uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Łukasz Orbitowski - Widma

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Łukasz Orbitowski - Widma.pdf

uzavrano EBooki L Łukasz Orbitowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 522 stron)

Łukasz Orbitowski WIDMA

Dla Agaty

WEJŚCIE: STRUMIEŃ 1944 Ostatniego dnia lipca dziewczynka, która miała zostać Jaszczurką, spotkała pewnego człowieka. Mieszkała w Gnojniku pod Warszawą. Przyjechali tu dwa tygodnie temu - to znaczy mama mówiła o tych dwóch tygodniach - samochodem pożyczonym od przyjaciela. Silnik pyrkał, dziewczynka strasznie wierciła się na tylnym siedzeniu, nie wiedząc, dokąd i po co jadą. A jechali, jak się okazało, do piętrowego domku z oknami o framugach z ciemnego drewna, z dachem niby czapa czarodzieja, nad którym nocą wisiały rozsypane gwiazdy i hak półksiężyca. Na parterze mieszkał ktoś, z kim ojciec przywitał się serdecznie, ten ktoś miał wysuszoną skórę i oczy tak poważne, że wzbudzał w dziewczynce strach - takie oczy biorą się z patrzenia w to, w co patrzeć nie wolno, uznała. Człowiek wskazał im dwa pokoje na piętrze, małe i marne, za to z oknami wychodzącymi na pole i rzekę. Mieli tam łóżko, na którym spali we trójkę, stół i zagubione krzesła, brakowało zaś elektryczności, do której dziewczynka zdążyła już przywyknąć. Po zmroku pokój rozświetlały lampy naftowe, rozsiewając smród, z dołu słychać było jakieś szuranie, a z góry ptasi świst. Ojciec krążył po pokoju, patrząc zatroskanym wzrokiem, dotykał to karku, to brzucha, często też, gdy mama i dziewczynka spały, wsadzał nos w książkę, znacząc ostrym paznokciem wybrane wersy. Dziewczynce na początku nie podobał się Gnojnik, ale szybko zdołała go polubić, a przynajmniej zaakceptować. Wieś pozyskiwała ją swym miękkim ciepłem. Najpierw koty, całe ich mnóstwo: rude i jednookie, strachliwe i przerażone, futrzane królestwo czaiło się w okolicach domu. Pozornie żadna łapa czy ogon nie mąciły spokoju traw i piwnic, wystarczyło jednak przycupnąć, zaufać własnej cierpliwości, by dostrzec miękkie kształty i zdobyć klucz do mruczącego królestwa. Koty przynosiły myszy, chcąc w ten sposób zasłużyć na podziw, zwyczajnie się pochwalić, odnaleźć drobną rękę. Niektóre tylko na nią patrzyły, zbyt dumne, by podejść, inne wręcz domagały się pieszczot, a jeszcze inne nie wiedziały, jak się zachować wobec tak niezwykłego małego gościa, dla którego same były małe i niezwykłe. Te koty zbliżały się do dziewczynki na dwa, trzy metry, siadały, rozkraczały łapy, gięły karki, przewalały się na plecy, z pazurami przy

pysku, stygnąc wreszcie w jej dłoniach. Ożywiały dom i łąkę, przemykały wśród wysokich traw, obsiadały płoty i parapety, a ona uczyła się je rozróżniać, nadawała im imiona. Gdyby nie koty, byłoby smutniej, choć Gnojnik dopiero zaczynał odsłaniać swoje tajemnice. Była tam żwirowana droga, dość szeroka, by dwa samochody mogły się minąć, były leśne kępy pełne borówek, a nade wszystko był strumień, jakiego dziewczynka wcześniej nie widziała. Nie znaczy to, że odznaczał się czymś niezwykłym, że w wodzie płynął złoty kruszec, czy też błyszczały drogocenne kamienie, w gruncie rzeczy był najzwyklejszym strumieniem pod słońcem, tyle że pięknie je odbijał i był pierwszym strumieniem, jaki w życiu widziała. Uważaj na żmije, ostrzegała matka, ale gdyby zeszła choć raz po skarpie nad płytką wodę, zobaczyłaby, że owszem, są raki, żaby, jaszczurki i traszki, lecz żadnej żmii spotkać tam nie można. Żmije bywały gdzie indziej, w miejscach, o których dziewczynka nie miała pojęcia, co nie znaczy, że się ich nie obawiała. Wychodząc z domu, już na żwirowanej drodze uważnie patrzyła pod nogi, wypatrując wężowych kształtów, i szła nią, dopóki nie znalazła kijka właściwej długości i nie rozgarnęła nim przed sobą trawy. Koniki polne, żuczki, motyle uciekały przed nią, przyspieszała, nie porzucając kijka, aż ukazywał się kamienisty brzeg. Należało się po nim zsunąć, najlepiej na tyłku, i już nogi lądowały w wodzie po kostki. Dziewczynka chodziła boso, więc prócz żmij bała się też ostrych kamieni, o których opowiadał ojciec. Nogi zawsze stawiała bardzo ostrożnie, w razie gdyby noc przemieniła strumień, wyposażyła go w ostrza, spieniła i uczyniła wściekłym. To byłoby straszne, myślała, gdyby strumień się zezłościł i chciał mnie przegnać, raniąc w piętę, wzbudzając w sobie wiry i rwące prądy. Dziewczynka potrzebowała przyjaźni strumienia, a on ją dawał i oferował nawet dużo więcej: własną szerokość, możliwą do przebycia w pięciu skokach, bezpieczną płytkość - woda sięgała jej najwyżej do ud - małe zatoczki, raki, ławice drobnych rybek, co rozpierzchały się pod powierzchnią, pobudzając wyobraźnię. Przecież strumienie wpadają do rzek, rzeki prą ku morzom, morza przemieniają się w oceany, ryby zaś z małych stają się ogromne. Dziewczynka rozpędzała te łuskowate błyski, pragnąc, by odpłynęły ku przyszłej wielkości, żeby ten drobiazg rozrósł się, przemienił w wieloryby, foki, tuńczyki i rekiny ludojady, Boże, tak właśnie czuła, bijąc ręką w wodę, rozganiała ławice przyszłych potworów, zarodki zębów i ostrych płetw. Strumień ofiarował także raki, zbyt szybkie i sprytne, by mogła je złapać, kijanki, dla których robiła specjalne zatoczki z kamieni, zamierzając obserwować je przez szkło, jak

przemieniają się w żaby. Kijanki zawsze znajdowały drogę ucieczki z nieudolnie wzniesionego więzienia i choć dziewczynka próbowała uszczelniać konstrukcję żwirem, umykały, by przemienić się z dala od jej oczu. Na szczęście było ich całe mnóstwo, dziewczynka zawsze mogła nałapać nowych, a strumień ofiarowywał jej coś jeszcze, jakby przepraszając za nieforemne kamienie, niezdatne do budowy więzień. Drewno opłukane przez wodę, gładkie i obłe, oraz kawałki szkła, bezpieczne, o zachwycającej matowej barwie. Dziewczynka najpierw znosiła je do domu, ale szybko zrozumiała, że drewno i szkło wyjęte z wody tracą swoje niezwykłe piękno. Naszykowała im zatem specjalne miejsce w zatoczce, tuż przy brzegu. Strumień dał jej też jaszczurki - choć żyły poza wodą, dziewczynka nie wątpiła, że są darem od strumienia - całe mnóstwo jaszczurek, gnieżdżących się w trawie, grzejących na kamieniach. Odkryła, że łapanie ich nie ma sensu, lepiej podejść ostrożnie i się przyglądać. Jaszczurki były inne niż koty, wcale nie chciały zostać znalezione, do tego ich skóra niewiele różniła się barwą od kamieni, dostrzeżenie którejś z nich stanowiło więc nagrodę, wartą cierpliwego wędrowania z nosem przy ziemi. Tylko czasem dziewczynce robiło się smutno, rozumiała bowiem, że w Gnojniku nie będą zawsze, że pozostawi traszki, ryby i jaszczurki, bo prędzej czy później wyruszą, byle dalej od miasta; tak życzył sobie ojciec, no a wtedy byłoby czymś niedobrym, bardzo niewdzięcznym zabierać je strumieniowi. Bawiąc się w jego nurcie, dziewczynka pozostawała niewidoczna, mogła zarazem patrzeć to na dom, to na drogę. Czyniła to rzadko, na drodze i przy domu z reguły nie działo się zbyt wiele. Tego dnia - ostatniego lipca - coś się jednak zmieniło, drżenie przeszło z powietrza na ludzi i zwierzęta. Zabrzmiał warkot silnika samochodu i dziewczynka postanowiła zobaczyć, kto jedzie, wyszła więc ze strumienia i położyła się na brzegu, na brzuchu, w ten sposób, by jej głowa ledwo wystawała nad trawę. Za plecami szumiała woda, słońce stało wysoko, a jej oczom ukazał się samochód, długi i czarny, w środku siedziało czterech niemieckich żołnierzy. Dwóch musiało być oficerami, nosili zielone, przekrzywione czapki i nieustannie rozglądali się na boki. Mieli poważne twarze, nosy o wydatnych nozdrzach i nerwowe szyje. Dwaj pozostali żołnierze, jeden w hełmie, drugi bez, tkwili na siedzeniach, jakby byli ich częścią. Silnik warczał i kaszlał, samochód sunął i dziewczynce przyszło do głowy, jak to dobrze, że ci czterej Niemcy nie mają pojęcia o niej, o traszkach i strumieniu. Może Niemcy są jak ryby, przecież też dokądś podążają, powinni się więc w końcu przemieniać, czy nie jest tak, że gdy dojadą na to

dalekie miejsce, gdzie zmierzają - a zmierzali na pewno, takie twarze mają ludzie na początku długiej podróży - czy więc jeśli dotrą tam, gdzie chcą, to będą zupełnie inni? Staną się olbrzymami lub rekinami? Lub odwrotnie, jeśli Niemcy, którzy przybyli do Warszawy, byli źli, to czy nie powinni stać się dobrzy, wróciwszy na niemiecką ziemię? Takie myśli zaprzątały jej głowę, tymczasem samochód zniknął, a na drodze pojawili się ludzie. Szli lub jechali w nieregularnej kolumnie, z wyraźnym pośpiechem i bez oglądania się za siebie, co najwyżej spoglądając ku sobie nawzajem. Część siedziała na wozach zaprzęgniętych w konie i pełnych najróżniejszego sprzętu, upchniętego tak, że zajmował zbyt wiele miejsca; włazili na te rupiecie i na siebie, spychali się i musiało im być strasznie niewygodnie. Dzieci płakały w ramionach matek, chłopcy z trudem wytrzymywali na miejscach, mężczyzna z przodu wozu nie bardzo wiedział, co zrobić z biczem. Byli też piesi, objuczeni, z ciężkimi torbami niesionymi najczęściej we dwoje, w grubych ubraniach, mimo ciepłej pogody, które razem z tobołami musiały im bardzo ciążyć. Dziewczynce zrobiło się jakoś dziwnie, domyślała się, że to są Niemcy, słyszała słowa po niemiecku, a przecież rzadko kiedy widywała Niemca z tobołami, przeciwnie, rozpoznawało się ich po swobodnym kroku i wolnych rękach, tym różnili się od Polaków, którzy suwali nogami i zawsze coś nieśli. Czyli coś się zmieniło, nie wiedziała tylko co, za to słusznie przeczuwała, że zmiana ma jakiś związek z tym, iż ojciec wybrał Gnojnik zamiast Warszawy. Niemcy nadciągali właśnie od Warszawy, ale kierunek ich wędrówki był tajemniczy. Dziewczynka leżała i z zapartym tchem przyglądała się tym ludziom. Starali się iść daleko od siebie, tylko rodziny trzymały się razem, nikt nikogo nie wyprzedzał ani też nikomu nie pomagał. Kobiety same ciągnęły swoje wózki, mężczyźni garbili się pod plecakami na metalowych stelażach i warczeli na dzieci. Co jakiś czas kolumna rozchodziła się na boki, by przepuścić samochód, wojskowy lub cywilny, a jeśli cywilny, to załadowany ponad wszelkie wyobrażenie. Piesi odprowadzali pojazd zazdrosnym wzrokiem, niektórzy machali, próbowali go zatrzymać, wołając do pasażerów jak do znajomych. Niekiedy znów ktoś przystawał, ocierał czoło, pił, wyjmował chleb z papierka, toboły lądowały na ziemi, wzniecając tumany kurzu, a człowiek w wielkim pośpiechu jadł; nim kurz opadł, obracał jeszcze ostatni kęs w gębie, po czym chwytał swój skurczony majątek i lazł, zrezygnowany, wściekły, uchodząc wśród swoich. Dziewczynka bardzo nie chciała, by ją zobaczyli, nie dlatego że mogliby zrobić jej

krzywdę, po prostu chciała tych ludzi oglądać tylko na drodze, nie bliżej, te oczy, zmęczone, miękkie ciała, wolała je oglądać z daleka. Odwróciła na chwilę głowę i zobaczyła, że tuż obok wygrzewa się zielona jaszczurka, obojętna na dzieci i uciekających Niemców. Dziewczynka delikatnie dotknęła jej grzbietu, jaszczurka drgnęła i popędziła w stronę strumienia, zamiatając żwir ogonkiem. Tam się zatrzymała. Dziewczynka wróciła do obserwowania drogi. Szedł nią teraz mężczyzna, który wzbudził jej niepokój, i jeśli którykolwiek Niemiec miał opuścić drogę, podejść do strumienia i ją zobaczyć, to wybrałaby każdego, tylko nie jego. Nie wiedziała, ile może mieć lat, w jej świecie istnieli tylko dorośli, dzieci oraz starcy, ów mężczyzna nie był dzieckiem ani starcem, czyli to dorosły - tak rozumowała. Wąski w ramionach, cały jakby wydłużony, miał ogromne stopy wciśnięte w ciasne wojskowe buty, ubrany był w brązową marynarkę. Jasne włosy opadały mu na czoło, wąs miał rzadki, za to zwisający niemal do podbródka, wokół twarzy krzaczyły się baki. Mężczyzna niósł skórzany neseser i co było najdziwniejsze, wędrował w stronę przeciwną niż pozostali. Ci najwyraźniej nie wiedzieli, co z nim uczynić: kobieta w berecie usunęła mu się z drogi, ale mężczyzna za nią szedł uparcie, zmuszając tamtego, by ustąpił. Neseser obijał się o uda uchodźcy. Mężczyzna przystanął, wsadził bagaż między nogi, podparł się pod boki i zadarł głowę, zupełnie jakby chciał powiedzieć: „Piękny mamy dzisiaj dzień”. Niemcy patrzyli na niego z nieskrywaną nienawiścią, lecz mężczyzna nic sobie z tego nie robił, więcej, uśmiech rosnący na wąskiej twarzy wskazywał, że niechęć tłumu mu odpowiada. Stał tak chwilę i zamiast pójść dalej swoją drogą pstrąga, pod ludzki prąd, wyłamał się i z neseserem pod pachą podreptał na przełaj, przez trawę, prosto w stronę strumienia. Dziewczynka nie chciała, by ją dostrzegł, ale nie wiedziała, jak tego uniknąć. Wcisnęła twarz w trawę, aż do ziemi, tak mocno, i nasłuchiwała złowieszczych kroków, łudząc się, że kimkolwiek jest ów dziwny człowiek, nie wybierze tego samego miejsca co ona, albo nawet nie dotrze do strumienia, tylko zachwyci się innym kawałkiem łąki i tam zostanie. Właściwie nawet mogłaby go ugryźć żmija; nad strumieniem, wbrew obawom matki, żmij raczej brakowało, lecz jeśli kiedykolwiek jakaś miałaby się tu pojawić, to najlepiej właśnie w tej chwili. Dziewczynka leżała bez ruchu, wyobrażając sobie węże ratujące ją przed niebezpieczeństwem, a mężczyzna przeszedł tuż obok, poświęcając jej krótkie, lecz pełne skupienia spojrzenie. Zsunął się nad samą wodę, zzuł buty, wepchał w nie skarpetki, spodnie

podwinął za kolana, a stopy wsadził w strumień. Coś było nie tak z tymi stopami, ale dziewczynka nie wiedziała co, dotąd oglądała tylko stopy ojca i swoje, a te, które niosły przez świat obcego, były inne: chude, poskręcane, z samych żył okrytych błoną skóry, włochate jak u małpy, z czarnymi paznokciami. Dziewczynka przyjrzała się paznokciom i zrozumiała, co się nie zgadza. Mężczyzna miał sześć palców u każdej stopy, ten szósty sterczał śmiesznie, bardziej pazur niż palec, maleńki, z ciemnym szponem, dziewczynka wprost nie mogła uwierzyć, że ktoś może nałożyć buty na coś takiego. Zorientowała się jednocześnie, że już nie leży, ale siedzi po turecku, i patrzą na siebie, poważnie, spokojnie - ona i ten człowiek. - Cześć - powiedział, a ona skinęła głową. Z kieszeni na piersiach wydobył metalową fifkę o pociemniałych brzegach, potem w jego dłoni pojawiły się bibułka oraz tytoń i po chwili już palił, wydmuchując dym nosem. Jakby koń parskał, tak to wyglądało. Dym był ciemniejszy i gęstszy niż ten z ojcowskiej fajki, układał się także inaczej, dziewczynka miała wrażenie, że wędrują w nim zamazane sylwetki, podobne do tych na drodze, za nimi wznoszą się ruiny, łopoczą flagi, jęczą gąsienice czołgów, a dym układa się w ciemne niebo i spaloną ziemię, w jary zrujnowanych kamienic, groby w bocznych uliczkach, ludzi skulonych na dnie piwnic, poczerwieniałą rzekę, aż dziewczynka jęknęła i dym znowu był tylko dymem, najzwyczajniej w świecie rozwiewał się nad strumieniem. Mężczyzna palił spokojnie, wreszcie zmiął resztkę papierosa w palcach, przedmuchał fifkę i złożył ją na kamieniu. Drugą ręką chwycił coś, czego dziewczynka nie dostrzegła, schował to w wielkiej pięści i kiwnął, by podeszła. Rysy jego twarzy, widziane z bliska, wydawały się jeszcze ostrzejsze, jakby wycięto je z mięsa z wściekłością i w wielkim pośpiechu, za to oczy były zdumiewająco łagodne - takimi oczyma spogląda się na rozbawione dzieci, szczęśliwe matki lub właśnie na strumień, dziewczynka stwierdziła, że człowiek o takim spojrzeniu nie uczyni jej żadnej krzywdy, i zbliżyła się. Usiadła metr od niego i także zanurzyła nogi w wodzie. Mężczyzna miał uśmiech równie łagodny jak spojrzenie. Wysunął zaciśniętą pięść w jej stronę, bardzo ostrożnie, jakby wkładał ją między węże, i rozprostował palce. Na środku dłoni siedziała jaszczurka wielkości naboju - nie wiedzieć czemu przyszło jej do głowy właśnie takie skojarzenie - z cieniutkim ogonkiem i kwadratowym łebkiem. Nie bała się wcale, a nawet wydawała się zadowolona, że siedzi akurat na tej ręce, wierciła się, rozczapierzała pazurki i wyginała kark, zupełnie jak kot. Dłoń dziewczynki powędrowała w

jej stronę, znieruchomiała, bo czy tak można, mężczyzna poczerwieniał, policzki mu się wydęły, aż nie wytrzymał, zakrztusił się, zaśmiał, zatrząsł się cały z wyjątkiem rozwartej dłoni, łzy radości napłynęły mu do oczu. - Zobacz! Jaszczurka! Strach opuścił dziewczynkę i jej dłoń złączyła się z dłonią mężczyzny. Jaszczurka poruszyła główką, tak śmiesznie jak mechaniczna zabawka, jedna z tych, które dziewczynka widywała w sklepie na Nowogrodzkiej, a potem, już całkiem nie mechanicznie, za to z życiem, przepełzła na dziecięcy nadgarstek i tam zastygła, z główką złożoną na poduszeczce pod kciukiem. Dziewczynka przyglądała się zachwycona i trochę przestraszona, że drobny ruch wystraszy zwierzątko, a mężczyzna wciąż się śmiał. Poczuła, że powinna coś powiedzieć, podziękować, bo to tak nieładnie, gdy ktoś próbuje być miły i w odpowiedzi otrzymuje milczenie, poszukała słów, lecz słowa wymykały się jej, jak jaszczurki właśnie. Im intensywniej myślała, tym było jej gorzej, tak dziwnie, bo powinna, a nie potrafi, aż w końcu zebrała się w sobie, uznając, że wcale tutaj nad strumieniem nie musi być mądra, nawet wychowana, że temu mężczyźnie wystarczy tylko zwykłe słowo. - Lubi pan jaszczurki? Prawda? Teraz nieznajomy powinien zapytać ją, jak ma na imię, dorośli zazwyczaj tak robią: jak masz na imię, dziewczynko? Tymczasem mężczyzna interesował się głównie własnym śmiechem, pytanie tylko wzmogło jego wesołość, dławił się, krztusił, ocierał łzy i płakał na nowo. Zabrał rękę, nachylił się i delikatnie pogłaskał zwierzątko po główce. - Uwielbiam - rzekł. - Powiem ci więcej, jestem prawdziwym ekspertem od jaszczurek. Od lat wędruję po świecie w najróżniejszych sprawach, no i między innymi badam właśnie jaszczurki. Widziałem je w Indiach i Ameryce, jestem zaznajomiony z jaszczurkami kanadyjskimi i chińskimi, a z tymi w Japonii nawet się przyjaźnię. - Dostrzegł, że dziewczynka wsłuchuje się pilnie, opowiadał więc dalej: - Są jaszczurki skrzydlate i podziemne, czarne i wielobarwne, wściekłe i przyjazne, jadowite i takie jak ta, co nie mają prawa cię ugryźć. Nie chwaląc się, mało kto wie o jaszczurkach tyle co ja. Ta na przykład to jest całkiem mała jaszczurka zwyczajna, której nie trzeba się bać. Są jednak także takie ogromne, większe nawet niż ty. Tak opowiadał, a oczy dziewczynki rozszerzały się z ciekawości. Zazdrościła miłemu nieznajomemu tych podróży i tego, że widywał różne jaszczurki, bo tutaj w Gnojniku jaszczurka była zjawiskiem powszechnym, nie wyróżniała się wyglądem ani barwą skóry,

była stworzeniem skromnym w porównaniu ze swoimi wspaniałymi kuzynami z dalekich krajów. Dziewczynce nagle zrobiło się przykro, chciała bowiem jakoś się odwdzięczyć, pójść na przykład w trawę po drugiej stronie strumienia i wrócić z jaszczurką wielką i kolorową, jakiej ten miły człowiek jeszcze nie widział. Zdecydowała, że przeprosi go, mówiąc prawdę, nawet jeśli mężczyzna obrazi się i odejdzie. Kto wie, może jednak widział już tyle cudów na świecie, że rzeczy zwykłe stały się dla niego właśnie niezwykłe. - U nas są tylko takie jaszczurki. Takie jak ta. - A to niekoniecznie prawda - wszedł jej w słowo, jakby tylko na nie czekał. - Wyczuwam, że chciałabyś zobaczyć to, co widziałem ja, tylko boisz się zapytać. Zupełnie niepotrzebnie. Siedzę tutaj, zaraz pójdę dalej i już nie zdążysz zadać swojego pytania. Więcej nawet, mnie się wydaje, że w tych trawach czają się sprawy daleko ciekawsze niż te w trawach meksykańskich czy azjatyckich, wystarczy tylko, moja mała, uważnie patrzeć i uzbroić się w cierpliwość. Myślę jednak, że najpierw powinnaś puścić tę jaszczurkę, żeby zobaczyć następną. Wystarczy potrząsnąć ręką. O, właśnie tak. Jaszczurka zsunęła się gładko i bez oglądania się popędziła przed siebie. Nim jej ogonek zniknął wśród traw, mężczyzna przysiadł się do dziewczynki, stawiając neseser między nimi. Nic nie mówił, tylko patrzył ponad strumieniem w gęstą kępę krzaków pochylonych nad wodą, a z tej kępy zupełnie niespodziewanie wysunął się język większy od całej jaszczurki, która jeszcze przed chwilą siedziała na nadgarstku dziewczynki. Język zniknął na moment, wyłonił się znowu, a z nim potężna łapa zakończona pazurami, za łapą łeb i kark, pokryty pofałdowaną skórą, za karkiem potężny tors sunący po ziemi, tylne łapy stały w rozkroku, ruchliwy ogon bił o kamienie. Zwierz nie zaprzątał sobie łuskowatej głowy siedzącymi na drugim brzegu, zainteresowany głównie sobą i własnym pragnieniem - trójkątny pysk zanurzył się w wodzie. Dziewczynka nie miała pojęcia, jak duże może być to zwierzę, wiedziała tylko, że jest ogromne, gdyby chciało przejść przez strumień, mogłoby polizać ją po twarzy; jeśli miałaby oceniać, było dłuższe od jakiegokolwiek kota, którego widziała, długie może nie jak samochód, ale jak rower. Taki dla dorosłych, nie trzykołowy. Albo jak dyszel od wozu. Długie jak pół konia, krępe niczym duży pies.

Zwierzę wciąż chłeptało, nabierając wodę strzałką języka, zaspokoiło pragnienie, zastygło na dobrych parę minut, a w tym czasie dziewczynka zdążyła przyjrzeć się konstrukcji twardych łap, szyi przechodzącej w plecy, a nade wszystko głowie, na takiej głowie można by miecze kruszyć, niczym w bajkach. Mężczyzna znów palił, dziewczynka wytrzeszczała oczy, jaszczur zaś znudził się towarzystwem, rozkiwał na boki i zniknął w trawach. - Powinienem powiedzieć ci wcześniej, że to nie będzie jaszczurka, tylko prawdziwy jaszczur - powiedział mężczyzna. - Skąd miałem wiedzieć, kto tu do nas przyjdzie. O! - zdumiał się. - Cóż to takiego? Szybkim ruchem wskoczył do strumienia, rozstawiając szeroko nogi. Pochylił się nad więzieniem z kamieni, gdzie kijanki miały swój karcer, teraz akurat trzy, bujające się wesoło tuż przy dnie. Dziewczynka nie znalazła powodu do kłamstwa i opowiedziała o swoich kłopotach, o tym, że jakkolwiek by się starała, każda z tych kijanek znajdzie drogę między kamieniami, wypatrzy jamkę niewypełnioną żwirem i wyjdzie na wolność. A ona oprócz jaszczurek chciałaby zobaczyć też przemianę kijanki, nie widziała dotąd żadnej przemiany poza tą w kościele, a i tej należało wierzyć na słowo. Mężczyzna chyba odczytał jej myśli, zerknął na neseser - musiał trzymać tam coś wyjątkowo cennego - pochylił się nad wodą, wydobył kijankę, zamknął w pięści jak wcześniej jaszczurkę, dmuchnął, coś szepnął i cisnął ją w strumień. Poruszał w nim palcem, kijanka nie mogła wyjść ze zdziwienia, za to wyszła z siebie, zaczęła puchnąć, ogon się cofnął, raptem wyrosły łapy, podgardle, głowa nad tym podgardlem, zabrzmiało skrzeknięcie i pojawiła się zieleń. Żaba, prawdziwe żabsko wielkości szmacianej piłki - w tym wypadku dziewczynka nie miała trudności ze znalezieniem porównania - zarechotała, strzeliła językiem i tyle ją widzieli. Dziewczynka patrzyła oniemiała, dopiero po długiej chwili pojęła, że przegapiła jeszcze inny cud, być może najważniejszy, lecz zbyt subtelny, by go dostrzegła. Jeśli wcześniej strumień płynął od Warszawy w tym samym kierunku, w którym wędrowali niemieccy uciekinierzy, to teraz pędził ku miastu, niosąc trawę i drewno, żeby dziewczynka nie miała żadnych wątpliwości. - A ci ludzie? - Dziewczynka wyprostowała się na brzegu, uciekinierzy mogli ją zobaczyć, ale wiedziała, że przy mężczyźnie jest bezpieczna, i nie bała się ani trochę. - Tych ludzi umiałby pan zawrócić? Żeby szli gdzie indziej?

Jak strumień? - Ale po co? - Mężczyzna stanął obok niej. - Niech sobie idą, gdzie chcą. Po co chcesz ich zawracać? Mało kto by chciał. Ale słuchaj, pomyślałem sobie, że mogłabyś mi pomóc. W rzeczy samej, potrzebuję pomocy. Nic trudnego, dobrze? - zapytał i uklęknął przy niej tak, że jego twarz znalazła się dokładnie na wysokości jej twarzy. Polubiła jego oczy, spokojne i pewne, skinęła więc głową, a wtedy mężczyzna wrócił po neseser i wydobył z niego drewniane pudełko oraz klucz. Klucz włożył w dziurkę, spróbował przekręcić, było zamknięte, poklepał ledwo wyheblowane, surowe drewno, w jego ręce pojawił się papier pakowy. Klucz położył na wieczku i jął owijać pudełko, dociskając starannie, aż całe znikło, przykryte szarą masą. Dziewczynka bardzo chciała wiedzieć, co znajduje się w środku, zdjęcia czy skarby, uznała jednak, że mężczyzna powie jej, jeśli będzie miał na to ochotę. Tymczasem on sięgnął po postrzępiony sznurek, owinął pakunek, wyraźnie szykował się do zrobienia węzła. - Mogłabyś tu przycisnąć? O tutaj - poprosił i wskazał miejsce, gdzie miał powstać węzeł. Nie bez wahania przyłożyła palec dokładnie tam, gdzie sobie życzył, papier był ciepły jak kamień przy ognisku, zdziwiła się, nie gorący, lecz ciepły właśnie, przyjemnie grzał skórę. Podniosła zdumione oczy i jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem mężczyzny, ten mrugnął i skrzyżował dwa końce sznurka, dość szybko, by powstający węzeł nie poluzował się, i dość wolno, by dziewczynka zdążyła cofnąć rękę. Zaśmiał się, więcej, sprawiał wrażenie prawdziwie uradowanego, poklepał się po udach z tej radości, a z jego rękawów posypały się jaszczurki, cała ich wielobarwna mnogość: żółte, złote i tęczowe, zbiegły po płóciennych spodniach, otoczyły dziewczynkę i przepadły, tylko ogonki błyszczały między kamieniami. - Co pan ma w pudełku? - Och, na pewno nie jaszczurki. Różne rzeczy i miejsca, które muszą zostać zaniesione do samej Warszawy. Nie mogę ci powiedzieć, co tam jest, choć mogę powiedzieć wiele innych rzeczy. Wydaje mi się to nawet uczciwe. Możemy się tak umówić? Tajemnicę pudełka powierzę komuś innemu, a tobie dam inną. - Paczka znikła w neseserze.

Mężczyzna zaraz wsadził go sobie między kolana, przyklęknął. - Na pocieszenie powiem ci jeszcze, że tajemnica w pudełku jest raczej nudna, przykra, nie musi cię wcale obchodzić, za to ta, którą tu przygotowałem, jest specjalnie dla twoich uszu, w dodatku wydaje mi się interesująca, barwna, słowem, nie mógłbym ofiarować ci niczego ciekawszego. - Delikatnie dotknął jej twarzy, pozwoliła mu, ułożył się na plecach i przyciągnął dziewczynkę do siebie, patrzyli w niebo, na strzępy chmur szarpiące się pod słońcem. - Umówmy się więc, że zdradzę ci moją tajemnicę, pudełko wezmę ze sobą, a tobie wcale nie będzie smutno. To jak, może tak być? Trącił czubek noska dziewczynki, twarz jej poczerwieniała. Mężczyzna obejmował ją delikatnie, tak że mogła wyśliznąć się spod jego ramienia, gdyby tylko chciała, po co jednak chcieć, skoro ciepło aż wibruje, prawie że ma wąsy, a przynajmniej włoski, mile drażniące skórę. Obcy nie zostanie tu na zawsze, choć może mógłby, dziewczynka to wiedziała i poprosiła o tajemnicę. Mężczyzna odsunął ją od siebie, kucnął znowu naprzeciwko, a ona usiadła, milcząca i poważna, z ciałem skręconym w postronek, gotowa na nieznane. Twarz mężczyzny dawała nadzieję, usta miał łagodne, oczy ciepłe, pierwsze zmarszczki splatały się przyjaźnie, od nosa szły dwie płytkie bruzdy. - Lubisz jaszczurki, prawda? - powiedział. Skinęła głową. - W takim razie muszę ci powiedzieć, że sama kiedyś zostaniesz jaszczurką. Nie taką jak te tutaj, ani nawet jak ten jaszczur, którego widzieliśmy przed chwilą, będziesz bowiem jaszczurką najprawdziwszą, najbardziej prawdziwą ze wszystkich - mówił i śmiał się jednocześnie, jakby miał nie jedno, ale dwa gardła. Dziewczynka pomyślała, że właściwie mogłaby być jaszczurką, lecz ważniejsze od bycia prawdziwą, najprawdziwszą nawet jaszczurką jest to, by jaszczurka taka była szczęśliwa od noska po ogonek. Mężczyzna musiał to usłyszeć, najwidoczniej znał drzwi do jej głowy. - Jeśli teraz wydaje ci się, że jesteś szczęśliwa, to dopiero wtedy gdy zostaniesz jaszczurką, zrozumiesz, co to jest prawdziwe szczęście. - Ujął jej twarz w gorące dłonie, mówił szybko, wyraźnie się spieszył. - Wszystko inne wyda ci się snem, poza naszą rozmową. Ta oczywiście do tego czasu zginie w tobie, aż ktoś powie ci, że jesteś jaszczurką. - Powie? - Przecież jaszczurki nie rozpoznają samych siebie. Myślą nawet, że są zupełnie kimś

innym, może ptakiem lub drzewem, dlatego trzeba im o tym mówić. Mógłbym to zrobić, ale jeszcze nią nie jesteś, więc trzeba poczekać na kogoś innego. A teraz wybacz. Muszę iść. Pocałował ją w czoło, właściwie musnął wargami, dmuchnął jeszcze ciepłem i odszedł, nie oglądając się za siebie. Dziewczynka zrozumiała, że na czas rozmowy zapomniała o całym świecie, który trwa w miodowym rytmie lipca. Niemcy wciąż snuli się drogą, markotni lub wściekli, ich stopy wciąż wzbudzały kurz, wozy terkotały, warczały silniki samochodów, tak samo jak przedtem szumiał strumień i falowała trawa. Dziewczynka nie chciała, żeby mężczyzna odchodził, nie wiedziała tylko, w jaki sposób go zatrzymać. - A ta osoba, proszę pana? Co pan tę paczkę jej niesie... Ona też jest jaszczurką? Nie zwolnił, nie odwrócił głowy, ale usłyszała wyraźnie: - Ona jest zupełnie kimś innym. I zostawił ją samą. Pragnęła za nim pobiec, wiedziała jednak, że byłoby to niewłaściwe, ten miły mężczyzna poświęcił jej tyle czasu, ile mógł, może nawet więcej, może gdyby go nie zaczepiała, już dawałby paczkę tamtej osobie i mówił jej rzeczy inne, obce, przeznaczone dla uszu dorosłych. Spoglądała za nim, chłonąc widok smukłej sylwetki, wąskich ramion i niemal dziewczęcego karku, by zaraz ze zdumieniem stwierdzić, że mężczyzna niknie, roztapia się w tłumie idących Niemców, niewyraźny i blady rozdawca własnego ciała. Dziewczynka, która miała zostać Jaszczurką, patrzyła w zdziwieniu na zapyloną drogę, którą wędrowali ludzie, konie i koty. Konie nie miały głów, a koty pluły ogniem.

CZĘŚĆ PIERWSZA KRZYŚ CUD DNIA PIERWSZEGO Mieszkanie było zupełnie zwyczajnym mieszkaniem na Mokotowie, w gruncie rzeczy wydawało się Mokotów streszczać, zamykać w wąskich ścianach, w ciemnej przestrzeni kuchni, w graciarni rzeczy zbędnych lub przynajmniej brzydkich (nie wiadomo, co gorsze, myślał Krzyś): zatęchłych ubrań, poniszczonych książek, jęczącej podłogi i nagrobnego prostokąta okna. Narzuta w mysim kolorze szpeciła tapczan, i tak nieładny, sprawiający wrażenie, jakby spadł z wysoka i rozkraczył się z impetem. Były też fotel, amerykanka, ni to szara, ni to niebieska, oraz biurko pełne zapisków, zdumiewająco starannych mimo pośpiechu, w jakim musiały powstać, oraz szkiców: ludzie na rysunkach byli pogarbieni, pokreśleni i niedokładni, za nimi gięły się drzewa i domy. Za to obrazki w ramkach na ścianach wydawały się zwyczajne, ot, akwarele i rysunki piórkiem, wyróżniał się tylko dziwaczny obraz pełen żywych kolorów. Świat na nim był wykrzywiony. Obok obrazu, na komodzie, stała figurka Matki Boskiej. Krzyś podwinął rękawy czarnego golfu i zabrał się do przesuwania amerykanki. Nie był zbyt silnym mężczyzną, jego niska sylwetka o wąskich ramionach mogła właściwie należeć do chłopca, ale ten mebel potrafiłby przesunąć bez trudu jednym mocnym szarpnięciem, wystarczyło odpowiednio chwycić i pociągnąć ku sobie. Rumor zlałby się z hałasem całego Mokotowa, z szumem na ulicach i trzaskami szczekaczek, no ale po co, skoro można inaczej, ostrożnie i po cichu. Tak właśnie zrobił to Krzyś, krótkimi, starannie wyważonymi ruchami przepchnął amerykankę na środek pokoju. Zerknął w stronę drzwi, przyklęknął i podważył pierwszą klepkę. Zawsze się zastanawiał, czy te trzy klepki podłogowe różnią się od pozostałych, czy zmieniła się ich barwa od ostatniego razu i czy inaczej trzeszczą. Jak zwykle po pierwszej, opornej, dwie następne poszły błyskawicznie i odsłoniła się skrytka. Krzyś zgarnął papiery z ukrytej sterty, było tam trochę prasy podziemnej, wymięte egzemplarze

„Nowego Wróbla”, podręczniki wojskowe z przedwojnia i jeden zrobiony już za Niemców, konspiracyjne wydanie Psychologii emocjonalnej Petrażyckiego. Głębiej znajdowały się mapy i materiały szkoleniowe, zasłaniając prawdziwe skarby: thompsona z długą kolbą, dwa steny, szmajsera, do tego parę granatów i trochę amunicji. Generał Monter twierdził, że jeśli ktoś nie ma broni, powinien chwycić kamień i jakąś zdobyć. Krzyś broń miał. Zgarbił się na moment nad skrzynką, wcale nie dlatego że przydusił go atak astmy, kto by się przejmował astmą w taki dzień? Krzyś zastanawiał się, co wziąć, przecież broń nie należała do niego, a zarazem iść na Focha z gołymi rękami nie miało sensu. A jeśli zatrzyma go patrol? Dzień był ciepły, stena można było ukryć pod płaszczem, tylko że płaszcz pierwszego sierpnia wygląda podejrzanie. Tego dnia jednak ludzi w płaszczach będzie całe mnóstwo na ulicach Warszawy. Krzyś wiedział, że prócz płaszczy oraz stenów żołnierze potrzebują także butów, i on musi te buty załatwić. Brakowało czasu. Czuł dziwny niesmak, jakby tym zleceniem dano mu do zrozumienia, że powinien zostać z tyłu i usługiwać walczącym, jakby w jego oczach dało się wyczytać, że walczyć to znaczy zabić, Krzyś zaś sprawiał wrażenie człowieka, który ładnie umrze, ale z zabijaniem może mieć kłopot. Odrzucił te myśli, pocieszając się, że każdy w Warszawie grzęźnie teraz w wątpliwościach i każdy chce być gdzie indziej, w innym plutonie, w kamienicy lub bramie innej niż ta, w której akurat siedzi, a już na pewno znalazłby się człowiek, co chciałby właśnie w tej chwili klęczeć nad skrytką pełną broni. Odłożył na łóżko dwa granaty, schował papierzyska i założył z powrotem klepki. Przepchnął amerykankę i usiadł na niej, zasapany. Brakowało mu Basi, słów i ust najbardziej, lecz też tej prostej czynności: dotąd zawsze gdy zamykał skrytkę, Basia wkraczała z miotłą i ścierką, zdumiewająco ostrożna jak na taką piękną dziewczynę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, czemu Basia robi coś takiego, przecież to niepotrzebne, gdyby ktoś złożył donos albo jakiś Niemiec wszedł przypadkiem, zaraz pomyślałby o amerykance i o klepkach pod nią, żadne zamiatanie by nie pomogło. A Basia zamiatała, zamiatała cierpliwie. Zastanawiał się teraz, gdzie ona jest, czy doszła już na Pańską, a jeśli nie, to czy dojdzie, nim wszystko się zacznie, przecież nie trzeba być generałem, by wiedzieć, co się święci. Mobilizacja trwa już kilka dni, od Pragi, od Radzymina i Otwocka pruje sowiecka artyleria, a na wezwanie Fischera do kopania rowów zamiast całego miasta przyszła garstka

skurwysynów. Basia zatem, która nigdy nie chciała wiedzieć - wie, warto zapytać, co z tą wiedzą zrobi, zaszyje się gdzieś czy pójdzie za Krzysiem? To pytanie zakłuło i rozlało się po jego ciele, biedne i chude jak i ono. Krzyś umył twarz, wpakował granaty do spodni i zakrył płową marynarką, za dużą na jego wąskie ramiona, z przepastnych rękawów wystawały chude nadgarstki, z nakrochmalonego kołnierza sterczała głowa chłopca o przestraszonych oczach. Zerknął jeszcze za okno, na zegarek i znów za okno, tam po brukowanych chodnikach spieszyli ludzie, sunąc w bezładnych grupach ku znanym sobie celom; jeśli jakaś twarz pojawiała się w oknie, to tylko po to, by zaraz zniknąć, jeśli z ciemnej bramy wyskoczył bosy szkrab, też przepadał momentalnie w innej ciemnej bramie. Wyobraźnia poety dopowiedziała resztę: oto mury kamienic na Hołówce rozrywają się niczym świeżo zabliźnione rany, spod tynku wyłazi mokra czerwona cegła, bramy są wysokie, wąskie, o kształtach pradawnych kamieni, puste odbicia pogańskich kręgów, wypadają z nich ci, których Warszawa pożarła, ci rzuceni na talerze Moskali, Sowietów i Niemców, pałaszowani sztućcami z kości volksdeutschów, rozgryzani, przeżuci - teraz znów cali, wyrywają się na wolność. Chłopcy zarżnięci podczas rzezi Pragi, wybici przez mrozy Sybiru, zastrzeleni na Szucha, zagłodzeni, żywe popioły niedawnego getta pędzą w podmuchu z trzewi miasta. Na ten obraz nałożył się drugi, zaskakując nawet Krzysia: nastał pokój, Niemca wybito, wyzwolone widma bratają się ze sobą, odnajdują się kumple i kochankowie, kolumnami czarnych samochodów pędzą na zabawę z okazji zwycięstwa, gdzie upiorne kapele grają skocznie, zakochani szukają sobie miejsc na piętrach lub parzą się zgoła na widoku, przekonani, że skoro są martwi, rozpusta ujdzie im na sucho. Pobici legioniści rżną w pokera i skata, zarżnięte dziwki się do nich wdzięczą, dzieci przywołane z martwych radośnie tłuką szyby w budynkach, przecież już potłuczone we wrześniu, pięć lat temu. A potem, co jeszcze piękniejsze, upiory suną w stronę Starego Miasta, na Marszałkowską, gdzie zlewają się w trupi korowód opromieniony łuną zwycięstwa. Każdy ma śmieszną czapkę lub kolorowy strój, w niebo strzela czerwone konfetti, rozlega się śmiech, rozbrzmiewa pieśń akordeonów, gitar i katarynek, a ci weseli, zwycięscy zmarli porywają żywych do radosnego szaleństwa, podnoszą kaleki z wózków, starcom wytrącają kule i ciągną ich ze sobą, przygarniają żołnierzy, ich kobiety, matki, strzelają w niebo na wiwat, prędzej i prędzej, żywi i zmarli, królowie i kaprale, zwinięci w tanecznym wężu po ulicach Warszawy. A gdzie nie spojrzysz, nie ma smutnej twarzy, chyba że to pysk szmalcownika, volksdeutscha czy zastygłego na krótkim sznurze przywiązanym do latarni

granatowego policjanta, posyłającego wściekły grymas. Warszawa się śmieje, Warszawa tańczy, z ludźmi zwierzęta i budynki, miasto podrywa się ku niebu w najświętszych dniach sierpnia. Tak to przynajmniej widział Krzyś, wyraźnie sobą zaskoczony, pomyślał tylko, czyby tego nie zapisać i jakoś nie dać Basi, jako dobrą wróżbę - gdyby poecie rozciąć łeb i czytać z niego przyszłość, życie byłoby prostsze. Uśmiechnął się do tej myśli - widoku kapłanów nad rozłupaną czaszką tego czy tamtego wieszcza - uznał, że jednak jej nie zapisze, bo musi już pędzić. Gdziekolwiek jest Basia, na pewno poczeka. Krzyś kochał ten dzień cholernie mocno i jak zawsze myślał o sobie - nawet Basię kochał, bo rozpoznał w niej siebie. Sierpień pozwalał mu frunąć, parł na plecy gorącym wiatrem, samemu kazał płonąć, zrobić coś, do czego się nie nadawał. Krzyś nie umiał nawet poprawić marynarki i granatów za paskiem tak, żeby nie były widoczne - obserwowany z daleka, musiał wyglądać jak człowiek oszpecony przez dwa brzydkie guzy wyrosłe w rejonach bioder. Nie umiał też zbiegać szybko po schodach, nie potrafił bez jednego spojrzenia zostawić za sobą milczącego podwórka, nie był wreszcie zdolny do tego, by wyjść w słońce Warszawy i popędzić na miejsce zbiórki. Ale właśnie tak zrobił. * * * - Och, naprawdę nie sądzę, żeby działo się coś szczególnego - rzekł Janek, opierając się dłońmi o parapet. - Poza tym, że lato mamy do kitu. - Ludzie pędzą - rzucił Wiktor, choć nie mógł tego widzieć. Siedział w ciemnym rogu mieszkania przy placu Zbawiciela i nawet myśli w jego głowie wędrowały niespiesznie, od kobiet do kielicha, przez drapieżne hausty wolności czasu wojny. - Ano pędzą - odparł Janek zupełnie bezmyślnie. I miał rację. - Za to dawno żaden tramwaj nie jechał. - Słyszałem, że na Nowym Mieście jeżdżą. - Na Nowym Mieście jest pełno Niemców. - Wczoraj ich nie było. Nastała chwila ciszy, podczas której Wiktor gapił się w stół, a Janek za okno. Widział skwerek ogrodzony niskim, okrągłym płotkiem, a za skwerkiem kościół, od którego plac wziął swoją nazwę. Tego Janek akurat nie wiedział. Kościół miał dwie identyczne wieże.

Widziany z okna mieszkania Wiktora, wyglądał jak biały łeb, z którego odchodził rozszerzający się odwłok kamienic. Nikt nie wchodził ani nie wychodził przez wielkie drzwi, tylko żebrak leżał na wysokich schodach. Janek pomyślał, że temu dokumentnie się pomieszało, a konkretnie stopnie z leżakiem nad Wisłą: żebrak usadowił się wygodnie, podparł głowę ramieniem, wyprostował nogi i wystawił twarz do słońca. Był młody i pewnie ślepy, chyba że czarne okulary i laska stanowiły część przebrania. A ludzie pędzili, niezależnie od płci, wieku i wzrostu, z trudem unikając zderzeń, wzdłuż kamienic. Janek dawno nie widział tylu kilkuosobowych grup zmierzających w sobie tylko znanym kierunku. Drzwi kamienic zatrzaskiwały się za nimi. Nie mogli się zdecydować; Janek odwrócił się od okna dokładnie w tej samej chwili, kiedy Wiktor wstał, zderzyli się prawie na środku pokoju. To Wiktor się odsunął, Janek tylko znieruchomiał. Przywołał na twarz uśmiech i znów obaj jednocześnie usiedli przy okrągłym stole. Wiktor tylko na chwilę zniknął w kuchni i przyniósł butelkę koniaku, opróżnioną w dwóch trzecich, nalał, napili się, Janek był jednak jakiś dziwny, nieobecny, czy raczej - obecny gdzie indziej, z głową między kartkami. Dziwnie patrzyło się na Janka w takich chwilach, bo Janek w ogóle był dziwny, gadało się z nim jak z normalnym chłopem, a wystarczyło go na moment z oczu spuścić, już nurkował w pismach, dziwnych słowach, które tworzył i których nikt nie rozumiał. - Robiłbyś gazetę nawet w studni, co? - Nie robię gazety. Wiktor zerknął za okno. Myślał. - No pewnie, że robisz. Mało co kolumn nie rozrysujesz, a twoje oczy są jak wielki nagłówek - zaśmiał się. - Spojrzysz w nie i od razu widzisz. Janek przełknął ślinę, zdecydowanym ruchem zagarnął papiery ku sobie, tworząc niezgrabną kupę. Przesłał Wiktorowi powłóczyste spojrzenie, jedno z tych męskich, międzykumpelskich, na których widok nie wiadomo, czy parsknąć śmiechem, czy dać w mordę. Wygrzebał broszurkę jeszcze z przedwojnia, Wiktor nie widział tytułu, za to muskularnego rycerza w typie północnym owszem, rycerz był niewielkiego wzrostu, jakby skurczył się ze strachu przed potęgą artykułu, wydrukowanego na drugiej połowie strony. Janek go pisał czy nie Janek? No pewnie, że on. Janek bowiem urwał tę połowę z artykułem,

nie z rycerzem, nasypał tytoniu, skręcił i zaczął kopcić. - Farba szkodzi. - Gówno prawda - odparł Janek. - Jak palę, czuję, że mi pierś rośnie - poklepał się - że tam robi się miejsce. Tym razem Wiktor podszedł do okna, jego śmiech wędrował za nim, wyraźnie osobno: Wiktor dotarł już do parapetu, a rechot, rubaszny, wesoły, godny człowieka, którego miłości do życia nie zdusi żadna okupacja, obijał się o szyby przeszklonego kredensu. Zrównali się po chwili - to znaczy Wiktor miał już poważną minę, a śmiech wciąż jeszcze brzmiał. Chłopak odwrócił głowę. - Znów piszesz? - Janek nie odpowiedział, zajęty notowaniem na marginesie powielonej kopii czegoś tam, Wiktor za to się rozgadał. - Nie żebym się na ciebie złościł, ale po co ci to, zwyczajnie nie rozumiem. Przecież ta torba z papierami w końcu cię przekrzywi. Bałbym się tak chodzić. - W tym nie ma nic szczególnego. - Wszystko jest szczególne. Janek stanął przy oknie. Żebrak zdążył powrócić do pozycji zawodowej, w której rolę główną odgrywała głowa, zwieszona tak melancholijnie, jakby zaraz miała odpaść i poturlać się niczym brodata piłka w kierunku pozostawionej przy kościele rykszy. - Nosi mnie. Wiktor westchnął, otarł nos - cały jak pomidor, mięciutki, czerwony, o którego kształcie nikt nigdy nie umiał powiedzieć nic pewnego - i zaczął się przygotowywać do czynności, za której sprawą nos był taki, a nie inny. Janek pojął, co się święci, nie wiedział tylko, chce mu się czy nie chce, trudno, w końcu wziął się do obwiązywania bandażem lewej dłoni. Za to Wiktor sprzątnął papiery ze stołu tak starannie, jakby nie był sobą. Stół wylądował w rogu pokoju, pozostawiając pustą przestrzeń. Janek już kończył zabawę z bandażem i rękami, więc Wiktor zajął się swoimi. Za oknem warczało. - I tak spokojnie. - Rosjanie wejdą raz-dwa. Stanęli naprzeciw siebie. Wiktor był o głowę niższy, szerszy w barach, chłopskiej budowy, grubokościstej, za to w ogóle nie trzymał postawy. Nogi miał proste, jakby kije przez kolana przepuścić. Janek, szczupły, z twarzą inteligenta i niemal dziewczęcą szczęką, ustawił się w pozycji przepisowej, wysuwając jedną nogę do przodu, uginając kolana. Cały był spięty, gotowy do skoku.

- Nic nie będzie - rzekł Wiktor. - Powietrze jest ciężkie - odparł Janek i uderzył bez żadnego ostrzeżenia, i gdyby nie był to cios przyjacielski, Wiktor z pewnością by porządnie oberwał. Pięść Janka wyhamowała łagodnie, Wiktor zdołał się uchylić, zanurkował, kontra spadła na Jankowe przedramię, zaraz ze strony Janka poszedł kolejny cios, już w brodę przeciwnika, aż tego zaćmiło, ledwo się osłonił. Sapał. - Pójdziesz? - Gdzie? - No, pójdziesz? - Daj spokój. Janek zaatakował. Póki Wiktor więcej mówił, a mniej się osłaniał, uderzenia spadały z góry, szerokie, zamaszyste, tak że pierś Janka została odsłonięta, pięści w bandażach śmigały nad kudłatą głową, a Wiktor z pozoru w ogóle nie wiedział, co się dzieje, tylko unosił ręce, odpychał się, skakał śmiesznie po pokoju na niezdarnych sztywnych nogach. Janek nacierał, rozważając własną pomyłkę, może i papierosy rozszerzały płuca, ale ścieśniały gardło, oddech zrobił się krótki. Nogi pracowały szybciej, ciosy trafiały Wiktora - „Pójdziesz, pójdziesz?” - wciąż mocno, nawet jak na przyjacielską walkę, ale Janek czuł, że słabnie. Kropla potu błysnęła mu w oku i przez tę kroplę dostrzegł, że Wiktor gwałtownie nurkuje, jego ciosy zaś trafiają w próżnię i przeciwnik raptem jest przy nim, uderza od dołu w szczękę, poprawia w brzuch. Zaćmiło go. - No, powiedz mi. Klap. To Janek wylądował na podłodze, dokładnie w chwili ściemnienia, potem rozbłysło i pokój wyglądał już inaczej. Jakby się ściany nastroszyły, meble były długie niby trumny postawione na sztorc, okno daleko i półprzezroczyste, perspektywa na Warszawę, a najbliżej, najcieplej było do wyciągniętej ręki Wiktora. Ten stał nad Jankiem, czerwień z nosa rozlała się na całą twarz, z oczyma włącznie, tylko przez czoło szła jasna smuga - pękła mu warga. Wiktor łapał powietrze. Poruszył palcami, zachęcił, Janek chwycił. Opadł na krzesło, zasapany, chciało mu się pić, a tu tylko koniak, Janek poczłapał do kuchni, by przyssać się do kranu. Gdy wrócił, Wiktor już odzyskał oddech, trzymał go w gębie, próbował wepchnąć do płuc. Wybałuszał oczy. - Dzieci - rzekł. - Będę szedł - szepnął Janek. - Odsapnijże. Zostań na noc, jeśli chcesz.

- Jeszcze wcześnie. - Ocenił po słońcu w zenicie, zegarka nie miał. - Pójdę. Frania czeka. Co tam dziś będzie, nie wiem, wiesz, jakie są kobiety. Boją się. - Otarł usta. Zamilkli znowu. Czerwień zeszła z twarzy Wiktora, skupiła się pod nosem. Pod pachami i na piersi białą koszulę pokryły plamy, które już zaczęły cuchnąć. - Ja nie idę. Janek nie udawał zdziwienia, przecież Wiktor nie miał go odprowadzać pod dom ani iść z nim na zakupy, dziwki czy wódkę, rzecz dotyczyła czynów i miejsc, z których można nie wrócić. Więc Janek usiadł. Wysupłał koszulę ze spodni i otarł twarz. Nagle poczuł się stary. Zebrał słowa i powiedział, patrząc na flakony, zdjęcia, samowar obok stołu, byle nie na Wiktora: - Cała afera zajmie trzy, góra cztery dni i będzie po wszystkim. Nic nie wiem. Ludzie szepczą. Popatrz na Niemca w Warszawie, każdy wygląda, jakby się posrał i pędził przerażony, że nogawkami mu pocieknie, nim doniesie gówno do domu. Wydaje mi się, że, wiesz... Czwarty rok tu siedzę i piszę. Wiktor skrzyżował ręce za sobą. Wyglądał, jakby trafił na dancing w najstarszym burdelu świata i najszacowniejsza z burdelmam właśnie porywała go do tańca. Cofnąłby się, gdyby nie ściana. - Moi nie idą. To nie idę i ja. - Nie idą. Janek pokiwał głową, Wiktor taki był, powiedział i koniec, przywalił i nie było co zbierać. - Wyjedziesz z Warszawy? - zapytał Janek, ale nie padła odpowiedź, może tylko Wiktor zmrużył oczy, zainteresowany wyłącznie koniakiem i podpieraniem ściany; można by pomyśleć, że jeśli tylko zrobi krok do przodu, kamienica przy placu Zbawiciela runie albo i gorzej, zwali się na bok, a wraz z nią inne. Janek porzucił te myśli i zajął się sobą - poprawił koszulę, dziwiąc się, jakim cudem jest ona za mała nawet na takiego chudzielca, przygładził włosy, narzucił marynarkę. Zerknął jeszcze do lustra na miękką twarz zniewieściałego inteligenta i pomyślał, że chyba powinien być kimś innym, tylko nie wiedział kim. - Pójdę już.

Kątem oka zobaczył, że po żebraka przyszła starsza kobieta, matka, babka, czy też szefowa proszalnego interesu, trudno było stwierdzić. Zamienili parę słów, przygładziła mu włosy, brodę, chyba jednak matka. Wsadziła mu laskę w rękę, grosiki z kapelusza przesypała niedbale do kieszeni i ostrożnie zeszli po schodach. Nie idźcie do tramwaju, pomyślał Janek, tramwaje przecież nie jeżdżą. Dokładnie w tej chwili pojawił się wagonik, kobiecina pociągnęła ślepca do drzwi. Widocznie jechali w rejony Nowego Światu. Wiktor się poruszył, o dziwo, kamienica wciąż stała. Zniknął gdzieś w czeluściach mieszkania, swoją drogą stanowczo za wielkiego jak na kurdupla, którym Wiktor był. Z głębi dało się słyszeć szuranie czymś ciężkim, pewno meblem, jakiś trzask, przyspieszone kroki. Janek odwrócił się i sięgnął po klamkę od drzwi wyjściowych, coś go tknęło, spojrzał - Wiktor stał tuż za nim, bardzo poważny, i Janek pomyślał, że coś się szykuje. Zamiast parsknąć śmiechem, spuścić niedźwiedzią łapę na ramię albo powiedzieć coś, że boki zrywać, Wiktor wysunął rękę z tetetką, zwróconą rękojeścią do Janka. Janek w milczeniu schował broń do kieszeni, a kiedy znalazł właściwe słowa, by podziękować, Wiktora nie było już w przedpokoju. * * * Basia rzeczywiście szła do rodziców na Pańską, tylko dojść nie mogła, wcale nie dlatego że się bała - przeciwnie, w ostatnich dniach czuła się bezpieczniej niż w ostatnich latach. Szczekaczki milczały, wielu volksdeutschów opuściło Warszawę, nie wychodziła prasa niemiecka, zniknęły gdzieś gadzinówki i panowało wielkie poruszenie. Basi to odpowiadało i wbrew zamętowi, wbrew ludziom podążającym gdzieś po próżnym oczekiwaniu na tramwaj, wbrew działom, które - jak słyszała - właśnie montowano na Cytadeli, nabrała ochoty na rzeczy zwyczajne. Na przykład na gorącą czekoladę, najlepiej na Nowym Świecie, pamiętała ją jeszcze sprzed wojny. Czekolada i książka wydawały się dobrym pomysłem, cudownie niezgodnym z poruszeniem sierpniowego południa. Albo pójść do Cafe Clubu na Husaka, o którym tyle słyszała od starszych koleżanek, niestety, Cafe Club był teraz nur für Deutsche, da Bóg, dzień, dwa i nie będzie żadnych Deutsche w Warszawie. Doszła już do Pańskiej. Wychodząc zza rogu, wpadła na dwóch Niemców w zielonych mundurach, byli chyba

młodsi od niej, a twarze mieli takie, jakby właśnie wrócili spod Stalingradu. Jeden o wątłej posturze, upodobniającej go do Krzysia, spojrzał na nią z przejmującą żałością, jakby łaknął pocieszenia albo zrozumiał, że ta dziewczyna - tak jak każda w Warszawie - już raczej nie dla niego. Kolega go pogonił, poszli. Basia dotarła na róg Pańskiej i Żelaznej, minęła strzelistą kamienicę z wieżyczką na boku i wyraźną gardą wąskich balkonów, na dole były sklepy, gdzie nikt nie sprzedawał ani nie kupował. Już niedaleko, Basia zamiast przyspieszyć, zwolniła, bo coś ją nagle ukłuło pod splotem słonecznym, jakby igła weszła, albo nie igła, tylko rozgrzane szydło, ktoś obrócił je, wyszarpnął, wyrywając kawałek serca. Aż ją skuliło, właśnie tak, nie ona sama, lecz coś w niej kazało się jej skulić. Wyprostować się nie mogła, pomogło dopiero wyobrażenie czekolady i słodkich oparów nad filiżanką. Rozprostowując plecy, oparła się o ścianę kamienicy. Pańska zatańczyła przed Basią, falował bruk, tańczył też mężczyzna zmierzający w jej stronę, a gdy wszystko się uspokoiło, łącznie z brzuchem dziewczyny, ów człowiek tańczył dalej. Basi wydało się, że śni: Pańską szedł patrol niemiecki w sile czterech żołnierzy, gdzieś dalej sunął samochód z oficerem, matka prowadziła niewidomego, był jeszcze starszawy dżentelmen, jeden z tych, którzy nawet na plażę ubiorą się w palto, było też kilkoro młodych ludzi, wyraźnie szykujących się do jakiegoś ważnego wydarzenia; mieli brudne buty, ubłocone nogawki - skąd błoto w słoneczny dzień? Pewno z jakichś piwnic. Więc ci ludzie szli, pędzili w jedną i drugą stronę, między nimi zaś tańczył ten mężczyzna. Jeszcze tylko deszczu brakowało. Mężczyzna wyłonił się zza rogu, z przecznicy za Żelazną, której nazwy Basia nie zdołała zapamiętać, była to Miedziana lub Wronia, w każdym razie niemal wyskoczył, zaraz znalazł się na środku ulicy, śmieszny, drobny, o wielkich stopach, w marynarce, którą wieńczył kołnierz sztywny niczym zbroja, z neseserem w lewej dłoni. Prawą uniósł nad głowę i jął kręcić piruety między samochodami. Omal nie potrącił ślepca, a jego matkę byłby staranował, gdyby ta nie odskoczyła, oburzona i miękka, w jej gwałtownym ruchu też było coś z tańca. Posłała mu wściekłe spojrzenie, mało co oczy nie stanęły jej w ogniu, niewiele brakowało, a wyrwałaby synowi laskę i przywaliła tancerzowi. Ten pędził dalej, prosto na volkswagena, gdzie usadowił się jakiś porucznik. Kierowca zwolnił, obstawa oficera już sięgała po broń, jednak mężczyzna rozłożył ręce na znak, że nie planuje niczego złego, obiegł samochód i popędził dalej, wirując niczym derwisz, w stronę patrolu, poły jego marynarki unosiły się wysoko. Czwórka Niemców z patrolu zwolniła, nie wiedząc, co robić. Basia pomyślała - biedny wariat, zaraz go zabiją, w końcu to ostatnia szansa na