uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 755 908
  • Obserwuję765
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 027 150

Val McDermid - Odplata

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Val McDermid - Odplata.pdf

uzavrano EBooki V Val McDermid
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 167 osób, 119 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 369 stron)

Val McDermid Odpłata

Panu Davidowi - za przypomnienie mi, jaka to frajda, za wydobycie ze mnie nowych pomysłów i okazaną wiarę. Nemezys chroma, lecz na wzór innych bogów kolosalną ma postawę i zanim prawicą zdąży miecz z pochwy wydobyć, olbrzymie lewe jej ramię z siłą ujmuje ofiarę. Niewidzialne to ramię - niemniej wije się ofiara w twardym jego uścisku. George Eliot, Sceny z życia duchownych Rozdział 1 Ucieczki miały w sobie coś z magii. Tajemnica polegała na umiejętności odwrócenia uwagi. Niektóre dochodziły do skutku poprzez wytworzenie iluzji będącej efektem drobiazgowego pla- nowania, inne wymagały wielkiego pokazu siły, odwagi i giętkości - zarówno intelektualnej, jak i fizycznej, jeszcze inne zaś stanowiły mieszankę tych dwóch żywiołów. Bez względu jednak na metodę element odwrócenia uwagi zawsze odgrywał kluczową rolę. A gdy chodziło o sztukę odwracania uwagi, nikt nie mógł się z nim rów- nać. Najlepiej wprowadzało się kogoś w błąd, gdy patrzący na- wet nie zdawał sobie sprawy z tego, co jest grane. Aby tego doko- nać, należało wtopić działania dywersyjne w spektrum normalności. W niektórych miejscach było to trudniejsze niż w innych. Weźmy biuro, gdzie wszystko chodzi jak w zegarku. Ciężko by- łoby zakamuflować i zainscenizować coś odpowiedniego, ponie- waż wszystko, co odbiegałoby od normy, natychmiast rzucałoby się w oczy. Ale w więzieniu miało się do czynienia z tyloma nie- przewidywalnymi zmiennymi - z osobnikami o wybuchowym temperamencie, ze złożonymi strukturami władzy, banalnymi sprzeczkami, które w każdej chwili mogły przerodzić się w po-

tężną awanturę, z długo tłumionymi frustracjami, które mogły zna- leźć ujście tak nagle, jak nagle pęka dojrzały pryszcz. Tu zdarzyć się mogło prawie wszystko i prawie zawsze, kto więc byłby w sta- nie stwierdzić, czy to, co akurat się stało, było wynikiem kalkula- cji, czy po prostu jedna z setek drobnych, codziennych spraw wymknęła się spod kontroli? Samo istnienie tych zmiennych sprawiało, że ludzie czuli się niepewnie. Ale nie on. Jemu każda zmiana w scenariuszu dostarczała nowych szans, nowych okazji do zanalizowania sytuacji aż do momentu, gdy natrafi na idealną kom- binację okoliczności i aktorów. Zastanawiał się, czy tego nie sfingować. Czy nie zapłacić paru facetom za to, żeby urządzili sobie małą bójkę w skrzydle więzienia. Ale plan miał za wiele wad. Po pierwsze, im więcej osób wiedziałoby o jego zamiarach, tym większe ryzyko zdrady. Po drugie, większość więźniów trafiła za kraty właśnie dlatego, że ich poprzednie próby udawania czegoś zakończyły się klapą i roz- czarowaniem. Tak więc chyba lepiej nie powierzać im ról, w któ- rych mieliby wypaść przekonująco. Poza tym nigdy nie można było wykluczyć zwyczajnej głupoty. Zatem odgrywanie przedsta- wienia odpadało. Piękno więzienia polega jednak na tym, że nigdy nie bra- kuje sznurków, za które można pociągnąć. Faceci zamknięci za murami zakładu karnego zawsze padali ofiarą lęku przed tym, co dzieje się na zewnątrz. Mieli kochanki, żony, dzieci i rodziców, którzy byli podatni na przemoc lub pokusę. Albo tylko na ich groźbę. Obserwował więc i czekał, zbierając dane i analizując je, zastanawiając się, które możliwości dają największe szanse powo- dzenia. Na szczęście nie musiał polegać wyłącznie na własnych spostrzeżeniach, system wsparcia zza murów dostarczał bowiem informacji, które zapychały większość luk w jego wiedzy. I tak w naprawdę niedługim czasie udało mu się znaleźć idealne punkty nacisku. Teraz był gotowy. Dziś wieczorem wykona swój ruch. Ju- trzejszą noc prześpi w szerokim, wygodnym łóżku na poduszkach

z pierzem. Doskonałe zakończenie doskonałego wieczoru. Krwisty stek ze stertą pieczarek smażonych z czosnkiem i szwajcarskie placki ziemniaczane, a do tego idealnie pasująca butelka clareta, który na pewno zyskał przez te dwanaście lat. Talerz chrupkich bath oliverów i stiltona Long Clawson, żeby zatrzeć wspomnienie po paskudztwie, które w więzieniu uchodziło za ser. Później długa gorąca kąpiel, kieliszek koniaku i kubańska cohiba. Zamierzał roz- koszować się każdym odcieniem w spektrum pięciu zmysłów. Przez tę wizję przedarła się ostra kakofonia podniesionych głosów, zwykły spór o piłkę nożną, który przetaczał się hałaśliwie w tę i z powrotem między celami na piętrze. Klawisz ryknął, uciszając więźniów, i harmider nieco ze- lżał. Przerwy między wyzwiskami wypełniał szum radia gdzieś w oddali i przyszło mu na myśl, że uwolnienie się od tych dźwięków będzie nawet lepsze od steku, alkoholu i cygara. O tym jednym nigdy nie wspominano, gdy mówiło się, jak okropnie musi być w więzieniu. Zwracano uwagę na niewygody, na brak wolności, na lęk przed innymi osadzonymi, na utratę oso- bistego komfortu - ale nawet obdarzeni największą wyobraźnią nie zająknęli się słówkiem o koszmarze, jakim jest utrata ciszy. Jutro ten koszmar się skończy. Jutro będzie mógł być tak ci- cho lub tak głośno, jak będzie chciał. Nawet jeśli wkoło będzie ha- łas, to będzie jego hałas. Będą też inne odgłosy. Takie, na które czekał z utęsknie- niem. Takie, które lubił sobie wyobrażać, gdy potrzebował bodźca, by wytrwać. Takie, o których śnił, jeszcze zanim zaczął obmyślać drogę ucieczki. Krzyki, łkania, urywane błagania o zmiłowanie, które nigdy nie nadejdzie. Ścieżka dźwiękowa aktu zemsty. Jacko Vance, zabójca siedemnastu nastolatek, człowiek, który zamordował funkcjonariusza policji na służbie i wygrał ple- biscyt na najseksowniejszego mężczyznę w brytyjskiej telewizji, nie mógł się już tego doczekać. Rozdział 2 Zwalisty facet postawił na stole dwie szklanice wypełnione po brzegi miedzianym piwem.

- Piddle in the Hole - oznajmił, sadzając potężne cielsko na stołku, który natychmiast zniknął pod jego grubymi udami. Doktor Tony Hill uniósł brwi. - To wyzwanie? Mam naszczać do dziury? Czy może coś takiego uchodzi w Worcesterze za dowcip? Detektyw sierżant Alvin Ambrose uniósł kufel do toastu. - Ani jedno, ani drugie. Browar znajduje się we wsi, która nazywa się Wyre Piddle, więc mają prawo do takiej nazwy. Tony pociągnął solidny łyk i popatrzył z uwagą na szkla- nicę. - Kapuję - stwierdził. - Całkiem niezłe piwo. Zapadła pełna uznania cisza, którą przerwał Ambrose: - Ta twoja Carol Jordan strasznie wkurwiła mojego szefa. Nawet po tych wszystkich latach Tony’emu wciąż trudno było zachować pokerową minę, ilekroć ktoś wspominał o Carol Jordan. Wysiłek był jednak wart zachodu. Po pierwsze, uważał, że nigdy nie należy zastawiać na siebie pułapek na przyszłość. Po drugie - i najważniejsze - określenie roli, jaką Carol odgrywała w jego życiu, zawsze wydawało mu się niemożliwe, a nie chciał da- wać innym okazji do wyciągania pochopnych i błędnych wnio- sków. - Ona nie jest moja - odparł łagodnie. - Prawdę mówiąc, Carol Jordan jest niczyja. - Powiedziałeś, że jeśli dostanie robotę, będzie tu z tobą mieszkać - zauważył Ambrose z przyganą w głosie. Tony pożałował, że w ogóle się z tym zdradził. Wymknęło mu się podczas jednej z nocnych rozmów, które scementowały tę mało prawdopodobną przyjaźń dwóch nieufnych mężczyzn, któ- rych tak naprawdę niewiele łączyło. Tony ufał Ambrose’owi, ale nie oznaczało to jeszcze, że pragnie wpuścić go do labiryntu kom- plikacji i sprzeczności, które składały się na jego życie emocjo- nalne. - Carol Jordan wynajmuje już ode mnie mieszkanie w piwnicy, więc to właściwie żadna zmiana. Dom jest duży - powie- dział lekkim tonem, mimo że jego dłoń mocno zacisnęła się na

szklance. Ambrose zmrużył oczy, ale reszta jego twarzy pozostała nieruchoma. Tony podejrzewał, że jako rasowy glina mężczyzna zastanawia się, czy drążyć temat. - A ona jest bardzo atrakcyjną kobietą - dodał w końcu. - To prawda. - Tony przechylił szklankę w stronę towarzy- sza. - No więc czemu komisarz Patterson tak się na nią wkurwił? Ambrose wzruszył barczystymi ramionami, od czego mało nie puściły szwy jego marynarki. Brązowe oczy mężczyzny traciły czujność, gdy wkraczał na bezpieczny teren. - Normalka. Całą służbę przepracował w Mercji Zachod- niej, z czego większość tutaj, w Worcesterze. Kiedy zwolnił się stołek naczelnika, był przekonany, że na nim zasiądzie. A potem twoja... potem detektyw nadkomisarz Jordan dała do zrozumienia, że chciałaby się przenieść z Bradfield tutaj. - Jego uśmiech był krzywy jak skórka od cytryny zatknięta za brzeg szklanki z drin- kiem. - A jak Mercja Zachodnia miałaby jej odmówić? Tony pokręcił głową. - Nie rozumiem. - Z takim przebiegiem służby? Najpierw policja metropoli- talna, potem jakieś tajemnicze stanowisko w Europolu, prowadze- nie własnej jednostki w jednej z czterech największych sił policyjnych w kraju, gdzie utarła nosa antyterrorystom na ich wła- snym podwórku... W całym kraju jest tylko garstka gliniarzy z jej doświadczeniem, którzy wciąż chcą pracować w terenie, a nie za biurkiem. Jak tylko wieść o tym się rozeszła, Patterson wiedział, że umarł w butach. - Niekoniecznie. Niektórzy szefowie mogliby widzieć w Carol zagrożenie - zauważył Tony. - Kobietę, która za dużo wie. Mogą uznać ją za lisicę w kurniku. Ambrose zaśmiał się pod nosem. Był to tubalny odgłos, głęboki, jakby wydobywał się spod ziemi. - Nie tutaj. Tutaj uważają się za pępek świata. Patrzą na tych utytłanych bałwanów za granicą w West Midlands i puszą się jak pawie. Przyjmą Jordan z otwartymi ramionami jak najbardziej

utytułowaną gołębicę, która wróciła do właściwego gołębnika. - Bardzo poetycko to ująłeś. - Tony upił łyk piwa, delektu- jąc się chmielową goryczką. - Ale detektyw komisarz Patterson widzi to inaczej? Ambrose wychylił większość trunku, zastanawiając się nad odpowiedzią. Tony był przyzwyczajony do czekania. Technika ta sprawdzała się tak samo dobrze w pracy, jak i generalnie w życiu. Nigdy nie udało mu się pojąć, dlaczego ludzi, z którymi ma do czynienia, nazywa się pacjentami, skoro to on musi wykorzysty- wać wszystkie pokłady swojej cierpliwości. Nikt, kto pragnął być kompetentnym psychologiem klinicznym, nie mógł sobie pozwolić na okazywanie nadmiernej gorliwości w poszukiwaniu odpowie- dzi. - Jest mu ciężko - powiedział w końcu Ambrose. - Kiepsko czuje się ze świadomością, że nie ma szans na awans, bo jest po prostu za cienki w uszach. Dlatego musi wymyślić coś, co popra- wiłoby mu nastrój i podniosło samoocenę. - I co wymyślił? Alvin schylił głowę. W słabym świetle lamp pubu jego ciemna skóra zlała się w kałużę mroku. - Papla o motywach, które skłoniły ją do przeprowadzki. Że niby ma w głębokim poważaniu Mercję Zachodnią. Po prostu idzie za tobą, bo odziedziczyłeś duży dom i postanowiłeś opuścić Bradfield... Tony nie czuł się powołany do obrony wyborów życiowych Carol Jordan, ale milczenie nie wchodziło w rachubę - potwier- dziłby tylko w ten sposób gorzką analizę Pattersona. Mógł przynaj- mniej podsunąć Ambrose’owi alternatywne wyjaśnienie, które ten powtórzy potem w kantynie i na komisariacie. - Może. Ale to nie z mojego powodu Carol opuszcza Brad- field. Przyczyny tkwią w polityce, a ta nie ma ze mną nic wspól- nego. Dostała nowego szefa, który uznał, że jej zespół nie jest wart pieniędzy, jakie się w niego ładuje. Miała trzy miesiące na udo- wodnienie mu, że się myli. - Tony pokręcił głową i uśmiechnął się smutno. - Przyskrzyniła seryjnego mordercę, rozwiązała dwie stare

sprawy o zabójstwo i rozbiła gang handlarzy żywym towarem, który sprzedawał dzieci do burdeli. Trudno sobie wyobrazić, co więcej mogła zrobić. - Powiedziałbym, że to całkiem porządna skuteczność - za- uważył Ambrose. - Dla Jamesa Blake’a widocznie nie dość porządna. Po trzech miesiącach oświadczył, że rozwiązuje jednostkę, a jej człon- ków porozdziela po zespołach pionu śledczego. Carol postanowiła, że nie da sobą w ten sposób pomiatać i opuści Bradfield. Nie wie- działa tylko, dokąd się przeniesie. Wtedy pojawiła się ta robota w Mercji Zachodniej - nie musiała nawet zmieniać gospodarza, od którego wynajmuje mieszkanie. Ambrose popatrzył na niego z rozbawieniem i dopił piwo. - Jeszcze jedno? - zapytał. - Wciąż pracuję nad pierwszym. Ale teraz ja stawiam - od- parł Tony, kiedy kolega ruszył do baru. Zauważył, jak młoda barmanka obrzuciła ich wzrokiem, marszcząc delikatnie czoło. Pomyślał, że muszą stanowić dziwaczną parę. Ambrose, zwalisty Murzyn z ogoloną głową i gębą boksera wagi ciężkiej, z poluzowanym krawatem i w czarnym garniturze opinającym ma- sywne mięśnie, budził respekt i pasował do wyobrażenia większo- ści ludzi o poważnym członku obstawy osobistej. Podczas gdy Tony, jak mniemał, wyglądał na kogoś, kto nie jest w stanie obro- nić nawet samego siebie, a co dopiero mówić o kimś. Średniego wzrostu, drobnej budowy, bardziej żylasty, niż na to zasługiwał, biorąc pod uwagę, że jego główna aktywność fizyczna polegała na grze w Rayman: Szalone króliki na konsoli Wii. Do tego skórzana kurtka, bluza z kapturem i czarne dżinsy. Po latach przekonał się, że ludzie zapamiętują w nim jedynie oczy - ich czysty, błyszczący błękit, zaskakujący w zestawieniu z bladością cery. Oczy Ambrose’a też były niezwykłe, przebijała z nich ła- godność, na którą zupełnie nie wskazywała reszta jego aparycji. Zresztą większość ludzi jej nie dostrzegała, zbyt dużą wagę przy- wiązywali do samej powierzchowności. Tony zastanawiał się, czy

barmanka ją zauważyła. Po chwili Ambrose wrócił z następnym kuflem. - Masz dość piwa na dzisiaj? - zapytał, spoglądając na wciąż zapełniony kufel. Tony pokręcił głową. - Wracam jeszcze do Bradfield. - O tej porze? - Alvin spojrzał na zegarek. - Już po dziesią- tej. - Wiem. Ale wieczorem nie będzie ruchu. Mogę być w domu w niecałe dwie godziny. Jutro mam pacjentów w Bradfield Moor. Ostatnie wizyty, zanim przekażę ich komuś, kto mam nadzieję, będzie traktował tych powalonych ludzi tak, jak na to zasługują. Jazda nocą jest znacznie mniej stresująca. Spokojna muzyka w radiu, puste drogi. - Brzmi jak tekst z piosenki country - zachichotał Ambrose. - Czasami czuję się tak, jakby całe moje życie było pio- senką country - zauważył gderliwie Tony. - I wcale nie jedną z tych skocznych i wesołych. - Nagle rozległ się dzwonek jego telefonu. Zaczął gorączkowo poklepywać się po spodniach, aż wreszcie wy- dobył aparat z przedniej kieszeni dżinsów. Nie rozpoznał numeru na ekranie, ale postanowił odebrać. Jeżeli personel Bradfield Moor miał problemy z jednym z jego czubków, zdarzało się, że dzwonili do niego z prywatnych ko- mórek. - Halo? - rzucił z rezerwą. - Czy to doktor Hill? Doktor Tony Hill? - Kobiecy głos błą- kał się gdzieś na rubieżach jego pamięci, ale nie na tyle, by skoja- rzył, do kogo należy. - Kto mówi? - Penny Burgess, doktorze Hill. Z „Evening Sentinel Ti- mes”. Rozmawialiśmy już kiedyś. Penny Burgess. Przypomniał sobie kobietę w trenczu z po- stawionym na sztorc kołnierzem, chroniącym przed deszczem, z hardym wyrazem twarzy i długimi ciemnymi włosami. Przypo- mniał sobie również, jak poddała jego postać różnorakim trans- formacjom, zmieniając go z wszechwiedzącego mędrca w kozła

ofiarnego i durnia. - Owszem, rozmawialiśmy - przyznał oschle - chociaż znacznie mniej, niż dała pani do zrozumienia swoim czytelnikom. - Wykonywałam tylko swoją robotę, doktorze Hill. - Jej głos przybrał znacznie cieplejszy ton, niż wskazywałaby na to ich wspólna przeszłość. - W Bradfield zamordowano kolejną kobietę - podjęła. Pomyślał, że w prowadzeniu typowej gadki szmatki jest równie dobra jak on, starając się uniknąć szerszych implikacji jej słów. Kiedy się nie odezwał, dodała: - Prostytutka. Podobnie jak dwie z ostatniego miesiąca. - Przykro mi o tym słyszeć - powiedział, dobierając słowa tak ostrożnie, jakby stąpał po polu minowym. - Dlatego do pana dzwonię... Moje źródło mówi, że ta zbrodnia jest sygnowana tak jak tamte dwie. Zastanawiam się, co pan o tym sądzi? - Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Obecnie nie jestem zaangażowany we współpracę z pionem śledczym policji w Brad- field. Penny Burgess wydała niski gardłowy dźwięk, prawie jak chichot, chociaż nie do końca. - Jestem przekonana, że pańskie źródła są nie gorsze od moich - zauważyła. - Nie mogę uwierzyć, żeby detektyw nadkomi- sarz Jordan nie została wtajemniczona w to śledztwo, a jeśli ona coś wie, to pan również. - Ma pani bardzo osobliwe pojęcie o moim świecie - powie- dział stanowczo Tony. - Nie mam zielonego pojęcia, o czym pani mówi. - Mówię o seryjnym mordercy, doktorze Hill. A jeśli chodzi o ten rodzaj przestępców, jest pan specjalistą. Tony bez słowa rozłączył się i wepchnął telefon z powro- tem do kieszeni. Podniósł wzrok, zaglądając Ambrose’owi w oczy. - Marna dziennikarzyna - powiedział, podnosząc do ust szklanicę z piwem. - Właściwie nie. Nie taka marna. Ludzie Carol wielokrotnie robili z niej idiotkę, ale ona zachowuje się, jakby to było ryzyko zawodowe.

- Mimo wszystko... Tony pokiwał głową. - Racja. Można szanować dziennikarzy, ale nie mieć ochoty z nimi rozmawiać. - O co pytała? - Próbowała wyciągnąć coś w ciemno. W ciągu ostatnich kilku tygodni mieliśmy w Bradfield dwie zabite prostytutki. Teraz ponoć doszła trzecia. Z tego, co słyszałem, nie ma powodu, by łą- czyć ze sobą dwa pierwsze zabójstwa: sposób działania sprawcy za każdym razem był zupełnie inny. - Wzruszył ramionami. - Ale ofi- cjalnie niczego nie wiem. To nie są sprawy Carol, a nawet gdyby były, nie podzieliłaby się ze mną informacjami. - Ale ta dziennikarka twierdzi co innego? - Mówi, że zabójca we wszystkich trzech przypadkach po- zostawił swoją sygnaturę. Ale to i tak nie ma ze mną nic wspólnego. Nawet jeśli śled- czym będzie potrzebny profil psychologiczny sprawcy, nie zwrócą się do mnie. - Durnie - skwitował Ambrose. - Jesteś najlepszy w tym fa- chu. - Może. Ale z punktu widzenia Jamesa Blake’a skorzysta- nie z psychologa policyjnego jest tańsze, a poza tym daje mu więk- szą władzę. - Tony dopił piwo i uśmiechnął się z przekąsem. - Rozumiem go zresztą. Gdybym był na jego miejscu, pewnie też bym siebie nie zatrudnił. Więcej problemów niż pożytku: skóra niewarta wyprawki. - Odsunął krzesło i wstał. - I tym optymistycz- nym akcentem żegnam się z tobą i ruszam na autostradę. - A tak szczerze, nie masz ochoty być tam, na miejscu zbrodni? - Ambrose wychylił drugi kufel i również podźwignął się zza stołu. Celowo cofnął się o krok, żeby nie przytłaczać przyja- ciela swoim ogromem. Tony zastanowił się. - Nie przeczę, że fascynują mnie ludzie, którzy popełniają tego rodzaju czyny. Im bardziej ich psychika jest zaburzona, tym bardziej zależy mi na tym, żeby odkryć, co ich nakręca. I jak mogę

im pomóc, żeby mechanizm funkcjonował trochę sprawniej. - Wes- tchnął. - Ale męczy mnie patrzenie na efekty końcowe. Dziś wie- czorem jadę do domu i kładę się do łóżka, i wierz mi, Alvinie, nie chciałbym być nigdzie indziej. Rozdział 3 Najciemniej jest zawsze pod latarnią. Ludzie widzą tylko to, czego się spodziewają. Były to proste prawdy, które poznał, na długo zanim jego życie skurczyło się do rozmiarów więziennej celi. Ale był bystry i zdeterminowany, więc nie przestał się uczyć tylko dlatego, że fi- zyczne środowisko stało się ograniczone. Niektórzy, gdy tylko trafiali za kraty, popadali w umysłowe odrętwienie. Dawali się uwieść życiu bez chaosu, znajdowali po- cieszenie w przewidywalności. Jednym z mniej znanych aspektów więziennej egzystencji było częste występowanie nerwicy na- tręctw. Zakłady karne pełne były kobiet i mężczyzn, których koiło powtarzanie pewnych czynności, co nigdy nie przytrafiało się im na wolności. Jacko Vance od samego początku postanowił jednak nie dać się uwieść urokowi rutyny. Inna rzecz, że trudno było mówić tu o jakiejś rutynie. Więź- niowie niczego nie uwielbiają bardziej od obrzydzania życia sław- nemu towarzyszowi niedoli. Kiedy zapuszkowano George’a Michaela, całe skrzydło nie dawało mu zasnąć, przez całą noc ry- cząc pozbawione melodii wersje jego przebojów i zmieniając słowa tak, by odpowiadały nastrojowi. W przypadku Vance’a, gdy tylko zamknięto ich na noc w celach, więźniowie zaczęli wygwiz- dywać temat muzyczny z jego programu telewizyjnego - raz za razem, jak na zapętlonym nagraniu. Kiedy ścieżka dźwiękowa z Wizyt Vance’a zaczęła grać im samym na nerwach, przerzucili się na improwizowane przyśpiewki o jego żonie i jej przyjaciółce. Było to paskudne przyjęcie powitalne, ale nie dał wyprowadzić się z równowagi. Rano wyszedł z celi na korytarz tak samo opano- wany i spokojny, jak poprzedniego wieczoru do niej wszedł.

Jego postawa miała swoje uzasadnienie. Od samego po- czątku powziął mocne postanowienie, że się stąd wydostanie. Wiedział, że zajmie mu to całe lata, i pogodził się z tą myślą. Miał jeszcze do wykorzystania środki prawne, ale nie był przekonany o ich skuteczności. Tak szybko, jak to możliwe, potrzebował planu awaryjnego, na którym mógłby się skupić. Celu, do którego mógłby dążyć. Opanowanie stanowiło pierwszy krok na tej drodze. Musiał dowieść, że zasługuje na szacunek, a jednocześnie nie nastąpić ni- komu na odcisk i nie wkroczyć na cudze terytorium, zwłaszcza że wszyscy wiedzieli, że zabijał nastoletnie dziewczyny, co czyniło z niego kandydata na cwela. Droga nie była wcale łatwa i od czasu do czasu zdarzało mu się postawić fałszywy krok, ale Vance wciąż miał kontakty za murami - ludzi, którzy bezkrytycznie wierzyli w jego niewinność. A on gotów był bez skrupułów wykorzystywać te kontakty w całej rozciągłości. Żeby nie podpaść samcom alfa w mamrze, najczęściej wystarczało naoliwić koła na zewnątrz. A Vance wciąż miał czym smarować. Innym kluczowym elementem planu było życie w zgodzie z więziennymi służbami. Bez względu na to, co zamierzał, musiał sprawiać przy tym wrażenie, jakby stosował się do regulaminu. Dobre zachowanie - to właśnie powinien widzieć personel więzienny. Rób dobrą minę do złej gry i bądź grzecznym chłopcem, Jacko. Ale oczywiście to też była tylko iluzja. Lata wcześniej oglądał magazyn telewizyjny, który kiedyś prowadziła jego była żona. Rozmawiała w nim z dyrektorem zakładu karnego, w któ- rym doszło do wybuchu przerażającego buntu: więźniom udało się na trzy dni przejąć władzę w placówce. Dyrektor sprawiał wraże- nie zmęczonego życiem światowca. Vance wciąż potrafił przywo- łać w pamięci twarz mężczyzny, kiedy przypominał sobie jego słowa: „Bez względu na to, jakie środki bezpieczeństwa się zasto- suje, znajdą sposób, żeby je obejść”. Wtedy go to zaintrygowało; zastanawiał się, czy temat nadawałby się do jego własnego pro-

gramu. Teraz pojmował ich rzeczywisty sens. Oczywiście jeśli idzie o obejście czegokolwiek, możliwości w więzieniu były ograniczone. Trzeba było polegać na własnych środkach. To dawało Vance’owi przewagę nad większością współwięźniów, którzy nie mieli z czego czerpać. Ale cechy, które uczyniły z niego najbardziej popularnego męskiego prezentera w brytyjskiej telewizji, doskonale sprawdzały się w zakładzie kar- nym. Był charyzmatyczny, przystojny i czarujący. A ponieważ przed wypadkiem, który ostatecznie doprowadził go do kariery te- lewizyjnej, był światowej klasy sportowcem, mógł liczyć na szacu- nek wśród twardych facetów. No i miał Krzyż Jerzego, przyznany mu za narażenie życia przy ratowaniu małych dzieci z karambolu, do jakiego doszło w gęstej mgle na autostradzie. Być może order miał mu wynagrodzić to, że utracił ramię, gdy bezskutecznie pró- bował wyciągnąć kierowcę uwięzionego w kabinie ciężarówki. Tak czy inaczej, wątpił, by w całym kraju był drugi taki więzień jak on. Wszystko to zapisywało mu się na plus. Sednem planu był jeden prosty element - zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy mogli zmienić jego świat. Z najważniejszymi ludźmi, którzy panowali nad współwięźniami; z funkcjonariu- szami, którzy decydowali, komu należą się specjalne względy; z psychologiem, od którego zależał przebieg kary więźnia. Poza tym przez cały czas musiał czujnie szukać kluczowego gracza, dzięki któremu wszystko złoży się w całość. Cegła po cegle kładł fundamenty pod swoją ucieczkę. Na przykład elektryczna maszynka do golenia. Celowo skręcił sobie rękę w nadgarstku, żeby przekonać władze więzienia, że jednoręki mężczyzna nie może się golić inaczej. Przydały się też przepisy ustawy o prawach człowieka, które zapewniały mu dostęp do no- woczesnych protez. Ponieważ pieniądze, które zarobił, zanim od- kryto w nim seryjnego mordercę nastoletnich dziewcząt, nie pochodziły z działalności przestępczej, władze nie mogły ich tknąć. Tak więc miał najlepszą z dostępnych na rynku protez: intu- icyjnie sterowaną i pozwalającą na indywidualne ruchy poszcze- gólnych palców. Syntetyczna skóra była tak wysokiej jakości, że

ludzie, którzy nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają do czynie- nia z protezą, nie uwierzyliby, że ręka jest nieprawdziwa. Dbałość o szczegóły - oto, co się liczyło. Była chwila, kiedy myślał, że cała jego praca poszła na marne. Ale w dobrym sensie. Ku zaskoczeniu większości ludzi, sąd apelacyjny ostatecz- nie uchylił wyrok przeciwko niemu. Przez jeden wspaniały moment łudził się, że wyjdzie na świat jako wolny człowiek. Ale zanim zdążył wypłynąć z portu, ci cholerni gliniarze dowalili mu kolejny zarzut o morderstwo. Stało się to, czego zawsze się obawiał - tym razem oskarżenie przylgnęło do niego niczym klej. Wrócił więc do celi i swoich planów. Cierpliwość przychodziła mu z trudem. Upływały kolejne lata, a on tkwił za kratami. Ale zdarzyło mu się już przetrwać niejedno. Mozolny po- wrót do zdrowia po strasznym wypadku, który pozbawił go nie tylko marzeń o medalu olimpijskim, ale i kobiety, którą kochał, dał mu pokłady silnej woli, do jakich mało kto miał dostęp. Lata tre- ningów, które doprowadziły Vance’a prawie na sam szczyt, na- uczyły go wytrwałości i uświadomiły jej wartość. Dziś w nocy wszystko to miało zaprocentować. Już za kilka godzin okaże się, że było warto. Jeszcze tylko ostatnie przygotowania. A potem da pewnym ludziom nauczkę, której nigdy nie za- pomną. Rozdział 4 Trudno było dokładnie zobaczyć ofiarę, bo zasłaniali ją ubrani na biało technicy kryminalistyczni pracujący na miejscu zbrodni. Detektyw podinspektor Pete Reekie jednak tego nie żało- wał. Nie żeby miał słaby żołądek. Przez lata widział tyle krwi, że właściwie się na nią uodpornił. Był w stanie znieść każdą dawkę zwyczajnej przemocy. Ale kiedy miał do czynienia ze zboczeniem, robił wszystko, co mógł, żeby uniknąć patrzenia na ofiary - inaczej ich połamane i sprofanowane ciała wryłyby się w jego pamięć. Wolał, żeby chore umysły trzymały się z dala od jego świadomo- ści.

Wystarczyło, że musiał wysłuchać telefonicznej relacji jed- nego z inspektorów. Reekie siedział akurat przed ogromnym tele- wizorem plazmowym z puszką piwa Stella w jednej ręce i cygarem w drugiej i patrzył, jak Manchester United rozpaczliwie utrzymuje jednobramkową przewagę nad grającym ładniejszą piłkę przeciw- nikiem w rozgrywkach europejskiej Ligi Mistrzów, kiedy zadzwo- niła mu komórka. - Tu detektyw komisarz Spencer - przedstawił się roz- mówca. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie podinspektorze, ale mamy tu paskudny przypadek i pomyślałem, że chciałby pan być na bieżąco. Zaraz po objęciu pionu śledczego w wydziale kryminalnym Dywizji Północnej w Bradfield Reekie dał swoim podwładnym ja- sno do zrozumienia, że nigdy nie chce zostać zaskoczony sprawą, z której media zrobią temat krucjaty w walce o zainteresowanie czy- telników, słuchaczy i telewidzów. Miało to oczywiście swoje złe strony - jak choćby konieczność odejścia od telewizora, gdy do ro- zegrania zostało piętnaście minut kluczowego meczu. - Czy to nie może poczekać do jutra rana? - zapytał, choć z góry znał odpowiedź. - Myślę, że wolałby pan jednak przyjechać tu od razu - od- parł Spencer. - To kolejna zamordowana prostytutka z takim sa- mym tatuażem na nadgarstku. Tak mówi doktor. - Czy to znaczy, że mamy do czynienia z seryjnym mor- dercą? - Reekie nie próbował nawet ukryć niedowierzania. Od czasu Hannibala Lectera każdy detektyw chciał trafić na seryjnego mordercę. - Trudno powiedzieć, panie podinspektorze. Nie widziałem dwóch poprzednich, ale doktor mówi, że wygląda tak samo. Tylko że... - Mężczyzna wyraźnie się zawahał. - No wykrztuście to z siebie, Spencer. - Reekie z żalem od- stawił piwo na stolik i zgasił cygaro. - Sposób działania sprawcy... cóż... jest dosyć skrajny w po- równaniu z poprzednimi dwoma przypadkami. Reekie westchnął i wycofał się z pokoju, myślami będąc

wciąż przy zwinnym środkowym napastniku wbiegającym w lukę obrony. - Co to ma, kurwa, znaczyć, Spencer, „dosyć skrajny”?! - Ofiara została ukrzyżowana. Potem ustawiona do góry no- gami. A potem poderżnięto jej gardło. Według doktora dokładnie w tej kolejności. - Spencer mówił ściszonym głosem. Reekie nie był pewien, czy to dlatego, że jest wstrząśnięty, czy raczej buduje napięcie, by zszokować szefa. Tak czy inaczej, podziałało. Poczuł w gardle palącą gorycz, spożyty alkohol i dym przekształciły się w żółć. Tak więc jeszcze zanim wyszedł z domu, wiedział, że aku- rat tej ofiary wolałby nie oglądać. Teraz stał odwrócony plecami do potwornej sceny i słuchał, jak Spencer stara się złożyć coś sensownego ze strzępów informa- cji, jakimi dysponowali. Kiedy zaczęło brakować mu tchu, Reekie przerwał: - Doktor jest pewien, że to trzecia ofiara? - Trzecia, o której wiemy. To znaczy, że mogło być ich wię- cej. - No tak. Cholerny koszmar. Już nie wspomnę o tym, jak to się odbije na naszym budżecie. - Reekie nabrał powietrza, wyprę- żając tors. - Bez urazy, komisarzu Spencer, ale myślę, że sprawa wymaga pomocy specjalistów. W oczach Spencera zaświtało. Był sposób, by detektyw ko- misarz uniknął niekończących się nadgodzin, ciągłego ciężaru me- diów na barkach i wycieńczenia emocjonalnego podwładnych. Spencer bynajmniej się nie migał, ale wszyscy wiedzieli, że sprawy takie jak ta potrafią wyssać człowiekowi duszę. A nie było takiej potrzeby - skoro w policji nie brakowało ludzi, których po- dobne przypadki naprawdę kręcą. Poza tym istniały odpowiednie procedury, które wymagały, by pewne kwestie spychać na bok. - Jak pan sobie życzy, panie podinspektorze - odparł Spen- cer. - Znam swoje ograniczenia. Reekie skinął głową i odszedł od oślepiającego światła re- flektorów i cichego szumu, który towarzyszył pracom na miejscu

zbrodni. Wiedział już, do kogo zadzwoni. Rozdział 5 Detektyw nadkomisarz Carol Jordan otworzyła dolną szu- fladę po lewej stronie biurka. W końcu miesiąca jej doświadczony zespół specjalistów miał zostać rozwiązany, a ona sama miała wyjechać. Była to cena, jaką musiała zapłacić za decyzję o odejściu z Bradfield. Do tego czasu musiała wybebeszyć każdą szufladę biurka i każdą szafkę. Były w nich osobiste rzeczy, które chciała ze sobą zabrać - zdjęcia, pocztówki, liściki od kolegów, wydarte z gazet i czasopism komik- sowe obrazki, które rozśmieszały ją i cały zespół. Trzeba było po- segregować materiały służbowe, które musiały zostać zarchiwizowane gdzieś w ramach struktury organizacyjnej policji metropolitalnej w Bradfield. Będą wśród nich odręczne notatki, które nie mają żadnego sensu poza kontekstem konkretnego śledz- twa. Będzie też mnóstwo papierów przeznaczonych do zniszczenia - wszystkie te karteluszki, których nikt już nie potrzebował. Wła- śnie dlatego została w pracy po godzinach: żeby chociaż zacząć te porządki. Ale gdy tylko otworzyła szufladę, ogarnęło ją przygnębie- nie. Była wypchana po brzegi, akta spraw układały się niczym war- stwy geologiczne. Spraw wstrząsających, przerażających, takich, od których krajało się serce, ale też zagadkowych. Prawdopodob- nie nigdy nie zobaczy już podobnych. Nie powinna zabierać się do tej roboty bez odpowiedniego wzmocnienia. Carol obróciła się na krześle i sięgnęła do środkowej szuflady szafki na akta po bardziej znajomą zawartość. Odkręciła jedną z miniaturowych buteleczek wódki, które zawsze zabierała z hotelowych minibarków, z po- dróży samolotami czy pociągami. Przechyliła kubek nad koszem na śmieci, wytrząsając fusy po kawie, przetarła naczynie chusteczką higieniczną i nalała wódki. Tyle co kot napłakał, pomyślała. Wlała do kubka drugą bu- teleczkę, ale wciąż nie przypominało to porządnego drinka. Wy- chyliła zawartość jednym haustem i ledwo poczuła, że coś wypiła. Wlała do kubka dwie kolejne buteleczki i postawiła go na biurku.

- Do popijania - powiedziała sama do siebie. Nie miała pro- blemu z piciem. Bez względu na to, co mógł sobie myśleć Tony Hill, to ona panowała nad alkoholem, a nie alkohol nad nią. W przeszłości zdarzało się, że niewiele brakowało, żeby sytuacja się odwróciła, ale te czasy szczęśliwie miała już za sobą. Przyjemno- ści, jaka wiąże się z ukojeniem nerwów po paru głębszych, nie sposób nazwać problemem. Alkohol nie kolidował z jej obowiąz- kami służbowymi. I nie kolidował ze związkami w życiu prywat- nym. - Cokolwiek to znaczy - mruknęła, wyciągając z szuflady gruby plik akt. Przebrnęła przez wystarczającą ilość dokumentów, by dzwonek telefonu potraktować jak wybawienie. Na ekranie aparatu wyświetlił się numer służbowego telefonu policyjnego. - Nadkomisarz Jordan - powiedziała, sięgając po kubek, który ku jej zaskoczeniu okazał się już pusty. - Tu detektyw podinspektor Reekie z Dywizji Północnej - odezwał się chropawy głos. Carol nie znała podinspektora Reekiego, ale musiało cho- dzić o coś ważnego, skoro ktoś postawiony tak wysoko w hierar- chii pracował o tej porze. - W czym mogę panu pomóc? - Mamy tu coś, co jak myślę, jest w sam raz dla pani ze- społu - odrzekł Reekie. - Pomyślałem, że najlepiej będzie sprowa- dzić panią tu jak najszybciej, póki miejsce zbrodni jest jeszcze świeże. - Świeże miejsca zbrodni lubimy najbardziej - powiedziała Carol. - Ale wie pan, że mój zespół ma zostać rozwiązany... - Słyszałem, że pisze pani wypowiedzenie - przyznał Re- ekie. - Ale wciąż jest pani w kieracie, prawda? Przypuszczam więc, że zechce pani ugryźć jeszcze tę jedną, wyjątkową sprawę. Carol nie użyłaby takich słów, ale rozumiała, co Reekie ma na myśli. Wszyscy wiedzieli, jaka jest różnica między zwykłymi zabójstwami, które są efektem przemocy domowej lub porachun- ków w przestępczym półświatku, a morderstwami, które sugerują chorą, pokręconą psychikę sprawcy. Sprawy, w których występo-

wał jakikolwiek element tajemniczości, trafiały się stosunkowo rzadko. Uznała więc, że „wyjątkowa” nie jest aż tak dziwnym określeniem w odniesieniu do zbrodni. - Proszę wysłać mi SMS-a z namiarami na miejsce zbrodni, a dotrę tam tak szybko, jak się da - powiedziała, po czym włożyła nieprzejrzane akta z powrotem do szuflady i zamknęła ją kopnia- kiem. Jej spojrzenie padło na pusty kubek. Wypiła za dużo, żeby siąść za kierownicą. Czuła się jak najbardziej na siłach, aby prowa- dzić samochód - słyszała ten tekst z ust dziesiątków pijanych kie- rowców w policyjnej izbie zatrzymań. Z drugiej strony, wolała nie zjawiać się na miejscu zbrodni sama jak palec. Gdyby mieli podjąć się sprawy, postępowanie trzeba by wszcząć jeszcze na miejscu, a nie byłoby to najlepsze wykorzystanie jej kompetencji i czasu. Przejrzała w myślach skład swojego zespołu. Z dwójki sier- żantów Chris Devine miała ostatnio za dużo zajętych wieczorów, bo przygotowywała się do ważnej sprawy sądowej, a Kevin Mat- thews zabrał żonę do miasta, żeby uczcić rocznicę ślubu. Reekie nie sprawiał wrażenia zbyt zaniepokojonego, więc sprawa prawdo- podobnie nie była warta tego, by psuć sierżantowi uroczysty wie- czór. To znaczyło, że zostali jej posterunkowi. Carol wciąż uważała, że Sam Evans troszczy się bardziej o własną karierę niż o ofiary, których losy najbardziej powinny leżeć mu na sercu, Stacey Chen zawsze lepiej czuła się z maszynami niż z ludźmi - została więc tylko Paula McIntyre. Wybierając jej numer, Carol przyznała w duchu, że od początku miała na myśli Paulę. * * * Paula pomyślała, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmie- niają. Na przykład skok adrenaliny, kiedy jedzie się na miejsce zbrodni. Za każdym razem czuła to we krwi. - Przepraszam, że wyciągnęłam cię tak bez uprzedzenia - powiedziała Carol. Nie mówi tego do końca szczerze, pomyślała Paula. Ale Carol zawsze starała się dać do zrozumienia, że docenia pracę i za- angażowanie każdego w zespole. Oczy Pauli cały czas wpatrywały

się w drogę za przednią szybą. Jechała, znacznie przekraczając do- puszczalną prędkość, ale w miarę swoich umiejętności. Nikt nie chciał być zapamiętany jako gliniarz, który przejechał niewinnego cywila po to, by szybciej dotrzeć do martwej ofiary. - Nie ma sprawy, szefowo - zapewniła. - Elinor ma dyżur, więc spędzałyśmy wieczór bez szaleństw. Tylko scrabble i jedzenie na wynos. - Mimo wszystko... - I tak przegrywałam. - Paula uśmiechnęła się szeroko, a potem z poważną miną spytała: - Co nas czeka? - Reekie dzwonił z otwartej linii, więc nie rozmawialiśmy o szczegółach. Wiem tylko, że jego zdaniem to przestępstwo w sam raz dla nas. - Już niedługo - stwierdziła Paula, świadoma żalu i goryczy w swoim głosie. - Doszłoby do tego bez względu na to, czybym została, czy odeszła. - Nie mam do pani pretensji, szefowo. Wiem, czyja to wina. - Zerknęła na Carol. - Właściwie to zastanawiałam się... - Oczywiście szepnę o tobie dobre słowo - powiedziała do- myślnie Carol. - Właściwie miałam nadzieję na coś więcej. - Paula wzięła głęboki wdech. Od wielu dni starała się trafić na odpowiedni mo- ment, ale zawsze coś stawało jej na przeszkodzie. Musi skorzystać z tego, że jest z Carol sam na sam, bo kto wie, kiedy taka okazja się powtórzy. - Czy gdybym złożyła podanie, znalazłaby się dla mnie jakaś praca w Mercji Zachodniej? Carol wyglądała na zaskoczoną. - Nie wiem. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś chciałby... - Poprawiła się na siedzeniu, żeby móc lepiej przyjrzeć się podwład- nej. - Tam nie będzie tak jak tutaj, Paula. Ich statystyki zabójstw są mikroskopijne w porównaniu z tymi w Bradfield. To znacznie bar- dziej rutynowa robota. Paula błysnęła uśmiechem. - Jakoś bym to przeżyła. Myślę, że dość napatrzyłam się już

na zbrodnie autorstwa ostrych pojebów. - Trudno się nie zgodzić - przyznała Carol. - Jeżeli tego chcesz, to zrobię, co będę mogła, żeby ci pomóc. Ale myślałam, że jesteś tutaj dosyć zadomowiona. A co z Elinor? - Elinor nie stanowi problemu. W każdym razie nie taki, jak pani sugeruje. Rzecz w tym, że musi się wspinać dalej po drabinie kariery lekarskiej. Słyszała, że szykuje się dobra posada w Bir- mingham. A nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby dojeżdżać tam do pracy z Bradfield. No więc... - Paula zwolniła przed skrzy- żowaniem i rozejrzała się na boki, zanim pojechała dalej. - Jeżeli Elinor zdecyduje się na tę pracę, będę musiała zastanowić się nad swoim życiem. A skoro trafi pani do Mercji Zachodniej, pomyśla- łam, że skorzystam ze znajomości. - Zerknęła na przełożoną i uśmiechnęła się szeroko. - Postaram się coś załatwić - obiecała Carol i dodała szcze- rze: - Nikogo tak nie chciałabym mieć w swoim zespole jak ciebie. - Bardzo dobrze dogadywałam się z tym sierżantem, z któ- rym współpracowaliśmy przy zabójstwach z RigMarole. - Paula postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Z Alvinem Ambrose’em. Chętnie znowu bym z nim popracowała. Carol stęknęła. - Rozumiem, Paulo. Naprawdę nie musisz wiercić mi dziury w brzuchu. Zresztą ostatecznie może się okazać, że to nie zależy ode mnie. Wiesz, jak to teraz jest. Z tymi redukcjami, od których kruszą się szeregi funkcjonariuszy na pierwszej linii. - Wiem. Przepraszam, szefowo. - Dziewczyna zmarszczyła brwi, spoglądając na ekran nawigacji satelitarnej, po czym z waha- niem skręciła w lewo na teren przemysłowy. Wzdłuż biegnącej po łuku drogi stały magazyny z prefabrykatów o dachach z łagodnymi spadami. Pokonały ostatni wiraż i Paula wiedziała już, że trafiły pod właściwy adres. Wokół ostatniego magazynu parkowały policyjne wozy i furgonetki techników kryminalistycznych. Światła kogutów były wyłączone, żeby nie przyciągać nadmiernej uwagi, jednak nie sposób było nie rozpoznać łopoczących girland taśmy policyjnej

rozciągniętej wokół budynku. Paula zatrzymała samochód i zgasiła silnik. - No to jesteśmy na miejscu. * * * Zdarzały się chwile, kiedy Carol rozumiała, że bez względu na to, jak dobrym jest gliniarzem, nigdy nie będzie wystarczająco dobra. Fakt, że zawsze przybywa na miejsce zbrodni, kiedy trage- dia już się rozegrała, stawał się dla niej coraz trudniejszy do znie- sienia. Żałowała, że nie ma przy niej Tony’ego, i to nie tylko dla- tego, że odczytałby ślady pozostawione na miejscu zbrodni inaczej niż ona. Tony rozumiał pragnienie, by zapobiegać epizodom takim jak ten, wydarzeniom, które rwą ludzkie życie na strzępy, pozosta- wiając w tkaninie codzienności ziejące dziury. Carol łaknęła sprawiedliwości, ale ostatnimi czasy miała poczucie, że dama z przepaską na oczach rzadko się zjawia. Detektyw podinspektor Reekie nie powiedział jej przez te- lefon zbyt wiele - i dobrze. Niektóre rzeczy wymykały się słowom, a zbyt wielu glinia- rzy próbowało zagłuszyć słowotokiem upiorność sytuacji. Nic jed- nak nie było w stanie ochronić człowieka przed takim widokiem. Kobieta była naga. Carol zauważyła kilka cienkich, po- wierzchownych ran ciętych na skórze. Zastanawiała się, czy za- bójca porozcinał na ofierze ubranie. Zamierzała poprosić fotografa z ekipy kryminalistycznej, żeby koniecznie zrobił im dokładne zdjęcia, na wypadek gdyby znaleziono ubrania i trzeba by było do- konać porównania. Ciało kobiety zostało przytwierdzone do krzyża grubymi, piętnastocentymetrowymi gwoździami wbitymi w nadgarstki i kostki u stóp. W świadomości Carol rozbrzmiał stukot młotka ude- rzającego w łebki gwoździ, chrzęst kości, krzyki odbijające się od blaszanych ścian. Skrzywiła się. Krzyż oparto do góry nogami o ścianę, tak że farbowane blond włosy ofiary spływały na szorstką betonową podłogę. Odrosty układały się w ciemną linię nad jej czołem. Ale to nie samo ukrzyżowanie było bezpośrednią przy-

czyną zgonu. Carol przypuszczała, że brutalne poderżnięcie gardła należałoby w tym przypadku zaklasyfikować jako akt miłosierdzia - z rodzaju takich, jakich sama wolała nigdy nie potrzebować. Na- cięcie było na tyle głębokie, że otworzyło główne naczynia krwio- nośne. Pod ciśnieniem tętniczym krew trysnęła na imponującą odległość. Rozbryzgała się na podłodze dookoła, wszędzie z wyjąt- kiem jednego miejsca. - Stał tutaj - powiedziała bardziej do siebie niż do swojej podwładnej. - Musiał być przemoczony. - Musi być cholernie silny - zauważyła Paula. - Żeby udźwignąć drewniany krzyż z przybitym do niego ciałem. To ciężka praca. Sama chyba nie dałabym rady. Ubrana na biało postać pracująca najbliżej zwłok odwróciła się do nich. Głos tłumiła trochę maseczka chirurgiczna, ale Carol słyszała słowa dostatecznie wyraźnie. Rozpoznała kanadyjski ak- cent patologa Home Office Grishy Shatalova. - Drewno ma tylko pięć na piętnaście centymetrów. A ona to chucherko. Na moje oko typowa fizjologia nałogowca, tylko że nie ma śladów po nakłuciach. Założę się, że mogłaby pani pod- nieść ją bez zbytniego wysiłku, pani detektyw posterunkowa McIn- tyre. - Od jak dawna nie żyje? - zapytała Carol. - Nigdy nie zadajesz pytań, na które potrafię odpowiedzieć - odparł żartobliwie, choć w jego głosie słychać było zmęczenie. - W tym momencie zgaduję, że zmarła jakieś dwadzieścia cztery go- dziny temu. - Magazyn stał pusty od około czterech miesięcy - oznajmił Reekie. - Stróż nie zauważył, że tylne drzwi zostały wyważone - dodał z wyraźną pogardą. - To w jaki sposób ją znaleźliśmy? - spytała Carol. - Jak zwykle. Facet wyprowadzał psa. Pies pobiegł do tyl- nego wejścia. Musiał wyniuchać krew. - Reekie zmarszczył nos. - Raczej mało zaskakujące. Według właściciela zwierzę natarło na drzwi, a te ustąpiły. Pies zniknął w środku i nie reagował na woła- nie, więc facet włączył latarkę i wszedł do środka. Wystarczył mu

jeden rzut oka i od razu zadzwonił po nas. - Roześmiał się niewe- soło. - Przynajmniej starczyło mu zdrowego rozsądku, żeby odcią- gnąć psa, zanim ten kompletnie spieprzył nam ślady. - Ale doktor Shatalov uważa, że została zabita poprzedniej nocy. Czemu pies nie znalazł jej już wtedy? Reekie spojrzał na podległego mu komisarza. Detektyw do tej pory milczał, ale wiedział, czego się po nim oczekuje. - Wczoraj wieczorem nie przechodzili tędy. Tak twierdzi właściciel. Oczywiście, będziemy to sprawdzać. - Nie należy ufać temu, kto znalazł zwłoki - zauważył Re- ekie. Jakbyśmy tego nie wiedzieli, pomyślała Carol, przyglądając się ciału. Starała się wyłowić każdy szczegół i zastanawiała się, jaki ciąg zdarzeń zaprowadził tę młodą kobietę w to miejsce. - Udało się ją zidentyfikować? - zapytała. - Jeszcze nie - odparł Spencer. - Mamy pewne problemy z prostytucją uliczną w okolicach lotniska. Głównie kobiety z Eu- ropy Wschodniej. Prawdopodobnie pochodzi właśnie stamtąd. - Chyba że sprawca przywiózł ją aż z miasta. Z Temple Fields - zauważyła Paula. - Dwie pierwsze były miejscowe - oznajmił Reekie. - Cóż, miejmy nadzieję, że Grishy uda się doprowadzić ją do takiego stanu, żeby można było zidentyfikować ją na podstawie zdjęcia - stwierdziła Carol. - Powiedział pan „dwie pierwsze”. Jest pan pewien, że mamy do czynienia z serią? Reekie odwrócił się do zwłok i powiedział: - Proszę im pokazać, doktorze. Grisha wskazał na wewnętrznej stronie nadgarstka ofiary coś, co wyglądało jak tatuaż. Był częściowo zakryty krwią, ale Carol udało się rozpoznać litery. „MOJA”. Wiadomość obrzydliwa, chorobliwa i chamska. Mimo to gdzieś w tyle głowy Carol diabeł szepnął: Postaraj się rozwiązać tę sprawę. Jeżeli przeniesiesz się do Mercji Zachodniej, nigdy już nie zobaczysz tak interesującego miejsca zbrodni jak to. Rozdział 6