uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Vince Flynn -Mitch Rapp 01 - Przerwane kadencje

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Vince Flynn -Mitch Rapp 01 - Przerwane kadencje.pdf

uzavrano EBooki V Vince Flynn
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 466 stron)

PRZERWANEKADENCJE

Podziękowania Kiedy zaczynałem pisać Przerwane kadencje, nie mia- łem pojęcia, ilu ludzi zaangażuje w to swój czas i talent. Jestem wdzięczny im wszystkim, szczególnie tym, którzy podjęli nadzwyczajne wysiłki, by podzielić się ze mną swy- mi zdolnościami, fachową wiedzą i przyjaźnią. Danowi McQuillanowi, Paulowi Lukasowi, Liz Tracy, Mike'owi McFaddenowi, Kristin O'Garze, Judy O'Donnell, Matthew OToole'owi oraz Tomowi i Valerie Tracym dzię- kuję za utrzymywanie mnie na właściwym kursie. Susie Moncur dziękuję za rady i znakomite talenty re- daktorskie. Jeanne Neidenbach i mojemu bratu Kevinowi -za dostarczanie świeżych manuskryptów. Mojemu przyja- cielowi Dave'owi Warchowi za humor i talent fotograficz- ny. Mike'owi Andrewsowi, Mike'owi Dicksonowi, Mattowi Michalskiemu oraz Dave'owi, Danowi i Mary ze Stanton za entuzjazm i pomoc. Teresie McFarland i Maureen Ca-hill za to, że tak wiele od nich zależało. Wiele zawdzięczam także wszystkim księgarniom, punk- tom sprzedaży i czytelnikom z Minnesoty, którzy mnie po- pierali. Wasze pozytywne uwagi zainspirowały mnie do podniesienia poprzeczki dla następnych książek.

Dziękuję agentom Secret Service, agentom specjalnym FBI oraz byłym żołnierzom sił specjalnych za czas, który mi poświęcili, opowiadając o swym podziwu godnym życiu. Bez was moja praca nie byłaby możliwa. Szczególnie dzię- kuję Dickowi Marcinko, żywej legendzie, byłemu dowódcy Navy SEAL, za kilka wskazówek. W zasadzie to niemożliwe, by pisarz odniósł sukces w Nowym Jorku bez znakomitego agenta i doskonałego wy- dawcy. Miałem szczęście znaleźć obydwu. Dziękuję moim agentom Sloanowi Harrisowi i Nasoan Sheftel-Gomes -. naprawdę jesteście najlepsi. Dziękuję Emily Bestler i wszystkim z Pocket Books za realizację moich marzeń. W końcu chcę podziękować moim rodzicom za wsparcie, miłość i zachętę, które znaczyły dla mnie więcej niż cokol- wiek na świecie.

Uważamy za oczywiste, że (...) ustanowione zostały mię- dzy ludźmi rządy, wywodzące swe sprawiedliwe uprawnie- nia ze zgody zarządzanych, że ilekroć jakaś forma rządu zaczyna gwałcić te zasady, naród ma prawo do jej zmiany lub zniesienia i do ustanowienia nowego rządu, opartego na takich podstawach i organizującego swe władze w takiej formie, jaka wydawać się będzie najbardziej właściwa dla zapewnienia jego bezpieczeństwa i szczęśliwości. Thomas Jefferson, Deklaracja niepodległości* * Cyt. za: Historia państwa i prawa, wybór tekstów źródłowych, pod red. Bogdana Lesińskiego, Ars boni et aequi, Poznań 1995.

1 W ciemności ledwo było widać zarysy ukrytej wśród drzew starej drewnianej chaty. Zasłony były zaciągnięte, na ganku nieruchomo leżał pies. Cienkie pasmo dymu z komina odlatywało na zachód, nad rolnicze obszary Ma- rylandu, i dalej, w kierunku Waszyngtonu. Przy kominku siedział samotny mężczyzna i spokojnie wrzucał w płomie- nie pliki papierów. Papiery te zawierały wyniki miesięcy nudnej, drobia- zgowej pracy. Każda kartka była notatką z godzin inwigi- lacji, dogłębną analizą śledzonych obiektów lub mapą okolic metropolii. Dzięki nim mężczyzna wiedział, kiedy roznoszą gazety, kiedy jeżdżą patrole policyjne, kto i kiedy wybiera się nsi jogging, a także - i to było najważniejsze -gdzie sypiają i kiedy się budzą ci, których wziął na cel. On i jego ludzie podkradali się do nich miesiącami. Cze- kali i obserwowali, cierpliwie badali plan dnia swoich przy- szłych ofiar i znajdowali ich słabe punkty. Jego silne dłonie zbliżyły się do ognia i znieruchomiały. Rozprostował palce, po czym nagle zacisnął je w pięści. Ci, których teraz tropił, wysyłali go w różne, najbardziej ponure miejsca na świecie po to, by zabijał ludzi, których oni uznali za zagrażających bezpieczeństwu narodowemu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Dawno przestał liczyć, ilu ludzi zabił w służbie kraju. Po prostu nigdy nie zaprzątał sobie głowy takimi rachunkami. Ilukolwiek ich było, nie żałował tych, których zabił: byli to pozbawieni honoru psychopaci, mordercy niewinnych ludzi. Samotny mężczyzna siedzący przed kominkiem był su- perzabójcą, eksporterem śmierci szkolonym i opłacanym przez rząd Stanów Zjednoczonych. Jego krótkie jasne wło-

sy rozbłysnęły, gdy wpatrywał się w płomienie coraz głę- biej, aż rześki ogień zamienił się w migotliwą, hipnotyczną plamę. Jutro zabije po raz pierwszy na ziemi amerykańskiej. Czasy, miejsca i cele zostały już wybrane. Nie minie doba i kurs amerykańskiej polityki zmieni się na zawsze. Nad Waszyngtonem wstawało słońce, ogłaszając począ- tek dnia, który miał być długi i pracowity. Za dwadzieścia cztery godziny miało się odbyć głosowanie Izby Reprezen- tantów w sprawie prezydenckiego projektu budżetu, więc miasto ogarniało szaleństwo. Wszyscy - kongresmani, senatorowie, urzędnicy, lobbyści - podejmowali ostatnie wy- siłki, by poprawić lub utrącić poszczególne składniki budże- tu. Wynik głosowania był niemożliwy do przewidzenia, więc przywódcy obu partii wywierali nacisk na swych reprezen- tantów, by ci głosowali zgodnie z partyjnymi wskazaniami. Nikt nie robił tego bardziej zdecydowanie niż Stu Gar- ret, szef prezydenckiego sztabu. Zbliżała się dziewiąta rano. Garret stał w pokoju błękitnym w Białym Domu i jego złość wzrastała z każdą sekundą, gdy patrzył, jak prezydent czyta grupie przedszkolaków wiersz o Humptym Dumptym. Powiedział przecież prezydentowi, że nie może być mowy o zdjęciach z przedszkolakami, ale przeważyło zdanie Ann Moncur, sekretarza prasowego Białego Domu. Garret nie zwykł przegrywać z nikim, nawet w najbardziej błahych sprawach, tym razem jednak Moncur kupiła prezydenta pomysłem, by w ferworze walki o budżet pokazać, że jest ponad brudnymi politycznymi handelkami Waszyngtonu. Garret pracował przez ostatni miesiąc bez chwili wy- tchnienia. Starał się zebrać głosy potrzebne do przepchnię- cia budżetu przez Izbę, gdyż jego odrzucenie znacznie zmniejszyłoby szanse ekipy prezydenckiej na reelekcję. Gło- sowanie zapowiadało się na wyrównane, ale mieli plan ata- ku w ostatniej chwili, niemal rzutem na taśmę. Jedyny problem polegał na tym, że Garret potrzebował do tego prezydenta, który by telefonował ze swego biura, a nie sie- dział w pokoju błękitnym i czytał dziecięce rymowanki. Jak wszystko w Białym Domu, tak i to spotkanie zaczę-

ło się później, niż planowano, i już przekroczyło ramy prze- widzianego na nie półgodzinnego okienka. Garret po raz dziesiąty w ostatnich pięciu minutach zerknął na zegarek i stwierdził, że już naprawdę wystarczy. Spojrzał w lewo i zauważył, że Ann Moncur stoi kilka metrów od niego. Przysunął się do niej, prześlizgując się między ścianą a kilkoma pracownikami Białego Domu, pociągnął ją do tyłu i szepnął na ucho: - To najgłupszy numer, jaki wywinęłaś. Jeśli budżet pad nie, to po tobie. Ten cyrk trwa już o piętnaście minut za długo. Idę do gabinetu owalnego i jeśli on tam nie przyj dzie za pięć minut, wrócę i osobiście wykopię cię na ulicę. Moncur starała się uśmiechnąć i wyglądać na zrelakso- waną. Rozejrzała się i zauważyła, że obserwuje ich kilku urzędników i wysłanników prasy. Skinęła głową i poczuła ulgę, gdy Garret wreszcie się cofnął i skierował ku drzwiom. Michael O'Rourke zdecydowanym krokiem przemierzał hol Cannon House Office Building. Właśnie minęła dzie- wiąta i budynek był pełen ludzi, więc O'Rourke starał się unikać spojrzeń, aby nikt go nie zatrzymał. Nie miał ochoty na pogawędki. Nie przepadał za Waszyngtonem, a wła- ściwie to nienawidził tego miasta. W połowie holu skręcił do swego biura i zamknął za sobą drzwi. W środku pięciu mężczyzn w ciemnych garniturach piło kawę. O'Rourke szybko zerknął na sekretarkę, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, został otoczony przez mężczyzn. - Kongresmanie O'Rourke, czy mógłbym zabrać panu chwilkę? Potrzebuję tylko pięciu minut - prosił, korpulentny mężczyzna stojący najbliżej drzwi, przepychając się do przo du. - Chciałbym z panem porozmawiać o tym, jak pańska odmowa głosowania za prezydenckim budżetem dotknie farmerów w pańskim okręgu. Trzydziestodwuletni kongresman podniósł ręce. - Panowie, tracicie czas. Już się zdecydowałem i nie będę głosował za budżetem. Mam sporo pracy, gdybyście więc zechcieli opuścić moje biuro... Cała piątka zaczęła protestować, ale O'Rourke otworzył

drzwi i wskazał na korytarz. Mężczyźni chwilę przepychali się, sięgając po swoje teczki, po czym zrezygnowani wyszli, by poszukać następnego kongresmana do urobienia. Zażywny lobbysta zawrócił i spróbował jeszcze raz: - Rozmawiałem z moimi ludźmi w pana okręgu. Powie dzieli, .że wielu farmerów czeka na odszkodowania za nieurodzaj, a te odszkodowania są w prezydenckim budże cie. - Poczekał na reakcję O'Rourke'a, ale się nie doczekał. - Jeśli ten budżet nie przejdzie, to nie chciałbym być w pańskiej skórze podczas następnych wyborów. O'Rourke spojrzał na mężczyznę i kciukiem wskazał drzwi. - Mam naprawdę sporo pracy. Lobbysta wiedział jednak, że ważny będzie każdy głos, i nie dawał za wygraną: - Panie O'Rourke, jeśli zagłosuje pan przeciw prezydenc kiemu budżetowi, to Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Farmerów nie pozostanie nic innego, jak w następnych wyborach wspierać pańskiego przeciwnika. O'Rourke skinął głową i powiedział: - Nieźle pomyślane, ale nie zamierzam się ubiegać o po- nowny wybór. - Machając ręką na pożegnanie, młody kon-gresman zamknął drzwi przed nosem lobbysty, po czym odwrócił się do sekretarki Susan Chambers. Susan uśmiechnęła się i powiedziała: - Przepraszam, Michael. Mówiłam im, że nie masz wol- nej chwili, ale uparli się, że poczekają tutaj i zobaczą, czy nie znajdziesz dla nich czasu. - Nie musisz przepraszać, Susan. - Michael opuścił se- kretariat i wszedł do swego biura. Postawił teczkę na krześle za biurkiem i podniósł plik różowych notatek. - Czy Tom już przyszedł?! - zawołał w kierunku drzwi. -Nie. - Dzwonił? - Tak. Powiedział, że skoro nie ma cienia szansy na to, by prezydent wyjął z budżetu fundusze na Zarząd Elektryfikacji Wsi, zamierza załatwić kilka spraw i być tu koło pierwszej.

Tom O'Rourke, młodszy o dwa lata brat Michaela, był szefem jego sztabu. - Cieszę się, że wszyscy jesteście tak optymistycznie na stawieni. Susan podniosła się zza biurka i podeszła do drzwi gabi- netu. - Michael, jesteśmy po prostu realistami. Doceniam, że starasz się robić to, co należy, ale problem polega na tym, że tacy jak ty nie wygrywają w Waszyngtonie. - Dzięki za zaufanie, Susan. Susan popatrzyła w przekrwione oczy O'Rourke'a. - Michael, znowu gdzieś łaziłeś po nocy? O'Rourke skinął głową. Susan ciągnęła: - To kawalerskie życie cię zabije. Dlaczego w końcu nie ożenisz się z tą twoją cudowną dziewczyną? O'Rourke słyszał to ostatnio od wszystkich, ale wciąż nie był gotów do małżeństwa. Może w przyszłym roku... gdy wyjedzie z Waszyngtonu. Westchnął i powiedział: - Susan, jestem Irlandczykiem, a my żenimy się raczej późno. Poza tym wcale nie mam pewności, czy ona mnie zniesie. - To kłamstwo i dobrze o tym wiesz. Ona cię uwielbia. Mówi ci to kobieta. Widzę, jak na ciebie patrzy tymi wielkimi brązowymi oczami. Jesteś dla niej tym jedynym, więc nie popsuj tego. Nie ma zbyt wielu takich jak ona. - Cham-bers poklepała go po brzuchu. - Mam nadzieję, że opinia najlepszej partii w Waszyngtonie nie uderzyła ci do głowy. O'Rourke zmarszczył brwi i pokręcił głową. - Bardzo śmieszne. Chambers roześmiała się i wyszła. - Cieszę się, że tak cię to rusza, Susan. Nie łącz mnie z nikim. W południe mam spotkanie i do tego czasu nie chcę, by mi przeszkadzano. - A jeśli zadzwoni twój dziadek albo Liz? - Też nie. Nie chcę, by mi przeszkadzano. O'Rourke zatrzasnął drzwi i usiadł za biurkiem.

2 Gdy prezydent wszedł do swego gabinetu, zastał tam Garreta i administratora budżetu Marka Dicksona. Siedzieli na kanapie, zastanawiając się, jaki będzie wynik głosowania, i starając się wymyślić, kogo jeszcze mogliby przeciągnąć na swą stronę. Stevens wiedział, że jego szef sztabu jest w pieskim nastroju, a nie miał sił na kłótnię. Postanowił więc rozładować sytuację i przyjąć rozkazy. Idąc w ich kierunku, zdjął marynarkę, rzucił ją na inną kanapę i klasnął w dłonie. - W porządku, Stu, jestem tylko twój przez resztę dnia. Powiedz, czego ode mnie chcesz. Garret popatrzył na niego i dał znak, by usiadł. Garret i Dickson byli w biurze od szóstej i układali ostateczną listę potencjalnych zwolenników. Do głosowania został za- ledwie dzień, a oni byli pewni tylko 209 głosów. Opozycja zaś miała 216, a dziesięciu kongresmanów wciąż było nie- zdecydowanych. Przed Garretem leżała kartka papieru z dwiema kolumnami nazwisk opatrzonymi nagłówkami: „Niezdecydowani" i „Możliwi odstępcy". W pierwszej ko- lumnie widniało dziesięć nazwisk, w drugiej - sześć. Obie znacznie się skurczyły w ostatnim tygodniu, w miarę jak zbliżało się głosowanie. -Dobra, Jim. Posłuchaj, jaka jest sytuacja. - Nikt oprócz Stu Garreta nie mówił do prezydenta po imieniu. - Musimy to dzisiaj załatwić. Basset i Koslowski są teraz na wzgórzu i odgrywają dobrego i złego gliniarza przed tymi, którzy chcieliby siedzieć po obu stronach jednocześnie. Chcemy zacząć szturm przed południem. Tom Basset był przewodniczącym Izby, a Jack Koslow- ski przewodniczącym Komisji Kredytów.

- Naprawdę możemy to zrobić? - spytał prezydent. Garret odchylił się na krześle, splótł ręce na karku i uśmiechnął się. - O jedenastej Tom Basset spotka się z kongresmanem Moore'em i po tym spotkaniu Frank Moore ogłosi, że popiera budżet. - Ile to nas będzie kosztowało? - Tylko z dziesięć milionów. - Chcecie upolować Franka Moore'a za dziesięć milio- nów? Dla niego to nie więcej niż kieszonkowe. - Prezydent pokręcił głową. - Jak chcecie go dostać tak tanio? Z uśmiechu Garreta przebłyskiwała pewność siebie. - Zwróciliśmy się o pomoc z zewnątrz, żeby Moore uznał nasze racje. - Jaką pomoc? Garret zamilkł na dłuższą chwilę, po czym beznamiętnie odpowiedział: - Arthur Higgins postarał się o kilka zdjęć kongresma- na z pewną młodą damą. Arthur Higgins. W całym Waszyngtonie nie było osoby owianej większą tajemnicą. Stevens poważnie wątpił, czy poznanie jakichkolwiek szczegółów jest w jego interesie. Arthur Higgins był potężną i legendarną postacią elity władzy Waszyngtonu i wielu stolic świata. Czterdzieści lat kierował najtajniejszym wydziałem CIA, przy czym oficjal- nie nigdy nie istniał ani Higgins, ani cały jego wydział. Higgins był autorem i wykonawcą kilku najdelikatniejszych i najbardziej niebezpiecznych tajnych operacji, jakie agen- cja podejmowała od czasu kulminacji zimnej wojny. Kilka lat temu, w czasie walki o władzę, zmuszono go do opusz- czenia CIA. To, w jaki sposób potem wykorzystywał swój czas i zdolności, było przedmiotem plotek powtarzanych w największej tajemnicy. Stevens zerknął znad kartki i spytał: - Chcecie zaszantażować Franka Moore'a? - Można tak powiedzieć... - Uśmiechnął się Garret. - A ja nie chcę znać żadnych szczegółów, prawda? - Tak. - Garret skinął głową. - Po prostu uwierz mi, że

Moore nie będzie widział innego wyjścia niż głosowanie po naszej myśli. Stevens spoważniał i pokiwał głową. - Wolałbym, żebyście następnym razem powiadomili mnie, zanim coś takiego rozpoczniecie. - Zrozumiano. - Po krótkiej ciszy Garret wrócił do bie- żącego zadania. - Jim, chciałbym, żebyś popracował nad kilkoma potencjalnymi odstępcami. Nasi ludzie wytypowali dwóch z sześciu i sądzę, że dadzą nam swe głosy, jeśli obiecasz nie popierać ich przeciwników w następnych wyborach. Musimy mieć w sumie co najmniej dziewięciu z tych szesnastu, bo jak nie, to budżet padnie i możemy się pożegnać z przyszłorocznymi wyborami. - Co z potencjalnymi odstępcami po naszej stronie? -zapytał prezydent. - Tym się nie martw. Jeśli któryś z tych gnojków się wychyli, to Koslowski obetnie każdego centa z dotacji federalnej dla jego okręgu. U nas nie będzie zdrajców. Jack Koslowski Oprócz pełnienia funkcji przewodniczą- cego Komisji Kredytów Izby zajmował się też pilnowaniem dyscypliny w szeregach swojej partii, bezpardonowo łamiąc opornych. Był powszechnie znany jako jeden z najtward- szych graczy w Waszyngtonie i niemal wszyscy się go bali. - Chciałbym, żebyś dziś rano wykonał kilka miłych do mowych telefonów do pierwszorocznych kongresmanów i powiedział im, jak wiele znaczyłby dla ciebie i kraju ich głos. Może nawet zaproś ich na lunch. - Propozycja spo tkała się z grymasem prezydenta, ale Garret ciągnął: - Wiem, że nie lubisz się zadawać z pospólstwem, ale jeśli nie uda ci się przeciągnąć tych chłopaków na naszą stronę, to podczas wyborów czeka cię całowanie różnych tyłków. - Garret przerwał, dając prezydentowi czas na przywołanie nieprzyjemnych wspomnień z trasy kampanii. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze z Moore'em, czego jestem pewien, to chcę zwołać konferencję prasową w samo południe i po staram się zmusić resztę tych facetów, by się określili. Po narzekaj trochę na impas w Kongresie, powiedz coś o tym, że nie możesz zacząć dzieła naprawy tego państwa, jeśli ci

nie uchwalą budżetu. Znasz to. Dziś w nocy napisałem dla ciebie mowę i chciałbym, abyśmy ją razem przejrzeli, gdy skończysz rozmowy telefoniczne. - W rzeczywistości mowę napisał jeden z jego ludzi, ale Stu Garret nie dbał specjalnie o takie szczegóły jak docenienie czyjejś pracy. - Co ma odpowiedzieć, gdy zaczną go pytać, czy kupuje- my głosy? - zapytał Dickson. - Stanowczo zaprzeczyć. Powiedz im, że owszem, jest kilku kongresmanów z rejonów znajdujących się w nagłej potrzebie, którzy są pewni, że ich okręgi otrzymają różne formy pomocy. Zaprzeczaj, zaprzeczaj, zaprzeczaj! To się za kilka dni skończy i prasa zajmie się czymś innym. Jeśli zaczną się czepiać jakichś błahych części projektu ustawy, to po prostu jakoś się wywiń, spójrz na zegarek i zakończ konferencję. Powiedz, że musisz się spotkać z dyplomatami z którejś z byłych republik Związku Radzieckiego. -Garret szybko coś zanotował. - Zanim zaczniesz, będę miał dla ciebie gotową wymówkę. Prezydent pokiwał głową. Był zawodowym politykiem, a Garret był jednym z najlepszych manipulatorów w tym fachu. Jeśli chodziło o sterowanie opinią publiczną, wierzył mu całkowicie. Garret skierował palec wskazujący na listę kongresma- nów. - W porządku, skupmy się na naszej grze. Gówno mnie obchodzi, co pomyśli prasa, bylebyśmy tylko dostali bu dżet. - Wziął pióro i zakreślił trzy nazwiska z grupy poten cjalnych odstępców. - Patrz, Jim, ci trzej chłopcy są takimi wieśniakami, na jakich wyglądają. To typy w rodzaju Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, całkiem jak Jimmy Stewart w filmie. Cała trójka jest po raz pierwszy w Izbie. Są pełni ideałów, więc myślę, że jeśli ich wezwiesz i uderzysz w ton wodza naczelnego, to pójdą za nami. Powiedz im coś w twoim starym stylu: „Rzym nie powstał w jeden dzień i my też nie zmienimy tego państwa w jedną noc". Prezydent pokiwał głową, dając do zrozumienia, że poj- muje, czego się od niego wymaga. - Następni dwaj to ci, o których ci mówiłem. Jeśli obie-

camy nie wspierać ich oponentów w następnych wyborach, to dadzą nam swe głosy. Chcą tylko osobistej gwarancji od ciebie... Powiedzieli, że nie wierzą mi na słowo. - Garret głośno się zaśmiał. - Możecie sobie wyobrazić? Prezydent i Dickson również zachichotali. Garret kon- tynuował: - Ta ostatnia republikanka jest naprawdę świruską i nie jestem wcale pewny, czy wejdzie do tej gry. Koslowski chciał, by jej nazwisko było na liście, bo jest z okręgu są siadującego z jego okręgiem w Chicago. To czarna nowi- cjuszka w Izbie i cholernie się jej boję. Jest cięta na spra wy rasowe. Nazwie rasistą każdego, ale to naprawdę każ dego. Nazwałaby rasistą i papieża, gdyby miała okazję. Myślę, że w zamian za swój głos będzie chciała, by ją za prosić na kilka najważniejszych uroczystości oraz umie ścić ją w najważniejszych komisjach. Wtedy będzie miała okazję nazwać rasistami naszych największych sponsorów i wprowadzić ich w cholerne zakłopotanie. Wolałbym nie mieć z nią do czynienia. Prezydent masował palce. - To dlaczego jest na liście? - zapytał. - Mówiłem ci przecież, to Jack tu ją umieścił na wypa- dek, gdybyśmy na gwałt potrzebowali głosu. Nie będziemy z nią gadać, jeżeli nie okaże się to absolutnie konieczne. Zacznijmy od naszej trójki nowicjuszy. Pierwszy na liście był Michael O'Rourke. Prezydent pod- niósł pióro i wycelował w jego nazwisko. - Michael O'Rourke... Gdzie ja słyszałem to nazwisko? Garret popatrzył na swego szefa i pokręcił z powątpie waniem głową. - Nie mam pojęcia. Jest niezależnym nowicjuszem z Min nesoty. - Garret zerknął do swych notatek. - Zanim został wybrany, pracował dla senatora Olsona. Skończył Univer- sity of Minnesota, gdzie grał w hokeja. Po studiach za ciągnął się do marines i walczył w Zatoce Perskiej. Był tam dowódcą drużyny, która prowadziła obserwację celów za liniami wroga. Ponoć pewnego razu w pobliżu jego sta nowiska zestrzelono pilota koalicji, po czym O'Rourke i jego

ludzie pospieszyli mu z pomocą i odpierali ataki całej kom- panii żołnierzy irackich do czasu pojawienia się odsieczy. Dostał Srebrną Gwiazdę. - Jestem pewien, że gdzieś już słyszałem to nazwisko -mruczał do siebie prezydent. - Mógł pan o nim czytać w gazetach - wtrącił się Mark Dickson. - Dziennikarze rubryk towarzyskich uznali go ostatnio za najlepszą partię w Waszyngtonie. Stevens kilka razy uderzył piórem w leżący przed nim papier. - Masz rację. Kilka tygodni temu przyłapałem sekretar ki, jak wzdychały nad jego zdjęciem. Bardzo przystojny mło dy człowiek, chyba moglibyśmy to wykorzystać. Co jeszcze o nim wiemy? Garret przejrzał notatki, które sporządził dla niego asy- stent. - Ma trzydzieści dwa lata i pochodzi z Grand Rapids. Jego rodzina wiele znaczy w przemyśle drzewnym. - Brwi Garreta uniosły się, gdy spojrzał na szacowaną wartość O'Rourke Timber Company. - Mają całkiem poważne pie niądze. W każdym razie mówi, że nie zagłosuje za przyję ciem twojego budżetu, jeśli nie zostaną obcięte fundusze na Zarząd Elektryfikacji Wsi. Prezydent roześmiał się i zapytał: - Czy to jedyna rzecz, która mu się nie podoba? - Nie. - Garret pokręcił głową. - Mówi, że wszystko to śmierdzi, ale może się pod tym podpisać tylko wtedy, gdy obetniesz fundusze na elektryfikację wsi. Prezydent skrzywił się, słysząc słowo „śmierdzi". - To śmieszne. Stracilibyśmy połowę z tych głosów, któ- re już mamy, a w zamian nie zyskalibyśmy więcej niż kilka. - Właśnie. - Dobra, zadzwońmy do niego i zobaczmy, jaki będzie odważny, kiedy poczuje na szyi oddech prezydenta. - Ste-vens nacisnął guzik na konsoli. - Betty, czy mogłabyś mnie połączyć z kongresmanem 0'Rourkiem? - Tak, proszę pana. Stevens zerknął znad telefonu.

- Co mi jeszcze możesz o nim powiedzieć? - Niewiele. To niewiadoma. Założę się, że to grzeczny staroświecki chłopak z małego miasta i gdy tylko usłyszy twój głos, będzie tak zachwycony, że potulnie zmieni zdanie. O'Rourke był zatopiony w myślach, gdy przez interkom dotarł do niego głos Susan. Dokończył zdanie, nad którym pracował, i wcisnął guzik. - Tak, co jest, Susan? - Michael, na pierwszej linii czeka prezydent. -Bardzo śmieszne, Susan. Mówiłem przecież, że nie chcę, by mnie niepokojono. Powiedz, proszę, prezydentowi, że chwilowo jestem bardzo zajęty. Przedzwonię do niego po lunchu. - Michael, ja nie żartuję. Na pierwszej linii czeka prezy dent. O'Rourke zaśmiał się cicho. - Susan, aż tak się nudzisz? - Mówię poważnie, jest na linii pierwszej. O'Rourke zerknął na migoczące światełko i nacisnął je. - Halo, tu kongresman O'Rourke. Prezydent siedział za biurkiem, a Stu Garret i Mark Dickson słuchali rozmowy przez słuchawki. Usłyszawszy głos O'Rourke'a, prezydent z entuzjazmem powiedział: - Halo, kongresman O'Rourke? Michael pochylił się na krześle, gdy usłyszał znajomy głos prezydenta. - Tak, to ja. - Mówi prezydent. Jak się pan czuje? - Dziękuję, panie prezydencie, dobrze. A pan? - O'Rourke przymknął oczy i pomyślał, że Susan mogłaby go teraz słyszeć. - Czułbym się dużo lepiej, gdybym mógł przekonać nie- których z was do poparcia mojego budżetu. - Też tak myślę, panie prezydencie. - Grzeczna odpo- wiedź O'Rourke'a padła po krótkim namyśle.

- Wie pan, pochodzi pan z cudownej części naszego kra- ju. Jeden z moich współlokatorów w Dartmouth miał chatkę w pobliżu Grand Rapids. Pewnego lata spędziłem tam wspaniały tydzień. Tylko te cholerne komary, które mogłyby podnieść człowieka w środku nocy i wynieść z domu, gdyby nie uważał. - Tak, czasami są bardzo nieprzyjemne. - Głos 0'Rour- ke'a nie zdradzał cienia emocji. Prezydent zaczął zwiększać nacisk, mówiąc tak, jakby od lat byli przyjaciółmi. - Dobrze, Michael. Dzwonię, by ci powiedzieć, że napraw dę potrzebuję twojego głosu. A zanim odpowiesz „tak" albo „nie", chcę ci przedstawić kilka spraw. Robię to, co robię, ponad dwadzieścia pięć lat, ale doskonale pamiętam, jak byłem pierwszy raz w Izbie. Przybyłem tu pełen żółci i octu. Chciałem zmienić to miejsce... Zamierzałem być tym jedy nym, innym niż wszyscy. Szybko jednak zauważyłem, że jeśli nie nauczę się brać pospołu dobrego i złego, to nigdy niczego nie dokonam. Byłem tam, gdzie teraz jesteś ty, Michael, i wiem, przez co przechodzisz. Pamiętam moje pierwsze głosowanie nad budżetem prezydenckim. Były w nim takie punkty, że chciało mi się wymiotować. Walczy łem z nim do czasu, gdy kilku starszych facetów wzięło mnie na bok i przekonało, że nigdy nie będzie budżetu, z którym bym się całkowicie zgadzał. Spojrzałem na to z innej strony i po głębszej analizie zauważyłem, że akcep tuję około osiemdziesięciu procent zapisów tego budżetu. Izba Reprezentantów liczy czterystu trzydziestu pięciu członków i nie ma sposobu, by sporządzić budżet, z którym zgadzałby się każdy. Wiem, że chciałbyś rozwiązania ZEW, i - mówiąc uczciwie - przez dwadzieścia lat też chciałem zniszczyć ten przeklęty program, ale, Michael, do cholery, tu wciąż trwa wojna. Gdybym storpedował ZEW, to mój budżet zatonąłby szybciej niż Titanic. W teorii więc zga dzam się z tobą, że ZEW musi odejść, ale w realnym świe cie muszę iść na kompromisy, jeśli chcę przepchnąć inne projekty, które uczynią mój kraj lepszym miejscem do życia. ZEW jest właśnie jedną z tych brzydkich rzeczy, na które

musiałem się zgodzić, by osiągnąć to; co najlepsze dla kraju. - Prezydent przerwał dla większego efektu, lecz O'Rour-ke milczał. - Michael, czy rozumiesz sytuację, w jakiej się znajduję? Nigdy nie będę mógł przedstawić budżetu, który uszczęśliwiłby wszystkich. Chcę, byś zapytał siebie, czy jesteś realistą... To ja biorę wszystko na siebie, to ja kieruję tym przedstawieniem, lecz jeśli ten budżet nie przejdzie, to moje możliwości postawienia tego kraju na nogi zostaną poważnie ograniczone. Proszę cię o wielką przysługę... Byłem kiedyś w twojej sytuacji. Chcę, byś zignorował te dwadzieścia procent, które ci się nie podobają, i pomógł mi przegłosować budżet. Jeśli do nas dołączysz, to mogę ci zagwarantować długą karierę polityczną. - Ste-vens przerwał, by dać rozmówcy czas na przemyślenie tego, jak prezydent Stanów Zjednoczonych mógłby mu pomóc w karierze. - Co ty na to, Michael? Mogę jutro liczyć na twój głos? Zapadła długa niezręczna cisza. O'Rourke przeklinał się za to, że odebrał telefon. Nie chciał się teraz wdawać w dyskusję z prezydentem. Zgodnie ze swym zwyczajem przeszedł więc do sedna: - Panie prezydencie, w pańskim budżecie jest bardzo mało punktów, które mi się podobają. Zagłosuję jutro „nie" i nic tego nie zmieni. Przepraszam, że zmarnowałem pański czas, podejmując tę rozmowę. Nie czekając na odpowiedź, O'Rourke odłożył słuchawkę.

3 Prezydent siedział za biurkiem i z niedowierzaniem pa- trzył na telefon. Zerknął na Garreta i zapytał: - On tak po prostu odłożył słuchawkę? - Facet musi być idiotą. Z całą pewnością nie zagrzeje tu miejsca. Nie przejmuj się tym, powiem Koslowskiemu, żeby się nim zajął. - Garret podniósł się i ruszył w kierunku drzwi. - Zaraz wracam. Mark, przypilnuj, żeby zadzwonił do Dreyera i Hamptona. Jim, oni chcą tylko twego ustnego zapewnienia, że nie poprzesz ich przeciwników w przyszłorocznych wyborach. Wracam za pięć minut. Garret szedł korytarzem, ignorując wszystkich na swej drodze. Wszedł do swego gabinetu, zamknął drzwi i pod- szedł do biurka. Zanim sięgnął po telefon, wziął paczkę marlboro 100, wyjął papierosa i wsunął w usta. Zapalił, zaciągnął się głęboko dwa razy i poczuł, jak dym wypełnia mu płuca. Prezydent nie pozwalał palić w Gabinecie Owal- nym, więc Garret starał się mniej więcej co godzinę znaleźć wymówkę, by się wymknąć do swego biura. Podniósł słuchawkę i wystukał numer bezpośredniej linii do biura Jacka Koslowskiego. Usłyszał szorstki głos po drugiej stro- nie: - Taak. - Jack, tu Stu. Jak leci? - Trzymamy się. Tym razem nikt nie wyłamie się z sze- regów. Teraz wy i Tom musicie zrobić swoje. - Do południa Tom dostanie Moore'a, ale wciąż kilka osób z tamtej strony musiałoby do nas przeskoczyć. - O kim myślisz? - Chciałbym, żebyś się wziął za tego pajaca O'Rourke'a. Prezydent właśnie próbował go podejść i padł. Stevens

wygłosił pięciominutową przemowę, a O'Rourke się po niej rozłączył. - Nie sraj. Rozłączył się ze Stevensem? - Koslowski się roześmiał, ale Garretowi wcale nie było do śmiechu, więc powtórzył: - Weź się do niego i to porządnie, a jeśli jeszcze jakieś nazwisko przyjdzie ci do głowy, to musi to być załatwione do południa. - Roześlę chłopców i zobaczę, co się da zrobić. Dam ci znać, jak tylko się czegoś dowiem. Obaj odłożyli słuchawki. Kongresman O'Rourke siedział za biurkiem, czytał do- kumenty i dyktował notatki, gdy drzwi jego gabinetu nagle się otwarły. Znajomo wyglądający dobrze ubrany szczupły mężczyzna przedostał się przez sekretariat i zbliżał się do biurka Michaela. - Bardzo pana przepraszam. Mówiłam temu panu, że nie przyjmuje pan dziś gości - powiedziała Susan poiryto wanym głosem. Mężczyzna zrobił krok naprzód. - Przepraszam za najście, kongresmanie O'Rourke. Je stem jednym z doradców przewodniczącego Koslowskiego. Przewodniczący ma dla pana propozycję i chciałby, aby pan ją rozważył. Zależy mu na natychmiastowej odpowiedzi. Michael przechylił się na krześle i przypomniał sobie, gdzie widział ciemnowłosego mężczyznę. Przesunął wzrok z doradcy Koslowskiego na sekretarkę. - Dziękuję, Susan, przyjmę tego pana. Susan wycofała się z gabinetu i zamknęła drzwi. Dorad- ca przewodniczącego podszedł do biurka i wyciągnął rękę. O'Rourke uścisnął ją, nie wstając z miejsca. - Kongresmanie O'Rourke, nazywam się Anthony Va- nelli. O'Rourke położył dyktafon za stosami papierów i powiedział: - Proszę, panie Vanelli, niech pan siada. - Opowiadano mu już o tej postaci i wątpił, by miała to być przyjacielska wizyta.

Vaneili usiadł na jednym z krzeseł naprzeciw biurka i założył nogę na nogę. - Panie O'Rourke, zostałem przysłany tutaj, by się do- wiedzieć, czy wciąż ma pan zamiar głosować przeciwko prezydenckiemu budżetowi. Jeśli tak, to chciałbym usłyszeć, co możemy zrobić, by zmienił pan zdanie. - Zakładam, że wie pan, że rozmawiałem dziś rano z prezydentem. - Tak, ale czas ucieka i chcemy wiedzieć, kto jest z nami, a kto przeciw nam. O'Rourke pochylił się i położył ręce na biurku. - Moje stanowisko było od początku jasne. Zagłosuję „nie", jeśli prezydent nie obetnie funduszy przeznaczonych dla Zarządu Elektryfikacji Wsi. - W porządku, przejdźmy więc do sedna. Żyjemy w real- nym świecie, a w tym świecie Zarząd Elektryfikacji Wsi będzie nadal istniał. Po prostu tak już jest. Musi pan się pogodzić z drobiazgami i skoncentrować na całości. Nie może pan przecież rozwalić całego budżetu tylko dlatego, że jakieś drobiazgi się panu nie podobają. - Daleki jestem od uznania pięciuset milionów dolarów za drobiazg. Czy naprawdę nie możecie zrozumieć, że uważam większość prezydenckiego budżetu za bubel, a koncentruję się na Zarządzie Elektryfikacji Wsi tylko dlatego, że jest to tak łatwy cel? Przecież musicie się zgodzić z prostą logiką: jeśli tworzy się jakąś instytucję w celu rozwiązania konkretnego problemu, to powinna ona być zlikwidowana, gdy problem zniknie. Od ponad dwudziestu lat cała amerykańska wieś jest zelektryfikowana, a my wciąż doimy podatników na pół miliarda dolarów rocznie tylko po to, by senatorowie i kongresmani mogli wysyłać kiełbasę wy- borczą elektoratowi. Utrzymywanie takiego stanu jest przestępstwem w sytuacji, gdy prezydent przewiduje sto miliardów dolarów deficytu. - O'Rourke zerknął na biurko i upewnił się, że dyktafon działa. Vanelli wstał i zaczął się przechadzać po gabinecie. Po chwili spojrzał na O'Rourke'a i rzucił: - Mówili, że jesteś czubkiem, i mieli rację.

- Przepraszam, co pan powiedział? - zapytał O'Rourke, uśmiechając się do siebie i patrząc na plecy Vanellego. Vanelli odwrócił się i majestatycznie podszedł z powro- tem do biurka. - Dość tego pieprzenia, Mike. Nie jestem tu po to, by gadać z tobą o teoriach politycznych albo dyskutować, co jest, a co nie jest moralne. Tylko frajerzy tacy jak ty i twoi przyjaciele tracą na to czas. - Panie Vanelli, nie przypominam sobie, żebym pozwolił panu zwracać się do mnie po imieniu. - Posłuchaj, Mike, Miki czy też kutasie. Będę do ciebie mówił, jak będę chciał. Jesteś tylko małym naiwnym kon-gresmanem, nowicjuszem, który myśli, że na wszystkim się zna. Mamy mniej więcej tyle samo lat, ale jesteśmy z różnych światów: ja jestem realistą, a ty - idealistą. Wiesz, gdzie są idealiści w tym mieście? Nigdzie ich nie ma! Absolutnie nigdzie! Wysłali mnie tu, by dać ci ostatnią szansę: albo dołączysz się do drużyny prezydenta, albo jesteś skończony. Wybór jest prosty. Pomagasz nam i przewodniczący Koslowski przypilnuje, by jakieś dodatkowe pieniądze trafiły do twego okręgu. Odmawiasz - za rok cię tu nie ma. O'Rourke popatrzył na stojącego za biurkiem mężczyznę i powoli się podniósł. Prawie dwumetrowy, ważący sto kilogramów kongresman lekko się uśmiechnął. - Co pan ma dokładnie na myśli, mówiąc, że mnie tu nie będzie? - zapytał. Vanełli cofnął się o krok i odpowiedział: - Albo grasz w naszej drużynie, albo zrujnujemy twoją karierę. Przewodniczący Koslowski przypilnuje, by obciąć każdy cent przeznaczony dla twojego okręgu. Nasi ludzie już teraz ryją w twojej przeszłości. Jeśli coś znajdą, rozpo wszechnimy to, a jeśli nie, to coś zmontujemy. Mamy swo ich ludzi w prasie. Możemy cię zrujnować w tydzień. Już nie będziemy udawali miłych gości. - Vanelli pogroził pal cem O'Rourke'owi. - Wychodzę do poczekalni, a ty pomyśl o swojej karierze, zrujnowanej przez jedno głupie głosowa nie. Za pięć minut wrócę po odpowiedź. Vanelli skierował się ku drzwiom. O'Rourke sięgnął lewą

ręką po dyktafon i kciukiem włączył przewijanie taśmy. Maleńkie urządzenie zaczęło piszczeć, gdy taśma się cofa- ła. Vanelli usłyszał znajomy dźwięk i odwrócił Się, by zoba- czyć, skąd pochodzi. Michael włączył odtwarzanie. Z pu- dełka rozległ się głos Vanellego: „Nasi ludzie już teraz ryją w twojej przeszłości. Jeśli coś znajdą, rozpowszechnimy to, a jeśli nie, to coś zmontujemy. Mamy swoich ludzi w prasie. Możemy cię zrujnować w tydzień". Vanelli podbiegł do biurka i sięgnął po dyktafon. - Za kogo ty się, do cholery, uważasz?! - krzyknął. O'Rourke ćwiczył chwyty judo tysiące razy, gdy był w marines. Prawą ręką chwycił wyciągniętą rękę Vanelle- go i szybkim ruchem wykręcił mu ją tak, że wewnętrzna strona przegubu była skierowana ku sufitowi. Gdy następ- nie przegiął wykręconą dłoń ku łokciowi, Vanelli padł z bólu na kolana i wycharczał: - Puść mnie wreszcie i daj mi tę cholerną taśmę. O'Rourke zwiększył nacisk i Vanelli zaskowyczał. - Posłuchaj, Vanelli. To, że jesteś z Chicago i masz wło skie nazwisko, nie znaczy jeszcze, że jesteś twardzielem. Jesteś doradcą kongresmana, a nie bojówkarzem mafii. Vanelłi podniósł prawą rękę i sięgnął do wykręconego nadgarstka, ale O'Rourke pociągnął nadgarstek o centymetr i ręka Vanellego opadła na podłogę, a on sam zajęczał. - Słuchaj, gówniarzu! - powtórzył O'Rourke. - Nie wiem, za kogo się uważasz, że przychodzisz tu i mnie straszysz, ale jeśli ty albo ten śmieciarz, twój szef, jeszcze raz się do mnie przyczepicie, to będziecie mieli na tyłku FBI, 60 mi nut i każdą większą agencję prasową w kraju. Rozumiesz? - Vanelli zwlekał z odpowiedzią, więc O'Rourke zwiększył nacisk i powtórzył pytanie: - Rozumiesz? Vanelli skinął głową i zaczął rzęzić. O'Rourke postawił magnetofon na biurku, przyklęknął i złapał Vanellego za szyję. Popatrzył mu w oczy i zimnym głosem powiedział: - Jeśli jeszcze raz wejdziesz mi w drogę, to nie skończy się na wykręceniu ręki.

Garret wpadł do Gabinetu Owalnego. Cały ranek biegał między swym pokojem a gabinetem prezydenta, podkradał zaciągnięcia się dymem i krzyczał do słuchawki telefonu. Podszedł do prezydenta i Dicksona. - Mam znakomite wiadomości. Moore jest z nami. Prezydent machnął pięścią w powietrze i cała trójka wydała okrzyk zwycięstwa. - Jim, myślę, że powinniśmy odłożyć konferencję pra- sową do pierwszej. - Wiesz, że tego nienawidzę. Mogą powiedzieć, że jeste- śmy słabo zorganizowani. Garret chwycił czystą kartkę papieru i położył ją na stole. W lewym górnym rogu napisał „209", a w prawym -„216". - Dziś rano mieliśmy dwieście dziewięć głosów przeciw dwustu szesnastu. Od tego czasu wzięliśmy Moore'a, Rei- linga i jednego z tych wieśniaków, a jeszcze Dreyer i Hamp- ton przejdą na naszą stronę. To jest dla nich minus dwa, dla nas - plus pięć. Mamy więc remis po dwieście czterna ście. - Nagle Garret krzyknął: - Boże! Kocham to napię cie! Wygląda, że wygramy to cholerstwo. Prezydent i Dickson uśmiechnęli się. - Rozumiem, dokąd zmierzasz, Stu - powiedział prezy- dent. - Chciałbyś zmienić konferencję w małe ogłoszenie zwycięstwa. - Właśnie. Jeśli poczekamy do pierwszej, to myślę, że Jack i Tom zbiorą dość głosów, by dać nam trochę luzu. Z biura Toma był już przeciek, że Moore się zdecydował. Reszta hazardzistów będzie teraz jak najszybciej ubijała interesy. Prezydent spojrzał na Garreta z uśmiechem i powiedział: - Stu, zrób co trzeba, żeby to przenieść z dwunastej na pierwszą, ale staraj się być delikatny dla panny Moncur. Garret przytaknął i wyszedł, by wszystkiego dopilnować. Oczywiście, że będzie delikatny dla Ann Moncur... mniej więcej tak jak pięciolatek dla swego trzyletniego braciszka. Był w swoim żywiole. Zwycięstwo było tuż-tuż i zrobi teraz wszystko, by wygrać. Nie ma czasu na cackanie się

z kruchymi osobowościami nadwrażliwych, politycznie po- prawnych współpracowników. On był frontowcem, a oni należeli zaledwie do formacji pomocniczych. Zawsze zasta- nawiało go, że ludzie, którzy najbardziej narzekali, zazwy- czaj starali się też usprawiedliwić swoje postępowanie. Ludzie w okopach nigdy nie narzekali, po prostu cały czas mieli wyniki. Taki był Koslowski. Nie przejmował się, czy to, co robił, było ładne: pilnował, żeby robota była wykona- na. Także ich nowy sprzymierzeniec Arthur Higgins był taki: żadnego pieprzenia, żadnego narzekania, tylko wyniki. Zanotował w pamięci, by podziękować Mike'owi Nan- ce'owi, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, za przygotowanie tej sprawy. Boże, jak dobrze się spisał z Frankiem Moore'em. To może przechylić szalę.