uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Vince Flynn -Mitch Rapp 06- Zgoda na zabijanie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Vince Flynn -Mitch Rapp 06- Zgoda na zabijanie.pdf

uzavrano EBooki V Vince Flynn
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 483 stron)

Tytuł oryginału Consent to Kill Copyright © 2005 by Vince Flynn AU rights reserved Originally Published by Atria Books, an Imprint of Simon & Schuster, fnc Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2007 Redaktor Krzysztof Tropiło Opracowanie graficzne i projekt okładki Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce 1 Joseph Sohm; Yisions of America/CORBIS Wydanie I ISBN 978-83-7301-838-9 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. śmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl

Moim braciom i siostrom Danielowi, Patrickowi, Sheili, Kelly, Kevinowi i Timothy'emu... oraz pamięci kochanej Lucy Flynn, której uśmiech, miłość i wdzięk Ŝyją w Lauren, Connorze i Jacku

PODZIĘKOWANIA Emily Bestler i Sloanowi Harrisowi, mojej redaktorce i mojemu agentowi - nie mogę uwierzyć, Ŝe to juŜ siedem ksiąŜek. Jeszcze raz dziękuję za udzieloną pomoc. Moim wydawcom, Judith Curr i Louise Burke, znów wykonałyście wspaniałą robotę. Jackowi Romanosowi, Carolyn Reidy i pozostałym członkom rodziny Simon & Schuster, dziękuję wam wszystkim za waszą pracę i wsparcie. Moim rzecznikom prasowym, Davidowi Brownowi i Hillary Schupf, naprawdę doceniam wasze wysiłki i trudną pracę. Sarah Branham, Jodi Lipper i Katherine Cluverius dziękuję za dopilnowanie, by wszystko szło tak gładko. Tanyi Lopez i Alanowi Rautbortowi z ICM dziękuję za wysiłki na telewizyjnym froncie. Jedną z najlepszych stron mojej pracy jest zbieranie materiału. To właśnie rozpala twórczy ogień. W trakcie tego poznałem wiele interesujących osób, z których sporo pracowało dla CIA. Na szczycie tej listy jest Rob Richer. Ludzie z Dyrektoriatu Operacji wykonują niemal syzyfową pracę, ale robią to ze stoickim spokojem, znosząc nieustanną krytykę ze strony tych, którzy niemal nigdy nie znają wszystkich faktów. Ich sukcesy są trzymane w tajemnicy, lecz ich niepowodzenia trafiają na pierwsze strony wszystkich gazet i stają się głównym tematem kaŜdego telewizyjnego programu informacyjnego. Podziwiam wasze zaangaŜowanie i ofiarność i jestem wam wdzięczny za to, co robicie. SierŜantowi Larry'emu Rodgersowi z wydziału policji w St. Paul dziękuję za czas, jaki poświęcił, by odpowiedzieć na moje dziecinne pytania o materiały wybuchowe. Ericowi Prince'owi i pozostałym z Black Water, darzę was 7

szacunkiem i doceniam znaczenie trudnej misji, jaką wykonujecie. Mary Matalin - nie wiem, od czego zacząć. Jak lubi mówić moja Ŝona: „Jesteś gwiazdą rocka". Tomowi Barnardowi, który nie tylko mnie rozśmieszał, ale i skłonił do myślenia. Doceniam twoją pomoc w paru istotnych kwestiach. Senatorowi Normowi Colemanowi dziękuję za jego publiczną słuŜbę i nie tylko. Paulowi Evancoe, wspaniałemu wojownikowi i dobremu człowiekowi. Chase'owi Brandonowi, za comiesięczne rozmowy. Joelowi Surnowowi, Bobowi Cochranowi i Ho- wardowi Gordanowi za to, Ŝe pozwolili mi zajrzeć za kulisy mojego ulubionego serialu telewizyjnego, 24 godziny. Personelowi El Cantinero, który zawsze tak uprzyjemnia mi wyprawy do Nowego Jorku. Jeszcze raz Carlowi Pohladowi, za jego wspaniałomyślność i przyjaźń. Mojej ciotce Maureen, za pomoc przy kilku przekładach w tej ksiąŜce. Wszelkie ewentualne błędy powstały wyłącznie z mojej winy. No i wreszcie mojej fenomenalnej Ŝonie, Lysie. To wszystko nie bawiłoby mnie tak, gdyby nie ty.

WSTĘP Stosunkowo łatwo jest zabić człowieka - szczególnie zwy- czajnego, który niczego się nie spodziewa. Jednak zabić kogoś takiego jak Mitch Rapp to zupełnie inna sprawa. To wymaga starannego planowania i bardzo utalentowanego zabójcy, a raczej zespołu zabójców, dostatecznie odwaŜnych lub szalonych, Ŝeby podjąć się tego zadania. Tak naprawdę ktoś zdrowy na umyśle nigdy by się tego nie podjął. Zamachowcy musieliby zaskoczyć Rappa, Ŝeby podejść wystarczająco blisko i załatwić go raz na zawsze. Wstępny raport nie wyglądał dobrze. Ten Amerykanin był albo niezwykle czujny, albo cierpiał na mocno zaawansowaną paranoję. Plan musiał być dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a nawet wtedy potrzebna byłaby odrobina szczęścia. Wyliczyli, Ŝe szanse powodzenia są w najlepszym razie około siedemdziesięcioprocentowe. Dlatego musieli zrobić to tak, Ŝeby w razie potrzeby móc się wszystkiego wyprzeć. Jeśli ten, którego poślą, zawiedzie, Rapp zacznie szukać zleceniodawców, nie zwaŜając na ich pozycję na drabinie władzy, a oni nie zamierzali przez resztę Ŝycia uciekać przed kimś takim jak Mitch Rapp.

1 LANGLEY, WIRGINIA Rapp stał przed biurkiem szefowej. Zaproponowała, Ŝeby usiadł, ale Rapp odmówił. Słońce zachodziło, robiło się późno i wolałby juŜ być w domu z Ŝoną, ale chciał załatwić tę sprawę. Teczka miała prawie trzy centymetry grubości. Wkurzała go. Nie było na to lepszego słowa. Chciał się jej pozbyć. Usunąć z biurka, Ŝeby móc się zająć czymś innym. Czymś waŜniejszym i zapewne bardziej irytującym, niemniej teraz po prostu chciał rozwiązać ten właśnie problem. Miał nadzieję, Ŝe Kennedy po prostu przeczyta końcowe wnioski i odda mu teczkę. Ale szefowa lubiła robić wszystko inaczej. Nie zostaje się pierwszą w historii dyrektorką CIA dzięki chodzeniu na skróty. Miała fotograficzną pamięć i niezwykle analityczny umysł. Była jak jeden z tych najnowocześniejszych superkomputerów, które działają w podziemiach duŜych firm ubezpieczeniowych, przetwarzając dane, kalkulując trendy, ryzyko i miliard innych rzeczy. Kennedy jak nikt inny potrafiła ogarnąć sytuację. Była skarbnicą wszelkich informacji, w tym - szczególnie - o sprawach, które nigdy nie mogły zostać ujawnione. Takich jak ta, której akta teraz leŜały na jej biurku. Patrzył, jak szybko przewraca kartki, a potem cofa się, by sprawdzić pewne niekonsekwencje, które niewątpliwie tam były. Przygotowywanie takich raportów nie było jego specjalnością. Jego umiejętności miały więcej wspólnego z drugim końcem ich pracy. Czasami czytała jego sprawozdania z długopisem w ręku. Poprawiała je i robiła notatki na marginesach. Jednak nie teraz. Ta teczka mogła okazać się trucizną, czymś, co niszczy kariery jak tornado 11

przechodzące przez parking przyczep mieszkalnych. Kiedy przychodził do jej gabinetu wczesnym rankiem lub późnym popołudniem i nie chciał usiąść, Kennedy wiedziała, Ŝe lepiej nie spieszyć się z robieniem adnotacji. Wiedziała, czego chciał, więc tylko czytała i nic nie mówiła. Kennedy zawsze chciała mieć wgląd w takie sprawy. Rapp nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ona lepiej od niego ogarniała cały obraz sytuacji. Była jego szefową i w rezultacie to jej śliczna główka mogła spaść. Gdyby bomba zaczęła tykać, Rapp bez wahania zasłoniłby ją własnym ciałem, ale sępy z Kapitolu chciałyby dostać takŜe jej skalp. Rapp darzył ją szacunkiem, co o czymś świadczyło. Był samotnikiem. Wyszkolono go, Ŝeby działał samodzielnie i mógł przetrwać wiele miesięcy w polu zdany wyłącznie na siebie. Dla niektórych ludzi taka praca byłaby katorgą. Nie dla Rappa. Dla niego to był raj. śadnych papierów, nikogo, kto zaglądałby mu przez ramię. śadnego obawiającego się ryzyka biurokraty, który krytykowałby po fakcie wszystkie jego działania. Całkowita autonomia. Tak go wyszkolili i teraz musieli jakoś sobie z nim radzić.Tacy faceci jak Rapp nie lubią otrzymywać rozkazów, chyba Ŝe od kogoś, kogo naprawdę szanują. Na szczęście Kennedy zyskała sobie jego szacunek i umiała korzystać ze swej władzy, Ŝeby coś zrobić lub - jak w tym wypadku - odwrócić głowę i pozwolić mu działać. Tylko tego chciał. Właściwie tak wolał. Nie potrzebował jej podpisu czy zie- lonego światła. Czekał, aŜ zwróci mu teczkę, powie dobranoc i to będzie koniec. Albo początek, zaleŜy, jak na to patrzeć. Współpracownicy Rappa byli juŜ na miejscu. Mógł dołączyć do nich rano i zakończyć akcję w ciągu dwunastu godzin albo szybciej, jeśli nie będzie Ŝadnych niespodzianek, a w tej sprawie nie będzie. Ten facet był kompletnym idiotą. Nawet nie będzie wiedział, co się stało. Problemem było zamieszanie, jakie mogło to wywołać. Reperkusje. Osobiście Rapp wcale się tym nie przejmował, ale wiedział, Ŝe skoro Kennedy się zastanawia, musi mieć jakiś powód. Zamknęła teczkę i zdjęła okulary do czytania. PołoŜyła 12

je na biurku i zaczęła trzeć oczy. Rapp obserwował to. Dobrze ją znał. Tak dobrze, jak to moŜliwe. Pocieranie oczu nie było dobrym znakiem. Oznaczało ból głowy, spowodowany prawdopodobnie tą kupą, którą właśnie zwalił na jej biurko. - Niech zgadnę - powiedziała, patrząc na niego zmęczonym wzrokiem. - Chcesz go wyeliminować. Rapp skinął głową. - Jak to jest, Ŝe twoje rozwiązania zawsze obejmują zabijanie? Rapp wzruszył ramionami. - Dzięki temu zwykle są trwalsze. Dyrektorka CIA wyglądała na rozczarowaną. Pokręciła głową i połoŜyła dłonie na zamkniętej teczce. - Co mam ci powiedzieć, Irene? Nie zajmuję się rehabilitacją. Ten facet miał szansę. Francuzi wsadzili go na prawie dwa lata. Wyszedł sześć miesięcy temu i juŜ wrócił do starych numerów. - Pofatygowałeś się, by ocenić skutki? - To chyba nie moja specjalność? Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - Rozmawiałem juŜ z naszymi francuskimi kolegami. Są tak samo wkurzeni jak my. To ich przeklęci politycy i ten niezdarny sędzia pozwolili temu idiocie wyjść na wolność. Kennedy nie mogła temu zaprzeczyć. Długo rozmawiała ze swoim francuskim odpowiednikiem o tym osobniku i kilku innych. Nie był zadowolony z podjętej przez jego kraj decyzji wypuszczenia tego radykalnego islamskiego duchownego. Ludziom z francuskich słuŜb antyterrorystycznych nie podobało się to tak samo jak jej. - Ten gość jest znaną osobistością - powiedziała Kennedy. - Piszą o nim w gazetach. Relacjonowali jego zwolnienie. Jeśli teraz umrze, wszyscy się na to rzucą. - Niech się rzucają. Ta sensacja potrwa kilka dni... najwyŜej tydzień, a potem zajmą się czymś innym. Ponadto... będzie to wyraźna wiadomość dla tych wszystkich idiotów, którzy sądzą, Ŝe mogą bezkarnie działać na Zachodzie. Spojrzała na niego wzrokiem, który niczego nie zdradzał. 13

- A co z prezydentem? Będzie chciał wiedzieć, czy maczaliśmy w tym palce. Rapp wzruszył ramionami. - Powiesz mu, Ŝe nic o tym nie wiesz. Kennedy zmarszczyła brwi. - Nie chcę go okłamywać. - Zatem powiedz, Ŝeby mnie o to zapytał. Zorientuje się, co w trawie piszczy, i przestanie drąŜyć temat. Zna zasady tej gry. Kennedy wyciągnęła się na fotelu i załoŜyła nogę na nogę. Spojrzała na przeciwległą ścianę i powiedziała, bardziej do siebie niŜ do Rappa: - To duchowny. - To radykalny bandzior, który wykorzystuje Koran do własnych sadystycznych potrzeb. Zbiera pieniądze dla ugru- powań terrorystycznych, werbuje podatne na propagandę dzieciaki do samobójczych ataków bombowych i robi to tuŜ pod naszym nosem. - To kolejny problem. Jak twoim zdaniem zareagują na to Kanadyjczycy? - Publicznie... z pewnością niektórzy będą wściekli, ale prywatnie będą gotowi dać nam medal. Rozmawialiśmy juŜ z Królewską Konną i ludźmi z SIS. Chcieliby deportować tego idiotę, lecz ich prokurator generalny zawzięcie próbuje dowieść, Ŝe jest uosobieniem politycznej poprawności. Nawet przechwyciliśmy rozmowę dwóch, którzy zastanawiali się, jak ten facet mógłby zniknąć. - Nie mówisz powaŜnie? - Jak najbardziej. Coleman i jego ludzie przechwycili to w tym tygodniu. Kennedy przyglądała mu się. - Nie wątpię, Ŝe nasi koledzy prywatnie przyklasną śmierci tego człowieka, ale to w niczym nie zmienia politycznych reperkusji. Rapp nie chciał się wdawać w polityczne rozwaŜania. Wiedział, Ŝe szybko by się pogubił. - Posłuchaj... wystarczy, Ŝe ci fanatyczni szaleńcy robią swoje w Arabii Saudyjskiej i Pakistanie, ale to pewne jak diabli, Ŝe nie moŜemy pozwolić im na to w Ameryce Północnej. Będę z tobą szczery. Mam nadzieję, Ŝe prasa 14

rozdmucha tę sprawę... a takŜe Ŝe reszta tych fanatyków wyraźnie odczyta naszą wiadomość. Irene, toczymy wojnę i musimy zacząć działać w taki sposób. Nie podobało jej się to, ale przyznała mu rację. - Jak zamierzasz to zrobić? - spytała z rezygnacją. - Zespół Colemana juŜ od sześciu dni jest na miejscu i obserwuje go. Facet robi wszystko punktualnie jak w zegarku. Nie ma porządnej ochrony, którą musielibyśmy się przejmować. MoŜemy podejść i kropnąć go na ulicy, a wtedy musielibyśmy zlikwidować kaŜdego, kto mu towarzyszy, albo zdjąć go z karabinu z tłumikiem z odległości kilkuset metrów. Wolę strzał z karabinu. Przy odpowiednim wykonawcy szanse będą duŜe, a skutki uboczne mniejsze. Przesunęła palcem po numerze akt i zapytała: - MoŜesz sprawić, Ŝeby zniknął? - Gdybym miał dość czasu, pieniędzy i władzy, mógłbym zrobić wszystko, ale po co to komplikować? - Wrzawa byłaby znacznie mniejsza, gdyby nie było ciała, które dziennikarze mogliby sfotografować. - Niczego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co się da zrobić. Kennedy powoli pokiwała głową. - W porządku. Zasada numer jeden, Mitch. Nie daj się złapać. - To się rozumie samo przez się. Mam bardzo rozwinięty instynkt samozachowawczy. - Wiem. Ja tylko mówię, Ŝe gdybyś wymyślił jakiś sposób, Ŝeby nigdy go nie znaleziono, bardzo by nam to pomogło. - Rozumiem. - Rapp wyciągnął rękę i chwycił teczkę. - Jeszcze coś? - Tak. Kiedy wrócisz, chcę, Ŝebyś się z kimś spotkał. Właściwie z dwiema osobami. - Z kim? Pokręciła głową. - Kiedy wrócisz, Mitch. Na razie masz moją zgodę. Zrób to i zadzwoń do mnie zaraz potem. 15

2 MEKKA, ARABIA SAUDYJSKA - Chcę śmierci pewnego człowieka. Te słowa zostały wypowiedziane zbyt głośno, w obecności zbyt wielu ludzi i w otoczeniu, które nie słyszało takiej wypowiedzi od dziesięcioleci. Dwudziestu ośmiu męŜczyzn, włącznie z ochroniarzami, stało lub siedziało w urządzonej z przepychem sali audiencyjnej księcia Muhammada bin Raszida w jego pałacu w Mekce. Raszid był saudyjskim ministrem do spraw islamu, bardzo waŜną osobistością w królestwie. Swoich cotygodniowych medŜlisów, czyli audiencji, lubił udzielać w pałacu, zgodnie z tradycją pustynnych szejków. Niektórzy przybywali tu prosić o róŜne łaski, inni, Ŝeby tylko znaleźć się blisko księcia, a jeszcze inni bez wątpienia po to, aby szpiegować go z polecenia jego przyrodniego brata, króla Abdullaha.Po tak bezceremonialnie wygłoszonej prośbie porzucono wszelkie pozory dyskrecji, zwykle osiągające rangę sztuki podczas tych cotygodniowych audiencji. Ledwie te słowa wyszły z ust mówiącego, wszystkie głowy zwróciły się w kie- runku księcia. KsiąŜę Muhammad bin Raszid nie rozejrzał się, ale czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Kiedy usłyszał te zuchwałe słowa przyjaciela, tylko przez moment poczuł lekki niepokój i wcale nie dlatego, Ŝe chodziło o zabójstwo. Raszid spodziewał się tego. JuŜ od pewnego czasu podsuwał swojemu przyjacielowi informacje, które miały go skłonić do wystąpienia z tą prośbą. Naprawdę zirytowało go tylko to, Ŝe jego stary przyjaciel był na tyle nierozwaŜny, Ŝe wygłosił te słowa w obecności tak wielu ludzi, którym nie moŜna ufać. Królestwo stało się bardzo niebezpiecznym miejscem, nawet dla człowieka tak wpływowego jak Muhammad bin Raszid. Raszid uścisnął dłoń klęczącego i starannie rozwaŜył swoją odpowiedź. Do zachodu słońca zarówno ta prośba, jak jego słowa będą powtarzane w całym królestwie, a być moŜe i dalej. W domu Saudów panował rozłam. Brat stawał przeciwko bratu i Raszid wiedział, Ŝe musi być bardzo 16

ostroŜny. Zabito juŜ kilku członków królewskiej rodziny i zginie jeszcze wielu innych, zanim to się skończy. Jego głównym przeciwnikiem był sam król, nazbyt miękki przywódca, który nazbyt często słuchał Amerykanów. Oparłszy się wrodzonej skłonności do wygłaszania zuchwałych słów, skarcił przyjaciela: - Nie wolno ci tak mówić, Saidzie. Wiem, Ŝe utrata syna to cięŜki cios, ale musisz pamiętać, Ŝe Allach jest potęŜny, a zemsta naleŜy do niego. Tamten odparł gniewnie: - My jednak jesteśmy narzędziami Allacha i domagam się zemsty. Mam do tego prawo. KsiąŜę oderwał wzrok od zbolałej twarzy swojego starego przyjaciela, który przed nim klęczał, i skinął na swoich asystentów, Ŝeby opróŜnili salę. Potem wyciągnął rękę i dotknął kolana siedzącego po jego prawej męŜczyzny, dając mu znak, aby został. Kiedy pozostali opuścili salę, ksiąŜę surowo spojrzał na swego przyjaciela. - ZłoŜyłeś u moich stóp bardzo powaŜną prośbę - rzekł. Said Ahmed Abdullah miał łzy w oczach. - Niewierni zabili mojego syna. Był dobrym chłopcem. - Zwrócił udręczoną twarz do męŜczyzny, któremu Raszid kazał zostać, szejka Ahmeda al-Ghamdiego, duchowego przy- wódcy z Wielkiego Meczetu w Mekce. - Mój syn był głęboko wierzącym muzułmaninem, który odpowiedział na wezwanie do dŜihadu. Poświęcił wszystko, podczas gdy tak wielu nie robi nic. Said rozejrzał się po sali, chcąc skierować część swojego gniewu na tych członków uprzywilejowanej klasy, którzy wygłaszali odwaŜne słowa, rzucali pieniędzmi, ale nie przelali ani kropli własnej krwi. Był tak pogrąŜony w bólu, Ŝe nawet nie zauwaŜył, Ŝe wszyscy juŜ wyszli. Szejk Ahmed łaskawie skinął głową. - Wahid był dzielnym wojownikiem. - Bardzo dzielnym. - Said znów spojrzał na starego przyjaciela. - Znamy się od bardzo dawna. Czy kiedykolwiek byłem nierozsądny? Czy kiedykolwiek obarczałem cię jakimiś trywialnymi prośbami? Raszid przecząco pokręcił głową. 17

- Nie przyszedłbym tu teraz prosić o to, gdyby ci tchórze w Rijadzie spełnili moją skromną prośbę i postawili się Amerykanom. A prosiłem tylko o ciało mojego najmłodszego dziecka, Ŝebym mógł wyprawić mu naleŜyty pogrzeb. Zamiast tego powiedziano mi, Ŝe zostało ono zbezczeszczone przez Mitcha Rappa, który w ten sposób chciał zagrodzić mu drogę do raju. Co innego mi pozostało? Raszid westchnął. - O co mnie prosisz? - Chcę, Ŝebyś zabił dla mnie człowieka. Nic więcej. Oko za oko. Raszid uwaŜnie przyjrzał się przyjacielowi. - Prosisz o duŜą przysługę. - Zrobiłbym to sam - odparł zapalczywie Said - ale jestem laikiem w takich sprawach, podczas gdy ty, mój stary przyjacielu, masz kontakty w świecie wywiadu. Raszid przez osiem lat był saudyjskim ministrem do spraw zagranicznych, któremu podlegały policja i słuŜby wywiadowcze. Po jedenastym września został w niesławie zdymisjonowany przez przyrodniego brata, panującego władcę, który ugiął się pod presją Amerykanów. Tak, Raszid miał kontakty. W rzeczy samej wybrał juŜ nawet w duchu konkretnego wykonawcę tego zlecenia. - Kim jest człowiek, którego śmierci pragniesz? - Nazywa się Rapp... Mitch Rapp. KsiąŜę ukrył radość. Planował to od wielu miesięcy. Od kiedy przyjaciel poprosił go, Ŝeby się dowiedział, co spotkało jego syna, który opuścił królestwo, by walczyć w Afganistanie. Raszid wykorzystał swoje źródła w wywiadzie i odkrył znacznie więcej, niŜ ujawnił. Powoli karmił swojego przyjaciela informacjami, wiedząc, Ŝe w ten sposób wzbudzi w nim Ŝądzę zemsty. - Saidzie, czy wiesz, o co mnie prosisz? - powiedział wyćwiczonym, złowieszczym głosem. - Czy masz pojęcie, kim jest ten Mitch Rapp? - Jest zabójcą, niewiernym, człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć i zbezczeszczenie zwłok mojego syna. Nic więcej nie muszę wiedzieć. - Muszę cię ostrzec - rzekł z naciskiem Raszid - Ŝe ten Mitch Rapp jest niezwykle niebezpiecznym człowie- 18

kiem. Podobno jest ulubieńcem amerykańskiego prezydenta, a takŜe naszego króla. - Jest niewiernym - powtórzył zbolały ojciec i zwrócił się do duchownego: - Słuchałem twoich kazań. Czy nie toczymy wojny o przetrwanie islamu? Czy nie mówiłeś nam, abyśmy chwycili za broń przeciwko niewiernym? Ta niewielka część twarzy, której nie zasłaniała gęsta siwa broda, nie zdradzała Ŝadnych uczuć. Szejk tylko zamknął oczy i skinął głową. Said znów spojrzał na księcia, starego przyjaciela. - Nie jestem politykiem, męŜem stanu ani sługą Boga. Jestem człowiekiem interesu. Nie spodziewam się, by któryś z was publicznie czy prywatnie wsparł mnie w tym, co chcę zrobić. Proszę tylko, Raszidzie, abyś wskazał mi odpowiedni kierunek. Podaj mi nazwisko, a ja zajmę się resztą. Gdyby nie wcześniejsze publiczne wystąpienie Saida, Raszid nie mógłby być bardziej zadowolony z obrotu wy- darzeń. Niemal idealnie przewidział reakcję przyjaciela. Teraz siedział spokojnie, starając się nie zdradzać entuzjazmu. - Saidzie, znam człowieka, który jest bardzo zręcznym wykonawcą takich zadań. Jest bardzo drogi, ale znając cię tak dobrze, wątpię, aby to miało jakieś znaczenie. Said energicznie kiwnął głową. Zarobił miliardy, najpierw przeciągając linie telefoniczne i energetyczne w królestwie oraz sąsiednich krajach regionu, a obecnie kładąc tysiące kilometrów światłowodów. - Przyślę go do ciebie, ale nie wolno ci wspominać o na- szym dzisiejszym spotkaniu ani jemu, ani komukolwiek innemu. Podzielam twój gniew i Ŝyczę ci powodzenia, ale musisz mi dać słowo jako mój najstarszy przyjaciel, Ŝe ni gdy nikomu nie powiesz o mojej roli w tej sprawie. Królestwo jest dzisiaj bardzo niebezpiecznym miejscem i niektórzy z moich braci nie okazaliby ci takiego współczucia jak ja. Ta aluzja Raszida do proamerykańskiego rządu Arabii Saudyjskiej była oczywista. Said prychnął. - Chciałbym wiele powiedzieć, ale jak zauwaŜyłeś, kró- 19

lestwo jest dziś bardzo niebezpiecznym miejscem. Masz moje słowo. Nie powiem o tym nikomu. Nawet człowiekowi, którego przyślesz. - Dobrze. - Raszid się uśmiechnął. Wstał i pomógł podnieść się przyjacielowi. Obaj poszli przez rozległą salę, zostawiając siedzącego duchownego. - PoniewaŜ, mój przyjacielu, jeśli uda ci się zabić pana Rappa i Amerykanie dowiedzą się, Ŝe za tym stałeś, król utnie ci głowę. Jeśli ci się nie powiedzie i pan Rapp dowie się, Ŝe za tym stałeś... przysporzy tobie i twojej rodzinie więcej cierpień, niŜ moŜesz sobie wyobrazić.Said skinął głową. - Jak rozpoznam człowieka, którego przyślesz? - To Niemiec. Na pewno go poznasz. Jest niezwykle utalentowany. Po prostu powiedz mu, czego chcesz, a on zajmie się resztą. 3 MONTREAL, KANADA Rapp przybył następnego ranka prywatnym odrzutowcem Falcon 2000, wyczarterowanym przez firmę z Wirginii, która była jedną z przykrywek agencji. Rapp pełnił rolę drugiego pilota, ubrany w odpowiedni mundur. Ten mundur i zuŜyty, lecz fałszywy paszport zapewniły mu bezproblemowe przejście przez pobieŜną kontrolę celną na prywatnym lotnisku, z którego taksówką dojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się reszta zespołu. Była sobota rano. Siódmy dzień akcji dla zespołu. Tworzyły go cztery osoby, włącznie z Colemanem. Pracowali z Rappem od jakichś piętnastu lat. KaŜdy z nich dobrze wiedział, jak działają pozostali, i wszyscy sobie ufali, co w ich fachu było bardzo waŜne. Coleman czekał na niego w pokoju hotelowym, gotowy szybko zapoznać go z bieŜącą sytuacją. Pozostali trzej męŜczyźni byli w mieście i obserwowali cel. Coleman, dawny komandos SEAL, był o dwa centymetry niŜszy od Rappa. 20

Zazwyczaj blond włosy miał krótko ostrzyŜone, ale ostatnio pozwolił im odrosnąć, tak Ŝe zakrywały mu uszy i dotykały kołnierzyka koszuli na karku. UłoŜone w fale, poskręcały się na końcach. Był szczupły i muskularny, ale miał swobodny sposób bycia, który mógł być zwodniczy. Znał swoje moŜliwości i nie czuł juŜ potrzeby niczego udowadniać. Robił wszystko, przeszedł wiele naprawdę paskudnych chwil i przeŜył, ale nigdy o tym nie mówił. Tak juŜ jest z ludźmi z SEAL. Mogą wymieniać się wojennymi opowieściami między sobą lub innymi komandosami, ale na tym koniec. To bardzo elitarny klub, w którym nie lubią samochwałów. Rapp połoŜył swój worek na jednym z łóŜek i spojrzał na mapę rozpostartą na drugim. - Tutaj jest hotel, tu meczet - rzekł Coleman, wskazując jeden obiekt, a potem drugi - a tu jego mieszkanie. Rapp spojrzał na mapę ukazującą fragment centrum Montrealu. - Ile czasu zabiera mu przejście z meczetu do mieszkania? - Przeciętnie pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy. Najszybciej przeszedł tę trasę w cztery minuty i osiemnaście sekund. Był spóźniony i spieszył się na modły. NajdłuŜej szedł ponad dziesięć minut. Przystanął, Ŝeby z kimś porozmawiać. - ZauwaŜyliście coś, co wskazywałoby, Ŝe jest śledzony przez policję lub słuŜbę wywiadowczą? - Nie. Rapp zmarszczył brwi. - To dziwne. - Z początku teŜ tak myślałem, ale doszedłem do wniosku, Ŝe moŜe mają kogoś wewnątrz. - Kogoś z wiernych? - Taa. - Coleman wskazał na zdjęcie meczetu w formacie podwójnej pocztówki. — Przechwyciliśmy rozmowę. Nie wszyscy zgadzają się z jego radykalną interpretacją Koranu. Rapp uniósł prawą brew, wyraŜając swoje zdziwienie. - ZałoŜyliście podsłuch w meczecie? - Nie. Nasłuchujemy rozmów wchodzących i wychodzą- 21

cych wiernych za pomocą mikrofonów parabolicznych. Wczo- raj, po tym jak Chalil wygłosił swoje popołudniowe piątkowe kazanie, nagraliśmy rozmowę dwóch facetów w podeszłym wieku. UwaŜają, Ŝe jest rakowatą naroślą na ich społeczności. Ma zły wpływ na dzieci. Nabija im głowy gadaniną o dŜihadzie i męczeństwie. To nie zdziwiło Rappa. PrzewaŜająca większość muzułmanów nie zgadza się z tym, co terroryści robią w imię Allacha. Rapp wolałby tylko, Ŝeby głośniej wyraŜali tę niechęć. - Jeszcze coś? - Tak. Ten gość to naprawdę zakłamany drań. Wczoraj podczas popołudniowego kazania włamaliśmy się do jego mieszkania. Cały budynek wtedy pustoszeje, więc zakła- daliśmy, Ŝe będziemy bezpieczni. Zajrzeliśmy do jego kompu- tera. - Coleman wyjął z kieszeni kartę pamięci. - Sko- piowaliśmy dla ciebie zawartość jego twardego dysku. Rapp uśmiechnął się i wziął kartę. - Dziękuję. - Jest zapchany pornografią. - śartujesz? - Mówię powaŜnie. Mnóstwo naprawdę ostrych scen. Głównie sadomaso. Rapp popatrzył na kartę pamięci. - Po tych idiotach moŜna się spodziewać wszystkiego, prawda? - Tak, ale to wcale mnie nie dziwi. - Owszem, chyba masz rację. Oni wszyscy uciekają przed czymś. Co jeszcze? - Najlepiej byłoby załatwić go między meczetem a mie- szkaniem. Przebywa tę trasę pięć razy dziennie. Przed wscho- dem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca i - co najbardziej mi się podoba - o dziesiątej wieczorem. - Dlaczego nie wczesnym rankiem? - TeŜ moŜna - odparł Coleman - ale na modły o wschodzie słońca przychodzi dwa razy więcej wiernych niŜ na modły wieczorne. Kiedy je odprawi i ruszy do domu, jest juŜ prawie jedenasta i ulice są puste. - Chodzi sam? - zapytał Rapp, wciąŜ nie wierząc danym, które wywiad przekazał mu na początku tygodnia. 22

- Yhm. Ten facet był prawdziwym czubkiem, ale trudno się temu dziwić, jeśli przyjrzeć się jego młodości. Chalil Muhammad, urodzony w Egipcie, dorastał pod wpływem jednego z odgałęzień Stowarzyszenia Braci Muzułmanów, indoktrynowany przez ortodoksyjnych wyznawców islamu, zachęcanych i finansowanych przez wahabitów z Arabii Saudyjskiej. W wieku piętnastu lat wraz z grupką rówieśników ukamienował reportera, który napisał krytyczny artykuł o ich medresie. Ta religijna szkoła, do której uczęszczał, wysłała wszystkich swoich absolwentów do Afganistanu na wojnę przeciwko Sowietom. KrąŜyły pogłoski, Ŝe wielu tych chłopców posłano wbrew ich woli. Podczas gdy pozostali stanęli przed sądem za ukamienowanie, Chalil uciekł do Arabii Saudyjskiej, gdzie nadal pobierał religijny instruktaŜ u wahabitów. W wieku dwu- dziestu paru lat zakończył naukę i został imamem. Kiedy miał dwadzieścia sześć lat, wyemigrował do Kanady, aby wybudować tam nowy meczet i szerzyć poglądy wahabitów w Ameryce Północnej. Jego meczet powstał szybko, więc w nagrodę otrzymał fundusze na zbudowanie drugiego, we Francji.PodróŜe Chalila przewaŜnie nie zwracały niczyjej uwagi. Do jedenastego września. Potem wszystko się zmieniło. Chalil w końcu został aresztowany przez Francuzów, jako zamieszany w spisek, który miał na celu powtórzenie w ParyŜu zamachu dokonanego w pociągach w Madrycie. Namówił sześciu młodych ludzi, z których Ŝaden nie miał więcej niŜ siedemnaście lat, aby zostali męczennikami. Obiecał im wspaniałą nagrodę w raju. Tam mieli być oczyszczeni i wywyŜszeni. Mieli być pamiętani jako bohaterowie, a ich rodziny miały być otoczone opieką i darzone szacunkiem. Jego rekruci mieli wykonać brudną robotę. Chalil wolał pozostać w cieniu. Plan powiódłby się, lecz CIA juŜ obserwowała Chalila. Hakerzy w Langley w pośpiechu łamali zapory sieciowe, aby wytropić, dokąd płyną saudyjskie pieniądze wysyłane za granicę. Natknęli się na Chalila i zawiadomili francuski DST. Podczas przeszukania jego mieszkania nie znaleziono Ŝadnych obciąŜających go dowodów. Jednak policyjne psy 23

wykazały niezwykłe zainteresowanie innym mieszkaniem w głębi korytarza. Kiedy wyłamano drzwi, znaleziono kamizelki samobójców z ładunkami o mocy wystarczającej do zrównania budynku z ziemią. Chalil poszedł za kratki razem z sześcioma chłopcami. Wszyscy trzymali języki za zębami i przesiedzieli ponad rok, podczas gdy słuŜby wywiadowcze zastanawiały się, ile mogą wyjawić policji, nie zdradzając rodzinnych sekretów. Zanim sprawcy stanęli przed obliczem sędziego, stosunki francusko-amerykańskie stały się gorsze niŜ kiedykolwiek przedtem. Sędzia był oburzony brakiem konkretnych dowodów, nie dostarczonych przez oskarŜenie. PrzecieŜ Chalil nie popełnił Ŝadnego przestępstwa. Był duchownym, którego jedyną winą były kontakty z kilkoma zakałami. Sędzia nakazał jego natychmiastowe zwolnienie. Sześciu chłopców uznał za winnych posiadania niebezpiecznych substancji i skazał na kary więzienia. Chalila odesłano do Kanady. Nim minął tydzień, znów był w meczecie, wzywając młodych męŜczyzn do dŜihadu i opluwając te same władze, które broniły jego prawa swobody wypowiedzi. Postępowanie francuskiego sędziego sprawiło, Ŝe Chalil poczuł się niezwycięŜony. Tak naprawdę Rapp miał większe zmartwienia, ale ten facet zalazł mu za skórę. Trzy tygodnie wcześniej w Afganistanie pewien samochód staranował barykadę przed budynkiem naleŜącym do rządu Stanów Zjednoczonych. StraŜnicy znaleźli w środku kamień dociskający pedał gazu i półprzytomnego chłopaka przykutego do kierownicy. Samochód był wypełniony materiałami wybuchowymi, które na szczęście nie wybuchły z powodu wadliwego detonatora. Chłopak został uwolniony i zaraz zaczął opowiadać swoją historię kaŜdemu, kto tylko chciał słuchać. Powiedział, Ŝe jego rodzice wyemigrowali do Kanady z Jemenu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Szejk Chalil Muhammad wysłał go do Arabii Saudyjskiej, gdzie chłopak miał studiować islam, lecz zaraz po przybyciu do Mekki został związany, zakneblowany i ogłuszony. Następne, co pamiętał, to wyciągających go z samochodu amerykańskich Ŝołnierzy.Wszystkie te informacje przekazano kanadyjskiej SłuŜbie Wywiadowczej, która z kolei próbowała przesłuchać Chalila w związku z porwaniem chłopca. Chalil stał się 24

wojowniczy, wezwał na pomoc prawnika oraz Islamską Radę Montrealu. Prokurator generalny Kanady, mięczak, jakich mało, przeraził się, Ŝe przykleją mu etykietę nietolerancyjnego, i wywarł nacisk na SłuŜbę Wywiadowczą. Kazał im trzymać się z daleka od Chalila i jego meczetu. Ludzie wciąŜ znikają na całym świecie. To, Ŝe złapano tego chłopca, wcale nie oznacza, Ŝe Chalil maczał w tym palce. Rapp nie był tak ufny. Przydzielił do tej sprawy Marcusa Dumonda, swojego najlepszego hakera, a ten w ciągu trzydziestu sześciu godzin znalazł mnóstwo nieprawidłowości w wyciągach bankowych Chalila. Duchowny wciąŜ tkwił po szyję w pieniądzach wahabitów i wysłał na nauki do Arabii Saudyjskiej jeszcze dwóch innych chłopców. Dotychczas nie udało się ustalić, czy ci chłopcy rzeczywiście uczęszczają do szkoły, lecz ich rodzice potwierdzili, Ŝe juŜ od kilku miesięcy nie mieli od nich Ŝadnych wiadomości. Powiedziano im, Ŝe zapewne minie rok, zanim o nich usłyszą, ze względu na surowe reguły tej medresy. Rapp wyczuł skunksa, a tym skunksem był Chalil Muhammad. Oczywiście na pewno byli groźniejsi przeciwnicy, ale ten działał zbyt blisko. I był zbyt zuchwały. Kto wie, co teraz wymyśli, jeśli się go nie powstrzyma? Nie, lepiej zrobić to teraz. Niech posłuŜy za przykład. Kennedy chciała, Ŝeby zniknął, ale Rapp miał lepszy pomysł. Im dłuŜej się nad nim zastanawiał, tym bardziej mu się podobał. Podszedł do okna, spojrzał na szare niebo i powiedział: - W porządku, oto, co zrobimy. 4 Był chłodny pogodny wieczór, doskonały na spacer, więc Rapp poszedł się przejść. Chciał rozprostować kości. Postawił kołnierz swojej czarnej skórzanej kurtki, a głowę nakrył znoszoną czapeczką Montreal Canadiens. Kupił te rzeczy w sklepie z uŜywaną odzieŜą, razem z parą dŜinsów i turystycznymi butami. Zapłacił gotówką i był wdzięczny za to, Ŝe w sklepie nie ma kamer wideo. Kurtka nadawała 25

się idealnie, przynajmniej do tego, do czego była mu potrzebna. Miała duŜe naszyte kieszenie. Dobre do schowania broni. Bez klap. To pozwoli szybko wyciągnąć broń. Miała rozpruty szew na lewym ramieniu, ale nic nie szkodzi. Nie wybierał się w niej do Ritza. Zarówno meczet, jak mieszkanie Chalila znajdowały się w nędznej dzielnicy miasta. Szkoda, Ŝe nie będzie mógł zatrzymać sobie tej kurtki, ale istniało zbyt duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe zostanie zakrwawiona. To nie będzie czysta robota. Po jej zakończeniu wszystko, co miał na sobie, zostanie wepchnięte do worka na śmieci i wrzucone do rzeki Świętego Wawrzyńca. Rapp trzymał obie ręce w kieszeniach kurtki i nie unosił głowy. W lewej kieszeni miał taktyczny nóŜ Rip Cord, a w prawej glocka 26 kalibru 9 mm z tłumikiem. Tę broń wwiózł do Kanady w podwójnym dnie torby lotniczej. Od kiedy CIA przez podstawioną firmę wynajęła znaczną część pewnego prywatnego lotniska w Wirginii, bagaŜ z łatwością przechodził przez kontrolę, a po wylądowaniu w Kanadzie nie trzeba było się martwić o to, Ŝe zostanie prześwietlony. Pistolet był dodatkowym zabezpieczeniem. Narzędziem miał być nóŜ. Rapp zamierzał przekazać pewną wiadomość. A właściwie kilka wiadomości. Obejrzał wszystkie fotografie, zapamiętał rozkład ulic i typowe trasy policyjnych patroli sprawdzających okolicę. W porównaniu z większością operacji, jakie przeprowadził, ta cechowała się bardzo niskim stopniem ryzyka. Kiedy Rapp powiedział Colemanowi, co chce zrobić, były komandos SEAL załapał to w lot. Zadał kilka pytań, próbując znaleźć jakąś lukę w planie, ale tylko z przyzwyczajenia. Plan był rozsądny, celem była owieczka. Tak nazywali takich facetów jak Chalil. Takich, którzy nie będą gryźć. Jedynym prawdziwym zmartwieniem była policja, ale jej patrole nie pojawiały się zbyt często. NajwyŜej raz na godzinę. Coleman wiedział, Ŝe nie ma sensu spierać się z Rappem. Niektórzy ludzie z Waszyngtonu wpadliby w szał, gdyby się dowiedzieli, Ŝe Rapp zamierza się tak wystawiać, ale w przeciwieństwie do nich Coleman wystarczająco często widywał młodszego kolegę w akcji, by zawie- 26

rzyć jego doświadczeniu. Rapp idealnie równowaŜył w sobie siłę, zręczność i umiejętności. Coleman pracował z najlepszymi i sam teŜ naleŜał do ich grona. Zamknięty klub członków sił specjalnych składał się z doskonale wyszkolonych i wypróbowanych ludzi. Coleman znał paru lepszych strzelców od Rappa, paru silniejszych i moŜe jednego lub dwóch równie wytrzymałych. Jednak wszystkim im brakowało jego doświadczenia, czyli właśnie tego, czego szkolenie nigdy nie zdoła zastąpić. Rapp miał niezrównany instynkt operacyjny. Potrafił rzucić okiem na sytuację taktyczną i zanalizować ją w kilka sekund, znajdując najbardziej skuteczny sposób na przejście od punktu A do B. Dlatego Coleman nie spierał się. Rapp będzie wykonawcą. Coleman i jego zespół zajmą się obserwacją i zostaną w odwodzie, na wypadek gdyby coś źle poszło. Nikt nie podwaŜał planu Rappa. W gruncie rzeczy ludzie byli zmęczeni. Sześć dni śledzenia faceta, który był tak nieostroŜny, moŜe szybko się znudzić. Coleman i jego ludzie byli zniecierpliwieni. Im szybciej Rapp zakończy tę akcję, tym dla nich lepiej. Wrócą do Ameryki. Odbiorą zapłatę w gotówce, po czym zajmą się swoimi rodzinami, przyjaciółmi i pracą. Rapp niczego nie próbował udowodnić. Nie musiał. Szcze- gólnie tym ludziom. Widzieli, jak radził sobie w znacznie trudniejszych sytuacjach. W tym, co zamierzał zrobić, nie było niczego odwaŜnego czy śmiałego. Nie atakował gniazda karabinów maszynowych ani nie zdobywał budynku ob- sadzonego przez ostrzeliwujących się ludzi. Jednak z pewnych względów zamierzał zrobić to osobiście. Chciał przeprowadzić to w określony sposób, nie musząc wyjaśniać tego Colemanowi i jego ludziom. Po prostu będzie lepiej, jeśli zrobi to sam. Rapp wszedł w uliczkę od wschodu. W uchu miał maleńką słuchawkę bezprzewodową i Coleman podawał mu najnowsze informacje. - To tutaj. Skręć w lewo. Rapp nie odpowiedział. Po prostu skręcił i poszedł zaśmieconą alejką. Kroczył głębokim na dwa piętra kanionem z cegieł i zaprawy. Na poziomie ulicy po obu stronach były pralnie chemiczne, wypoŜyczalnie wideo, restauracje 27