Paru znajomych zmarło, inni gadać nie chcieli. Ci, co pod peweksami stali, teraz mają kantory. Przesiedziałem w kiciu dobry okres. Imałem się paru robót, było ich coraz mniej. Miałem trzy pokoje, zamieniłem na jeden. I tak nie starczało, bo wódka drożała, a paliłem jak komin. Zacząłem pić wynalazki, potem było wszystko jedno. A jeszcze później... dajcie tego. Pan Buczek napił się z butelki. – Przyszła operacja krtani. W Stanach, słyszałem, firmy tytoniowe dają odszkodowania, ja dostałem brzęczyk w gardle i gówno na drogę. Potem trafiłem tutaj. Dziękuję Bogu, że nie na ulicę. Powtarzam, dziękuję Bogu. – Powtarzasz Jego imię jak kurwa mać – zauważył Wiatr. – Wierzysz w ogóle w Boga, Buczek? Pan Buczek zamyślił się, popatrzył na swoje dłonie. Pogładził krtań. Szukał słów. – A co, myślicie, że ten przedwieczny drań stworzył mnie na swoje podobieństwo?
* Wierzba skończył z Moniką i wyszedł z ubikacji. Podrapał się po głowie. – Tak długo tam bawiłem? Z pokoju wytoczył się Siwy. – Gdzie ta mała? – Śpi, cholera jasna. Spuściłem się w śpiącą babę, kurwa mać. Nawet nie zapamięta mojego fiuta. Co tak cicho, umarł ktoś? – Wszyscy – roztropnie zauważył Siwy. W mieszkaniu panował półmrok. Ciszę przerywały oddechy, chrapania i jęki par po kątach. W kuchni, pod zlewem spał facet, otulony w ściereczkę i własne wymiociny. Pokój zasłany był ludźmi, szkłem i niedopałkami. Gdy Wierzba chciał wejść do pokoju ojca, Siwy przytrzymał go za ramię. – Daj spokój, tam dopiero pieprzą się jak króliki. Spać się nie da. Zawinąłem się w ubrania i przysnąłem. Budzę się, a tu ktoś mnie ugniata, jakaś kobitka jęczy. Zabrałem się i poszedłem. – Pieprzysz. – Nie pieprzę. Orgia dla spadów, kurwa mać. Nie wysprzątasz tego do nowego roku. Wierzba popatrzył ponuro po mieszkaniu. Odnalazł papierosy, zapalił. – Sprzątać będę jutro. Nie ma z kim się bawić.
– Wróć do swojej małej. – Żeby mi zarzygała koszulę? Kurwa mać. Zaproś gości. Wszyscy bawią się lepiej niż gospodarz. Siwy myślał nad czymś. – Możemy zabawić się z Blaszakiem – powiedział. – Gdzie go teraz znajdziesz? – Pewno śpi w swojej norze. Chyba że poszedł po rozum do głowy i poszukał czegoś cieplejszego. – Buczek – prychnął Wierzba – on jest przykuty do osiedla jak dupa do pośladka. Mówisz, wjazd na chatę do starego capa? Tego jeszcze nie było. No daję słowo, tego jeszcze nie było. A jak ludzie się pobudzą? – A co, chcesz z Blaszakiem Biblię czytać? Raz dwa, przypomnimy mu się i wracamy. No, stary? Oczy Siwego płonęły z podniecenia. Wierzba obrzucił mieszkanie zrezygnowanym wzrokiem, kopnął lekko faceta pod zlewem, wziął butelkę i podszedł do drzwi. * Pan Buczek, mocno pijany, ściskał rękę Sniega, zapewniając go o przyjaźni. – Żałujesz czegoś? – pytał Śnieg. – Nie, jest super. Naprawdę. Tylko wina jakby mniej. – Miałem na myśli twoje życie. Pan Buczek podrapał się w brudną głowę. – Jednego się nauczyłem – powiedział – popatrzcie