UNNI LINDELL
CZŁOWIEK MROKU
†
Ukochana córka, siostrzenica i wnuczka
Hanne Elisabeth
Wismer
urodzona 3 stycznia 1956 roku
Astrid Rolf
Oluf Karin
babcia
W każdej chwili brak mi ciebie,
lecz nie szkodzi,
co mi dałaś,
zachowałem aż do dziś1 .
Uroczystość żałobna odbędzie się
w kościele w Halden
w piątek 29 września 1972 roku
o godzinie 13.00.
Rozdział 1
Sobota, 21 lipca (9.47–10.01)
Nad skrzynką hałasowały owady. Osy uwielbiały lepkość aksamitnych płatków petunii.
Oderwała kilka obwisłych liści i dała im spłynąć swobodnie sześć pięter w dół. Na stoliku
stały niebieska filiżanka z grubej ceramiki i miseczka. Przesunęła słoik z konfiturą
truskawkową, nałożyła plasterek sera brie na rozkrojoną żytnią bułkę. Płyty z blachy
falistej osłaniające balkon brzęknęły głucho. Rzuciła okiem na dom spokojnej starości w
budynku naprzeciwko. Było cicho, nie tak jak co dzień, gdy w godzinach porannego
szczytu silniki samochodów warczały na wolnym biegu, a tabuny dzieciaków – pod
czujnym okiem matek stojących w oknach – wrzeszczały, wspinając się po drabinkach.
Zanim wyniesie na balkon kawę, musi wyjąć ze skrzynki „Aftenposten”. Odkąd jej
PESEL zdradzał, że bliżej jej do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, niemal codziennie
skrzynkę na listy wypełniały reklamy przekonujące, że należy się spieszyć ze
stosowaniem witamin, kremów na noc, serum przeciw zmarszczkom, środków na
nietrzymanie moczu. Były tam także broszury z ofertą podróży po świecie z ludźmi o
podobnych zainteresowaniach, jakby naprawdę byli jednym stadem. Siedź cicho, brzydulo
– niemal słyszała skierowane do siebie głosy dziewcząt z ulotek.
Wróciła do kuchni, założyła gumowe rękawiczki, chwyciła torbę ze śmieciami i wyszła
na klatkę schodową. Uchylone drzwi za jej plecami poruszał lekki przeciąg. Czuła spokój.
Wreszcie odsunie od siebie to wszystko, co boli. Wystarczyło, że przyszedł. Siedział na
zielonej kanapie i patrzył na nią. Położył ciepłą dłoń na jej ramieniu i powiedział, że
wszystko będzie inaczej. To coś strasznego, co się wydarzyło, zostanie na zawsze starte –
jak kurz.
– Teraz liczymy się my, od tej chwili jesteśmy tylko my – powiedział.
Palcem w gumowej rękawiczce nacisnęła guzik windy. Czuła satysfakcję. Wczoraj
odświeżyła w wybielaczu stary porcelanowy serwis, dzisiaj pora na mycie okien.
Winda zbliżała się z szumem. W okienku niebieskich drzwi mignęła jej własna twarz.
Dostrzegła głębokie bruzdy wokół ust.
Nagle coś usłyszała. Gwizdanie. Zesztywniała, zamarła na sekundę, nim po raz drugi
odruchowo nacisnęła guzik. W pamięci pojawił się nagle tekst piosenki. Mózg nie zdołał
odnaleźć kontekstu. Ból… Nie chciała…
Przenikliwe dźwięki mknęły przez piętra jak srebrna nitka. Ostra, zimna nić. Stary
niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi… Cofnęła rękę i upuściła torbę ze
śmieciami. Torba pękła, jej zawartość rozsypała się po kamiennej podłodze. Poczuła odór
zgniłych kwiatów, kawowych fusów i obierek z ziemniaków. Uniosła dłonie do twarzy.
Krzyk zamarł jej w gardle.
(10.01)
Sierżant Marian Dahle znalazła wolne miejsce na podziemnym parkingu domu
meblowego. Wcześnie przyjechała. Jeszcze prawie nie było ludzi. Otworzyła schowek,
wyjęła butelkę z wodą. Sprawdziła, czy w oknie jest szpara. Obiecała bokserce Birce
leżącej na tylnym siedzeniu, że zaraz wróci. Wzięła wysłużoną skórzaną torebkę, wyszła z
samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Idąc, pospiesznie brała kolejne łyki. Szczekanie psa
zamkniętego w samochodzie towarzyszyło jej, gdy obracała językiem wodę w ustach,
przełykała ją i zakręcała butelkę.
Wzięła wózek. Ruszyła na poszukiwania wzdłuż regałów. Ikea budziła w niej odrazę.
Nie znosiła zakupów w amerykańskim stylu i tłumów ludzi, ale to była jej ostatnia wolna
sobota, a potrzebowała biureczka do swojego małego salonu. W poniedziałek wracała do
pracy w wydziale zabójstw w komendzie stołecznej, gdzie była zatrudniona od blisko
trzech miesięcy. Urlop spędziła w domu, ale chodziła z Birką na krótkie wędrówki po
podmiejskich terenach wycieczkowych. W atmosferze miasta najbardziej podobało jej się
to, że nigdy nie czuła się wyizolowana ani samotna. W lecie na Grünnerløkka, gdzie
mieszkała, ulice tętniły życiem przez całą dobę, na chodniki przed kawiarniami
wystawiano stoły i krzesła.
Nie miała przyjaciół, tylko koleżanki i kolegów. Niepokoiła ją konieczność
dotrzymywania umów albo prowadzenia intymnej rozmowy, wytrącały z równowagi
niespodziewane zakłócenia rutyny. Trzy tygodnie temu czuła się wyczerpana. Tysiącem
rzeczy: mordercami, idiotami, przepisami, dokumentami, raportami. Całym tym
bezustannym przymusem i napięciem. Teraz jej ramiona znów się rozluźniły.
Z pomocą pracownika załadowała na wózek blat narożnego biurka z jasnego drewna,
stalowe nogi, dwa zestawy szuflad, krzesło obrotowe na kółkach i z wysokim oparciem,
dwa zestawy półek na segregatory, paczkę przekładek i podkładkę na biurko z czarnej
skóry. Skusiła się też na nowe legowisko dla Birki – psią miniaturową kanapę w kolorze
lila i o kształcie przypominającym szezlong. Wyglądała śmiesznie i chyba o to właśnie
chodziło.
Pchała przeładowany i samowolnie zbaczający z kursu wózek przez cały market w
kierunku kasy. Nagle zatrzymała się, jakby nogi wrosły jej w ziemię. Przed nią w
odległości pięciu metrów stał Cato Isaksen. Odwrócony do niej plecami ściągał z półki
meble ogrodowe z drewna i metalu. Marion poczuła gwałtowną chęć ucieczki. Na
szczęście znalazła kryjówkę za półką z wyposażeniem kuchni. Nie chciała, by szef
dostrzegł, jakie zrobił na niej wrażenie. Przyglądała mu się przez szparę między dwiema
niebieskimi szklanymi półmiskami. Usiłował załadować płaskie paczki z meblami na
wózek. Był z synem. Jasnowłosy chłopaczek podskakiwał dookoła wózka, uderzał w
pojemniki z matami i doniczkami. Rozwiązane sznurowadło w jednym bucie tańczyło to z
jednej, to z drugiej strony kostki.
W tym otoczeniu Cato Isaksen wyglądał inaczej. Dotarło do niej teraz, że ma dwie
twarze. W pracy emanowała z niego energia. Ładował nią innych. Kiedy mówił, wszyscy
kierowali na niego wzrok. Miał potencjał intelektualny i seksualny, chociaż ten drugi
Marian wolałaby nazwać żądzą życia.
Nieoczekiwanie cofnęła się do sytuacji sprzed urlopu. Zdawała sobie sprawę, że
odczuwana przez nią konieczność prześcignięcia Cato brała się z jej poczucia niższej
wartości. Krótko mówiąc, chodziło o lęk przed katastrofą, wyszkolenie bojowe i praktykę
w zwalczaniu wrogów. Przypomniało jej się raptem, co napisał w opinii psycholog, który
ją leczył po katastrofie: Ewentualnej formy terapii nie można opierać na elementach, które
mogłyby przypominać pacjentce o destrukcyjnych stosunkach rodzinnych w przeszłości.
Jest obdarzonym intuicją, wrażliwym i bystrym obserwatorem, przejrzy szybko każdą grę.
Także własną. Marian miała wtedy szesnaście lat.
Teraz popchnęła wózek w inną stronę. Zatrzymała się dopiero w dziale z meblami
biurowymi, uderzona ostrym zapachem skóry, drewna i kartonów. Wejście do grupy Cato
Isaksena było pouczające, podniecające i obfitowało w wyzwania, a ona miała dość
sprowadzania świadków na rozprawy. Chciała pracować z ludźmi znajdującymi się na
krawędzi, z ludźmi, którzy posunęli się za daleko. Była dobra w układaniu klocków
taktycznych. Dorastała w poczuciu, że zawsze musi być czujna, że musi wyprzedzać to, co
może się zdarzyć. Rozwinęła w sobie wzorzec negatywnego myślenia, zgodnie z nim
konstruowała jak najbardziej destrukcyjne scenariusze. Dystans między mną a
mordercami i morderczyniami, z którymi pracuję, wcale nie jest taki duży, pomyślała,
przyciskając brzuch do wózka. Zostałam policjantką, żeby się nie posunąć za daleko.
(10.03)
Oddech zmienił rytm. W głowie jej szumiało. Ciągle migały obrazy z przeszłości.
Torturowały ją: gorący pokój, leśna ścieżka, dźwięki w obcym domu, przemilczenie.
Żółta gumowa rękawica lśniła w wąskim okienku windy, dzieląc obraz na pół, a
tymczasem straszna melodyjka ciągnęła się dalej: My się go boimy, na palcach chodzimy,
jak się zbudzi, to nas zje, jak się zbudzi, to nas zje.
Jego tu, na jej klatce, nie mogło być. Odwróciła się i zrobiła dwa chwiejne kroki w
stronę żelaznej poręczy. Wychyliła się najdalej, jak było można. Poręcz wiła się spiralą w
dół. Piętro niżej na podeście błyszczała wiązka słonecznych promieni. Daleko w dole
przesunęły się dłoń i owłosione przedramię, na moment w polu widzenia pojawiła się
głowa nad szerokim karkiem. Podłoga w piwnicy na samym dnie była szara, twarda,
betonowa.
Jak wybudzona ze snu wzdrygnęła się na sygnał, że winda przyjechała na górę.
Niewielkie okno z matową zbrojoną szybą znajdujące się w ścianie szczytowej było
uchylone. Strumień letniego powietrza wlewał się przez nie razem z głosami ptaków
siedzących na zewnętrznym parapecie. Dźwięki mieszały się ze sobą. Mury, kamienne
schody i metal poręczy wzmacniały gwizdaną melodię. Nagle gwizdanie się urwało.
Nowy ruch windy, która zaczęła zjeżdżać na dół, spowodował kolejny dreszcz.
Uciekła do mieszkania, ale drzwi wejściowe zostawiła otwarte, żeby w każdej chwili
móc się wydostać. W kuchni ściągnęła rękawice i rzuciła je na podłogę. Otworzyła
lodówkę, wyjęła szklany dzbanek z wodą. Piła zachłannie. Zza uchylonego okna coraz
głośniej brzmiało ptasie ćwierkanie. Strużki wody spłynęły kącikami ust na bluzkę. Z
materiału uniósł się delikatny zapach perfum. Przebijała się przez jedną zimę za drugą.
Przez gonitwę myśli i samooskarżenia. Dwutorowość skradła jej życie. Gdyby tylko
mogła cofnąć taśmę i zacząć od nowa…
Nagle dostrzegła kartkę przyczepioną do drzwi lodówki magnesem w kształcie
serduszka. „Pamiętaj, żeby zapomnieć” – brzmiał tekst. Przymknęła powieki. Krew
dudniła w szyi. Otworzyła szeroko oczy i zaczęła sobie wydawać krótkie, precyzyjne
polecenia. Jest zwyczajny letni poranek. Wyjdź z mieszkania! To nie on. Wyobraźnia
steruje twoim życiem. Sprawia, że siedzisz tu na górze wieczór w wieczór z głową w
chmurach. I myślisz.
Wyszła na klatkę. Kucnęła, pozbierała śmieci do torby, zawiązała ją dokładnie. Cienie
przypełzły po białych ścianach. Mroczne i jeszcze mroczniejsze, na zmianę. Nagle
przeciąg zatrzasnął z hukiem drzwi do mieszkania. A potem zapadła cisza. Cisza o
podwójnym dnie, cisza zamknięta w dźwięku, który właśnie opuścił miejsce zbrodni.
(11.55)
Ściany się zatrzęsły. Lili Rudek poczuła w małej kabinie ostry, przenikliwy zapach
moczu. Obróciła się, uklękła na klapie sedesu i szybko zerknęła przez brudne okienko pod
sufitem. Przed domkiem recepcji stał na wolnym biegu samochód kempingowy.
Mieszkała kątem przy umywalni i prysznicach. Był to budyneczek z pomalowanych na
brązowo desek stojący na skraju pola kempingowego, tam gdzie zaczyna się las. Miał
podpórki z kamieni. Przy brzegach kamiennych płyt przed drzwiami rosło zielsko, wśród
niego charakterystyczne liście babki. Rząd domków ciągnął się w dół aż do plaży. Było
ich dziesięć. Do jej obowiązków należało sprzątanie wszystkich.
Dziś w nocy znowu obudziło ją gwizdanie. Przeczucie ściskało żołądek jak obręcz. Przez
trzy ostatnie dni spędzała przerwę obiadową w damskiej toalecie.
Pierwszej nocy, kiedy odkryła cień, była pogrążona w komponowaniu stroju marzeń.
Projektowała właśnie czerwoną sukienkę, która pasowałaby do czerwonych butów.
Wydawało się jej, że spała i że teraz się budzi. Nie wiedziała na pewno. Na krawędzi snu i
jawy dostrzegła nagle oczy. Wpatrywały się w nią zza osłony przykrywającej wywietrznik
pod sufitem. Po obcej twarzy przesuwał się podłużny cień.
Przypominał lamele w okiennicach.
W ścianie śpiewały rury. Panele ścienne w marmurkowy wzorek tu i ówdzie popękały.
Napiła się z trzymanej w ręce butelki z napojem gazowanym i przyłożyła usta do
opalonego przedramienia, na którym w zimnym świetle żarówki było widać jasne włoski.
Motocyklista rozmawiał z nowo przybyłymi przez okno samochodu. Nagi do pasa Ewald
Hjertnes wyszedł z domku przy wjeździe, gdzie popijał wystygłą kawę i palił papierosy.
Musiał wskazać gościom wolne miejsce. Przeczesywał palcami siwe włosy. Samochód
kempingowy będzie miał problem z wjechaniem między przyczepy i namioty, pomyślała.
Są tak stłoczone.
Bolały ją kolana. Obok niej przeszedł brodacz z gitarą. Szybko się schyliła. Toalety
męskie przylegały do damskich. Brodacz mieszkał w namiocie pod lasem. Wieczorami
siadywał przy wejściu do namiotu i cicho śpiewał. Na szyi nosił krzyż i był zupełnie
samotny.
Poniedziałek 23 lipca (8.31)
Inspektor Cato Isaksen szedł do garażu. Niezbyt zręcznie, posługując się jedną ręką,
dopinał koszulę. Osiedle Frydendal w Asker było skąpane w słońcu. Pobocza przy rzędzie
garaży zarosły. Białe margerytki, czerwona koniczyna i zielona trawa biły się o miejsce.
Przez trzy tygodnie jego nieobecności wszystko wybujało. Dziś pierwszy dzień pracy po
urlopie. Szeregowce na jego uliczce wciąż świeciły pustkami. Bente z dwoma starszymi
synami została jeszcze w letnim domku, toteż on mógł z czystym sumieniem wziąć się do
pracy. Świetnie spędzili czas tego lata, grillowali, popijali białe wino nad wodą, a Bente
wymyślała niesamowite sałatki – z orzechami, figami i świeżymi ziołami.
Cato wyjechał z osiedla i skierował się na E18. Opuścił nieco szybę, na twarzy poczuł
powiew świeżego powietrza. Przyjrzał się sobie w lusterku wstecznym, ziewnął, przetarł
dłonią oczy. Był opalony i wypoczęty, ale powinien się ogolić.
Po pracy wstąpi do Maxbo i kupi impregnowane deski. Zajmie się tarasem przed domem.
Wymieni te elementy, które przegniły, i zrobi płotek. Zbije też skrzynki na kwiaty i ustawi
je wzdłuż brzegu. Posadzi w nich petunie czerwone i lila. Bente się ucieszy. Kupił w Ikei
nowe meble ogrodowe, bardziej nowoczesne. Te na wpół spróchniałe, które Bente każdej
wiosny skrobała i malowała na kolor leśnych dzwonków, wyrzuci.
Sprowadził się z powrotem do Bente i synów, Garda i Vetlego, po skoku w bok z Sigrid.
To Sigrid urodziła mu Georga, trzeciego – teraz siedmioletniego – syna. Wczoraj odwiózł
go do matki.
Raptem poczuł, że cieszy się na spotkanie z kolegami. Ze wszystkimi z wyjątkiem
Marian Dahle. Tylko o niej pomyślał, a już ścisnęło go w dołku. Została zatrudniona na
wiosnę, kiedy on był na krótkim zwolnieniu. Jej płaska twarz i czarne włosy stanęły mu
przed oczami. Adoptowano ją z Korei, była zamknięta w sobie, marudna. Przyszła z
prewencji, pracowała przedtem w biurze do spraw świadków. Zabolało go lekko w lewej
skroni. Ingeborg Myklebust, szefowa wydziału, była przed urlopem niezwykle ustępliwa
w kwestii przyprowadzania przez Dahle do pracy psa. Podczas sprawy o morderstwo w
Høvik, późną wiosną, okazało się, że dziewczyna jest zdolna, niemniej pies stanowił
symbol tego, jakie sobie rości pretensje, myślał, stając na czerwonym świetle. Asle Tengs,
najstarszy w zespole, był latem w Paryżu. Z Rogerem Høibakkiem rozmawiał wczoraj
przez telefon. Randi Johansen przysłała mu pocztówkę z Kopenhagi, była z mężem i
córeczką na wycieczce w Tivoli. Od Tony’ego Hansena nie miał znaku życia. Czuł się
trochę nieswojo na myśl o ponownym spotkaniu z technikiem kryminalistyki Ellen Grue.
Przez szparę w oknie samochodu wpadało ciepłe powietrze. Wrzucił lewy kierunkowskaz
i przejechał przez skomplikowany węzeł komunikacyjny przy dworcu centralnym. Jeszcze
raz rzucił okiem w lusterko wsteczne.
– Pięćdziesiąt lat i pozbawiony wszelkich iluzji – mruknął, a po chwili wybuchnął
radosnym śmiechem.
Ellen jest niesamowicie zdolna i przy tym śliczna. Ciemne włosy, czerwone usta…
Minęło wprawdzie kilka lat, odkąd byli w bliższej relacji, wciąż jednak nie mógł się
pozbyć napięcia, gdy przebywał z nią w jednym pomieszczeniu. Wyszła za mąż za dużo
starszego od niej zamożnego adwokata. Teraz zaszła w ciążę. Właściwie czuł z tego
powodu ulgę. Nie powinien się zniżać do myślenia o niej.
Dojeżdżał do budynku komendy. Poranne słońce odbijało się w szklanych taflach fasady.
Na trawnikach przy wejściu rosły gęste krzaki róż. Poczuł się nagle podekscytowany, ale
zaraz przyszło mu na myśl, że czekają na niego metrowe stosy dokumentów i raportów.
Gromadziły się po zaledwie jedno- lub dwudniowej nieobecności. Teraz miały jeszcze
nadejść nowe dyrektywy. Kiedy zjeżdżał do garażu, czuł się znowu jak chłopiec na
początku roku szkolnego. Skręcił na swoje miejsce do parkowania, wyłączył silnik i
wysiadł. Samochód szefowej wydziału stał obok. Dziwne, jak obce wydaje się wszystko,
gdy człowieka przez chwilę nie było. Cato miał szczerą nadzieję, że nie będzie musiał
zacząć pracy od kolejnej kłótni o tego potwora z piekła rodem, czyli Marian Dahle.
(8.57)
Stała w windzie i wydawało się jej, że spada. Minęły dwa dni, odkąd usłyszała
gwizdanie. Przedramieniem przyciskała do tułowia dwa kolorowe plecione chodniczki. W
jednej ręce trzymała torbę z proszkiem do prania, w drugiej – klucze do pralni w piwnicy.
Chodniczki nie były właściwie brudne, ale ostatnio wytrzepała z nich mnóstwo piachu i
kurzu. Całą niedzielę spędziła w domu: drzwi wejściowe i na balkon starannie zamknęła.
Myślała o nich obu i o tym wszystkim. Przyjrzała się sobie w lustrze. Czuła się
pozbawiona kręgosłupa, odarta z ciała, czuła się tak, jakby jej twarz zamieniono na inną.
Wzdrygnęła się, gdy winda stanęła. Pchnęła drzwi plecami i zamarła na moment,
nasłuchując. Kalibrowała dźwięki. W piwnicy bloku było cicho jak w grobie. Zwykle
dzieciaki w różnym wieku biegały tam i z powrotem po schodach – dla zabicia czasu albo
czekając na powrót rodziców z pracy. Natomiast teraz panowała kompletna cisza.
Macała w poszukiwaniu kontaktu, znalazła go i przycisnęła łokciem. Wypełnione
kurzem piwniczne powietrze drażniło jej nozdrza. Dwie żarówki zamontowane w suficie
oblały światłem pomalowane na biało szorstkie ściany i zakurzoną szarą podłogę. Pod
jedną ze ścian stały dwie puste puszki po farbie.
Z tą melodią to przypadek. Tak się przyzwyczaiła do mroku i bólu, że kiedy wreszcie
znów poczuła radość, nie umiała się odprężyć. Tyle już zim minęło.
Utraciła lwią część życia. Tyle lat zniknęło tak nieodwołalnie jak kamień rzucony w
wysoką trawę na łące. Teraz wszystko będzie dobrze. A jednak strach niczym tren wlókł
się za nią, gdy szła korytarzem w głąb piwnicy. Z trudem trafiła kluczem w dziurkę.
Wreszcie się udało. W środku rozluźniła mięśnie i pozwoliła, by chodniczki upadły na
pomalowaną betonową podłogę. Wsunęła klucz do kieszeni fartucha. Promienie
wpadające przez piwniczne okienko oświetlały wirujące cząsteczki kurzu. Pralki
rozwierały pyski jak wielkie drapieżniki.
Przez otwarty wywietrznik dochodził warkot silnika ruszającego samochodu. Postawiła
torbę z proszkiem na laminowanym blacie, podniosła rękę i palcami musnęła zielony
wisiorek, który miała na szyi. Przez okienko dostrzegła skrawek błękitnego nieba.
Wpatrując się w ten błękit, poczuła bezgraniczną pustkę.
Raptem ogarnęło ją wrażenie déjà vu, fragmentaryczne, zimne. Było tak nieznośne, że
mózg je odrzucił. W powietrzu unosił się słodkawy zapach środków piorących. Dziś rano
umyła lustro w łazience, bo kiedy się czesała, zauważyła, że jego powierzchnię pokrywają
kropeczki pasty do zębów. Jej twarz była przez to jakby usiana białymi gwiazdkami.
Zauważyła też, że jest ładna. Bała się pustki odnalezionej w jasnym świetle, bo w mroku
mimo wszystko miała poczucie bezpieczeństwa. Zwykłe przyzwyczajenie. Gdy jaskółki
pojawiały się w lecie, a na jesieni odlatywały, wiedziała, że nic się nie zmieniło. Że
maszynerii czasu nigdy nie zabraknie prądu. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Teraz jej
życie będzie inne.
Wepchnęła chodniczki do dwóch pralek: po jednym do każdej. Zamknęła bębny i
przyniosła pudełko z proszkiem. Sypnęła po porcji do każdej pralki. Nacisnęła guziki
„start”. Jedną pralkę klepnęła w szaroniebieską metalową obudowę i postawiła na niej
proszek.
Pod sufitem w samym rogu odkryła kolonię pająków. Przyniosła miotłę na długim
trzonku i właśnie miała zerwać cienką pajęczą sieć, gdy przyszło jej na myśl, że coś się
nie zgadza. W ułamku sekundy poczuła, że jej strach budzi nie odległość wspomnienia,
lecz jego bliskość. Po prostu wiedziała. Jakiś ruch, jakiś dźwięk – przy drzwiach, w tle
odgłosów pracy pralek.
(9.03–9.05)
Ciemnobrązowa pręgowana bokserka zastygła w oczekiwaniu na końcu korytarza, kiedy
z windy wyszedł Cato Isaksen. Zatrzymał się gwałtownie i posłał jej wrogie spojrzenie.
Suka stała na szeroko rozstawionych łapach i patrzyła na niego spode łba. Kiedy go
rozpoznała, mało nie pękła z radości. Zaniosła się głośnym, wysokim szczekiem i pognała
szczęśliwa w jego kierunku, merdając zamaszyście ogonem w lewo i w prawo. Parskając z
zadowolenia, zaczęła się ocierać o jego kolana. Cato próbował ją stanowczo odsunąć.
Zaklął zirytowany.
– Witaj, Cato! Jak wakacje?
Ingeborg Myklebust stanęła w drzwiach archiwum. W jednej ręce trzymała tekturową
teczkę, w drugiej – komórkę. W białym topie i białych długich spodniach wręcz jaśniała.
Nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt trzy lata.
– Wszystko po staremu, jak widzę. – Cato demonstracyjnie odepchnął nogą merdającego
psa. – Dziękuję, dobrze – skwitował krótko. – Twoje też?
– Siedziałam tu cały lipiec, przecież wiesz. Dopiero w grudniu lecę na Malediwy. A przy
okazji… Mój wielki narożny gabinet będzie wolny. Chciałam poczekać z decyzją do
twojego powrotu. – powachlowała się z uśmiechem teczką. – Słyszałeś? Przenoszę się
piętro wyżej. Nie wiem, jak to zrobimy. Chcesz go wziąć? Czy może będzie lepiej
ulokować tam kilka osób? Zdecyduj sam, Cato. Tam słońce świeci z każdej strony, o tej
porze roku jest nawet trochę za gorąco. Ale są markizy. Te czerwone zasłony chciałam
wziąć ze sobą. Ciebie chyba i tak nie interesują?
– Zasłony… Nie…
– Chyba dobrze wypocząłeś, Cato. Opaliłeś się na brąz i wyglądasz naprawdę świetnie.
Jak gwiazdor filmowy.
– Rzeczywiście, jak gwiazdor. – roześmiał się.
Pies usadowił się tuż przy jego nodze i oparł mu łeb o udo.
– Dzięki, ale…
Komórka w dłoni szefowej wydziału zabrzęczała. Podniosła ją do ucha.
– Kierownik wydziału zabójstw Myklebust, słucham.
Cato skinął jej głową i ruszył dalej korytarzem. Birka wstała, wyprostowała grzbiet i
pobiegła truchtem za nim.
Drogę zastąpiła mu nagle Marian Dahle, idąca niespiesznie z rękami w kieszeniach
spodni.
– Wróciłeś.
Ma trzydzieści dwa lata, a wygląda na osiemnaście, pomyślał. Trzy tygodnie
nieobecności niczego nie zmieniły. Wiedział, że wzięła urlop w tym samym czasie co on.
Nie chciało mu się pytać, gdzie była, czy wyjechała, czy spędziła czas w mieście.
– Hm, widzę, że ty też – odparł zdawkowo.
Czytał gdzieś, że kiedy dwie osoby nawiązują kontakt, mięśnie twarzy jednej z nich
natychmiast reagują na uśmiech lub grymas niezadowolenia na twarzy drugiej i go
powtarzają. Nie miał wątpliwości, że to prawda.
– Psisko też, jak widać, w niezłej formie.
– Oczywiście. – uśmiechnęła się przelotnie. – Wygląda na to, że się za tobą stęskniła.
Opaliłeś się.
– Mieliśmy słońce.
– Aha.
– Dużo raportów do przejrzenia?
– Naturalnie.
– No to trzeba się od razu wziąć do roboty. Marian, wiesz, co mam ci do powiedzenia.
– Jasne, Isaksen, wiem, co masz mi do powiedzenia. Że Birce nie wolno tu przebywać,
że to nie jest zoo.
– Przed urlopem dostałaś ultimatum. Myślałem, że zrozumiałaś. Po tych wszystkich
przepychankach…
– Proszę, nie zaczynaj od razu po powrocie. Nie chcę, żebyśmy to bez końca wałkowali.
Wszystko się ułoży, spokojnie. Wiesz, zwalnia się gabinet Ingeborg Myklebust.
Rozmawiałyśmy o tym z Randi i chętnie się tam razem zainstalujemy. Wtedy Birka będzie
mogła…
Cato się wyprostował.
– Gabinet Myklebustowej przejmuję ja – rzucił krótko.
– Ale Cato… Birka nie będzie ci wtedy przeszkadzała. Poza tym…
– Kundel ma zniknąć.
Cato skinął głową przechodzącej sekretarce. Widok Marian Dahle przyprawiał go o
ćmiący ból w klatce piersiowej. Jakby oboje stali się ofiarami złego czaru. Już zdążyła
sprawić, że poczuł się jak potwór.
(9.05)
Zapętlony strach tkwił w piersi jak pocisk. Pralki nie pracowały w takt. Dwa różne
brzęczenia jakby dwa koniki polne. Murowane ściany tłumiły dźwięki. Jego cień
stopniowo rósł w drzwiach i ciemniał nad progiem. Nagle się zmaterializował, wypełnił
cały otwór. Poczuła na sobie jego spojrzenie. Odruchowo odrzuciła miotłę, która ze
stukiem upadła na podłogę. Wszystko było tak samo i zarazem inaczej. Wiedziała,
dlaczego przyszedł, ale nie pojmowała, jak się dowiedział. Chwyciła pudełko z proszkiem
i zasłoniła nim klatkę piersiową.
Podszedł do niej. Silnymi pchnięciami kierował ją ku ścianie. Sięgnął po pudełko. Bez
oporu pozwoliła je sobie zabrać – po prostu wyprostowała palce i rozluźniła chwyt.
Szurnął nim po podłodze. Przeskoczyło nad progiem i wypadło na korytarz.
Odruchowo podniosła ręce – jak bokser, który chce się zasłonić przed ciosem. Kłąb pary
z prania uniósł się do okienka i zasłonił widok. Z ust wyrwał się jej krótki
nieartykułowany dźwięk – żalu, lęku, wściekłości i wyczerpania. Proszek rozsypał się po
podłodze jak piasek.
To się nie wydarzy, uświadomiła sobie; mogę po prostu przejść koło niego i wjechać na
górę do swoich skrzynek na balkonie. Mogę mu powiedzieć, że zadośćuczynię za każdą
sekundę tego koszmaru, że ja tego nie chciałam. Stracony czas, bezsenne noce, przypływy
i odpływy, wszystko to się skończy. Absolutnie wszystko. Ja też chcę, żeby to
przedstawienie dobiegło końca, niech kurtyna opadnie i podniesie się na nowo. Scena ma
być wtedy pusta.
Przysunął twarz do jej twarzy i otworzył usta. Wargi miał gładkie, mięsiste. Poczuła
metaliczny zapach płynący z jego ust.
– Nie myśl, że cię ugryzę – syknął. – Wiem wszystko o kąsaniu. Ślad zębów jest jak
odciski palców. Rozpoznaję zapach twoich perfum. – pot perlił mu się na czole, spływał
po szyi, tworzył mokre kręgi pod pachami. – Powiedziano mi o twoim gościu. Wiesz, ktoś
go widział. Ostatnio miałem cię na oku, zauważyłem, że siedzisz na ławce przed sklepem
razem z nią. Jak gdyby nigdy nic… A ona, ta stara prukwa… Mogę ci obiecać, że będzie
następna. Cholera, pomyślałem sobie. Jasna cholera, pomyślałem. Rozumiesz?!
Miał szorstką skórę. Dostrzegła narośl na policzku i rozkrzyczała się aż do bólu gardła.
Wszystko nagle zniknęło: ściany, sufit, podłoga. Zamknęła oczy. Zacisnęła powieki, aż
przed oczami zaczęły jej wirować czarne i czerwone płatki. Potrząsnął nią z całej siły,
zdmuchnął jej włosy z czoła.
– Otwieraj oczy! – ryknął. – Masz mi wszystko o nim opowiedzieć.
(9.06–9.09)
Gorący zaduch niewietrzonego pokoju był jak mur. Dziecięcy rysunek przyklejony nad
biurkiem odstawał od ściany, bo taśma klejąca puściła od upału. „Dla taty Policjanta od
Georga”, głosiły krzywe litery na niebieskim samochodzie.
Cato Isaksen wypuścił powietrze zgromadzone w płucach i rozluźnił mięśnie. Na blacie
leżały trzy wielkie sterty papierów i dokumentów. Zdjęcie Bente i starszych synów
pokryła cienka warstwa kurzu. Zatrzasnął z hukiem drzwi. Ruszył do okna i otworzył je
szeroko, odsunąwszy na bok brązowe zasłony. Intensywnie zielone liście klonów oklapły
w nieruchomym powietrzu. Kiedy się odwrócił, zauważył papiery piętrzące się również na
krześle.
Sierżant Roger Høibakk uchylił drzwi i wszedł z uśmiechem do środka. Zasłony
poruszyły się od przeciągu.
– Halo, szefie! Miło cię widzieć. Musiałeś mieć romantyczny urlop, przynajmniej tak
wyglądasz. Nieogolony i opalony. Dobrze było?
– Cześć, Roger. Owszem, dobrze. Ty też nie najgorzej się prezentujesz.
– Dzięki, dobrze mi się żyje. Najlepsze, że upał chyba rozleniwił morderców.
Zabójstwem bezdomnego nad rzeką Aker zajmuje się drugi zespół.
– No i dobrze, bo całe dnie stracę na przekopywanie się przez te raporty.
– U mnie leżało drugie tyle. Napijemy się kawy?
– I owszem. – Cato podszedł do biurka, otworzył górną szufladę i wyciągnął taśmę
klejącą. – Ale ty ją przyniesiesz. Ja tymczasem upchnę gdzieś te cholerne dokumenty… I
przymocuję rysunek syna, bo zaraz spadnie. – Uśmiechnął się lekko i pogładził po
brodzie.
– Nie ma sprawy. Parę bułek też wezmę.
(9.09)
Słyszała jego głos tuż przy uchu. Parsknął i jeszcze raz uderzył ją pięściami po
łopatkach.
– Masz mi wszystko powiedzieć! – ryknął.
Cofnęła się gwałtownie. Złapał ją za ramiona i mocno ścisnął. Próbowała się wyrwać, ale
w końcu znalazła się w głębi pomieszczenia. Pod plecami wyczuła brzeg laminowanego
blatu. Ból fizyczny przeważył nad psychicznym, który odczuwała na dźwięk jego
przepełnionego nienawiścią głosu. Bombardował ją rozkazami.
Nagle w piwnicznym korytarzu tuż przy otwartych drzwiach zabrzmiał głośny dziecięcy
śmiech. Dwa przenikliwe dziecinne głosiki rozcięły ciszę.
– Niech Barbie mieszka w piwnicy – odezwał się jeden. – Tu, na dole, nie jest
bezpiecznie. Niech na niby będzie w mieście. A to na niby będzie duża ulica.
Wpatrywała się w drzwi. Utkwiła wzrok w futrynie. Widziała cienie obu dziewczynek
przesuwające się nad progiem.
– O, pudełko! – podjął drugi głos. – Po proszku. Wygląda jak auto. Bierzemy? To będzie
na niby samochód Barbie. Mamy się nie bawić w piwnicy, ale jak nikt nie widzi… Ale jak
nikogo tu nie ma, to… Tylko tu jest tak trochę… paskudnie.
Puścił ją i podszedł do drzwi. Dwie główki wsunęły się do środka.
– Tu ktoś jest – pisnęła dziewczynka. – Uciekamy! Leć, Elianne! To jakiś facet!
– Poczekaj! – Odwrócił się do niej. – Nie wywiniesz mi się. Dowiem się wszystkiego.
Wyszedł z pomieszczenia i zniknął. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Czuła, że jej
głowa zamieniła się w bęben. Huczało w niej od myśli. W oczach zapiekły łzy. Pralki
pracowały teraz z głośnym warkotem. Czekała. W rozsypanym na podłodze proszku
widniały ślady stóp. Podeszła ostrożnie do drzwi i cicho je uchyliła. Wyjrzała na korytarz.
Zgasił światło.
Powoli narastała w niej pewność. Nagle pojawiło się wspomnienie: Kiedy miała
dwanaście lat, usunięto jej migdałki. Leżała w szpitalnym łóżku prawie naga, tylko w
nocnej koszuli z jasnoniebieskiej fizeliny. Pomieszczenie było pełne aparatury.
Świadomość, że lekarze i pielęgniarki będą się jej przyglądali, kiedy zaśnie, wywołała w
niej gwałtowny strach. Dzień później, mimo bólu szyi, zeszła boso do recepcji. Zobaczyła
tam w gablocie wypchanego ptaka. Poczuła głęboki smutek na widok tego stworzenia o
zakurzonych skrzydłach i matowych piórach. Szklana szyba dzieliła ptaka od
pomieszczenia. Był martwy, choć wyglądał jak żywy. Nigdy nie zapomniała tego uczucia,
że ją oszukano.
Otworzyła drzwi szerzej. Na próbę postąpiła kilka kroków na korytarz. Włożyła rękę do
kieszeni fartucha i wyczuła zimny metal klucza. Chwilę później biegła po schodach. Nie
mogła jechać windą. Nie powinien zobaczyć, gdzie mieszka, na którym piętrze. Szybko
opadła z sił. Wspinała się mozolnie piętro za piętrem, próbując odnaleźć swój sposób
myślenia i koncentracji. Objęła poręcz z całej siły. Poczuła, że pali ją skóra na ramionach.
Stała kilka minut, ciężko dysząc. Ruszyła dalej.
W jednym z mieszkań najwidoczniej były otwarte drzwi. Dobiegały stamtąd płacz
dziecka i głos spikera czytającego w radiu wiadomości. Oparła czoło o poręcz i spojrzała
w dół. Ktoś otworzył jeszcze inne drzwi. Gdzieś na obrzeżach pola widzenia, na samym
dole coś zamigotało – jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Odległość zmniejszyła się
o połowę. Wszystko wróciło: złość, żal, drażliwość, samotność, nienawiść, bezsilność i
odraza. I ten przemożny strach pętający ją mroźną siecią.
(9.11)
Roger Høibakk wrócił z tacą, na której zgromadził bułki, dwa talerze, filiżanki i
metalowy termos z kawą.
– Chcesz salami czy ser? A może wolisz szynkę?
Cato zaburczało w żołądku.
– Salami – zdecydował i wziął talerz. – Zapomniałeś o serwetkach.
Przeciągnął palcem po zakurzonym brzegu biurka.
– Są w kieszeni.
Roger wyciągnął plik białych kwadracików i rozsypał je na blacie, postawił filiżanki,
nalał do nich kawę. Przyciągnął krzesło do biurka.
– Częstuj się!
Cato wziął bułkę i rzucił okiem na pierwszy dokument ze stosu. Dyrekcja Policji,
napisano, nie może dłużej wspierać finansowo analiz śladów biologicznych. Poczuł ból w
skroni.
– Słyszałeś już tę bzdurę, że Marian i Randi chcą zająć gabinet po Myklebustowej?
Ledwie zdążyłem przejść dziesięć metrów korytarzem, jak Marian zaczęła mnie naciskać.
Co z nią jest?
– Słyszałem, że Myklebustowa skacze piętro wyżej. – Roger wykrzywił się w uśmiechu.
– Dlaczego kobiety zawsze kupą ruszają do walki? Ty tego nie wiesz? Taki stary wyjadacz
z doświadczeniem małżeńskim, rozwodowym, rodzicielskim? – Spojrzał na Cato
prowokująco i ugryzł kawałek bułki. Z pełnymi ustami dorzucił: – Nie przeszkadza ci,
szefie, że powiem, co myślę?
– Wal!
Cato przełknął kęs bułki i popił kawą. Do pokoju wdzierały się hałas ulicy i silny zapach
spalin.
– Poddaj się, Cato, zwiń sztandary. Nowy sezon, nowe możliwości.
– Zwiń sztandary! Co za wyrażenie!
– Mam na myśli… w stosunku do Marian…
– Naprawdę nie mam zamiaru poświęcać jej wiele czasu – rzucił Cato zrezygnowany. –
Mogę ci to obiecać. To bomba hormonalna. Rozwala zespół. Dla nas najważniejsze,
żebyśmy my, reszta, działali razem. Marian może psuć swoje. Niech siedzi u siebie, a pies
ma zniknąć.
– Psuć swoje? Jak to rozumiesz?
– Nie umie się powstrzymać od pyskowania. Ledwie wyszedłem z windy, a ona już
zmarnowała mi dzień. Kapujesz? Kilka tygodni temu przyszła z biura do spraw świadków.
Robota w prewencji to zupełnie co innego. Tutaj się pracuje na serio.
– Ona to przecież wie, Cato. Jest tu prawie trzy miesiące. Przecież w czerwcu
znakomicie się sprawdziła, kiedy rozwiązała tę sprawę ze starą z Høvik.
– Rozwiązała! To ja ją rozwiązałem!
Cato trzymał w dłoni talerz. Strzepnął okruszki z ramienia i wstał.
– Oboje to zrobiliście, razem. Reszta nas też się dołożyła – dodał Roger.
Nachylił się nad biurkiem i dolał kawy.
– À propos kobiet… – Zawiesił głos i zdjął z uda kawałek ogórka. – Lepiej siadaj. Mam
ci coś do powiedzenia.
Cato opadł na krzesło. Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co usłyszy od Rogera.
Wskazywał na to sposób, w jaki tamten pocierał plamkę po ogórku, która została na
spodniach.
– Jest coś, czego ci nie powiedzieliśmy.
– Jacy my? Ty i Marian?
– Nie, ja i Ellen.
Cato oparł łokcie o blat biurka. Spojrzał na drzewo za oknem i wyobraził sobie twarz
technika kryminalistyki Ellen Grue. Wspomniał jej oddech przy swoim uchu.
– Co jest z tobą i Ellen?
Roger uśmiechnął się przelotnie.
– No. – Cato popędził Rogera, bo poczuł lekkie ukłucie w okolicach serca. – Jest coś
między tobą a Ellen?
Roger spoważniał.
– Przecież jest w ciąży.
– Wiem. I?
– Ellen przeprowadzi się do mnie.
Zegar na wieży kościoła po drugiej stronie ulicy zaczął wybijać godzinę. Cato przesunął
zdjęcie Bente z synami.
– Do tej twojej zapyziałej dziury? Niech to licho! Dlaczego?
– Nie takiej znowu dziury. Poza tym jej były ma na wszystko tytuł wyłącznej własności,
więc ona nie dostanie ani grosza. Biorę przykład z ciebie, Cato. Przecież to znasz, nie?
– Jej były? Kogo masz na myśli? Adwokat został byłym? To chyba nie twoje dziecko?
– Moje.
Cato pchnął talerz po blacie. Zegar umilkł.
– Do diabła, Roger… czy wyście… tak za moimi plecami?
– Tak, wiem, szefie – odparł, uśmiechając się lekko. – Oczywiście, że robiliśmy to za
twoimi plecami.
Cato próbował się pozbierać. Trzeba się zmobilizować. Najpierw Marian, teraz to. Czy
ludzie muszą mu się narzucać ze swoim życiem prywatnym? Zakłócenia, drobiazgi… a on
ma się wznieść ponad nie. Przecież jest szefem zespołu śledczego, nie przedszkolanką!
– Nie mogę sobie ciebie wyobrazić w roli ojca – skwitował.
– To sobie nie wyobrażaj.
Roger odchylił się na oparcie krzesła, uśmiechnął się przelotnie i założył ręce na kark.
– Jak będzie dziewczynka, odziedziczymy masę ubranek po małej Randi. Ale nie będzie
– dodał.
– Skąd wiesz? Robiliście USG?
– Nie. Chcę mieć syna. Ellen ma termin na dwunastego grudnia.
Cato łyknął jeszcze kawy. Była letnia. Usłyszał zatrzymujący się samochód. Silnik
pracował przez chwilę na wolnych obrotach, a potem kierowca najwyraźniej dodał gazu i
włączył się w uliczny ruch.
(11.46)
Mężczyzna w czarnym skórzanym kombinezonie przerzucił nogę nad siodełkiem
motocykla i założył kask. Lili siadła w kucki i otoczyła kolana rękami jak liną. Musi
wytrzymać. Niedługo dostanie wypłatę. Kupi sobie nowe ubrania. Poza spódnicą,
koszulkami, parą długich spodni i sukienką w drobne kwiatki miała kalosze i sandały,
adidasy, płaszcz od deszczu, bieliznę, staromodny kostium kąpielowy, ciepłą kurtkę. I tyle.
No, jeszcze wełniane rajstopy, dobre na wieczorne chłody.
Właściwie to palec boży, że dostała robotę na tym kempingu. Przez pierwsze tygodnie
było tak fajnie. Sprzedawała w kiosku, sprzątała domki i toalety. Nie musiała zginać karku
w upale na polu z truskawkami, jak przez pierwsze dwa lata w Norwegii. Potem wszystko
się odmieniło.
Dziś w nocy wstała, podeszła do okienka, uchyliła pomarańczową zasłonkę i wyjrzała na
dwór. Las po drugiej stronie szosy wydawał się grozić i szykować do natarcia. Dostrzegła
stojącą niedaleko sarnę i pomyślała, że może to ona ją obudziła. Sarna powoli się
odwróciła i wkrótce zniknęła w lesie. Lili skrzyżowała ręce na piersiach obronnym
gestem. Omijała wzrokiem wywietrznik, kiedy kładła się znowu do łóżka i podciągała
kołdrę aż pod brodę. W końcu zasnęła. Obudziła się z poczuciem, że powinna sobie z
czegoś zdać sprawę.
Jakieś gniewne głosy sprawiły, że ponownie wyjrzała przez okno. Trzech chłopców
przebiegło obok domku w drodze na plażę. Jednemu z nich włosy sterczały pionowo jak
młoda trawa. Jakaś dziewczynka, na oko dziesięciolatka, niosła na głowie wielkiego
nadmuchiwanego krokodyla i wydawała odstraszające ryki.
Ukryta za zasłonką Lili odprowadziła wzrokiem zielonego krokodyla. Dzisiaj mijał
równo miesiąc, odkąd skończyła dziewiętnaście lat. Julie i Shira, szesnastolatki paradujące
w obcisłych biodrówkach i przykrótkich topach, ciągnęły ją nad wodę, namawiały na
opalanie. Każdej z zatrudnionych przysługiwały w ciągu dnia tylko dwie półgodzinne
przerwy. Dziewczyny nie wiedziały, że Lili zamyka się wtedy w damskiej toalecie i chowa
pod ścianą. Nie wiedziały, że się boi.
Motocyklista przycisnął rączkę sprzęgła i wolno wyjechał z kempingu. Chmura pyłu
przesunęła się w bok nad przydrożny rów porośnięty fioletowymi kwiatami, nad którymi
brzęczały owady. Lili niedawno uratowała tam żabkę. Podniosła ją z drogi i wrzuciła w
wysoką trawę, nieco zżółkłą z powodu suszy.
Ktoś ją obserwował. Od dzieciństwa znała to brudne odczucie. Jej brat pracował na
budowie w Oslo. Nie mogła do niego zadzwonić. Co by zrobił?
Podniosła rękę do ust i ugryzła się z całej siły, do krwi. Cienka strużka spłynęła po
knykciach między palce.
(20.47)
Owady nad skrzynką. Petunie z lepką mazią wokół kwiatów. Brzęczące osy. Ptaki na
wielkim dębie. Kamienne obrzeże trawnika. Zadzwoniła do niego natychmiast.
Powiedziała, co się wydarzyło i że się boi. Wytłumaczył jej, że tu, gdzie jest, nie może nic
zrobić. Przecież ona to wie.
Nie może zapomnieć o garnku z wodą na kuchni. Musi coś zjeść. Za chwilę wrzuci do
gorącej wody gotowe danie – strogonow z ryżem. Na balkonie piętro niżej zaszurały
raptem krzesła i rozległ się przenikliwy głos Alanis Morisette śpiewającej And I’am here
to remind you, all the mess you left when you went away. To tyle, gdy chodzi o ciszę,
pomyślała, wstając, by spojrzeć przez balustradę.
Wybetonowane podwórko otaczał metalowy płot pomalowany na zielono. Na brzegach
symetrycznie rozmieszczono latarnie, obok drabinek dla dzieci zamontowanych koło
sklepu stały podniszczone ławki. Nad autostradą, którą można było dostrzec w przesmyku
między blokiem C i D, wisiało tylko kilka grubych białych chmur.
Całe popołudnie przeleżała na kanapie. Nie odważyła się zejść do pralni, posprzątać tego
bałaganu, powiesić wypranych chodników. Nie poszła też do domu starców, choć
obiecała. Znowu usiadła, dolała sobie wina. Wpatrywała się w krwistoczerwone kwiaty w
skrzynce.
W życiu potrafił się przydarzyć niejeden szalony, szczęśliwy traf. Niejeden kontekst tak
absurdalny, jakby za konkretnymi wydarzeniami kryło się zupełnie coś innego. Jakby
jakaś siła wyższa naprawdę kierowała tą maskaradą, a ona była marionetką, której
sznurkami ktoś porusza. To, co się zdarzyło, było po prostu zbiegiem złych okoliczności,
zawirowaniem w chronologii.
Niepokój zagnał ją znowu do mieszkania. Weszła do łazienki, wbiła wzrok w lustro
upstrzone ciemnymi plamami. Widziała swoją twarz odbitą w jego lodowej powierzchni.
Podciągnęła rękawy mechatej bluzki, popatrzyła na czerwone ślady na ramionach. Wzięła
mydło i trzymała je w dłoniach jak gładki kamyk znaleziony na plaży.
Wróciła na balkon. Parking między blokami był prawie pusty. Z góry wyglądał jak
głęboka czworokątna dziura. Siadła i obracała w palcach ozdobę z zielonego szkła, którą
miała na szyi. Otworzyła leżącą na stoliku paczkę papierosów. Wyjęła jednego i zapaliła
go plastikową zapalniczką.
Przez balustradę widziała trawnik, skoszony i podlany, Słodki zapach intensywnej zieleni
docierał aż na górę. Koło pierwszej przyjechał na motorze dozorca. Odgłosy kosiarki
odbijały się od ścian bloków, wciskały do mieszkania. Elianne z przyjaciółką,
dziewczynki, które rano przyszły do pralni, zbierały kocyki i lalki Barbie, kończąc
zabawę.
Jeszcze jeden kieliszek czerwonego wina… Wypiła dwa duże łyki. Strzepnęła popiół z
papierosa i pociągnęła kolejny łyk, czując, jak lęk z niej spływa. Zasłona z pokoju
wydostała się przez drzwi balkonowe i powiewała jak czerwona flaga ostrzegawcza.
Wstała, wepchnęła zasłonę do środka i zamknęła drzwi. Musi potem zamknąć jeszcze
okno w kuchni, żeby nie było przeciągu. Z dołu dobiegały dziecięce głosy, zarazem słabe i
donośne. Ból w żołądku narastał. Oczy znowu napełniły się łzami. Jakiś odruch kazał jej
chwycić długopis i zapisać jego nazwisko na czystej kartce leżącej na drugim krześle. Z
kartki zrobiła samolocik, wstała i rzuciła go w powietrze. Leciał chwilę bez celu, uniósł
się w górę z prądem wieczornego powiewu, wreszcie opadł u stóp dziewczynek. Elianne
podniosła go i spojrzała w chmury.
Studiowała swoje niedawno polakierowane paznokcie u stóp. Co za absurd: zajmować
się czymś takim, zwłaszcza że powoli w jej myślach formowała się pewność. Lęk
odczuwała jako gorąco. Przygotowała się, nie chciała, by jej ciało po śmierci wyglądało
na niezadbane.
Z sosny przy parkingu uniosło się, trzepocząc skrzydłami, stado ptaków. Okrążyły
drzewo kilka razy, pofrunęły najpierw w lewo, a potem w prawo zbitą gromadą. Na koniec
odleciały gdzieś w bok i zniknęły z pola widzenia w jasnych chmurach na wieczornym
niebie. Zachodzące słońce zalśniło jak błyskawica w otwierającym się oknie w bloku
naprzeciwko. Kątem oka dostrzegła, że klamka się poruszyła. Gwałtownie zerwała się z
krzesła, stuknąwszy kolanami o rant stołu.
Rozdział 2
ZACHODZĄCE SŁOŃCE PRZENIKAŁO PRZEZ LIŚCIE, tworząc na wybujałej
trawie żółte plamy. Cato Isaksen w zniszczonych dżinsach i nagi do pasa klęczał na
drewnianym tarasie z tyłu swojego mieszkania w szeregowcu. Podniósł się, odgonił ręką
muchę. Wciąż był wściekły na Marian i Rogera. Że też nie mogli być trochę bardziej
profesjonalni. Pierwszy dzień po urlopie i jeden wielki bajzel.
Przez otwarte drzwi na taras widział stertę zabranych z pracy dokumentów, które chciał
przejrzeć. Leżały na stole w części jadalnej i wołały o uwagę. Nowe impregnowane deski
piętrzyły się starannie ułożone pod płotem. Zerwie jeszcze jedną starą i na dzisiaj
wystarczy. Musi zmienić priorytety, bo inaczej wszystko stanie się nie do zniesienia.
Łyknął kawy z ceramicznego kubka i poczuł specyficzny zapach zbutwiałego drewna. I
dymu. Ktoś w pobliżu palił ogrodowe śmieci. Na grządce pod oknem salonu sterczały
jasnobrązowe kolczaste łodygi wyschniętych róż Bente. Zeschłe liście, opadłe ubiegłej
jesieni, zaległy ochronnym pasem wzdłuż muru. Obrazu zaniedbania dopełniały rozsiane
po murawie koniczyny i babki.
Na niebieskim stole ogrodowym obok zjedzonej do połowy gotowej kanapki z bagietki,
którą kupił w drodze do domu, stała butelka ciepłej już wody mineralnej. Odstawił kubek
z kawą i ponownie kucnął. Od pracy w niewygodnej pozycji bolały plecy. Przyszło mu
nagle na myśl, że pod takim tarasem łatwo by było zakopać zwłoki. Pochylił się i
wyciągnął dwucalowy gwóźdź. Gdyby skrzynki na kwiaty wokół tarasu zrobił wysokie na
metr, mógłby w połowie wysokości zamontować w nich dno i nasypać do nich ziemi.
Rośliny miałyby wtedy świetne warunki rozwoju.
Powiedział niedawno Georgowi, że może już czas zlikwidować jego piaskownicę, bo
niemal całkiem zarosła. Georg chodził do szkoły i odwiedzał ich tylko co drugi weekend.
Mieszkał w mieście z Sigrid, swoim ojczymem Hamzą i nową siostrzyczką.
– Kurczę, że też Roger zrobił Ellen dziecko! – powiedział nagle na głos, odrzuciwszy
młotek.
W następnej chwili pomyślał, że to dobrze. I tak nie będzie już miał do czynienia z Ellen,
nie w ten sposób. Z Sigrid też nie. Wystarczy. Teraz zostanie z Bente. Dokładnie wiedział,
kiedy zaszła w nim zmiana. Gdy Bente, którą zostawił, zaczęła wracać do siebie. Kiedy jej
smutna twarz na nowo wypiękniała. Pewnego dnia powiedziała:
– Wiem, że sobie poradzę. Przeżyję. I ja, i chłopcy.
A potem się uśmiechnęła. Stali właśnie tu, gdzie on teraz klęczał. I wszystko było takie
swojskie: stuk piłki odbijanej od szczytowej ściany domu przez dzieci sąsiadów, szum
szosy, kolor nieba, głosy z radia…
Odezwała się zostawiona na stole w domu komórka. Wstał, podszedł do drzwi na taras,
odsunął firanki i spojrzał na zegar. Minęła dziewiąta.
– Koniec urlopu, szefie. – Roger Høibakk mówił szybko, w podnieceniu. – Z szóstego
piętra bloku na Stovner wypadła kobieta, niejaka Britt Else Buberg, lat pięćdziesiąt
siedem.
Cato przeszedł boso do kuchni.
– Ale to chyba nie jest sprawa dla nas. – Przyciskając komórkę policzkiem do ramienia,
odkręcił kran i opłukał ręce. – Wygląda na wypadek albo samobójstwo. Robię remont
tarasu.
Zamknął kolanem drzwiczki dolnej szafki. Przesunął wzrokiem po pustych osłonkach na
doniczki stojących na parapecie. Dostrzegł kątem oka kota sąsiadów balansującego na
płocie.
– Ktoś ją popchnął, jest świadek, który to widział. Zarejestrowano zgłoszenie o 21.03.
Kiedy tylko wypadła. Zarządzono pełną gotowość. Jedziemy tam natychmiast.
Z oparcia kuchennego krzesła chwycił w biegu biały T-shirt.
– Dobra, już jadę, tylko się przebiorę. Adres?
– Stovner Centrum szesnaście. Miń Tøyen, jedź Østre Akersvei w kierunku Stovner, aż
zobaczysz centrum handlowe. Będziesz na miejscu.
Gdy wysiadał z nieoznakowanego radiowozu, poczuł powiew chłodnego wieczornego
powietrza. Obok parkowały inne wozy policyjne. Okazałe bloki zasłaniały niebo. Szyby w
oknach jednego z nich odbijały żółtopomarańczowy blask zachodzącego słońca. Przy
taśmie ogradzającej miejsce, w którym leżały zwłoki, zebrała się grupka ludzi. Biało-
czerwoną taśmę rozpięto między palikami wbitymi w trawnik. Ludzie stali na balkonach,
przyglądając się policjantom i martwej kobiecie na ziemi. Cato szybko przeszedł przez
parking ku gromadce ciekawskich. Pięć metrów od trupa dostrzegł zwinięty watowany
kocyk, żółte plastikowe wiaderko i kupkę ubranek dla lalki. Obok porwanej gazety leżał
papierowy samolocik.
Technik kryminalistyki Ellen Grue w jednorazowym kombinezonie z fizeliny kucnęła
przy zwłokach. Podniosła wzrok, kiedy nadchodził. Letnie słońce zabarwiło jej skórę
miodowym poblaskiem, usta lśniły naturalną czerwienią. Poczuł, że ściska go w gardle.
Kiwnął głową jej i dwóm technikom.
Kobieta leżała nienaturalnie skręcona. Była ubrana w welurowy dres w kolorze
czerwonego wina: bluzę i korsarki. Cato zwrócił uwagę, że stopy miała zadbane, z
pomalowanymi na czerwono paznokciami. Jedno ramię, zgięte, zostało przygniecione
ciałem. Ciemne, lekko wijące się włosy przykrywały częściowo twarz. Rozchylone mocno
usta wyglądały jak czarna dziura. Krew zabarwiła spory krąg trawy wokół głowy kobiety.
Oczy były szeroko otwarte.
– Wygląda na to, że ma jakieś ślady na ramionach – odezwała się Ellen Grue. – Tylko
trochę odsunęłam bluzę z jednej strony. Popatrz!
– Aha, widzę.
– Nogi mi drętwieją w takiej pozycji. – Ellen wstała. – Asle i Roger są na klatce. Nie
sądzę, żeby dostali się do mieszkania. Chyba nie mogą złapać dozorcy.
– Tak, wiem. Rozmawiałem po drodze z Aslem. Sprawdza tam z kimś jeszcze sytuację.
Cato rzucił przelotnie okiem na brzuch Ellen. Pod kombinezonem wyraźnie rysowało się
zaokrąglenie.
– Upadku z szóstego piętra nie można przeżyć – powiedziała, wskazując na balkon. –
Tam, skrzynki z czerwonymi kwiatami.
Cato nałożył na buty niebieskie plastikowe ochraniacze. Mignęła mu przed oczami taka
scenka: Ellen przyciąga Rogera do siebie i splata ręce na jego karku.
– Szóste piętro to całkiem wysoko – skwitował sucho i skierował wzrok na martwą
kobietę.
– A tak przy okazji… z ust denatki czuć było alkohol. – Zmęczona Ellen potarła dłonią
twarz. – Potrzebujemy jeszcze godziny. Potem pojadę z nią na medycynę sądową.
Rozdział 3
WILLIAM PETTERSEN PRAWIE POŁOŻYŁ SIĘ NA MOTOCYKLU. Yamaha w
krótkim czasie zawoziła go tam, dokąd sobie zażyczył. Była jak wściekła osa, siedziało się
na niej jak na beczce prochu. Uwielbiał dźwięk podwójnego wydechu. Im bardziej rosła
prędkość, tym mocniejszy był nacisk wiatru na ciało. Pettersen dodał gazu, przemknął jak
strzała koło kilku samochodów i ustawił się za szarym audi.
Czuł, że brzuch rozpycha czarny skórzany kombinezon. Oponka zrobiła się za duża, na
jesieni weźmie się do odchudzania. Zredukuje liczbę puszek z piwem. Ale jeszcze nie
teraz, nie latem. Przed południem wyjechał z kempingu do miasta. Skosił trawnik między
blokami, podlał grządki kwiatów, zamiótł osiedlowe uliczki, pozbierał puste butelki,
torebki po chipsach i wyciśnięte tubki koło ławki przy sklepie. Potem usunął zielsko przy
drabinkach i stwierdził, że mur przed sklepem Rimi znowu pokryły napisy zrobione
sprayem. Cholerne szczeniaki!
Pomógł też starszemu panu wymienić bezpieczniki i przeprał swoje hawajskie koszule.
Wyschły już i zwinięte leżały w jednej z toreb bagażowych. Tak więc załatwił masę
roboty. Kiedy wróci na Rødvassę, otworzy sobie puszkę z piwem, wyjmie bloczek z
zapisami wyników gry w kości i będzie obserwował, jak wysokie fale zmywają
akwarelkowy krajobraz.
Od lat trzymał przyczepę kempingową w Son. Bywał tam od dziecka. Nigdy nie
wyjeżdżał na wakacje w inne miejsca. Wystarczały mu krótkie wypady na Rødvassę i z
powrotem. Dzięki temu nie korzystał z usług zastępców. Praca dozorcy była dla niego o
wiele bardziej stylem życia niż zajęciem zarobkowym. Nie podobała mu się myśl, że obcy
będą się pętali po jego klatkach schodowych, kosili jego trawniki, podlewali jego róże,
zamiatali jego uliczki i zmieniali jego żarówki. Skorzystał z usług zastępcy tylko jeden
jedyny raz, kiedy dostał ostrego zapalenia wyrostka i karetka zabrała go do szpitala. Było
to zimą, więc należało odśnieżać i posypywać piaskiem chodniki. Po powrocie kilka dni
zajęło mu przestawienie maszynerii na właściwe tory.
Czasem ogarniała go bezsilna rozpacz – te trzy bloki były sensem jego istnienia. Czy
takie zaangażowanie nie budzi litości? Uczynienie z tego stylu życia, lekceważenie skarg
niezadowolonych mieszkańców, danie wszystkim do zrozumienia, że mimo wszystko on
tu decyduje, było wyzwaniem. Teraz ludzie wspominali o nowych balustradach. Nie do
wiary! Stare nie były dla nich dość dobre? Metal i szkło, mówili. Jego zdaniem
dizajnerska bzdura. Nie mógł znieść myśli o rusztowaniach i robotnikach, o trwających
miesiącami bałaganie i hałasie. Ludziom się w głowach poprzewracało, nawet na Stovner.
Marzył mu się niekiedy własny ogród. Letni domek. To była tylko niezobowiązująca
myśl. Jednak taki ogród latem mogły wypełniać polne kwiaty i dzika trawa. Nie
wymagały dużo zachodu.
Z ludźmi było go więcej. Puszczali za głośno muzykę albo nanosili piasku do klatki.
Niektórzy nie sprzątali po swoich psach. Raz ugryzł go cocker spaniel. Z kolei dziś ten
mały szpanerski kundel z piątego piętra wykopał trzy byliny sprzed klatki A. Nie tylko
wyciągnął je z ziemi i chwycił w pysk, lecz także targał nimi na wszystkie strony,
otrząsając z nich ziemię. Później te dziewczynki z szóstego i siódmego nie chciały
przesunąć koca, na którym się bawiły, kiedy kosił trawnik. Czuł, że ma ochotę przetrzepać
im skórę. W końcu wściekły skosił trawę wokół koca. Na koniec postawił zraszacz na
grządce z różami i uzupełnił korę w miejscu, w którym zaczynał się spadek w stronę
piwnicy. Wreszcie zostało mu tylko wsiąść na motor i odjechać.
Rozdział 4
BOSA KOBIETA PO TRZYDZIESTCE z drżącym pieskiem, którego trzymała na
biodrze, przywołała Cato gestem dłoni.
– To sąsiadka z piętra nade mną! – zawołała, targając czarną jak węgiel czuprynę z
fioletowym paskiem nad uchem. – Britt Else Buberg. Musiała spaść z balkonu – ciągnęła
drżącym głosem, wskazując palcem balkon i przyciskając psa. – Tego na szóstym piętrze.
– Tak, wiemy. – Cato wyciągnął z kieszeni bloczek. – Może pani ją widziała albo
rozmawiała z nią dzisiaj?
– Nie, dziś nie. Od kilku dni jej nie widziałam. Zwykle awanturowała się, kiedy
puszczałam muzykę. Mówiła, że za głośno, i takie tam… I że mój pies szczeka na
balkonie. Byłam z nim właśnie na spacerze.
– Może mi pani o niej coś powiedzieć?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem dużo. Myślę, że była dość samotna. Napalona na pranie – dodała.
Asle Tengs przecinał trawnik, przeczesując szybko ręką siwe włosy. Cato pospiesznie
skinął głową kobiecie z psem i ruszył na spotkanie kolegi.
– Kto powiedział, że została popchnięta?
– Kobieta z bloku naprzeciwko. Mówi, że widziała, jak jakiś mężczyzna prawie wyrzucił
ją przez balustradę. Patrol z psem jest w terenie, szuka mężczyzny w czapce i ciemnym
swetrze. Buberg mieszkała na szóstym piętrze, w mieszkaniu, które wskazała świadek –
powiedział Asle. – Rozpoczęliśmy przepytywanie ludzi. Dwa samochody krążą w pobliżu,
ich załogi też szukają.
Cato odwrócił się i poprosił dwóch mniej więcej piętnastoletnich chłopaków stojących
tuż za nimi z rowerami, żeby się cofnęli.
Nieoznakowanym radiowozem przyjechała Randi Johansen z Tonym Hansenem i
zaparkowała przednimi kołami na trawniku.
– Nie weszliśmy jeszcze do jej mieszkania – poinformował Asle, patrząc w ich stronę.
Cato irytował kolczyk w uchu Tony’ego. Półgłosem zapytał Randi, gdzie jest Marian.
Randi zebrała jasne włosy w koński ogon.
– Na kursie tresury.
– Na czym?
– Na kursie tresury z Birką. Wyłączyła komórkę. To jest aż we Fredrikstad.
– Tony – powiedział Cato – skocz do radiowozu i poszukaj Buberg. Britt Else, jak
twierdzi wielu sąsiadów. Musimy przyjąć, że to ona.
– Może Marian jest na kursie tresury ze sobą. – Asle zaśmiał się cicho.
Cato zdjął ochraniacze z butów i powstrzymał się od komentarza.
– Poszukaj od razu nazwiska dozorcy! – zawołał za Tonym.
Randi podeszła do porzuconego kocyka. Kucnęła i przyjrzała się ubrankom dla lalki.
Sukieneczki miały kołnierzyki obszyte koronką, aplikacje, marszczenia i lamówki.
Wrócił Tony z laptopem.
– Britt Else Buberg, urodzona siódmego października w pięćdziesiątym pierwszym roku
– rzucił. – Obywatelka szwedzka, na rencie. Adres się zgadza. Krewni na razie mi się nie
pokazują, szefie, ale będę próbował dalej. Asle, jak się nazywa dozorca?
– William Pettersen.
Asle odwrócił się i ruszył w stronę klatki schodowej.
Rozdział 5
WŁĄCZYŁ MIGACZ I PRZYHAMOWAŁ PRZED ZJAZDEM NA SON. Asfalt na
szosie gdzieniegdzie popękał. Po lewej miał zboże, po prawej – niemal oślepiający
intensywną żółcią rzepak. Znowu dodał gazu. Dotarł do czerwonego domu z potężnym
kominem. Było lato, więc oczywiście komin nie dymił.
Przypomniał sobie dziewczynki i pożałował, że na nie nakrzyczał. To nie potworki ani
hipokrytki, jak wtedy myślał. Po prostu dzieci, które cale lato spędzają w asfaltowej
dżungli. Skręcił na stację benzynową tuż przed boczną drogą na kemping. Zatrzymał się
za starym golfem z plamami rdzy na pokrywie bagażnika, zszedł z motoru i zdjął kask.
Przesunął ręką po bezwłosej głowie. Dopiero teraz odczuł przygniatający upał. Rozsunął
nieco zamek błyskawiczny w ciasnym kombinezonie, który napiął mu się na brzuchu.
Przenośny odtwarzacz stereo dudnił rapem. Wieczorami placyk za stacją stawał się
ulubionym miejscem spotkań młodych na motorowerach i rowerach. Później ruszali na
plażę, żeby się upić. William Pettersen przyglądał się dwóm dziewczynom, które z
zamkniętymi oczami opierały się o niebieski kontener mieszkalny, jakby wieczorne słońce
mogło je opalić. Z kieszeni wyłowił portfel.
Przez okno budynku widział jakiegoś kolorowego, który podawał lody młodej kobiecie
w żółtej sukience.
Wszedł do środka. Pachniało tu frytkami i hamburgerami. Brzęczały muchy, obijające się
o szyby i bezskutecznie próbujące znaleźć drogę na zewnątrz. Pod sufitem drżało gorące
powietrze. Ustawił się w kolejce i czekał. Kiedy przyszła jego kolej, kupił kubek kawy,
pączek i loda.
Wyszedł, oparł się o motocykl, wsuwając tyłek na brzeg siodełka. W tej pozycji zjadł
pączek i wypił kawę. Zdjął opakowanie z loda, złożył papierek i poszedł do kosza na
śmieci.
Słońce prawie zaszło. Nic dziwnego, pojechał przecież do miasta koło dwunastej. Zaraz
wróci do swojej przyczepy. Niebo wypełniały chmury przypominające chromowane statki
powietrzne. Zanim słońce ostatecznie zniknęło za horyzontem, pokrywa chmur się
rozerwała i promienie błysnęły na pożegnanie.
Rozdział 6
EWALD HJERTNES POCZUŁ ZAPACH SŁONEJ WODY I PRZEGNIŁYCH
WODOROSTÓW. Był ubrany w niebieski dres z napisem „Rødvassa” na piersiach i
czapkę z daszkiem z reklamą farby. W kąciku ust trzymał papierosa. W prawej ręce
dzierżył podnośnik.
Z chłodnym wieczornym powiewem znad wody nadciągnęła wilgoć. Pachniało również
słodko koniczyną. Kemping znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szosy, nie
dochodził tu jednak szum samochodów. Ewald był z tego dumny. Gęsty las tłumił
dźwięki, poza tym korzystnie działało ukształtowanie terenu. Większość rodzin z dziećmi
szykowała się do snu. Niektóre maluchy płakały, piłki plażowe podskakiwały tu i tam,
ludzie boso pokonywali wyłożoną płaskimi kamieniami dróżkę między plażą a
prysznicami i toaletami. Wolno nadjeżdżał samochód. Pod jego kołami chrzęścił żwir. Za
kierownicą siedział przypominający Jezusa facet z gitarą, który mieszkał w namiociku na
skraju lasu. Ewald zszedł z drogi i kiwnął głową na powitanie.
Ruszył dalej ścieżką ku wodzie, cisnął w krzaki niedopałek papierosa, po czym przełożył
podnośnik do lewej ręki.
Przed domkami ludzie w letnich strojach oddawali się wieczornym rozrywkom. Stali i
siedzieli przy białych plastikowych stolikach z piwem i jedzeniem z grilla rozłożonym na
kolorowych obrusach. Pachniało smakowicie, Ewaldowi zaburczało w brzuchu. Opodal
odpoczywał zmęczony pies. Na huśtawce piszczały i pokrzykiwały dzieciaki. Matki
starały się im wytłumaczyć, że pora spać. Ewald wciąż nie przestawał myśleć o Williamie,
który nienawidził pisków i wrzasków. Może dozorcostwo nie było dla niego pracą
idealną? Powinien mieć dla siebie mały domek.
On, Ewald, całą zimę przeczekiwał w swoim mieszkaniu na Stovner. Liczyły się tylko
miesiące od maja do sierpnia spędzane na Rødvassie. Kiedy przyjeżdżał na pierwszy
rekonesans koło Wielkanocy, życie jakby zaczynało się na nowo. Z niezmiennie nabożną
czcią parkował swoją ładę przed wjazdem i wkładał klucz w wilgotną kłódkę wiszącą na
łańcuchu blokującym drogę. Na wiosnę wszystko wyglądało tak smutno. W domku
znajdował gniazda myszy w poduszkach i ślady małych ząbków na drewnianych
elementach. Spod śniegu wystawała pożółkła trawa upstrzona zgniłymi liśćmi. Śnieg i lód
pokrywały przyczepy często aż do połowy kwietnia. Na zimę zasłaniał okna płytami
wiórowymi i narzucał na przyczepy plandeki. W niektórych miejscach trawę niszczyły
wiosenne przymrozki. Zawsze na początku maja ją dosiewał. W innych miejscach ruszał z
kosą na zeschłe wiechcie. Goście zaczynali się zjeżdżać dopiero w czerwcu. Tych z
namiotami kierował na najbujniejszą trawę. Ze szczególną starannością dbał o teren wokół
tych przyczep, które miały umowy na wynajem długoterminowy – trzeba dbać o stałych
gości. Niektórzy z nich przyjeżdżali tu od trzydziestu lat. Lato było porą Ewalda. Zamykał
kemping w połowie sierpnia, porządnie zmęczony. Tylu rzeczy musiał przecież
dopilnować.
Uśmiechnął się do pulchnej kobiety. Była jednym z jego stałych gości. Zdejmowała
właśnie dwa wielkie żółte ręczniki kąpielowe rozwieszone do suszenia na plastikowym
krześle przed wejściem do namiotu.
Ewald pomachał jej ręką i schodził dalej między namiotami ku wodzie i przyczepom.
– Jak było w Moss?! – zawołała za nim.
– Właśnie wróciłem – odpowiedział. – Nie zastałem brata.
– Jezu! – wykrzyknęła na widok podnośnika. – Zamierza pan kogoś zabić?
– Przyczepa Pettersena się przechyliła – wyjaśnił. – A on w każdej chwili może
nadjechać. Wie pani, jak nie lubi nieporządku.
W tej chwili go zauważył. William Pettersen w skórzanym kombinezonie czekał na
końcu ścieżki, tam gdzie zaczynała się piaszczysta plaża.
UNNI LINDELL CZŁOWIEK MROKU † Ukochana córka, siostrzenica i wnuczka Hanne Elisabeth Wismer urodzona 3 stycznia 1956 roku Astrid Rolf Oluf Karin babcia W każdej chwili brak mi ciebie, lecz nie szkodzi, co mi dałaś, zachowałem aż do dziś1 . Uroczystość żałobna odbędzie się w kościele w Halden w piątek 29 września 1972 roku o godzinie 13.00.
Rozdział 1 Sobota, 21 lipca (9.47–10.01) Nad skrzynką hałasowały owady. Osy uwielbiały lepkość aksamitnych płatków petunii. Oderwała kilka obwisłych liści i dała im spłynąć swobodnie sześć pięter w dół. Na stoliku stały niebieska filiżanka z grubej ceramiki i miseczka. Przesunęła słoik z konfiturą truskawkową, nałożyła plasterek sera brie na rozkrojoną żytnią bułkę. Płyty z blachy falistej osłaniające balkon brzęknęły głucho. Rzuciła okiem na dom spokojnej starości w budynku naprzeciwko. Było cicho, nie tak jak co dzień, gdy w godzinach porannego szczytu silniki samochodów warczały na wolnym biegu, a tabuny dzieciaków – pod czujnym okiem matek stojących w oknach – wrzeszczały, wspinając się po drabinkach. Zanim wyniesie na balkon kawę, musi wyjąć ze skrzynki „Aftenposten”. Odkąd jej PESEL zdradzał, że bliżej jej do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki, niemal codziennie skrzynkę na listy wypełniały reklamy przekonujące, że należy się spieszyć ze stosowaniem witamin, kremów na noc, serum przeciw zmarszczkom, środków na nietrzymanie moczu. Były tam także broszury z ofertą podróży po świecie z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, jakby naprawdę byli jednym stadem. Siedź cicho, brzydulo – niemal słyszała skierowane do siebie głosy dziewcząt z ulotek. Wróciła do kuchni, założyła gumowe rękawiczki, chwyciła torbę ze śmieciami i wyszła na klatkę schodową. Uchylone drzwi za jej plecami poruszał lekki przeciąg. Czuła spokój. Wreszcie odsunie od siebie to wszystko, co boli. Wystarczyło, że przyszedł. Siedział na zielonej kanapie i patrzył na nią. Położył ciepłą dłoń na jej ramieniu i powiedział, że wszystko będzie inaczej. To coś strasznego, co się wydarzyło, zostanie na zawsze starte – jak kurz. – Teraz liczymy się my, od tej chwili jesteśmy tylko my – powiedział. Palcem w gumowej rękawiczce nacisnęła guzik windy. Czuła satysfakcję. Wczoraj odświeżyła w wybielaczu stary porcelanowy serwis, dzisiaj pora na mycie okien. Winda zbliżała się z szumem. W okienku niebieskich drzwi mignęła jej własna twarz. Dostrzegła głębokie bruzdy wokół ust. Nagle coś usłyszała. Gwizdanie. Zesztywniała, zamarła na sekundę, nim po raz drugi odruchowo nacisnęła guzik. W pamięci pojawił się nagle tekst piosenki. Mózg nie zdołał odnaleźć kontekstu. Ból… Nie chciała… Przenikliwe dźwięki mknęły przez piętra jak srebrna nitka. Ostra, zimna nić. Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi… Cofnęła rękę i upuściła torbę ze śmieciami. Torba pękła, jej zawartość rozsypała się po kamiennej podłodze. Poczuła odór zgniłych kwiatów, kawowych fusów i obierek z ziemniaków. Uniosła dłonie do twarzy. Krzyk zamarł jej w gardle.
(10.01) Sierżant Marian Dahle znalazła wolne miejsce na podziemnym parkingu domu meblowego. Wcześnie przyjechała. Jeszcze prawie nie było ludzi. Otworzyła schowek, wyjęła butelkę z wodą. Sprawdziła, czy w oknie jest szpara. Obiecała bokserce Birce leżącej na tylnym siedzeniu, że zaraz wróci. Wzięła wysłużoną skórzaną torebkę, wyszła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Idąc, pospiesznie brała kolejne łyki. Szczekanie psa zamkniętego w samochodzie towarzyszyło jej, gdy obracała językiem wodę w ustach, przełykała ją i zakręcała butelkę. Wzięła wózek. Ruszyła na poszukiwania wzdłuż regałów. Ikea budziła w niej odrazę. Nie znosiła zakupów w amerykańskim stylu i tłumów ludzi, ale to była jej ostatnia wolna sobota, a potrzebowała biureczka do swojego małego salonu. W poniedziałek wracała do pracy w wydziale zabójstw w komendzie stołecznej, gdzie była zatrudniona od blisko trzech miesięcy. Urlop spędziła w domu, ale chodziła z Birką na krótkie wędrówki po podmiejskich terenach wycieczkowych. W atmosferze miasta najbardziej podobało jej się to, że nigdy nie czuła się wyizolowana ani samotna. W lecie na Grünnerløkka, gdzie mieszkała, ulice tętniły życiem przez całą dobę, na chodniki przed kawiarniami wystawiano stoły i krzesła. Nie miała przyjaciół, tylko koleżanki i kolegów. Niepokoiła ją konieczność dotrzymywania umów albo prowadzenia intymnej rozmowy, wytrącały z równowagi niespodziewane zakłócenia rutyny. Trzy tygodnie temu czuła się wyczerpana. Tysiącem rzeczy: mordercami, idiotami, przepisami, dokumentami, raportami. Całym tym bezustannym przymusem i napięciem. Teraz jej ramiona znów się rozluźniły. Z pomocą pracownika załadowała na wózek blat narożnego biurka z jasnego drewna, stalowe nogi, dwa zestawy szuflad, krzesło obrotowe na kółkach i z wysokim oparciem, dwa zestawy półek na segregatory, paczkę przekładek i podkładkę na biurko z czarnej skóry. Skusiła się też na nowe legowisko dla Birki – psią miniaturową kanapę w kolorze lila i o kształcie przypominającym szezlong. Wyglądała śmiesznie i chyba o to właśnie chodziło. Pchała przeładowany i samowolnie zbaczający z kursu wózek przez cały market w kierunku kasy. Nagle zatrzymała się, jakby nogi wrosły jej w ziemię. Przed nią w odległości pięciu metrów stał Cato Isaksen. Odwrócony do niej plecami ściągał z półki meble ogrodowe z drewna i metalu. Marion poczuła gwałtowną chęć ucieczki. Na szczęście znalazła kryjówkę za półką z wyposażeniem kuchni. Nie chciała, by szef dostrzegł, jakie zrobił na niej wrażenie. Przyglądała mu się przez szparę między dwiema niebieskimi szklanymi półmiskami. Usiłował załadować płaskie paczki z meblami na wózek. Był z synem. Jasnowłosy chłopaczek podskakiwał dookoła wózka, uderzał w pojemniki z matami i doniczkami. Rozwiązane sznurowadło w jednym bucie tańczyło to z jednej, to z drugiej strony kostki. W tym otoczeniu Cato Isaksen wyglądał inaczej. Dotarło do niej teraz, że ma dwie twarze. W pracy emanowała z niego energia. Ładował nią innych. Kiedy mówił, wszyscy kierowali na niego wzrok. Miał potencjał intelektualny i seksualny, chociaż ten drugi Marian wolałaby nazwać żądzą życia.
Nieoczekiwanie cofnęła się do sytuacji sprzed urlopu. Zdawała sobie sprawę, że odczuwana przez nią konieczność prześcignięcia Cato brała się z jej poczucia niższej wartości. Krótko mówiąc, chodziło o lęk przed katastrofą, wyszkolenie bojowe i praktykę w zwalczaniu wrogów. Przypomniało jej się raptem, co napisał w opinii psycholog, który ją leczył po katastrofie: Ewentualnej formy terapii nie można opierać na elementach, które mogłyby przypominać pacjentce o destrukcyjnych stosunkach rodzinnych w przeszłości. Jest obdarzonym intuicją, wrażliwym i bystrym obserwatorem, przejrzy szybko każdą grę. Także własną. Marian miała wtedy szesnaście lat. Teraz popchnęła wózek w inną stronę. Zatrzymała się dopiero w dziale z meblami biurowymi, uderzona ostrym zapachem skóry, drewna i kartonów. Wejście do grupy Cato Isaksena było pouczające, podniecające i obfitowało w wyzwania, a ona miała dość sprowadzania świadków na rozprawy. Chciała pracować z ludźmi znajdującymi się na krawędzi, z ludźmi, którzy posunęli się za daleko. Była dobra w układaniu klocków taktycznych. Dorastała w poczuciu, że zawsze musi być czujna, że musi wyprzedzać to, co może się zdarzyć. Rozwinęła w sobie wzorzec negatywnego myślenia, zgodnie z nim konstruowała jak najbardziej destrukcyjne scenariusze. Dystans między mną a mordercami i morderczyniami, z którymi pracuję, wcale nie jest taki duży, pomyślała, przyciskając brzuch do wózka. Zostałam policjantką, żeby się nie posunąć za daleko. (10.03) Oddech zmienił rytm. W głowie jej szumiało. Ciągle migały obrazy z przeszłości. Torturowały ją: gorący pokój, leśna ścieżka, dźwięki w obcym domu, przemilczenie. Żółta gumowa rękawica lśniła w wąskim okienku windy, dzieląc obraz na pół, a tymczasem straszna melodyjka ciągnęła się dalej: My się go boimy, na palcach chodzimy, jak się zbudzi, to nas zje, jak się zbudzi, to nas zje. Jego tu, na jej klatce, nie mogło być. Odwróciła się i zrobiła dwa chwiejne kroki w stronę żelaznej poręczy. Wychyliła się najdalej, jak było można. Poręcz wiła się spiralą w dół. Piętro niżej na podeście błyszczała wiązka słonecznych promieni. Daleko w dole przesunęły się dłoń i owłosione przedramię, na moment w polu widzenia pojawiła się głowa nad szerokim karkiem. Podłoga w piwnicy na samym dnie była szara, twarda, betonowa. Jak wybudzona ze snu wzdrygnęła się na sygnał, że winda przyjechała na górę. Niewielkie okno z matową zbrojoną szybą znajdujące się w ścianie szczytowej było uchylone. Strumień letniego powietrza wlewał się przez nie razem z głosami ptaków siedzących na zewnętrznym parapecie. Dźwięki mieszały się ze sobą. Mury, kamienne schody i metal poręczy wzmacniały gwizdaną melodię. Nagle gwizdanie się urwało. Nowy ruch windy, która zaczęła zjeżdżać na dół, spowodował kolejny dreszcz. Uciekła do mieszkania, ale drzwi wejściowe zostawiła otwarte, żeby w każdej chwili móc się wydostać. W kuchni ściągnęła rękawice i rzuciła je na podłogę. Otworzyła lodówkę, wyjęła szklany dzbanek z wodą. Piła zachłannie. Zza uchylonego okna coraz głośniej brzmiało ptasie ćwierkanie. Strużki wody spłynęły kącikami ust na bluzkę. Z
materiału uniósł się delikatny zapach perfum. Przebijała się przez jedną zimę za drugą. Przez gonitwę myśli i samooskarżenia. Dwutorowość skradła jej życie. Gdyby tylko mogła cofnąć taśmę i zacząć od nowa… Nagle dostrzegła kartkę przyczepioną do drzwi lodówki magnesem w kształcie serduszka. „Pamiętaj, żeby zapomnieć” – brzmiał tekst. Przymknęła powieki. Krew dudniła w szyi. Otworzyła szeroko oczy i zaczęła sobie wydawać krótkie, precyzyjne polecenia. Jest zwyczajny letni poranek. Wyjdź z mieszkania! To nie on. Wyobraźnia steruje twoim życiem. Sprawia, że siedzisz tu na górze wieczór w wieczór z głową w chmurach. I myślisz. Wyszła na klatkę. Kucnęła, pozbierała śmieci do torby, zawiązała ją dokładnie. Cienie przypełzły po białych ścianach. Mroczne i jeszcze mroczniejsze, na zmianę. Nagle przeciąg zatrzasnął z hukiem drzwi do mieszkania. A potem zapadła cisza. Cisza o podwójnym dnie, cisza zamknięta w dźwięku, który właśnie opuścił miejsce zbrodni. (11.55) Ściany się zatrzęsły. Lili Rudek poczuła w małej kabinie ostry, przenikliwy zapach moczu. Obróciła się, uklękła na klapie sedesu i szybko zerknęła przez brudne okienko pod sufitem. Przed domkiem recepcji stał na wolnym biegu samochód kempingowy. Mieszkała kątem przy umywalni i prysznicach. Był to budyneczek z pomalowanych na brązowo desek stojący na skraju pola kempingowego, tam gdzie zaczyna się las. Miał podpórki z kamieni. Przy brzegach kamiennych płyt przed drzwiami rosło zielsko, wśród niego charakterystyczne liście babki. Rząd domków ciągnął się w dół aż do plaży. Było ich dziesięć. Do jej obowiązków należało sprzątanie wszystkich. Dziś w nocy znowu obudziło ją gwizdanie. Przeczucie ściskało żołądek jak obręcz. Przez trzy ostatnie dni spędzała przerwę obiadową w damskiej toalecie. Pierwszej nocy, kiedy odkryła cień, była pogrążona w komponowaniu stroju marzeń. Projektowała właśnie czerwoną sukienkę, która pasowałaby do czerwonych butów. Wydawało się jej, że spała i że teraz się budzi. Nie wiedziała na pewno. Na krawędzi snu i jawy dostrzegła nagle oczy. Wpatrywały się w nią zza osłony przykrywającej wywietrznik pod sufitem. Po obcej twarzy przesuwał się podłużny cień. Przypominał lamele w okiennicach. W ścianie śpiewały rury. Panele ścienne w marmurkowy wzorek tu i ówdzie popękały. Napiła się z trzymanej w ręce butelki z napojem gazowanym i przyłożyła usta do opalonego przedramienia, na którym w zimnym świetle żarówki było widać jasne włoski. Motocyklista rozmawiał z nowo przybyłymi przez okno samochodu. Nagi do pasa Ewald Hjertnes wyszedł z domku przy wjeździe, gdzie popijał wystygłą kawę i palił papierosy. Musiał wskazać gościom wolne miejsce. Przeczesywał palcami siwe włosy. Samochód kempingowy będzie miał problem z wjechaniem między przyczepy i namioty, pomyślała. Są tak stłoczone.
Bolały ją kolana. Obok niej przeszedł brodacz z gitarą. Szybko się schyliła. Toalety męskie przylegały do damskich. Brodacz mieszkał w namiocie pod lasem. Wieczorami siadywał przy wejściu do namiotu i cicho śpiewał. Na szyi nosił krzyż i był zupełnie samotny. Poniedziałek 23 lipca (8.31) Inspektor Cato Isaksen szedł do garażu. Niezbyt zręcznie, posługując się jedną ręką, dopinał koszulę. Osiedle Frydendal w Asker było skąpane w słońcu. Pobocza przy rzędzie garaży zarosły. Białe margerytki, czerwona koniczyna i zielona trawa biły się o miejsce. Przez trzy tygodnie jego nieobecności wszystko wybujało. Dziś pierwszy dzień pracy po urlopie. Szeregowce na jego uliczce wciąż świeciły pustkami. Bente z dwoma starszymi synami została jeszcze w letnim domku, toteż on mógł z czystym sumieniem wziąć się do pracy. Świetnie spędzili czas tego lata, grillowali, popijali białe wino nad wodą, a Bente wymyślała niesamowite sałatki – z orzechami, figami i świeżymi ziołami. Cato wyjechał z osiedla i skierował się na E18. Opuścił nieco szybę, na twarzy poczuł powiew świeżego powietrza. Przyjrzał się sobie w lusterku wstecznym, ziewnął, przetarł dłonią oczy. Był opalony i wypoczęty, ale powinien się ogolić. Po pracy wstąpi do Maxbo i kupi impregnowane deski. Zajmie się tarasem przed domem. Wymieni te elementy, które przegniły, i zrobi płotek. Zbije też skrzynki na kwiaty i ustawi je wzdłuż brzegu. Posadzi w nich petunie czerwone i lila. Bente się ucieszy. Kupił w Ikei nowe meble ogrodowe, bardziej nowoczesne. Te na wpół spróchniałe, które Bente każdej wiosny skrobała i malowała na kolor leśnych dzwonków, wyrzuci. Sprowadził się z powrotem do Bente i synów, Garda i Vetlego, po skoku w bok z Sigrid. To Sigrid urodziła mu Georga, trzeciego – teraz siedmioletniego – syna. Wczoraj odwiózł go do matki. Raptem poczuł, że cieszy się na spotkanie z kolegami. Ze wszystkimi z wyjątkiem Marian Dahle. Tylko o niej pomyślał, a już ścisnęło go w dołku. Została zatrudniona na wiosnę, kiedy on był na krótkim zwolnieniu. Jej płaska twarz i czarne włosy stanęły mu przed oczami. Adoptowano ją z Korei, była zamknięta w sobie, marudna. Przyszła z prewencji, pracowała przedtem w biurze do spraw świadków. Zabolało go lekko w lewej skroni. Ingeborg Myklebust, szefowa wydziału, była przed urlopem niezwykle ustępliwa w kwestii przyprowadzania przez Dahle do pracy psa. Podczas sprawy o morderstwo w Høvik, późną wiosną, okazało się, że dziewczyna jest zdolna, niemniej pies stanowił symbol tego, jakie sobie rości pretensje, myślał, stając na czerwonym świetle. Asle Tengs, najstarszy w zespole, był latem w Paryżu. Z Rogerem Høibakkiem rozmawiał wczoraj przez telefon. Randi Johansen przysłała mu pocztówkę z Kopenhagi, była z mężem i córeczką na wycieczce w Tivoli. Od Tony’ego Hansena nie miał znaku życia. Czuł się trochę nieswojo na myśl o ponownym spotkaniu z technikiem kryminalistyki Ellen Grue. Przez szparę w oknie samochodu wpadało ciepłe powietrze. Wrzucił lewy kierunkowskaz i przejechał przez skomplikowany węzeł komunikacyjny przy dworcu centralnym. Jeszcze raz rzucił okiem w lusterko wsteczne.
– Pięćdziesiąt lat i pozbawiony wszelkich iluzji – mruknął, a po chwili wybuchnął radosnym śmiechem. Ellen jest niesamowicie zdolna i przy tym śliczna. Ciemne włosy, czerwone usta… Minęło wprawdzie kilka lat, odkąd byli w bliższej relacji, wciąż jednak nie mógł się pozbyć napięcia, gdy przebywał z nią w jednym pomieszczeniu. Wyszła za mąż za dużo starszego od niej zamożnego adwokata. Teraz zaszła w ciążę. Właściwie czuł z tego powodu ulgę. Nie powinien się zniżać do myślenia o niej. Dojeżdżał do budynku komendy. Poranne słońce odbijało się w szklanych taflach fasady. Na trawnikach przy wejściu rosły gęste krzaki róż. Poczuł się nagle podekscytowany, ale zaraz przyszło mu na myśl, że czekają na niego metrowe stosy dokumentów i raportów. Gromadziły się po zaledwie jedno- lub dwudniowej nieobecności. Teraz miały jeszcze nadejść nowe dyrektywy. Kiedy zjeżdżał do garażu, czuł się znowu jak chłopiec na początku roku szkolnego. Skręcił na swoje miejsce do parkowania, wyłączył silnik i wysiadł. Samochód szefowej wydziału stał obok. Dziwne, jak obce wydaje się wszystko, gdy człowieka przez chwilę nie było. Cato miał szczerą nadzieję, że nie będzie musiał zacząć pracy od kolejnej kłótni o tego potwora z piekła rodem, czyli Marian Dahle. (8.57) Stała w windzie i wydawało się jej, że spada. Minęły dwa dni, odkąd usłyszała gwizdanie. Przedramieniem przyciskała do tułowia dwa kolorowe plecione chodniczki. W jednej ręce trzymała torbę z proszkiem do prania, w drugiej – klucze do pralni w piwnicy. Chodniczki nie były właściwie brudne, ale ostatnio wytrzepała z nich mnóstwo piachu i kurzu. Całą niedzielę spędziła w domu: drzwi wejściowe i na balkon starannie zamknęła. Myślała o nich obu i o tym wszystkim. Przyjrzała się sobie w lustrze. Czuła się pozbawiona kręgosłupa, odarta z ciała, czuła się tak, jakby jej twarz zamieniono na inną. Wzdrygnęła się, gdy winda stanęła. Pchnęła drzwi plecami i zamarła na moment, nasłuchując. Kalibrowała dźwięki. W piwnicy bloku było cicho jak w grobie. Zwykle dzieciaki w różnym wieku biegały tam i z powrotem po schodach – dla zabicia czasu albo czekając na powrót rodziców z pracy. Natomiast teraz panowała kompletna cisza. Macała w poszukiwaniu kontaktu, znalazła go i przycisnęła łokciem. Wypełnione kurzem piwniczne powietrze drażniło jej nozdrza. Dwie żarówki zamontowane w suficie oblały światłem pomalowane na biało szorstkie ściany i zakurzoną szarą podłogę. Pod jedną ze ścian stały dwie puste puszki po farbie. Z tą melodią to przypadek. Tak się przyzwyczaiła do mroku i bólu, że kiedy wreszcie znów poczuła radość, nie umiała się odprężyć. Tyle już zim minęło. Utraciła lwią część życia. Tyle lat zniknęło tak nieodwołalnie jak kamień rzucony w wysoką trawę na łące. Teraz wszystko będzie dobrze. A jednak strach niczym tren wlókł się za nią, gdy szła korytarzem w głąb piwnicy. Z trudem trafiła kluczem w dziurkę. Wreszcie się udało. W środku rozluźniła mięśnie i pozwoliła, by chodniczki upadły na pomalowaną betonową podłogę. Wsunęła klucz do kieszeni fartucha. Promienie wpadające przez piwniczne okienko oświetlały wirujące cząsteczki kurzu. Pralki
rozwierały pyski jak wielkie drapieżniki. Przez otwarty wywietrznik dochodził warkot silnika ruszającego samochodu. Postawiła torbę z proszkiem na laminowanym blacie, podniosła rękę i palcami musnęła zielony wisiorek, który miała na szyi. Przez okienko dostrzegła skrawek błękitnego nieba. Wpatrując się w ten błękit, poczuła bezgraniczną pustkę. Raptem ogarnęło ją wrażenie déjà vu, fragmentaryczne, zimne. Było tak nieznośne, że mózg je odrzucił. W powietrzu unosił się słodkawy zapach środków piorących. Dziś rano umyła lustro w łazience, bo kiedy się czesała, zauważyła, że jego powierzchnię pokrywają kropeczki pasty do zębów. Jej twarz była przez to jakby usiana białymi gwiazdkami. Zauważyła też, że jest ładna. Bała się pustki odnalezionej w jasnym świetle, bo w mroku mimo wszystko miała poczucie bezpieczeństwa. Zwykłe przyzwyczajenie. Gdy jaskółki pojawiały się w lecie, a na jesieni odlatywały, wiedziała, że nic się nie zmieniło. Że maszynerii czasu nigdy nie zabraknie prądu. Teraz jednak wszystko się zmieniło. Teraz jej życie będzie inne. Wepchnęła chodniczki do dwóch pralek: po jednym do każdej. Zamknęła bębny i przyniosła pudełko z proszkiem. Sypnęła po porcji do każdej pralki. Nacisnęła guziki „start”. Jedną pralkę klepnęła w szaroniebieską metalową obudowę i postawiła na niej proszek. Pod sufitem w samym rogu odkryła kolonię pająków. Przyniosła miotłę na długim trzonku i właśnie miała zerwać cienką pajęczą sieć, gdy przyszło jej na myśl, że coś się nie zgadza. W ułamku sekundy poczuła, że jej strach budzi nie odległość wspomnienia, lecz jego bliskość. Po prostu wiedziała. Jakiś ruch, jakiś dźwięk – przy drzwiach, w tle odgłosów pracy pralek. (9.03–9.05) Ciemnobrązowa pręgowana bokserka zastygła w oczekiwaniu na końcu korytarza, kiedy z windy wyszedł Cato Isaksen. Zatrzymał się gwałtownie i posłał jej wrogie spojrzenie. Suka stała na szeroko rozstawionych łapach i patrzyła na niego spode łba. Kiedy go rozpoznała, mało nie pękła z radości. Zaniosła się głośnym, wysokim szczekiem i pognała szczęśliwa w jego kierunku, merdając zamaszyście ogonem w lewo i w prawo. Parskając z zadowolenia, zaczęła się ocierać o jego kolana. Cato próbował ją stanowczo odsunąć. Zaklął zirytowany. – Witaj, Cato! Jak wakacje? Ingeborg Myklebust stanęła w drzwiach archiwum. W jednej ręce trzymała tekturową teczkę, w drugiej – komórkę. W białym topie i białych długich spodniach wręcz jaśniała. Nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt trzy lata. – Wszystko po staremu, jak widzę. – Cato demonstracyjnie odepchnął nogą merdającego psa. – Dziękuję, dobrze – skwitował krótko. – Twoje też?
– Siedziałam tu cały lipiec, przecież wiesz. Dopiero w grudniu lecę na Malediwy. A przy okazji… Mój wielki narożny gabinet będzie wolny. Chciałam poczekać z decyzją do twojego powrotu. – powachlowała się z uśmiechem teczką. – Słyszałeś? Przenoszę się piętro wyżej. Nie wiem, jak to zrobimy. Chcesz go wziąć? Czy może będzie lepiej ulokować tam kilka osób? Zdecyduj sam, Cato. Tam słońce świeci z każdej strony, o tej porze roku jest nawet trochę za gorąco. Ale są markizy. Te czerwone zasłony chciałam wziąć ze sobą. Ciebie chyba i tak nie interesują? – Zasłony… Nie… – Chyba dobrze wypocząłeś, Cato. Opaliłeś się na brąz i wyglądasz naprawdę świetnie. Jak gwiazdor filmowy. – Rzeczywiście, jak gwiazdor. – roześmiał się. Pies usadowił się tuż przy jego nodze i oparł mu łeb o udo. – Dzięki, ale… Komórka w dłoni szefowej wydziału zabrzęczała. Podniosła ją do ucha. – Kierownik wydziału zabójstw Myklebust, słucham. Cato skinął jej głową i ruszył dalej korytarzem. Birka wstała, wyprostowała grzbiet i pobiegła truchtem za nim. Drogę zastąpiła mu nagle Marian Dahle, idąca niespiesznie z rękami w kieszeniach spodni. – Wróciłeś. Ma trzydzieści dwa lata, a wygląda na osiemnaście, pomyślał. Trzy tygodnie nieobecności niczego nie zmieniły. Wiedział, że wzięła urlop w tym samym czasie co on. Nie chciało mu się pytać, gdzie była, czy wyjechała, czy spędziła czas w mieście. – Hm, widzę, że ty też – odparł zdawkowo. Czytał gdzieś, że kiedy dwie osoby nawiązują kontakt, mięśnie twarzy jednej z nich natychmiast reagują na uśmiech lub grymas niezadowolenia na twarzy drugiej i go powtarzają. Nie miał wątpliwości, że to prawda. – Psisko też, jak widać, w niezłej formie. – Oczywiście. – uśmiechnęła się przelotnie. – Wygląda na to, że się za tobą stęskniła. Opaliłeś się. – Mieliśmy słońce. – Aha. – Dużo raportów do przejrzenia? – Naturalnie. – No to trzeba się od razu wziąć do roboty. Marian, wiesz, co mam ci do powiedzenia. – Jasne, Isaksen, wiem, co masz mi do powiedzenia. Że Birce nie wolno tu przebywać, że to nie jest zoo.
– Przed urlopem dostałaś ultimatum. Myślałem, że zrozumiałaś. Po tych wszystkich przepychankach… – Proszę, nie zaczynaj od razu po powrocie. Nie chcę, żebyśmy to bez końca wałkowali. Wszystko się ułoży, spokojnie. Wiesz, zwalnia się gabinet Ingeborg Myklebust. Rozmawiałyśmy o tym z Randi i chętnie się tam razem zainstalujemy. Wtedy Birka będzie mogła… Cato się wyprostował. – Gabinet Myklebustowej przejmuję ja – rzucił krótko. – Ale Cato… Birka nie będzie ci wtedy przeszkadzała. Poza tym… – Kundel ma zniknąć. Cato skinął głową przechodzącej sekretarce. Widok Marian Dahle przyprawiał go o ćmiący ból w klatce piersiowej. Jakby oboje stali się ofiarami złego czaru. Już zdążyła sprawić, że poczuł się jak potwór. (9.05) Zapętlony strach tkwił w piersi jak pocisk. Pralki nie pracowały w takt. Dwa różne brzęczenia jakby dwa koniki polne. Murowane ściany tłumiły dźwięki. Jego cień stopniowo rósł w drzwiach i ciemniał nad progiem. Nagle się zmaterializował, wypełnił cały otwór. Poczuła na sobie jego spojrzenie. Odruchowo odrzuciła miotłę, która ze stukiem upadła na podłogę. Wszystko było tak samo i zarazem inaczej. Wiedziała, dlaczego przyszedł, ale nie pojmowała, jak się dowiedział. Chwyciła pudełko z proszkiem i zasłoniła nim klatkę piersiową. Podszedł do niej. Silnymi pchnięciami kierował ją ku ścianie. Sięgnął po pudełko. Bez oporu pozwoliła je sobie zabrać – po prostu wyprostowała palce i rozluźniła chwyt. Szurnął nim po podłodze. Przeskoczyło nad progiem i wypadło na korytarz. Odruchowo podniosła ręce – jak bokser, który chce się zasłonić przed ciosem. Kłąb pary z prania uniósł się do okienka i zasłonił widok. Z ust wyrwał się jej krótki nieartykułowany dźwięk – żalu, lęku, wściekłości i wyczerpania. Proszek rozsypał się po podłodze jak piasek. To się nie wydarzy, uświadomiła sobie; mogę po prostu przejść koło niego i wjechać na górę do swoich skrzynek na balkonie. Mogę mu powiedzieć, że zadośćuczynię za każdą sekundę tego koszmaru, że ja tego nie chciałam. Stracony czas, bezsenne noce, przypływy i odpływy, wszystko to się skończy. Absolutnie wszystko. Ja też chcę, żeby to przedstawienie dobiegło końca, niech kurtyna opadnie i podniesie się na nowo. Scena ma być wtedy pusta. Przysunął twarz do jej twarzy i otworzył usta. Wargi miał gładkie, mięsiste. Poczuła metaliczny zapach płynący z jego ust.
– Nie myśl, że cię ugryzę – syknął. – Wiem wszystko o kąsaniu. Ślad zębów jest jak odciski palców. Rozpoznaję zapach twoich perfum. – pot perlił mu się na czole, spływał po szyi, tworzył mokre kręgi pod pachami. – Powiedziano mi o twoim gościu. Wiesz, ktoś go widział. Ostatnio miałem cię na oku, zauważyłem, że siedzisz na ławce przed sklepem razem z nią. Jak gdyby nigdy nic… A ona, ta stara prukwa… Mogę ci obiecać, że będzie następna. Cholera, pomyślałem sobie. Jasna cholera, pomyślałem. Rozumiesz?! Miał szorstką skórę. Dostrzegła narośl na policzku i rozkrzyczała się aż do bólu gardła. Wszystko nagle zniknęło: ściany, sufit, podłoga. Zamknęła oczy. Zacisnęła powieki, aż przed oczami zaczęły jej wirować czarne i czerwone płatki. Potrząsnął nią z całej siły, zdmuchnął jej włosy z czoła. – Otwieraj oczy! – ryknął. – Masz mi wszystko o nim opowiedzieć. (9.06–9.09) Gorący zaduch niewietrzonego pokoju był jak mur. Dziecięcy rysunek przyklejony nad biurkiem odstawał od ściany, bo taśma klejąca puściła od upału. „Dla taty Policjanta od Georga”, głosiły krzywe litery na niebieskim samochodzie. Cato Isaksen wypuścił powietrze zgromadzone w płucach i rozluźnił mięśnie. Na blacie leżały trzy wielkie sterty papierów i dokumentów. Zdjęcie Bente i starszych synów pokryła cienka warstwa kurzu. Zatrzasnął z hukiem drzwi. Ruszył do okna i otworzył je szeroko, odsunąwszy na bok brązowe zasłony. Intensywnie zielone liście klonów oklapły w nieruchomym powietrzu. Kiedy się odwrócił, zauważył papiery piętrzące się również na krześle. Sierżant Roger Høibakk uchylił drzwi i wszedł z uśmiechem do środka. Zasłony poruszyły się od przeciągu. – Halo, szefie! Miło cię widzieć. Musiałeś mieć romantyczny urlop, przynajmniej tak wyglądasz. Nieogolony i opalony. Dobrze było? – Cześć, Roger. Owszem, dobrze. Ty też nie najgorzej się prezentujesz. – Dzięki, dobrze mi się żyje. Najlepsze, że upał chyba rozleniwił morderców. Zabójstwem bezdomnego nad rzeką Aker zajmuje się drugi zespół. – No i dobrze, bo całe dnie stracę na przekopywanie się przez te raporty. – U mnie leżało drugie tyle. Napijemy się kawy? – I owszem. – Cato podszedł do biurka, otworzył górną szufladę i wyciągnął taśmę klejącą. – Ale ty ją przyniesiesz. Ja tymczasem upchnę gdzieś te cholerne dokumenty… I przymocuję rysunek syna, bo zaraz spadnie. – Uśmiechnął się lekko i pogładził po brodzie. – Nie ma sprawy. Parę bułek też wezmę.
(9.09) Słyszała jego głos tuż przy uchu. Parsknął i jeszcze raz uderzył ją pięściami po łopatkach. – Masz mi wszystko powiedzieć! – ryknął. Cofnęła się gwałtownie. Złapał ją za ramiona i mocno ścisnął. Próbowała się wyrwać, ale w końcu znalazła się w głębi pomieszczenia. Pod plecami wyczuła brzeg laminowanego blatu. Ból fizyczny przeważył nad psychicznym, który odczuwała na dźwięk jego przepełnionego nienawiścią głosu. Bombardował ją rozkazami. Nagle w piwnicznym korytarzu tuż przy otwartych drzwiach zabrzmiał głośny dziecięcy śmiech. Dwa przenikliwe dziecinne głosiki rozcięły ciszę. – Niech Barbie mieszka w piwnicy – odezwał się jeden. – Tu, na dole, nie jest bezpiecznie. Niech na niby będzie w mieście. A to na niby będzie duża ulica. Wpatrywała się w drzwi. Utkwiła wzrok w futrynie. Widziała cienie obu dziewczynek przesuwające się nad progiem. – O, pudełko! – podjął drugi głos. – Po proszku. Wygląda jak auto. Bierzemy? To będzie na niby samochód Barbie. Mamy się nie bawić w piwnicy, ale jak nikt nie widzi… Ale jak nikogo tu nie ma, to… Tylko tu jest tak trochę… paskudnie. Puścił ją i podszedł do drzwi. Dwie główki wsunęły się do środka. – Tu ktoś jest – pisnęła dziewczynka. – Uciekamy! Leć, Elianne! To jakiś facet! – Poczekaj! – Odwrócił się do niej. – Nie wywiniesz mi się. Dowiem się wszystkiego. Wyszedł z pomieszczenia i zniknął. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Czuła, że jej głowa zamieniła się w bęben. Huczało w niej od myśli. W oczach zapiekły łzy. Pralki pracowały teraz z głośnym warkotem. Czekała. W rozsypanym na podłodze proszku widniały ślady stóp. Podeszła ostrożnie do drzwi i cicho je uchyliła. Wyjrzała na korytarz. Zgasił światło. Powoli narastała w niej pewność. Nagle pojawiło się wspomnienie: Kiedy miała dwanaście lat, usunięto jej migdałki. Leżała w szpitalnym łóżku prawie naga, tylko w nocnej koszuli z jasnoniebieskiej fizeliny. Pomieszczenie było pełne aparatury. Świadomość, że lekarze i pielęgniarki będą się jej przyglądali, kiedy zaśnie, wywołała w niej gwałtowny strach. Dzień później, mimo bólu szyi, zeszła boso do recepcji. Zobaczyła tam w gablocie wypchanego ptaka. Poczuła głęboki smutek na widok tego stworzenia o zakurzonych skrzydłach i matowych piórach. Szklana szyba dzieliła ptaka od pomieszczenia. Był martwy, choć wyglądał jak żywy. Nigdy nie zapomniała tego uczucia, że ją oszukano. Otworzyła drzwi szerzej. Na próbę postąpiła kilka kroków na korytarz. Włożyła rękę do kieszeni fartucha i wyczuła zimny metal klucza. Chwilę później biegła po schodach. Nie mogła jechać windą. Nie powinien zobaczyć, gdzie mieszka, na którym piętrze. Szybko opadła z sił. Wspinała się mozolnie piętro za piętrem, próbując odnaleźć swój sposób
myślenia i koncentracji. Objęła poręcz z całej siły. Poczuła, że pali ją skóra na ramionach. Stała kilka minut, ciężko dysząc. Ruszyła dalej. W jednym z mieszkań najwidoczniej były otwarte drzwi. Dobiegały stamtąd płacz dziecka i głos spikera czytającego w radiu wiadomości. Oparła czoło o poręcz i spojrzała w dół. Ktoś otworzył jeszcze inne drzwi. Gdzieś na obrzeżach pola widzenia, na samym dole coś zamigotało – jak powietrze nad rozgrzanym asfaltem. Odległość zmniejszyła się o połowę. Wszystko wróciło: złość, żal, drażliwość, samotność, nienawiść, bezsilność i odraza. I ten przemożny strach pętający ją mroźną siecią. (9.11) Roger Høibakk wrócił z tacą, na której zgromadził bułki, dwa talerze, filiżanki i metalowy termos z kawą. – Chcesz salami czy ser? A może wolisz szynkę? Cato zaburczało w żołądku. – Salami – zdecydował i wziął talerz. – Zapomniałeś o serwetkach. Przeciągnął palcem po zakurzonym brzegu biurka. – Są w kieszeni. Roger wyciągnął plik białych kwadracików i rozsypał je na blacie, postawił filiżanki, nalał do nich kawę. Przyciągnął krzesło do biurka. – Częstuj się! Cato wziął bułkę i rzucił okiem na pierwszy dokument ze stosu. Dyrekcja Policji, napisano, nie może dłużej wspierać finansowo analiz śladów biologicznych. Poczuł ból w skroni. – Słyszałeś już tę bzdurę, że Marian i Randi chcą zająć gabinet po Myklebustowej? Ledwie zdążyłem przejść dziesięć metrów korytarzem, jak Marian zaczęła mnie naciskać. Co z nią jest? – Słyszałem, że Myklebustowa skacze piętro wyżej. – Roger wykrzywił się w uśmiechu. – Dlaczego kobiety zawsze kupą ruszają do walki? Ty tego nie wiesz? Taki stary wyjadacz z doświadczeniem małżeńskim, rozwodowym, rodzicielskim? – Spojrzał na Cato prowokująco i ugryzł kawałek bułki. Z pełnymi ustami dorzucił: – Nie przeszkadza ci, szefie, że powiem, co myślę? – Wal! Cato przełknął kęs bułki i popił kawą. Do pokoju wdzierały się hałas ulicy i silny zapach spalin. – Poddaj się, Cato, zwiń sztandary. Nowy sezon, nowe możliwości.
– Zwiń sztandary! Co za wyrażenie! – Mam na myśli… w stosunku do Marian… – Naprawdę nie mam zamiaru poświęcać jej wiele czasu – rzucił Cato zrezygnowany. – Mogę ci to obiecać. To bomba hormonalna. Rozwala zespół. Dla nas najważniejsze, żebyśmy my, reszta, działali razem. Marian może psuć swoje. Niech siedzi u siebie, a pies ma zniknąć. – Psuć swoje? Jak to rozumiesz? – Nie umie się powstrzymać od pyskowania. Ledwie wyszedłem z windy, a ona już zmarnowała mi dzień. Kapujesz? Kilka tygodni temu przyszła z biura do spraw świadków. Robota w prewencji to zupełnie co innego. Tutaj się pracuje na serio. – Ona to przecież wie, Cato. Jest tu prawie trzy miesiące. Przecież w czerwcu znakomicie się sprawdziła, kiedy rozwiązała tę sprawę ze starą z Høvik. – Rozwiązała! To ja ją rozwiązałem! Cato trzymał w dłoni talerz. Strzepnął okruszki z ramienia i wstał. – Oboje to zrobiliście, razem. Reszta nas też się dołożyła – dodał Roger. Nachylił się nad biurkiem i dolał kawy. – À propos kobiet… – Zawiesił głos i zdjął z uda kawałek ogórka. – Lepiej siadaj. Mam ci coś do powiedzenia. Cato opadł na krzesło. Miał przeczucie, że nie spodoba mu się to, co usłyszy od Rogera. Wskazywał na to sposób, w jaki tamten pocierał plamkę po ogórku, która została na spodniach. – Jest coś, czego ci nie powiedzieliśmy. – Jacy my? Ty i Marian? – Nie, ja i Ellen. Cato oparł łokcie o blat biurka. Spojrzał na drzewo za oknem i wyobraził sobie twarz technika kryminalistyki Ellen Grue. Wspomniał jej oddech przy swoim uchu. – Co jest z tobą i Ellen? Roger uśmiechnął się przelotnie. – No. – Cato popędził Rogera, bo poczuł lekkie ukłucie w okolicach serca. – Jest coś między tobą a Ellen? Roger spoważniał. – Przecież jest w ciąży. – Wiem. I? – Ellen przeprowadzi się do mnie. Zegar na wieży kościoła po drugiej stronie ulicy zaczął wybijać godzinę. Cato przesunął zdjęcie Bente z synami.
– Do tej twojej zapyziałej dziury? Niech to licho! Dlaczego? – Nie takiej znowu dziury. Poza tym jej były ma na wszystko tytuł wyłącznej własności, więc ona nie dostanie ani grosza. Biorę przykład z ciebie, Cato. Przecież to znasz, nie? – Jej były? Kogo masz na myśli? Adwokat został byłym? To chyba nie twoje dziecko? – Moje. Cato pchnął talerz po blacie. Zegar umilkł. – Do diabła, Roger… czy wyście… tak za moimi plecami? – Tak, wiem, szefie – odparł, uśmiechając się lekko. – Oczywiście, że robiliśmy to za twoimi plecami. Cato próbował się pozbierać. Trzeba się zmobilizować. Najpierw Marian, teraz to. Czy ludzie muszą mu się narzucać ze swoim życiem prywatnym? Zakłócenia, drobiazgi… a on ma się wznieść ponad nie. Przecież jest szefem zespołu śledczego, nie przedszkolanką! – Nie mogę sobie ciebie wyobrazić w roli ojca – skwitował. – To sobie nie wyobrażaj. Roger odchylił się na oparcie krzesła, uśmiechnął się przelotnie i założył ręce na kark. – Jak będzie dziewczynka, odziedziczymy masę ubranek po małej Randi. Ale nie będzie – dodał. – Skąd wiesz? Robiliście USG? – Nie. Chcę mieć syna. Ellen ma termin na dwunastego grudnia. Cato łyknął jeszcze kawy. Była letnia. Usłyszał zatrzymujący się samochód. Silnik pracował przez chwilę na wolnych obrotach, a potem kierowca najwyraźniej dodał gazu i włączył się w uliczny ruch. (11.46) Mężczyzna w czarnym skórzanym kombinezonie przerzucił nogę nad siodełkiem motocykla i założył kask. Lili siadła w kucki i otoczyła kolana rękami jak liną. Musi wytrzymać. Niedługo dostanie wypłatę. Kupi sobie nowe ubrania. Poza spódnicą, koszulkami, parą długich spodni i sukienką w drobne kwiatki miała kalosze i sandały, adidasy, płaszcz od deszczu, bieliznę, staromodny kostium kąpielowy, ciepłą kurtkę. I tyle. No, jeszcze wełniane rajstopy, dobre na wieczorne chłody. Właściwie to palec boży, że dostała robotę na tym kempingu. Przez pierwsze tygodnie było tak fajnie. Sprzedawała w kiosku, sprzątała domki i toalety. Nie musiała zginać karku w upale na polu z truskawkami, jak przez pierwsze dwa lata w Norwegii. Potem wszystko się odmieniło. Dziś w nocy wstała, podeszła do okienka, uchyliła pomarańczową zasłonkę i wyjrzała na
dwór. Las po drugiej stronie szosy wydawał się grozić i szykować do natarcia. Dostrzegła stojącą niedaleko sarnę i pomyślała, że może to ona ją obudziła. Sarna powoli się odwróciła i wkrótce zniknęła w lesie. Lili skrzyżowała ręce na piersiach obronnym gestem. Omijała wzrokiem wywietrznik, kiedy kładła się znowu do łóżka i podciągała kołdrę aż pod brodę. W końcu zasnęła. Obudziła się z poczuciem, że powinna sobie z czegoś zdać sprawę. Jakieś gniewne głosy sprawiły, że ponownie wyjrzała przez okno. Trzech chłopców przebiegło obok domku w drodze na plażę. Jednemu z nich włosy sterczały pionowo jak młoda trawa. Jakaś dziewczynka, na oko dziesięciolatka, niosła na głowie wielkiego nadmuchiwanego krokodyla i wydawała odstraszające ryki. Ukryta za zasłonką Lili odprowadziła wzrokiem zielonego krokodyla. Dzisiaj mijał równo miesiąc, odkąd skończyła dziewiętnaście lat. Julie i Shira, szesnastolatki paradujące w obcisłych biodrówkach i przykrótkich topach, ciągnęły ją nad wodę, namawiały na opalanie. Każdej z zatrudnionych przysługiwały w ciągu dnia tylko dwie półgodzinne przerwy. Dziewczyny nie wiedziały, że Lili zamyka się wtedy w damskiej toalecie i chowa pod ścianą. Nie wiedziały, że się boi. Motocyklista przycisnął rączkę sprzęgła i wolno wyjechał z kempingu. Chmura pyłu przesunęła się w bok nad przydrożny rów porośnięty fioletowymi kwiatami, nad którymi brzęczały owady. Lili niedawno uratowała tam żabkę. Podniosła ją z drogi i wrzuciła w wysoką trawę, nieco zżółkłą z powodu suszy. Ktoś ją obserwował. Od dzieciństwa znała to brudne odczucie. Jej brat pracował na budowie w Oslo. Nie mogła do niego zadzwonić. Co by zrobił? Podniosła rękę do ust i ugryzła się z całej siły, do krwi. Cienka strużka spłynęła po knykciach między palce. (20.47) Owady nad skrzynką. Petunie z lepką mazią wokół kwiatów. Brzęczące osy. Ptaki na wielkim dębie. Kamienne obrzeże trawnika. Zadzwoniła do niego natychmiast. Powiedziała, co się wydarzyło i że się boi. Wytłumaczył jej, że tu, gdzie jest, nie może nic zrobić. Przecież ona to wie. Nie może zapomnieć o garnku z wodą na kuchni. Musi coś zjeść. Za chwilę wrzuci do gorącej wody gotowe danie – strogonow z ryżem. Na balkonie piętro niżej zaszurały raptem krzesła i rozległ się przenikliwy głos Alanis Morisette śpiewającej And I’am here to remind you, all the mess you left when you went away. To tyle, gdy chodzi o ciszę, pomyślała, wstając, by spojrzeć przez balustradę. Wybetonowane podwórko otaczał metalowy płot pomalowany na zielono. Na brzegach symetrycznie rozmieszczono latarnie, obok drabinek dla dzieci zamontowanych koło sklepu stały podniszczone ławki. Nad autostradą, którą można było dostrzec w przesmyku między blokiem C i D, wisiało tylko kilka grubych białych chmur.
Całe popołudnie przeleżała na kanapie. Nie odważyła się zejść do pralni, posprzątać tego bałaganu, powiesić wypranych chodników. Nie poszła też do domu starców, choć obiecała. Znowu usiadła, dolała sobie wina. Wpatrywała się w krwistoczerwone kwiaty w skrzynce. W życiu potrafił się przydarzyć niejeden szalony, szczęśliwy traf. Niejeden kontekst tak absurdalny, jakby za konkretnymi wydarzeniami kryło się zupełnie coś innego. Jakby jakaś siła wyższa naprawdę kierowała tą maskaradą, a ona była marionetką, której sznurkami ktoś porusza. To, co się zdarzyło, było po prostu zbiegiem złych okoliczności, zawirowaniem w chronologii. Niepokój zagnał ją znowu do mieszkania. Weszła do łazienki, wbiła wzrok w lustro upstrzone ciemnymi plamami. Widziała swoją twarz odbitą w jego lodowej powierzchni. Podciągnęła rękawy mechatej bluzki, popatrzyła na czerwone ślady na ramionach. Wzięła mydło i trzymała je w dłoniach jak gładki kamyk znaleziony na plaży. Wróciła na balkon. Parking między blokami był prawie pusty. Z góry wyglądał jak głęboka czworokątna dziura. Siadła i obracała w palcach ozdobę z zielonego szkła, którą miała na szyi. Otworzyła leżącą na stoliku paczkę papierosów. Wyjęła jednego i zapaliła go plastikową zapalniczką. Przez balustradę widziała trawnik, skoszony i podlany, Słodki zapach intensywnej zieleni docierał aż na górę. Koło pierwszej przyjechał na motorze dozorca. Odgłosy kosiarki odbijały się od ścian bloków, wciskały do mieszkania. Elianne z przyjaciółką, dziewczynki, które rano przyszły do pralni, zbierały kocyki i lalki Barbie, kończąc zabawę. Jeszcze jeden kieliszek czerwonego wina… Wypiła dwa duże łyki. Strzepnęła popiół z papierosa i pociągnęła kolejny łyk, czując, jak lęk z niej spływa. Zasłona z pokoju wydostała się przez drzwi balkonowe i powiewała jak czerwona flaga ostrzegawcza. Wstała, wepchnęła zasłonę do środka i zamknęła drzwi. Musi potem zamknąć jeszcze okno w kuchni, żeby nie było przeciągu. Z dołu dobiegały dziecięce głosy, zarazem słabe i donośne. Ból w żołądku narastał. Oczy znowu napełniły się łzami. Jakiś odruch kazał jej chwycić długopis i zapisać jego nazwisko na czystej kartce leżącej na drugim krześle. Z kartki zrobiła samolocik, wstała i rzuciła go w powietrze. Leciał chwilę bez celu, uniósł się w górę z prądem wieczornego powiewu, wreszcie opadł u stóp dziewczynek. Elianne podniosła go i spojrzała w chmury. Studiowała swoje niedawno polakierowane paznokcie u stóp. Co za absurd: zajmować się czymś takim, zwłaszcza że powoli w jej myślach formowała się pewność. Lęk odczuwała jako gorąco. Przygotowała się, nie chciała, by jej ciało po śmierci wyglądało na niezadbane. Z sosny przy parkingu uniosło się, trzepocząc skrzydłami, stado ptaków. Okrążyły drzewo kilka razy, pofrunęły najpierw w lewo, a potem w prawo zbitą gromadą. Na koniec odleciały gdzieś w bok i zniknęły z pola widzenia w jasnych chmurach na wieczornym niebie. Zachodzące słońce zalśniło jak błyskawica w otwierającym się oknie w bloku naprzeciwko. Kątem oka dostrzegła, że klamka się poruszyła. Gwałtownie zerwała się z krzesła, stuknąwszy kolanami o rant stołu.
Rozdział 2 ZACHODZĄCE SŁOŃCE PRZENIKAŁO PRZEZ LIŚCIE, tworząc na wybujałej trawie żółte plamy. Cato Isaksen w zniszczonych dżinsach i nagi do pasa klęczał na drewnianym tarasie z tyłu swojego mieszkania w szeregowcu. Podniósł się, odgonił ręką muchę. Wciąż był wściekły na Marian i Rogera. Że też nie mogli być trochę bardziej profesjonalni. Pierwszy dzień po urlopie i jeden wielki bajzel. Przez otwarte drzwi na taras widział stertę zabranych z pracy dokumentów, które chciał przejrzeć. Leżały na stole w części jadalnej i wołały o uwagę. Nowe impregnowane deski piętrzyły się starannie ułożone pod płotem. Zerwie jeszcze jedną starą i na dzisiaj wystarczy. Musi zmienić priorytety, bo inaczej wszystko stanie się nie do zniesienia. Łyknął kawy z ceramicznego kubka i poczuł specyficzny zapach zbutwiałego drewna. I dymu. Ktoś w pobliżu palił ogrodowe śmieci. Na grządce pod oknem salonu sterczały jasnobrązowe kolczaste łodygi wyschniętych róż Bente. Zeschłe liście, opadłe ubiegłej jesieni, zaległy ochronnym pasem wzdłuż muru. Obrazu zaniedbania dopełniały rozsiane po murawie koniczyny i babki. Na niebieskim stole ogrodowym obok zjedzonej do połowy gotowej kanapki z bagietki, którą kupił w drodze do domu, stała butelka ciepłej już wody mineralnej. Odstawił kubek z kawą i ponownie kucnął. Od pracy w niewygodnej pozycji bolały plecy. Przyszło mu nagle na myśl, że pod takim tarasem łatwo by było zakopać zwłoki. Pochylił się i wyciągnął dwucalowy gwóźdź. Gdyby skrzynki na kwiaty wokół tarasu zrobił wysokie na metr, mógłby w połowie wysokości zamontować w nich dno i nasypać do nich ziemi. Rośliny miałyby wtedy świetne warunki rozwoju. Powiedział niedawno Georgowi, że może już czas zlikwidować jego piaskownicę, bo niemal całkiem zarosła. Georg chodził do szkoły i odwiedzał ich tylko co drugi weekend. Mieszkał w mieście z Sigrid, swoim ojczymem Hamzą i nową siostrzyczką. – Kurczę, że też Roger zrobił Ellen dziecko! – powiedział nagle na głos, odrzuciwszy młotek. W następnej chwili pomyślał, że to dobrze. I tak nie będzie już miał do czynienia z Ellen, nie w ten sposób. Z Sigrid też nie. Wystarczy. Teraz zostanie z Bente. Dokładnie wiedział, kiedy zaszła w nim zmiana. Gdy Bente, którą zostawił, zaczęła wracać do siebie. Kiedy jej smutna twarz na nowo wypiękniała. Pewnego dnia powiedziała: – Wiem, że sobie poradzę. Przeżyję. I ja, i chłopcy. A potem się uśmiechnęła. Stali właśnie tu, gdzie on teraz klęczał. I wszystko było takie swojskie: stuk piłki odbijanej od szczytowej ściany domu przez dzieci sąsiadów, szum szosy, kolor nieba, głosy z radia… Odezwała się zostawiona na stole w domu komórka. Wstał, podszedł do drzwi na taras, odsunął firanki i spojrzał na zegar. Minęła dziewiąta.
– Koniec urlopu, szefie. – Roger Høibakk mówił szybko, w podnieceniu. – Z szóstego piętra bloku na Stovner wypadła kobieta, niejaka Britt Else Buberg, lat pięćdziesiąt siedem. Cato przeszedł boso do kuchni. – Ale to chyba nie jest sprawa dla nas. – Przyciskając komórkę policzkiem do ramienia, odkręcił kran i opłukał ręce. – Wygląda na wypadek albo samobójstwo. Robię remont tarasu. Zamknął kolanem drzwiczki dolnej szafki. Przesunął wzrokiem po pustych osłonkach na doniczki stojących na parapecie. Dostrzegł kątem oka kota sąsiadów balansującego na płocie. – Ktoś ją popchnął, jest świadek, który to widział. Zarejestrowano zgłoszenie o 21.03. Kiedy tylko wypadła. Zarządzono pełną gotowość. Jedziemy tam natychmiast. Z oparcia kuchennego krzesła chwycił w biegu biały T-shirt. – Dobra, już jadę, tylko się przebiorę. Adres? – Stovner Centrum szesnaście. Miń Tøyen, jedź Østre Akersvei w kierunku Stovner, aż zobaczysz centrum handlowe. Będziesz na miejscu. Gdy wysiadał z nieoznakowanego radiowozu, poczuł powiew chłodnego wieczornego powietrza. Obok parkowały inne wozy policyjne. Okazałe bloki zasłaniały niebo. Szyby w oknach jednego z nich odbijały żółtopomarańczowy blask zachodzącego słońca. Przy taśmie ogradzającej miejsce, w którym leżały zwłoki, zebrała się grupka ludzi. Biało- czerwoną taśmę rozpięto między palikami wbitymi w trawnik. Ludzie stali na balkonach, przyglądając się policjantom i martwej kobiecie na ziemi. Cato szybko przeszedł przez parking ku gromadce ciekawskich. Pięć metrów od trupa dostrzegł zwinięty watowany kocyk, żółte plastikowe wiaderko i kupkę ubranek dla lalki. Obok porwanej gazety leżał papierowy samolocik. Technik kryminalistyki Ellen Grue w jednorazowym kombinezonie z fizeliny kucnęła przy zwłokach. Podniosła wzrok, kiedy nadchodził. Letnie słońce zabarwiło jej skórę miodowym poblaskiem, usta lśniły naturalną czerwienią. Poczuł, że ściska go w gardle. Kiwnął głową jej i dwóm technikom. Kobieta leżała nienaturalnie skręcona. Była ubrana w welurowy dres w kolorze czerwonego wina: bluzę i korsarki. Cato zwrócił uwagę, że stopy miała zadbane, z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Jedno ramię, zgięte, zostało przygniecione ciałem. Ciemne, lekko wijące się włosy przykrywały częściowo twarz. Rozchylone mocno usta wyglądały jak czarna dziura. Krew zabarwiła spory krąg trawy wokół głowy kobiety. Oczy były szeroko otwarte. – Wygląda na to, że ma jakieś ślady na ramionach – odezwała się Ellen Grue. – Tylko trochę odsunęłam bluzę z jednej strony. Popatrz! – Aha, widzę. – Nogi mi drętwieją w takiej pozycji. – Ellen wstała. – Asle i Roger są na klatce. Nie
sądzę, żeby dostali się do mieszkania. Chyba nie mogą złapać dozorcy. – Tak, wiem. Rozmawiałem po drodze z Aslem. Sprawdza tam z kimś jeszcze sytuację. Cato rzucił przelotnie okiem na brzuch Ellen. Pod kombinezonem wyraźnie rysowało się zaokrąglenie. – Upadku z szóstego piętra nie można przeżyć – powiedziała, wskazując na balkon. – Tam, skrzynki z czerwonymi kwiatami. Cato nałożył na buty niebieskie plastikowe ochraniacze. Mignęła mu przed oczami taka scenka: Ellen przyciąga Rogera do siebie i splata ręce na jego karku. – Szóste piętro to całkiem wysoko – skwitował sucho i skierował wzrok na martwą kobietę. – A tak przy okazji… z ust denatki czuć było alkohol. – Zmęczona Ellen potarła dłonią twarz. – Potrzebujemy jeszcze godziny. Potem pojadę z nią na medycynę sądową. Rozdział 3 WILLIAM PETTERSEN PRAWIE POŁOŻYŁ SIĘ NA MOTOCYKLU. Yamaha w krótkim czasie zawoziła go tam, dokąd sobie zażyczył. Była jak wściekła osa, siedziało się na niej jak na beczce prochu. Uwielbiał dźwięk podwójnego wydechu. Im bardziej rosła prędkość, tym mocniejszy był nacisk wiatru na ciało. Pettersen dodał gazu, przemknął jak strzała koło kilku samochodów i ustawił się za szarym audi. Czuł, że brzuch rozpycha czarny skórzany kombinezon. Oponka zrobiła się za duża, na jesieni weźmie się do odchudzania. Zredukuje liczbę puszek z piwem. Ale jeszcze nie teraz, nie latem. Przed południem wyjechał z kempingu do miasta. Skosił trawnik między blokami, podlał grządki kwiatów, zamiótł osiedlowe uliczki, pozbierał puste butelki, torebki po chipsach i wyciśnięte tubki koło ławki przy sklepie. Potem usunął zielsko przy drabinkach i stwierdził, że mur przed sklepem Rimi znowu pokryły napisy zrobione sprayem. Cholerne szczeniaki! Pomógł też starszemu panu wymienić bezpieczniki i przeprał swoje hawajskie koszule. Wyschły już i zwinięte leżały w jednej z toreb bagażowych. Tak więc załatwił masę roboty. Kiedy wróci na Rødvassę, otworzy sobie puszkę z piwem, wyjmie bloczek z zapisami wyników gry w kości i będzie obserwował, jak wysokie fale zmywają akwarelkowy krajobraz. Od lat trzymał przyczepę kempingową w Son. Bywał tam od dziecka. Nigdy nie wyjeżdżał na wakacje w inne miejsca. Wystarczały mu krótkie wypady na Rødvassę i z powrotem. Dzięki temu nie korzystał z usług zastępców. Praca dozorcy była dla niego o wiele bardziej stylem życia niż zajęciem zarobkowym. Nie podobała mu się myśl, że obcy będą się pętali po jego klatkach schodowych, kosili jego trawniki, podlewali jego róże,
zamiatali jego uliczki i zmieniali jego żarówki. Skorzystał z usług zastępcy tylko jeden jedyny raz, kiedy dostał ostrego zapalenia wyrostka i karetka zabrała go do szpitala. Było to zimą, więc należało odśnieżać i posypywać piaskiem chodniki. Po powrocie kilka dni zajęło mu przestawienie maszynerii na właściwe tory. Czasem ogarniała go bezsilna rozpacz – te trzy bloki były sensem jego istnienia. Czy takie zaangażowanie nie budzi litości? Uczynienie z tego stylu życia, lekceważenie skarg niezadowolonych mieszkańców, danie wszystkim do zrozumienia, że mimo wszystko on tu decyduje, było wyzwaniem. Teraz ludzie wspominali o nowych balustradach. Nie do wiary! Stare nie były dla nich dość dobre? Metal i szkło, mówili. Jego zdaniem dizajnerska bzdura. Nie mógł znieść myśli o rusztowaniach i robotnikach, o trwających miesiącami bałaganie i hałasie. Ludziom się w głowach poprzewracało, nawet na Stovner. Marzył mu się niekiedy własny ogród. Letni domek. To była tylko niezobowiązująca myśl. Jednak taki ogród latem mogły wypełniać polne kwiaty i dzika trawa. Nie wymagały dużo zachodu. Z ludźmi było go więcej. Puszczali za głośno muzykę albo nanosili piasku do klatki. Niektórzy nie sprzątali po swoich psach. Raz ugryzł go cocker spaniel. Z kolei dziś ten mały szpanerski kundel z piątego piętra wykopał trzy byliny sprzed klatki A. Nie tylko wyciągnął je z ziemi i chwycił w pysk, lecz także targał nimi na wszystkie strony, otrząsając z nich ziemię. Później te dziewczynki z szóstego i siódmego nie chciały przesunąć koca, na którym się bawiły, kiedy kosił trawnik. Czuł, że ma ochotę przetrzepać im skórę. W końcu wściekły skosił trawę wokół koca. Na koniec postawił zraszacz na grządce z różami i uzupełnił korę w miejscu, w którym zaczynał się spadek w stronę piwnicy. Wreszcie zostało mu tylko wsiąść na motor i odjechać. Rozdział 4 BOSA KOBIETA PO TRZYDZIESTCE z drżącym pieskiem, którego trzymała na biodrze, przywołała Cato gestem dłoni. – To sąsiadka z piętra nade mną! – zawołała, targając czarną jak węgiel czuprynę z fioletowym paskiem nad uchem. – Britt Else Buberg. Musiała spaść z balkonu – ciągnęła drżącym głosem, wskazując palcem balkon i przyciskając psa. – Tego na szóstym piętrze. – Tak, wiemy. – Cato wyciągnął z kieszeni bloczek. – Może pani ją widziała albo rozmawiała z nią dzisiaj? – Nie, dziś nie. Od kilku dni jej nie widziałam. Zwykle awanturowała się, kiedy puszczałam muzykę. Mówiła, że za głośno, i takie tam… I że mój pies szczeka na balkonie. Byłam z nim właśnie na spacerze. – Może mi pani o niej coś powiedzieć? Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie wiem dużo. Myślę, że była dość samotna. Napalona na pranie – dodała. Asle Tengs przecinał trawnik, przeczesując szybko ręką siwe włosy. Cato pospiesznie skinął głową kobiecie z psem i ruszył na spotkanie kolegi. – Kto powiedział, że została popchnięta? – Kobieta z bloku naprzeciwko. Mówi, że widziała, jak jakiś mężczyzna prawie wyrzucił ją przez balustradę. Patrol z psem jest w terenie, szuka mężczyzny w czapce i ciemnym swetrze. Buberg mieszkała na szóstym piętrze, w mieszkaniu, które wskazała świadek – powiedział Asle. – Rozpoczęliśmy przepytywanie ludzi. Dwa samochody krążą w pobliżu, ich załogi też szukają. Cato odwrócił się i poprosił dwóch mniej więcej piętnastoletnich chłopaków stojących tuż za nimi z rowerami, żeby się cofnęli. Nieoznakowanym radiowozem przyjechała Randi Johansen z Tonym Hansenem i zaparkowała przednimi kołami na trawniku. – Nie weszliśmy jeszcze do jej mieszkania – poinformował Asle, patrząc w ich stronę. Cato irytował kolczyk w uchu Tony’ego. Półgłosem zapytał Randi, gdzie jest Marian. Randi zebrała jasne włosy w koński ogon. – Na kursie tresury. – Na czym? – Na kursie tresury z Birką. Wyłączyła komórkę. To jest aż we Fredrikstad. – Tony – powiedział Cato – skocz do radiowozu i poszukaj Buberg. Britt Else, jak twierdzi wielu sąsiadów. Musimy przyjąć, że to ona. – Może Marian jest na kursie tresury ze sobą. – Asle zaśmiał się cicho. Cato zdjął ochraniacze z butów i powstrzymał się od komentarza. – Poszukaj od razu nazwiska dozorcy! – zawołał za Tonym. Randi podeszła do porzuconego kocyka. Kucnęła i przyjrzała się ubrankom dla lalki. Sukieneczki miały kołnierzyki obszyte koronką, aplikacje, marszczenia i lamówki. Wrócił Tony z laptopem. – Britt Else Buberg, urodzona siódmego października w pięćdziesiątym pierwszym roku – rzucił. – Obywatelka szwedzka, na rencie. Adres się zgadza. Krewni na razie mi się nie pokazują, szefie, ale będę próbował dalej. Asle, jak się nazywa dozorca? – William Pettersen. Asle odwrócił się i ruszył w stronę klatki schodowej. Rozdział 5
WŁĄCZYŁ MIGACZ I PRZYHAMOWAŁ PRZED ZJAZDEM NA SON. Asfalt na szosie gdzieniegdzie popękał. Po lewej miał zboże, po prawej – niemal oślepiający intensywną żółcią rzepak. Znowu dodał gazu. Dotarł do czerwonego domu z potężnym kominem. Było lato, więc oczywiście komin nie dymił. Przypomniał sobie dziewczynki i pożałował, że na nie nakrzyczał. To nie potworki ani hipokrytki, jak wtedy myślał. Po prostu dzieci, które cale lato spędzają w asfaltowej dżungli. Skręcił na stację benzynową tuż przed boczną drogą na kemping. Zatrzymał się za starym golfem z plamami rdzy na pokrywie bagażnika, zszedł z motoru i zdjął kask. Przesunął ręką po bezwłosej głowie. Dopiero teraz odczuł przygniatający upał. Rozsunął nieco zamek błyskawiczny w ciasnym kombinezonie, który napiął mu się na brzuchu. Przenośny odtwarzacz stereo dudnił rapem. Wieczorami placyk za stacją stawał się ulubionym miejscem spotkań młodych na motorowerach i rowerach. Później ruszali na plażę, żeby się upić. William Pettersen przyglądał się dwóm dziewczynom, które z zamkniętymi oczami opierały się o niebieski kontener mieszkalny, jakby wieczorne słońce mogło je opalić. Z kieszeni wyłowił portfel. Przez okno budynku widział jakiegoś kolorowego, który podawał lody młodej kobiecie w żółtej sukience. Wszedł do środka. Pachniało tu frytkami i hamburgerami. Brzęczały muchy, obijające się o szyby i bezskutecznie próbujące znaleźć drogę na zewnątrz. Pod sufitem drżało gorące powietrze. Ustawił się w kolejce i czekał. Kiedy przyszła jego kolej, kupił kubek kawy, pączek i loda. Wyszedł, oparł się o motocykl, wsuwając tyłek na brzeg siodełka. W tej pozycji zjadł pączek i wypił kawę. Zdjął opakowanie z loda, złożył papierek i poszedł do kosza na śmieci. Słońce prawie zaszło. Nic dziwnego, pojechał przecież do miasta koło dwunastej. Zaraz wróci do swojej przyczepy. Niebo wypełniały chmury przypominające chromowane statki powietrzne. Zanim słońce ostatecznie zniknęło za horyzontem, pokrywa chmur się rozerwała i promienie błysnęły na pożegnanie. Rozdział 6 EWALD HJERTNES POCZUŁ ZAPACH SŁONEJ WODY I PRZEGNIŁYCH WODOROSTÓW. Był ubrany w niebieski dres z napisem „Rødvassa” na piersiach i czapkę z daszkiem z reklamą farby. W kąciku ust trzymał papierosa. W prawej ręce dzierżył podnośnik. Z chłodnym wieczornym powiewem znad wody nadciągnęła wilgoć. Pachniało również słodko koniczyną. Kemping znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szosy, nie dochodził tu jednak szum samochodów. Ewald był z tego dumny. Gęsty las tłumił dźwięki, poza tym korzystnie działało ukształtowanie terenu. Większość rodzin z dziećmi
szykowała się do snu. Niektóre maluchy płakały, piłki plażowe podskakiwały tu i tam, ludzie boso pokonywali wyłożoną płaskimi kamieniami dróżkę między plażą a prysznicami i toaletami. Wolno nadjeżdżał samochód. Pod jego kołami chrzęścił żwir. Za kierownicą siedział przypominający Jezusa facet z gitarą, który mieszkał w namiociku na skraju lasu. Ewald zszedł z drogi i kiwnął głową na powitanie. Ruszył dalej ścieżką ku wodzie, cisnął w krzaki niedopałek papierosa, po czym przełożył podnośnik do lewej ręki. Przed domkami ludzie w letnich strojach oddawali się wieczornym rozrywkom. Stali i siedzieli przy białych plastikowych stolikach z piwem i jedzeniem z grilla rozłożonym na kolorowych obrusach. Pachniało smakowicie, Ewaldowi zaburczało w brzuchu. Opodal odpoczywał zmęczony pies. Na huśtawce piszczały i pokrzykiwały dzieciaki. Matki starały się im wytłumaczyć, że pora spać. Ewald wciąż nie przestawał myśleć o Williamie, który nienawidził pisków i wrzasków. Może dozorcostwo nie było dla niego pracą idealną? Powinien mieć dla siebie mały domek. On, Ewald, całą zimę przeczekiwał w swoim mieszkaniu na Stovner. Liczyły się tylko miesiące od maja do sierpnia spędzane na Rødvassie. Kiedy przyjeżdżał na pierwszy rekonesans koło Wielkanocy, życie jakby zaczynało się na nowo. Z niezmiennie nabożną czcią parkował swoją ładę przed wjazdem i wkładał klucz w wilgotną kłódkę wiszącą na łańcuchu blokującym drogę. Na wiosnę wszystko wyglądało tak smutno. W domku znajdował gniazda myszy w poduszkach i ślady małych ząbków na drewnianych elementach. Spod śniegu wystawała pożółkła trawa upstrzona zgniłymi liśćmi. Śnieg i lód pokrywały przyczepy często aż do połowy kwietnia. Na zimę zasłaniał okna płytami wiórowymi i narzucał na przyczepy plandeki. W niektórych miejscach trawę niszczyły wiosenne przymrozki. Zawsze na początku maja ją dosiewał. W innych miejscach ruszał z kosą na zeschłe wiechcie. Goście zaczynali się zjeżdżać dopiero w czerwcu. Tych z namiotami kierował na najbujniejszą trawę. Ze szczególną starannością dbał o teren wokół tych przyczep, które miały umowy na wynajem długoterminowy – trzeba dbać o stałych gości. Niektórzy z nich przyjeżdżali tu od trzydziestu lat. Lato było porą Ewalda. Zamykał kemping w połowie sierpnia, porządnie zmęczony. Tylu rzeczy musiał przecież dopilnować. Uśmiechnął się do pulchnej kobiety. Była jednym z jego stałych gości. Zdejmowała właśnie dwa wielkie żółte ręczniki kąpielowe rozwieszone do suszenia na plastikowym krześle przed wejściem do namiotu. Ewald pomachał jej ręką i schodził dalej między namiotami ku wodzie i przyczepom. – Jak było w Moss?! – zawołała za nim. – Właśnie wróciłem – odpowiedział. – Nie zastałem brata. – Jezu! – wykrzyknęła na widok podnośnika. – Zamierza pan kogoś zabić? – Przyczepa Pettersena się przechyliła – wyjaśnił. – A on w każdej chwili może nadjechać. Wie pani, jak nie lubi nieporządku. W tej chwili go zauważył. William Pettersen w skórzanym kombinezonie czekał na końcu ścieżki, tam gdzie zaczynała się piaszczysta plaża.