uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Val McDermid - Trujacy ogrod

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Val McDermid - Trujacy ogrod.pdf

uzavrano EBooki V Val McDermid
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 463 stron)

Val McDermid Trujący ogród

Podziękowania Każda z moich książek powstaje przy muzyce. Muzyka jest dla mnie inspiracją, balsamem, wyznacznikiem rytmu, rozkoszą. Piszę w samotności, dlatego mogę ją puszczać bardzo cicho lub bardzo głośno w zależności od nastroju. Mogę w kółko słuchać tego samego utworu i nie narażać się przy tym na zarzut, że pró- buję doprowadzić kogoś do szaleństwa. Każdej książce towarzyszą moi starzy przyjaciele i nowe odkrycia. Za współudział w powstawaniu obecnej powieści dzię- kuję Richardowi Thompsonowi, Sigur Rós, Deacon Blue, Roddy’emu Woomble, Mary Gauthier, Ketilowi Bjornstadowi, Elvisowi Costello, Robowi Douganowi, Michaelowi Marrze, Ra- bowi Noakesowi, Karine Polwart, Wolfgangowi Amadeuszowi Mozartowi oraz Blue Nile. Podziękowania należą się również Ia- inowi Andersonowi z Radia Scotland, który sprawił, że wydałam fortunę na kompakty i downloady. Szczególnie ciepło ściskam w podzięce dłoń Sue Turnbull, która przyjechała aż z Australii, żeby zapoznać mnie z Sigur Rós i Peterem Temple’em. Pomiędzy poprzednią powieścią a obecną przeszłam dwie poważne operacje ortopedyczne. W związku z tym chciałabym wy- razić głęboką wdzięczność doktorowi Davidowi Weirowi oraz per- sonelowi pielęgniarskiemu z Newcastle Nuffield Hospital za fantastyczne nowe kolana i inspirację, dzięki której powstał jeden z wątków tej książki. Niektóre osoby służące mi pomocą prosiły, by nie wymie- niać ich nazwisk. Mam nadzieję, że po przeczytaniu powieści nie uznają, że nadużyłam ich zaufania. Harry i Louise podzielili się ze mną wiedzą medyczną, a pomocni pracownicy Garden Alnwick dostarczyli sporo materiału do przemyśleń. Na koniec dziękuję gorąco moim lojalnym ekipom z Gre- gory & Co, HarperCollins i Coastal Productions, a w szczególności Jane, Julii, Anne, Sandrze i Kenowi. Największe jednak podziękowania należą się Kelly, która sprawia, że wszystko wokół staje się lepsze.

Dla uczestników ceremonii weselnej, którzy przyczynili się do powstania najpiękniejszych wspomnień. Zraniony chirurg stal przykłada I bada pod nią część schorzałą; Czujemy pod skrwawioną dłonią Współczucie jego ostrej sztuki T.S. Eliot, Cztery kwartety. East Coker, przeł. Krzysztof Boczkowski Piątek Księżyc ma niewytłumaczalny, lecz bezsprzeczny wpływ na ludzi dotkniętych chorobą umysłową. Dla każdego pielęgniarza z oddziału psychiatrycznego to prawda uniwersalna, dlatego nikt z nich nie weźmie dobrowolnie nadgodzin w czasie pełni - chyba że jest skrajnie zdesperowany. Tajemnicze oddziaływanie księżyca na zaburzone umysły wprawia też w konsternację psychologów be- hawioralnych; tego osobliwego zjawiska nie sposób przypisać przemocy doznanej w dzieciństwie czy niezdolności do nawiązy- wania relacji międzyludzkich. To zewnętrzny rytm natury, który nie poddaje się żadnej, nawet najbardziej intensywnej terapii. Rzą- dzi pływami morza i wytrąca szaleńców z ich już i tak niestabil- nych orbit. Zgodnie z tą logiką pełnia księżyca zawsze wywierała wpływ na wewnętrzną dynamikę Bradfield Moor - zamkniętego szpitala psychiatrycznego o szczególnym nadzorze. Duża część personelu uważała to miejsce za przechowalnię dla wariatów zbyt niebezpiecznych, żeby ich puścić samopas; inni patrzyli na nie jak na schronienie dla umysłów zbyt kruchych i de- likatnych, aby mogły sprostać twardym, skomplikowanym regułom życia na zewnątrz szpitalnych murów. Pozostali pracownicy trakto- wali tę instytucję jako tymczasową przystań, która chorym psy- chicznie dawała szansę na powrót do luźno zdefiniowanej normy. Naturalnie ta trzecia grupa znajdowała się w przytłaczającej mniej-

szości i była serdecznie znienawidzona przez dwie pozostałe. Dzisiejszej nocy do pełni księżyca doszło jeszcze jego czę- ściowe zaćmienie. W miarę jak Ziemia zmieniała swoje położenie względem Słońca i swojego naturalnego satelity, lunarna po- wierzchnia poznaczona plamami cienia zmieniała barwę z mlecz- nej bieli na chorobliwą żółć, która z kolei przechodziła w głęboki cynober. Dla większości obserwatorów to zjawisko miało w sobie wiele tajemnego piękna, wzbudzającego podziw niekiedy podszyty trwogą. Dla Lloyda Allena zaś, jednego ze słabiej zakotwiczonych w rzeczywistości pacjentów Bradfield Moor, było ono absolutnym dowodem na słuszność jego najgłębszych przekonań: oto nadcho- dził kres ziemskiego świata, w związku z czym Lloyd musiał wy- pełnić swoje posłannictwo i wyekspediować na łono Stwórcy rzeszę grzeszników. Zamknięto go w szpitalu, zanim zdążył osią- gnąć zamierzony cel - przelać morze krwi, aby ułatwić innym wstęp do raju w bliskim już dniu drugiego przyjścia - dlatego pra- gnienie dopełnienia tej misji płonęło w nim z wyjątkową żarliwo- ścią. Lloyd Allen nie był głupcem, co w znacznym stopniu utrudniało pracę jego stróżom. Personel na oddziałach psychiatrycznych umiał bez trudu przejrzeć i zdusić w zarodku knowania przeciętnie rozgarniętych podopiecznych. O wiele trudniej przychodziło mu wychwycić ma- chinacje pacjentów obłąkanych, lecz inteligentnych. Ostatnio Allen wymyślił, w jaki sposób unikać przyjmowania leków. Doświad- czeni pielęgniarze nie dawali się nabrać na podobne triki, ale po- czątkujący - jak Khalid Khan - nie nabyli jeszcze niezbędnej w tym zawodzie przebiegłości. Tuż przed pełnią księżyca Lloydowi Allenowi udało się więc nie zażyć dwóch dawek antypsychotycznego leku - obu wy- danych mu przez Khana - i gdy rozpoczęło się zaćmienie, w jego umyśle nieustannym echem pulsowała już cicha mantra: „Spro- wadź ich do mnie. Sprowadź ich do mnie. Sprowadź ich do mnie”. Z okna swojego pokoju widział fragment tarczy księżyca, którą zgodnie z

przepowiednią Apokalipsy zalewało morze krwi. A więc nadszedł czas. Naprawdę nadszedł czas. W podnieceniu Allen zacisnął dło- nie w pięści i co chwilę podrywał w górę przedramiona, niczym obłąkany bokser maniakalnie unoszący gardę. Spojrzał na drzwi, a potem ruszył ku nim niezdarnie, poty- kając się o własne nogi. Musiał stąd wyjść, żeby dokończyć misję. Wkrótce zjawi się pielęgniarz z nocną dawką pigułek i wtedy Bóg da Lloydowi potrzebną moc - wydostanie go z tej sali i wskaże drogę ucieczki. Bo to Bóg obmyślił dla niego posłanie. I Lloyd sprowadzi do Niego wiele dusz. Czas się dopełnił, księżyc napęczniał krwią. Znaki się ob- jawiły, trzeba przejść do działania. Lloyd był wybrańcem - drogą do zbawienia dla grzeszni- ków. Zrobi więc wszystko, żeby doprowadzić ich do Boga. Małe jezioro światła rozlewało się na blacie taniego biurka, jakich pełno w rozmaitych instytucjach publicznych. Leżały na nim otwarte akta, a na skraju jednej z kartek spoczywała dłoń zaci- śnięta na długopisie. W tle Moby melancholijnym głosem wyrażał tęsknotę za pająkami. Tę płytę doktor Tony Hill dostał w prezencie - sam dla siebie nigdy by nie wybrał podobnej muzyki. Mimo to stała się integralną częścią jego rytuału pracy po godzinach. Tony zaczął trzeć oczy, które piekły, jakby ktoś nasypał w nie piasku. Zapomniał jednak, że na nosie ma nowe szkła do czy- tania, i aż jęknął, gdy minimalistyczna oprawka wbiła się w ciało. Przy okazji niechcący zahaczył małym palcem o zausznik i spiral- nym lotem posłał okulary wprost na leżące przed nim akta. Na- tychmiast wyobraził sobie wyraz pobłażliwego rozbawienia, jaki bez wątpienia pojawiłby się teraz na twarzy nadinspektor Carol Jordan, ofiarodawczyni płyty Moby’ego. Wynikające z roztargnie- nia drobne katastrofy Tony’ego od dawna dostarczały im obojgu wdzięcznego materiału do żartów. Za to z pewnością Carol nie mogłaby podkpiwać z faktu, że o wpół do dziewiątej w piątkowy wieczór Tony wciąż tkwił przy biurku, bo sama niechętnie wychodziła z pracy, dopóki nie zała-

twiła wszystkiego, co się tylko dało załatwić. Pod tym względem byli do siebie podobni. Zrozumiałaby zatem, dlaczego mimo tak później pory nadal analizuje ekspertyzę, którą swego czasu z dużą pieczołowitością sporządził dla Komisji Zwolnień Warunkowych. Tę samą ekspertyzę, którą owa komisja radośnie zignorowała i wbrew jego zaleceniom wypuściła na wolność Bernarda Sharplesa. Elokwentny adwokat zdołał wszystkich przekonać, że jego klient nie stanowi już żadnego zagrożenia dla społeczeństwa i może z po- wodzeniem przejść pod nadzór kuratora. Był przecież przykładnym więźniem, wypełniał skrupulatnie wszystkie zalecenia władz. Stał się bez mała istnym ucieleśnieniem skruchy. Cóż, to oczywiste, że Sharples był wzorowym więźniem, z goryczą skonstatował Tony. Nietrudno zachowywać się wzorowo, gdy potencjalne obiekty pożądania są tak nieosiągalne, że nawet najbardziej obsesyjny fantasta nie zdołałby wykreować w wy- obraźni jakiejkolwiek pokusy. Ale teraz Sharples znowu popełni zbrodnię, Tony nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. I poniekąd będzie to również jego wina, ponieważ nie dość pryncy- pialnie sformułował swoje stanowisko. Założył z powrotem okulary i zakreślił długopisem kilka akapitów. Należało wyrazić własne przekonania w bardziej katego- ryczny sposób, aby nie pozostawić obronie żadnego pola do ma- newru. W tym celu powinien naciągnąć rzeczywistość: przedstawić w formie absolutnych pewników to, co w istocie było jedynie jego domniemaniami opartymi na doświadczeniu zdobytym w trakcie wieloletniej pracy z seryjnymi przestępcami oraz na wypływają- cych z intuicji spostrzeżeniach poczynionych podczas wywiadów, które prowadził z Sharplesem. Świat Komisji Zwolnień Warunko- wych był czarno-biały, nie dopuszczał żadnych odcieni szarości. Najwyraźniej Tony wciąż jeszcze się nie nauczył, że w kontaktach z systemem penitencjarnym bezwzględna szczerość to nie najlep- sza polityka. Chwycił bloczek z karteczkami samoprzylepnymi, ale za- nim zdążył cokolwiek zanotować, dobiegł go osobliwy hałas. Z za- sady rozmaite odgłosy, składające się na ścieżkę dźwiękową

codziennego życia w Bradfield Moor, nie zakłócały mu spokoju; izolacja akustyczna zdumiewająco skutecznie spełniała swoje za- danie, poza tym sceny tumultu i rozpaczy zazwyczaj rozgrywały się z dala od gabinetów ludzi z cenzusem naukowym i dyplomami. Ale hałas narastał i przywodził już na myśl starcie fanów futbolu lub zamieszki na tle religijnym. Podobnej wrzawy Tony nie mógł dłużej ignorować bez urągania zdrowemu rozsądkowi. Wstał, rzu- cił okulary na biurko i ruszył do drzwi. Wszystko będzie lepsze od tego, czym się aktualnie zajmował. Niewiele osób uważało pracę w Bradfield Moor za szczyt marzeń. Ale dla Jerzego Gołąbka była zdobyczą, która przekra- czała jego najśmielsze wyobrażenia z czasów dorastania w Płocku, gdzie niewiele się działo od XVI wieku, czyli od momentu, gdy Płock przestał się cieszyć zainteresowaniem władców Polski. Obecnie jedynym pracodawcą były tam zakłady petrochemiczne, w których zarobki należały do żenująco niskich, a choroby przemy- słowe stanowiły nieodłączny element codziennej egzystencji. Ograniczone możliwości rozwoju Jerzego niewiarygodnie się poszerzyły, gdy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, a on jako jeden z pierwszych wsiadł w Krakowie na pokład samolotu tanich linii lotniczych i wylądował na lotnisku Leeds Bradford z nadzie- jami na nowe życie. Z jego perspektywy brytyjska płaca minimalna równała się bez mała królewskim apanażom, a praca z osadzonymi w Bradfield Moor niewiele się różniła od codziennych kontaktów z dotkniętym demencją starczą dziadkiem, który tkwił w przekona- niu, że Lech Wałęsa to wciąż dobrze rokujący młody związkowiec. W rezultacie Jerzy nagiął prawdę i wykreował się na osobę o sporym doświadczeniu w opiece nad chorymi umysłowo, co miało się nijak do jego rzeczywistej przeszłości - pracy przy taśmie produkcyjnej w wytwórni ogórków konserwowych. Do tej pory jednak ta mistyfikacja nie miała większego znaczenia. Głównym bowiem zadaniem pielęgniarzy i sanitariuszy było pilnowanie ładu i porządku, a nie działania terapeutyczne. Ich obowiązki ograni- czały się w zasadzie do wydzielania pigułek i ogarniania bałaganu. Leczeniem czy powściąganiem ewentualnych zapędów pacjentów

zajmowali się psychiatrzy, terapeuci rozmaitych szkół i psycholo- gowie kliniczni. Nikt nie oczekiwał od Jerzego niczego poza tym, aby punktualnie stawiał się w pracy i nie uchylał od fizycznie nie- przyjemnych czynności, które trzeba było wykonywać niemal na każdej zmianie. A to akurat przychodziło mu z łatwością. Ponadto w miarę upływu czasu rozwinął w sobie nadzwy- czajny zmysł obserwacji, czym przede wszystkim zadziwił samego siebie. W rezultacie niemal podświadomie rejestrował oznaki, które mogły sugerować, że ten lub inny pacjent zatraca równowagę niezbędną do normalnego funkcjonowania Bradfield Moor. I bez wątpienia należał do niewielu pracowników szpitala zdolnych bły- skawicznie wychwycić, że z Lloydem Allenem dzieje się coś bar- dzo niepokojącego. Niestety, przez te kilka lat nabrał już dość pewności siebie, aby uwierzyć, że samodzielnie poradzi sobie z każdym problemem. Nie był pierwszym dwudziestoczterolatkiem, który miał rozdęte wyobrażenie o własnych umiejętnościach, lecz jako jeden z nielicznych zapłacił za to życiem. Gdy tylko wszedł do pokoju Allena, włosy zjeżyły mu się na karku. Allen stał pośrodku ciasnego pomieszczenia wyraźnie spięty. Błysk w jego oku natychmiast zdradził Jerzemu, że albo środki farmakologiczne gwałtownie i spektakularnie przestały działać, albo Allenowi udało się wymigać od ich przyjmowania. Tak czy inaczej wyglądało na to, że teraz Allen słucha jedynie gło- sów rozbrzmiewających w jego głowie. - Czas na twoje pigułki, Lloyd - Jerzy z rozmysłem przy- brał nonszalancki ton. - Nie wezmę, nie mogę - burknął Allen. Wspiął się na palce i pocierał jedną dłonią o drugą, jakby je mydlił. Mięśnie jego ramion tak drgały, że zdawały się tańczyć. - Przecież wiesz, że ich potrzebujesz. Allen stanowczo pokręcił głową. Jerzy skopiował ten ruch. - Jeżeli nie weźmiesz leków, będę musiał napisać o tym w raporcie. I wtedy ostro się do ciebie zabiorą, Lloyd. A tego przecież nie chcemy, prawda? Allen zaatakował bez ostrzeżenia. Prawym łokciem ugodził

Jerzego w dołek tuż pod mostkiem i całkowicie pozbawił go tchu. Jerzy mimowolnie zgiął się wpół i walcząc z mdłościami, łapczy- wie wciągał powietrze. Wtedy Allen taranem powalił go na ziemię, dopadł do drzwi, ale w progu raptownie przystanął i zawrócił. Je- rzy natychmiast się skulił, żeby wyglądać na niegroźnego, drob- niejszego, niż był w istocie. Mimo to Allen do niego doskoczył i wymierzył kopniaka prosto w żołądek. Jerzy złapał się za brzuch. Eksplozja bólu po raz kolejny wycisnęła mu powietrze z płuc. Tymczasem szaleniec spokojnie się nachylił i zerwał kartę magne- tyczną z klipsa u paska Jerzego. - Muszę ich do Niego sprowadzić - wymamrotał i znowu ruszył ku drzwiom. Jerzy nie był w stanie zapanować nad konwulsyjnym rzęże- niem. Jego organizm gwałtownie domagał się większej dawki tlenu, ale umysł nadal działał bez zarzutu. Trzeba jak najszybciej włączyć alarm. Karta magnetyczna dawała Allenowi nieograni- czony dostęp do niemal wszystkich zakątków szpitala. Mógł nią też otworzyć pokoje innych osadzonych i w krótkim czasie uwol- nić tylu wariatów, że liczebnie zaczęliby górować nad personelem, który pozostał na wieczornym dyżurze. Jerzy wciąż się krztusił i charczał, strużki śliny spływały mu po brodzie, lecz jakoś zdołał się podnieść na kolana i podczoł- gać bliżej łóżka. Uczepił się kurczowo poręczy i z wysiłkiem dźwi- gnął na nogi. Wciąż zgięty wpół wytoczył się na korytarz. Zobaczył, jak rozjuszony Allen raz po raz przeciąga kartą przez czytnik przy drzwiach prowadzących do głównej części budynku. Żeby zwolnić blokadę, trzeba było przejechać nią w odpowiednim tempie. Na szczęście w odróżnieniu od Jerzego Allen o tym nie wiedział. Uderzył w czytnik pięścią i ponowił próbę. Jerzy ruszył przed siebie chwiejnym krokiem, chcąc bezszelestnie pokonać od- ległość dzielącą go od przycisku alarmu. Nie poruszał się jednak dość cicho. Allen musiał coś usły- szeć, bo gwałtownie się odwrócił. - Sprowadź ich do mnie! - ryknął i zaszarżował na młodego sanitariusza.

Sama masa jego ciała wystarczyła, żeby powalić osłabio- nego Jerzego na podłogę. Chłopak osłonił głowę ramionami, ale to była marna ochrona. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł w życiu, był potworny ucisk za oczami, gdy Allen z całej siły nadepnął mu na czaszkę. Tony otworzył drzwi i natężenie hałasu natychmiast się zwielokrotniło. Klatką schodową dobiegały z dołu nawoływania, przekleństwa i wrzaski. Ale najbardziej przerażające było to, że nikt nie aktywował alarmu. A więc zapewne doszło do wydarzeń tak nagłych i groźnych, że żaden z pielęgniarzy czy sanitariuszy nie miał czasu na dopełnienie procedur, które kandydatom do tego zawodu rzekomo wbijano w głowę od pierwszego dnia szkolenia. To zaś sugerowało, że wszyscy musieli się skoncentrować na do- raźnym zażegnaniu niebezpieczeństwa. Tony pospieszył korytarzem w stronę schodów i po drodze uderzył w pierwszy napotkany przycisk. Natychmiast rozległo się wycie syreny. Chryste, jeżeli już jesteś szaleńcem, jak twój mózg zareaguje na ten ogłuszający dźwięk? - pomyślał i poderwał się do biegu, ale gdy dopadł do schodów, zwolnił i wychylił się przez ba- rierkę, ciekawy, co zobaczy na dole. Odpowiedź była krótka - nic. Podniesione głosy zdawały się dochodzić z głębi korytarza położonego na prawo od klatki schodowej, chociaż Tony nie mógł być tego stuprocentowo pewny ze względu na pogłos i odległość, jaka go dzieliła od źródła dźwięku. Nagle rozległ się brzęk tłuczonego szkła, po którym zapa- dła idealna cisza zwiastująca zazwyczaj szok lub przerażenie. - Ożeż kurwa! - zaklął ktoś wyraźnie i z odrazą. Niemal natychmiast znowu rozległy się krzyki, teraz nie- wątpliwie podszyte paniką. Przeraźliwy wrzask, a potem szurgot stóp i odgłosy szamo- taniny. Tony bez zastanowienia zaczął zbiegać po stopniach, żeby sprawdzić, co się dokładnie dzieje. Kiedy pokonał ostatni zakręt schodów, ujrzał trzy postaci u wylotu korytarza, z którego wcześniej dochodziły podniesione

głosy. W jego stronę cofali się pospiesznie dwaj pielęgniarze pod- trzymujący trzeciego mężczyznę - sanitariusza, sądząc po jasnozie- lonej barwie uniformu, widocznej w tych nielicznych miejscach, które nie były zlane krwią. Za mężczyznami ciągnęła się szeroka smuga szkarłatu. Rzeź, pomyślał Tony w tej samej chwili, gdy z głębi korytarza wypadł zwalisty osobnik z siekierą pożarniczą, którą posuwiście zataczał płaskie łuki, jakby był ponurym żniwia- rzem. Po każdym machnięciu siekierą, w powietrzu unosiła się mgiełka krwi. Napastnik całą uwagę skupiał na swoich niedoszłych ofiarach i z uporem parł ku wycofującym się mężczyznom. - Sprowadź ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć. Sprowadź ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć - recytował monotonnym gło- sem i systematycznie zmniejszał dystans dzielący go od pielęgnia- rzy. Jeszcze kila kroków, a ostrze siekiery znowu się zagłębi w ludzkim ciele. Chociaż szaleniec nie był jego pacjentem, Tony dobrze wiedział, kto to taki. Studiował akta wszystkich osadzonych, u których zdiagno- zowano skłonność do przemocy - po części z powodu zaintereso- wania tego typu ludźmi, ale również dlatego że wiedzę na ich temat traktował jak swoistą polisę ubezpieczeniową. Wszystko jed- nak wskazywało na to, że dzisiejszego wieczoru może stracić pre- mię za bezwypadkowość. Przystanął kilka stopni przed podestem. - Lloyd - odezwał się cicho. Allen nie zareagował, tylko nadal machał siekierą w rytm swojej mantry: - Sprowadź ich do mnie. Nie ma gdzie się skryć... Teraz już zaledwie kilkanaście centymetrów dzieliło sanita- riuszy od zakrwawionego ostrza. Tony odetchnął głęboko, wyprostował ramiona. - Nie w taki sposób masz ich do niego sprowadzić - po- wiedział, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej autorytatyw- nie. - On nie tego chce od ciebie, Lloyd. Błędnie zrozumiałeś przesłanie.

Allen przystanął, spojrzał na Tony’ego, a potem zmarszczył brwi w wyrazie zaskoczenia, jakie ogarnia psa, gdy nęka go na- trętna osa. - Już czas - warknął. - Masz rację. W tym punkcie się z tobą zgadzam. - Tony zszedł o stopień niżej. - Rzeczywiście już czas. Lecz wybrałeś nie- właściwą metodę. Odłóż siekierę, a znajdziemy lepszy sposób. Cały czas usiłował zachować surowy wyraz twarzy i naj- mniejszym gestem nie zdradzić, że strach skręca mu żołądek w lo- dowaty supeł. Gdzie, do cholery, podziewa się grupa wsparcia? Tony nie miał złudzeń co do własnych możliwości w zaistniałej sy- tuacji. W najlepszym razie zdoła skupić na sobie uwagę Allena na tyle, żeby pielęgniarze wraz z rannym sanitariuszem zdążyli się ewakuować w bezpieczniejsze miejsce. I chociaż doskonale sobie radził z szaleńcami i psychopatami wszelkiej maści, wiedział, że jego uzdolnienia nie wystarczą, by przywrócić Allena do stanu ja- kiej takiej równowagi. Wątpił nawet, czy zdoła go nakłonić do odłożenia broni. Wiedział jednak, że musi spróbować. Tylko dla- czego, do kurwy nędzy, nie nadciągała kawaleria? Allen przestał wymachiwać siekierą niczym kosą i teraz ustawił ją tak, jak baseballista ustawia kij, gdy szykuje się do odbi- cia. - Już czas - powtórzył. - A ty to nie On - zawyrokował i jed- nym susem pokonał dzielącą ich przestrzeń. Był niesamowicie szybki. Tony zdołał jedynie zauważyć błysk wypolerowanego metalu oraz smugę czerwieni. Chwilę póź- niej gdzieś w połowie wysokości jego nogi eksplodował straszliwy, promieniujący ból. Tony padł niczym ścięte drzewo. Z powodu szoku nawet nie był w stanie krzyczeć. W jego głowie wybuchło oślepiająco białe światło. A zaraz potem zapadła ciemność. Lista 2 Belladona Rycyna Oleander Strychnina

Kokaina Cis pospolity Niedziela Thomas Denby jeszcze raz przestudiował kartę choroby. Był autentycznie zbity z tropu. Podczas wstępnego badania zdia- gnozował u Robbiego Bishopa ostre zapalenie dróg oddechowych i zrobił to bez najmniejszego wahania. Bo też nie miał powodu do jakichkolwiek wątpliwości. Ostatecznie w swojej dwudziestoletniej karierze specjalisty pulmonologa widział mnóstwo tego typu infek- cji. Tymczasem od dwunastu godzin, czyli od czasu przyjęcia na oddział, lekarze z jego zespołu podawali piłkarzowi i antybiotyki, i sterydy - w zależności od zaleceń szefa - ale stan Robbiego wcale się nie poprawiał. Wręcz przeciwnie, zaczął się tak pogarszać, że pełniąca dyżur rezydentka postanowiła wyciągnąć Denby’ego z łóżka, nie bacząc na jego ewentualny gniew. Szeregowi rezydenci nie pozwalali sobie na podobne zachowania wobec konsultantów, jeśli nie byli bardzo, ale to bardzo zaniepokojeni. Denby odwiesił kartę i posłał w stronę młodego mężczyzny leżącego na łóżku swój profesjonalny szeroki uśmiech, który jed- nak nie sięgnął oczu. Lekarz zlustrował bacznym spojrzeniem twarz i tors Bishopa. Szpitalna koszula, mokra od potu, przylepiła się do ciała, uwidoczniając mięśnie klatki piersiowej. Były dosko- nale rozwinięte, ale w tej chwili z ledwością pompowały powietrze do płuc. Przed przewiezieniem na oddział Robbie uskarżał się na ogólne osłabienie, nudności i bóle stawów oraz widoczne gołym okiem trudności w oddychaniu - napady spazmatycznego kaszlu zginały go we dwoje i wywoływały gwałtowny napływ krwi do bladej twarzy. Rentgen wykazał obecność płynu w płucach, co pro- wadziło do oczywistego wniosku - właśnie takiego, jaki wyciągnął Denby. Obecnie jednak wszystko zaczynało wskazywać na to, że Robbiego Bishopa wcale nie dopadła zwykła infekcja dróg odde- chowych. Jego puls wariował. Temperatura ciała wzrosła o kolejne półtora stopnia, natomiast wydolność płuc spadła tak bardzo, że nie

były już w stanie zapewnić odpowiedniego poziomu natlenienia krwi pomimo wspomagania maską tlenową. Powieki Bishopa zadrgały gwałtownie, lecz pozostały za- mknięte. Denby zmarszczył brwi. - Czy już wcześniej dochodziło u niego do utraty przytom- ności? - zapytał rezydentkę. Zaprzeczyła. - Z powodu gorączki chwilami majaczył. Nie wiem, czy w pełni zdawał sobie sprawę, gdzie się znajduje, ale do tej pory był kontaktowy. Rozległo się natarczywe pikanie - monitor ujawnił dalszy spadek poziomu tlenu we krwi Bishopa. - Musimy go zaintubować - zdecydował Denby stropionym głosem. - I podać więcej płynów. Sprawia wrażenie lekko odwod- nionego. - Co jednak w żadnym razie nie tłumaczy ani gorączki, ani kaszlu. Rezydentka, zelektryzowana instrukcjami, wyszła pospiesz- nie z izolatki - pomieszczenia małego, ale jedynego, jakie szpital Bradfield Cross miał do zaoferowania pacjentom, którzy nawet w sytuacjach ekstremalnych wymagali prywatności. Denby w zamy- śleniu potarł podbródek. Robbie Bishop był w doskonałej kondycji fizycznej: wysportowany, silny i - według lekarza klubowego - jeszcze po piątkowym treningu zdrów jak ryba. Ale w sobotnim meczu już nie zagrał z powodu lekkiej infekcji grypowej. Teraz zaś, zaledwie osiemnaście godzin później, leżał w szpitalnej izo- latce i jego stan cały czas wyraźnie się pogarszał. A Thomas Denby nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje i jak to powstrzymać. Znalazł się w sytuacji dla siebie niezwykłej. Doskonale wiedział, że jest cholernie dobrym lekarzem: świetnym diagnostą, błyskotliwym klinicystą i na tyle sprawnym politykiem, że biuro- kraci tylko sporadycznie ingerowali w potrzeby jego oddziału. In- nymi słowy, profesjonalne życie Denby’ego należało do wyjątkowo udanych. Unosił się gładko na fali sukcesu, której pra- wie nigdy nie rozbijały problemy z kwalifikacją niedomagań pa- cjentów. Dlatego przypadek Robbiego Bishopa był niemal

afrontem dla jego wiedzy i talentu. Powróciła rezydentka z zestawem do intubacji i dwiema pielęgniarkami do pomocy. Denby westchnął i spojrzał na drzwi, za którymi siedział selekcjoner drużyny Robbiego. Martin Flanagan całą noc spędził skulony na krześle u boku swojego piłkarza. Jego kosztowny garnitur był teraz wymięty, a kanciasta twarz pokryła się ciemnym zarostem, przez co nabrała groźnego wyrazu. Denby już zdążył się ściąć z krewkim ulster- czykiem, gdy zażądał, by tamten opuścił pokój chorego na czas konsultacji lekarskich. - Czy zdaje pan sobie sprawę, doktorze, jaką Robbie ma wartość dla klubu Bradfield Victoria? - gorączkował się Flanagan. - Dla mnie jest wart dokładnie tyle samo, ile każdy inny pa- cjent - odparował pulmonolog. - Ja nie rozsiadam się przy bocznej linii i nie próbuję panu dyktować, jaką taktykę zastosować w me- czu. Proszę więc, żeby pan pozwolił mi pracować w spokoju i uszanował prywatność pacjenta podczas badania. Selekcjoner wyszedł, burcząc gniewnie pod nosem, ale wciąż tkwił na posterunku za drzwiami, targany niepokojem, ze ściągniętą twarzą, rozpaczliwie łaknąc wieści, które zaprzeczyłyby temu, co miał okazję zobaczyć na własne oczy - zatrważającemu pogorszeniu stanu Robbiego. - Gdy już go pani zaintubuje, proszę podać AZT - polecił Denby rezydentce. Zaordynowanie tego niezwykle silnego leku antyretrowiru- sowego było jedyną opcją, jaka mu jeszcze pozostała. Może dzięki temu posunięciu zdołają zyskać wystarczająco dużo czasu, aby wydedukować, co naprawdę dolega Robbiemu Bishopowi. Poniedziałek Przypomnij mi, dlaczego pozwoliłam ci otworzyć trzecią butelkę - nadinspektor Carol Jordan westchnęła, wrzuciła bieg i w żółwim tempie przejechała kolejne kilka metrów. - Ponieważ od czasu, jak się przeprowadziliśmy do Dales,

po raz pierwszy zaszczyciłaś nas wizytą i dlatego, że dziś rano mu- szę się pokazać w Bradfield, a ty nie masz porządnego pokoju dla gości, wobec czego nie było sensu wracać wczorajszego wieczoru. - Jej brat Michael pochylił się do przodu i chwycił za gałkę radia. Carol natychmiast trzepnęła go po ręku. - Zostaw. Michael jęknął. - Bradfield Sound. Kto by pomyślał, że tak nisko upadnę. Ta lokalna rozgłośnia to kwintesencja parafiańszczyzny. - Muszę wiedzieć, co się dzieje na moim podwórku. Michael obrzucił siostrę sceptycznym spojrzeniem. - Jesteś szefową zespołu do zadań specjalnych, elitarnej jednostki działającej w afiliacji z brytyjskim odpowiednikiem FBI. Nie musisz wiedzieć, że pękła rura wodociągowa i doszło do utrudnień w ruchu na Methley Way. Lub że jakiś piłkarz trafił do szpitala z powodu infekcji dróg oddechowych. - Hola, panie IT, czy to przypadkiem nie pan wkładał mi do głowy, że mikro przechodzi w makro? Chcę wiedzieć, co się dzieje na dole łańcucha pokarmowego, bo niekiedy te wydarzenia mają nieoczekiwany wpływ na to, co się dzieje na drugim jego końcu. A przy okazji - nie „jakiś piłkarz”, ale Robbie Bishop, ge- nialny rozgrywający w Bradfield Victoria. I do tego miejscowy chłopak. Jego fanki z pewnością już oblegają Bradfield Cross. To potencjalne zakłócenie porządku publicznego. Michael zapadł się w fotel nadąsany. - Dobra, siostra. Niech będzie po twojemu. Mnie pozostaje jedynie dziękować Bogu, że zasięg Bradfield Sound kończy się tuż za miastem. Postradałbym zmysły, gdybyś mi kazała słuchać tego badziewia przez całą drogę. - Powoli pokręcił głową i wykrzywił twarz, gdy rozległo się charakterystyczne chrupanie. - Nie masz przypadkiem takiej niebieskiej żarówy, którą można postawić na dachu samochodu? - Mam - przyznała Carol, ponownie ruszając z miejsca. Modliła się w duchu, żeby tym razem nie musiała się znowu za- trzymywać już po kilku metrach. Czuła lekkie mdłości i była spo-

cona, mimo że brała prysznic niecałą godzinę temu. - Ale tej, jak to ująłeś, „żarówy” używa się jedynie w sytuacjach wyższej koniecz- ności. I zanim wdasz się ze mną w dyskusję, od razu odpowiadam: nie, nie mamy do czynienia z wyższą koniecznością, jedynie z kor- kiem w godzinach szczytu. Zaledwie wypowiedziała te słowa, samochody zaczęły gładko sunąć do przodu i po kilku minutach trudno było zrozu- mieć, dlaczego pokonanie ośmiuset metrów zajęło im ponad pół godziny, skoro teraz nic nie zakłócało płynności jazdy. Michael przez jakiś czas przyglądał się siostrze ze zmarsz- czonym czołem, aż w końcu zapytał: - A jak ci się układa z Tonym? Carol z trudem stłumiła irytację. Do tej pory była przeko- nana, że jej się upiekło. Spędziła cały weekend w towarzystwie rodziców, brata oraz jego dziewczyny i przez ten czas nikt ani razu nie wymienił tego imienia. - Nadspodziewanie dobrze. Podoba mi się mieszkanie. Z punktu widzenia najemcy Tony jest wymarzonym właścicielem. Michael zacmokał znacząco. - Dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli. Carol westchnęła i wepchnęła się przed mercedesa, którego kierowca natychmiast wściekle zatrąbił. - Prawdopodobnie częściej się widywaliśmy, gdy mieszka- liśmy na dwóch krańcach miasta - odparła. - A ja sądziłem... Zacisnęła dłonie na kierownicy. - To źle sądziłeś. Posłuchaj, Michael, oboje z Tonym jeste- śmy pracoholikami. On kocha swoich świrów, a ja mam na głowie nową jednostkę, której trzeba nadać odpowiednią dynamikę, że już nie wspomnę o Pauli i wysiłkach, by zdołała się w pełni pozbierać. - Twarz Carol stężała. Jak zawsze, gdy wracała myślami do tamtej sprawy. - Wielka szkoda. - Zmierzył ją krytycznym spojrzeniem. - Ani tobie, ani Tony’emu nie ubywa lat. Jeżeli związek z Lucy cze-

goś mnie nauczył, to tego, że codzienne życie jest o wiele łatwiej- sze, gdy można je dzielić z kimś, kto nadaje na tych samych falach. A według mnie ty i Tony Hill nadajecie na identycznej fali. Zaryzykowała i spojrzała na brata spod oka, żeby spraw- dzić, czy przypadkiem nie kpi. - Mówisz tak o facecie, który swego czasu uważał... niemal podejrzewał... a w każdym razie brał pod uwagę możliwość, że je- steś seryjnym mordercą? Twierdzisz, że ktoś taki nadaje na tych sa- mych falach co ja? Michael w zniecierpliwieniu przewrócił oczami. - Nie próbuj uciekać w historię. - To nie ma nic wspólnego z ucieczką. A co do mojej wspólnej historii z Tonym, potrzeba sprzętu wspinaczkowego i bu- tli tlenowej, żeby ją ogarnąć. - Carol wypatrzyła lukę w sznurze samochodów, zjechała do krawężnika i włączyła światła awaryjne. - To ten moment, w którym powinieneś wziąć nogi za pas - oznajmiła, nieudolnie naśladując Shreka. - Zamierzasz mnie tutaj wysadzić? - obruszył się Michael. - Dojazd pod wejście instytutu zajmie nam co najmniej dziesięć minut. - Carol przechyliła się przez brata i wskazała pal- cem na obiekt widniejący za oknem po jego stronie. - Jeżeli zaś przejdziesz przez to nowe centrum handlowe, już za trzy będziesz na spotkaniu z klientem. - Święta racja. Chryste, wyniosłem się z miasta niespełna trzy miesiące temu, a już dochodzi u mnie do zaniku pamięciowej mapy terenu. - Objął siostrę ramieniem, cmoknął sucho w policzek i wysiadł z samochodu. - Zdzwonimy się w tygodniu - rzucił na pożegnanie. Dziesięć minut później Carol weszła do budynku Komendy Głównej Policji w Bradfield. W tym krótkim czasie, jaki upłynął od rozstania z Michaelem do wyjścia z windy na trzecim piętrze, gdzie mieściła się siedziba zespołu, który w myślach nazywała bandą skłóconych z życiem indywidualistów, przeobraziła się z siostry w oficera policji. A dzisiaj te dwa wcielenia łączyło tylko jedno: łagodny kac.

Ruszyła korytarzem o ścianach w kolorze lawendy i kremo- wej bieli, poprzecinanych szklanymi drzwiami obramowanymi stalą. Centralne panele drzwi wykonano z matowego szkła, nie było zatem widać, co dokładnie się za nimi dzieje, jeśli akcja nie rozgrywała się tuż pod sufitem lub na poziomie podłogi. Te odpi- cowane wnętrza wciąż uporczywie kojarzyły jej się z siedzibą agencji reklamowej, ale ostatecznie działania nowoczesnej policji zdawały się w równym stopniu skupiać na dbałości o wizerunek, jak i ściganiu przestępców. Szczęśliwie Carol zdołała się tak ustawić, że wciąż znajdowała się w pobliżu pierwszej linii frontu - w każdym razie na tyle, na ile to było możliwe w przypadku ofi- cera jej rangi. Otworzyła drzwi oznaczone numerem 316 i wkroczyła do krainy martwych oraz ciężko skrzywdzonych. O tak wczesnej po- rze w poniedziałkowy poranek nie było tutaj żadnych reprezentan- tów świata żywych poza detektyw Stacey Chen, guru zespołu w dziedzinie technologii informatycznych, która posłała szefowej za- ledwie przelotne spojrzenie znad pary monitorów i mruknęła pod nosem coś, co prawdopodobnie miało być powitaniem. - Dzień dobry, Stacey - odparła Carol i skierowała się do swojego gabinetu. Niemal w tej samej chwili zza jednej z długich białych ta- blic, które okalały biurka śledczych, przypominając kryte wozy pionierów chroniące obóz przed napaścią, wychynęła sierżant Chris Devine. Carol drgnęła gwałtownie i stanęła jak wryta. - Wybacz, szefowo. Nie chciałam cię wystraszyć. - Chris uniosła ręce w pojednawczym geście. - Nic się nie stało. - Carol westchnęła przeciągle. - Na- prawdę musimy sobie wreszcie sprawić te przezroczyste tablice. - Niby takie jak w serialach telewizyjnych? - Chris prych- nęła lekceważąco. - Osobiście uważam, że to bez sensu. Odczyta- nie z nich czegokolwiek musi być koszmarem. Zbyt dużo zakłóceń tła. Zrównała krok z Carol, która znów ruszyła w stronę niedu- żego przeszklonego pomieszczenia służącego jej za gabinet.

- No więc, jak brzmią najświeższe doniesienia o stanie Tony’ego? Jak on się czuje? Carol uznała te pytania za dość kuriozalne w formie, ale tylko wzruszyła lekko ramionami. - Jeśli się nie mylę, miewa się doskonale. - Z rozmysłem przybrała ton zniechęcający do dalszej dyskusji. Chris obróciła się na pięcie i zaczęła iść tyłem przed sze- fową. Przez chwilę bacznie spoglądała jej w twarz, po czym roz- warła szeroko oczy. - Wielki Boże, ty nic nie wiesz, prawda? - O czym nic nie wiem? - Serce podjechało Carol do gardła. Chris położyła dłoń na ramieniu szefowej i skinieniem głowy wskazała na gabinet. - Chyba powinnyśmy usiąść - zdecydowała. - Chryste. Carol pozwoliła się wprowadzić do środka i zanim Chris zamknęła drzwi, ciężko opadła na fotel. - Wyjechałam tylko do Dales, nie na biegun północny. Co tu się, do cholery, wyprawiało? Co spotkało Tony’ego? Chris, zdopingowana nutą ponaglenia w głosie szefowej, nie zwlekała z odpowiedzią: - Został zaatakowany przez jednego z morderców osadzo- nych w Bradfield Moor. Carol chwyciła twarz w dłonie i tak mocno ścisnęła po- liczki, że wypchnięte do przodu usta ułożyły się w duże O. Gwał- townie zaczerpnęła powietrza. - Co dokładnie zaszło? - Ton jej głosu niebezpiecznie zbli- żył się do krzyku. Chris przejechała dłonią po krótkich szpakowatych wło- sach. - Tego nie da się złagodzić żadnym eufemizmem. Tony wszedł w drogę szaleńcowi uzbrojonemu w siekierę. Słowa Chris zdawały się dobiegać z bardzo daleka. Nie- ważne, że Carol już dawno temu uodporniła się na obrazy i dźwięki, które wprawiłyby w stan szoku lub histerii większość nor-

malnych ludzi. Gdy chodziło o Tony’ego Hilla, stawała się emocjo- nalnie bezbronna. Na co dzień z powodzeniem wypierała ze świa- domości tę słabość, która jednak dawała o sobie znać w takich chwilach jak ta i zmieniała dosłownie wszystko. - Co...? - głos jej się załamał, musiała szybko odchrząknąć. - Jak poważne są obrażenia? - Podobno ma mocno poharataną nogę. Dostał prosto w ko- lano. I stracił dużo krwi. Ratownicy medyczni przez dłuższy czas nie mogli do niego dotrzeć, a to za sprawą szaleńca, który z siekierą w ręku w najlep- sze grasował po korytarzach. Sytuacja była zła, ale nie aż tak tragiczna jak ta, którą Carol zdążyła już wykreować w wyobraźni. Utrata krwi i roztrzaskane kolano to coś, co można ogarnąć. W zasadzie drobiazg w stosunku do bezmiaru nieszczęść we wszechświecie. - Chryste - odetchnęła z ulgą. - Jak do tego doszło? - Ten wariat zaatakował sanitariusza, zabrał jego klucz, roz- deptał mu głowę na krwawą miazgę, a potem dostał się do głów- nego budynku szpitala, gdzie rozbił gablotę ze sprzętem przeciwpożarowym i wziął sobie siekierę. Carol z niedowierzaniem pokręciła głową. - Siekiery pożarnicze w Bradfield Moor? W zamkniętym psychiatryku naszpikowanym wymyślnymi zabezpieczeniami? - Właśnie dlatego mają tam siekiery. Z powodu tych zabez- pieczeń. Blokad drzwi i zbrojonego szkła w szybach. Zgodnie z za- rządzeniem Inspektoratu Pracy na terenie placówki musi się znajdować sprzęt umożliwiający uwolnienie pacjentów, gdyby podczas pożaru doszło do uszkodzenia systemu zamków elektro- nicznych. Czysty kretynizm, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Na widok karcącego spojrzenia Carol Chris uniosła ręce w geście iry- tacji. - No, co? Lepiej skazać na śmierć w płomieniach kilku porą- banych skurwysynów, niż ryzykować, że dojdzie do burdelu, z jakim właśnie mamy do czynienia. Jeden sanitariusz martwy, drugi w stanie krytycznym z tak uszkodzonymi organami wewnętrznymi, że już nigdy nie będą normalnie funkcjonować, i do tego ranny

Tony. Żeby tego uniknąć, chętnie bym poświęciła kilku świrów opętanych żądzą mordu. - Nie wiedzieć czemu, z powodu cockney- owskiego akcentu Chris ta fatalnie nieprawomyślna wypowiedź nabrała jeszcze gorszego wydźwięku. - Dobrze wiesz, że to nie jest sytuacja zerojedynkowa - ucięła Carol twardym głosem. Poniekąd podzielała zdanie Chris, wiedziała też doskonale, że przemawiają przez nią emocje, a nie zdrowy rozsądek, ale w dzisiejszych czasach wyłącznie niefrasobliwi ryzykanci zdradzali w miejscu pracy własne odczucia czy poglądy. Carol lubiła wszyst- kich swoich ekscentryków. Nie chciałaby stracić żadnego z nich tylko dlatego, że jakaś nieopatrznie rzucona uwaga dotrze do nie- powołanych uszu. Starała się zatem powściągać werbalne wyskoki podwładnych. - A jak Tony wplątał się w to wszystko? - zapytała. - Czy ten wariat był jego pacjentem? Chris wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że Tony został okrzyk- nięty bohaterem dnia. Zdekoncentrował tego porąbanego bydlaka na tyle, że pie- lęgniarze zdołali odciągnąć rannego sanitariusza w bezpieczne miejsce. Ale nie na dość długo, aby samemu wyjść z tego cało, po- myślała Carol, a na głos zapytała: - Dlaczego nikt mnie o niczym nie powiadomił? Kto od nas był oficerem dyżurnym podczas weekendu? Zdaje się, że Sam, prawda? Chris pokręciła głową. - Miał być Sam, ale zamienił się z Paulą. Carol wstała zza biurka, otworzyła drzwi i rozejrzała się po sali odpraw. Detektyw Paula McIntyre właśnie odwieszała płaszcz. - Paula? Pozwól tu na moment. Gdy przyglądała się młodej policjantce, zmierzającej w stronę przeszklonego gabinetu, ogarnęło ją dobrze znajome poczu- cie winy. Nie tak dawno temu wystawiła Paulę na wielkie niebez-

pieczeństwo i doszło do katastrofy. Nieważne, że akcja została zle- cona i oficjalnie usankcjonowana przez górę - Carol obiecała Pauli, że ją ochroni, i zawiodła. Podwójne fiasko tej poronionej operacji, a do tego śmierć kolegi z zespołu, z którym łączyła Paulę serdeczna przyjaźń, sprawiły, że kobieta była bliska rezygnacji ze służby. Carol dobrze to rozumiała. Swego czasu znalazła się w takim samym miejscu z bardzo podobnych i równie przerażających powodów. Wspierała więc swoją podwładną, jak mogła, ale ostatecznie to Tony zawrócił Paulę znad krawędzi. Carol nie miała pojęcia, do jakich rozmów między nimi doszło, lecz w rezultacie Paula uznała, że może nadal być gliną. I za to Carol była wdzięczna losowi, mimo że obecność tej młodej kobiety w zespole nieustannie przypominała jej o wła- snej porażce. Usunęła się na bok, żeby przepuścić Paulę w drzwiach, po czym usiadła z powrotem za biurkiem. Paula oparła się plecami o szklaną ścianę i splotła ramiona na piersi. Nie zdołała jednak w ten sposób zamaskować, jak dużo straciła na wadze. Grafitowe spodnie i sweter wisiały na niej, a włosy miała tak zmierzwione, jakby po wysuszeniu ręcznikiem zapomniała je uczesać. - Co u Tony’ego? - zapytała. - Nie mam pojęcia, ponieważ dopiero przed chwilą usłysza- łam o ataku. - Carol bardzo się starała, żeby w jej tonie nie było cienia wyrzutu. Mimo to jej słowa podziałały na Paulę porażająco. - Jasna cholera - jęknęła. - Przez myśl mi nie przeszło, że mogłabyś o tym nie wiedzieć. - Pokręciła głową w wyrazie frustra- cji. - Prawdę powiedziawszy, mnie też nikt oficjalnie o niczym nie powiadomił. Usłyszałam o całej sprawie dopiero w sobotę rano, kiedy włączyłam telewizor. Automatycznie założyłam, że z tobą musiał się już ktoś skontaktować... - urwała skonsternowana. - Nikt się ze mną nie kontaktował. Pojechałam do Dales, żeby spędzić weekend z rodziną. Nie włączaliśmy telewizora ani radia. Czy wiadomo, do jakiego szpitala go zabrali? - Do Bradfield Cross - odparła Paula. - Już tam dzwoniłam. W sobotę zoperowali mu kolano. Wszystko przebiegło gładko,

Tony nieźle się trzyma. Carol wstała i chwyciła torebkę. - W porządku. Gdybyście mnie potrzebowali, tam właśnie będę. Rozumiem, że przez ten czas nie wydarzyło się nic takiego, czym musielibyśmy się zająć natychmiast? - Nie wpłynęły żadne nowe zgłoszenia. - To dobrze. I bez tego mamy co robić. - W drodze do drzwi poklepała Paulę po ramieniu. - Nie przejmuj się. Przyjęłabym iden- tyczne założenie - zapewniła i wyszła. - Mimo to dla pewności bym zadzwoniła. Suchość w ustach. Suchość tak wielka, że nie pozwala ni- czego przełknąć. To była najjaśniejsza myśl, jaka zdołała się prze- bić przez watę wypełniającą mu czaszkę. Poruszył powiekami. Nękało go niejasne przeświadczenie, że istnieje powód, dla którego nie powinien unosić powiek, ale zupełnie nie pamiętał, o co kon- kretnie chodziło. Teraz nawet nie był pewien, czy należy ufać tym mglistym ostrzeżeniom wysyłanym przez mózg. Bo i co strasznego mogłoby go spotkać po otworzeniu oczu? Ostatecznie ludzie robili to przez cały czas i nic złego im się nie działo. Odpowiedź nadeszła lotem błyskawicy. - Najwyższy czas - padło oschle gdzieś zza jego lewego ucha. Ton przygany w tych słowach wydawał się znajomy, cho- ciaż należący do zamierzchłej przeszłości. W każdym razie zupeł- nie nie pasował do luźnych, chaotycznych impresji z obecnego życia. Obrócił głowę na bok i ten nieznaczny ruch wywołał ból, którego nie dało się dokładnie umiejscowić. W zasadzie rozlewał się po całym ciele. Tony jęknął, a potem otworzył szeroko oczy. I natychmiast przypomniał sobie, dlaczego nie należało tego robić. - Jeżeli już muszę tutaj siedzieć, mógłbyś przynajmniej zdobyć się na rozmowę. - Zacisnęła usta w wyrazie dezaprobaty, który pamiętał aż nazbyt dobrze. Zamknęła laptop, odstawiła go na pobliski stolik, po czym założyła jedną nogę ukrytą za nogawką spodni na drugą. Nigdy nie

lubiła swoich nóg, pomyślał ni w pięć, ni w dziewięć Tony. - Wybacz - wychrypiał. - To wina środków przeciwbólo- wych. Wyciągnął rękę po kubek z wodą stojący na tacy, ale nie mógł go dosięgnąć. Ona ani drgnęła. Spróbował się podciągnąć do pozycji siedzącej, idiotycznie zapominając przy tym, dlaczego w ogóle znalazł się w szpitalu. Lewa noga, umieszczona na wyciągu w ciężkiej szynie ortopedycznej, przesunęła się zaledwie o ułamek milimetra, za to przyprawiła go o absurdalnie nieproporcjonalne cierpienie, które dosłownie zapierało dech. A wraz z cierpieniem powróciły wspomnienia. Szarżujący Lloyd Allen, wykrzykujący ja- kieś niezrozumiałe słowa, błysk światła na błękitnej stali, chwila paraliżującego bólu, a po nim pustka. Później krótkie przebłyski świadomości. Lekarze dyskutujący na jego temat, pielęgniarki plotkujące nad jego głową, telewizor gadający coś do niego. No i ona - emanująca irytacją i zniecierpliwieniem. - Podasz wodę? - zdołał wykrztusić, niepewny, czy spełni prośbę. Wydała z siebie pełne rozdrażnienia westchnienie kobiety, od której wymaga się zbyt wielkich poświęceń, a później uniosła kubek i wepchnęła mu słomkę pomiędzy wysuszone wargi, żeby mógł pić na leżąco. Pociągał wodę drobnymi łykami, bo powolne odzyskiwanie wilgoci w ustach sprawiało mu prawdziwą przyjem- ność. Zassij, podelektuj się, przełknij. Powtarzał tę sekwencję do czasu, aż opróżnił kubek do po- łowy, dopiero potem pozwolił głowie opaść z powrotem na po- duszkę. - Nie musisz przy mnie siedzieć - zapewnił. - Mam się cał- kiem nieźle. Prychnęła drwiąco. - Chyba nie sądzisz, że znalazłam się tutaj z własnego wy- boru? Bradfield Cross jest na liście moich klientów. Okrucieństwo, z jakim go potraktowała, nie było w naj- mniejszym stopniu zaskakujące, mimo to nadal raniło uczucia. - Grunt to zachować pozory, co? - Nie zdołał ukryć gory-