Moim braciom i siostrom
Danielowi, Patrickowi, Sheili, Kelly,
Kevinowi i Timothy'emu...
oraz
pamięci kochanej Lucy Flynn,
której uśmiech, miłość i wdzięk Ŝyją
w Lauren, Connorze i Jacku
PODZIĘKOWANIA
Emily Bestler i Sloanowi Harrisowi, mojej redaktorce i
mojemu agentowi - nie mogę uwierzyć, Ŝe to juŜ siedem
ksiąŜek. Jeszcze raz dziękuję za udzieloną pomoc. Moim
wydawcom, Judith Curr i Louise Burke, znów wykonałyście
wspaniałą robotę. Jackowi Romanosowi, Carolyn Reidy i
pozostałym członkom rodziny Simon & Schuster, dziękuję
wam wszystkim za waszą pracę i wsparcie. Moim rzecznikom
prasowym, Davidowi Brownowi i Hillary Schupf, naprawdę
doceniam wasze wysiłki i trudną pracę. Sarah Branham, Jodi
Lipper i Katherine Cluverius dziękuję za dopilnowanie, by
wszystko szło tak gładko. Tanyi Lopez i Alanowi Rautbortowi
z ICM dziękuję za wysiłki na telewizyjnym froncie.
Jedną z najlepszych stron mojej pracy jest zbieranie
materiału. To właśnie rozpala twórczy ogień. W trakcie tego
poznałem wiele interesujących osób, z których sporo pracowało
dla CIA. Na szczycie tej listy jest Rob Richer. Ludzie z
Dyrektoriatu Operacji wykonują niemal syzyfową pracę, ale
robią to ze stoickim spokojem, znosząc nieustanną krytykę ze
strony tych, którzy niemal nigdy nie znają wszystkich faktów.
Ich sukcesy są trzymane w tajemnicy, lecz ich niepowodzenia
trafiają na pierwsze strony wszystkich gazet i stają się głównym
tematem kaŜdego telewizyjnego programu informacyjnego.
Podziwiam wasze zaangaŜowanie i ofiarność i jestem wam
wdzięczny za to, co robicie.
SierŜantowi Larry'emu Rodgersowi z wydziału policji w St.
Paul dziękuję za czas, jaki poświęcił, by odpowiedzieć na moje
dziecinne pytania o materiały wybuchowe. Ericowi Prince'owi
i pozostałym z Black Water, darzę was
7
szacunkiem i doceniam znaczenie trudnej misji, jaką
wykonujecie. Mary Matalin - nie wiem, od czego zacząć. Jak
lubi mówić moja Ŝona: „Jesteś gwiazdą rocka". Tomowi
Barnardowi, który nie tylko mnie rozśmieszał, ale i skłonił do
myślenia. Doceniam twoją pomoc w paru istotnych kwestiach.
Senatorowi Normowi Colemanowi dziękuję za jego publiczną
słuŜbę i nie tylko.
Paulowi Evancoe, wspaniałemu wojownikowi i dobremu
człowiekowi. Chase'owi Brandonowi, za comiesięczne
rozmowy. Joelowi Surnowowi, Bobowi Cochranowi i Ho-
wardowi Gordanowi za to, Ŝe pozwolili mi zajrzeć za kulisy
mojego ulubionego serialu telewizyjnego, 24 godziny.
Personelowi El Cantinero, który zawsze tak uprzyjemnia mi
wyprawy do Nowego Jorku. Jeszcze raz Carlowi Pohladowi, za
jego wspaniałomyślność i przyjaźń. Mojej ciotce Maureen, za
pomoc przy kilku przekładach w tej ksiąŜce. Wszelkie
ewentualne błędy powstały wyłącznie z mojej winy. No i
wreszcie mojej fenomenalnej Ŝonie, Lysie. To wszystko nie
bawiłoby mnie tak, gdyby nie ty.
WSTĘP
Stosunkowo łatwo jest zabić człowieka - szczególnie zwy-
czajnego, który niczego się nie spodziewa. Jednak zabić kogoś
takiego jak Mitch Rapp to zupełnie inna sprawa. To wymaga
starannego planowania i bardzo utalentowanego zabójcy, a
raczej zespołu zabójców, dostatecznie odwaŜnych lub
szalonych, Ŝeby podjąć się tego zadania. Tak naprawdę ktoś
zdrowy na umyśle nigdy by się tego nie podjął.
Zamachowcy musieliby zaskoczyć Rappa, Ŝeby podejść
wystarczająco blisko i załatwić go raz na zawsze. Wstępny
raport nie wyglądał dobrze. Ten Amerykanin był albo
niezwykle czujny, albo cierpiał na mocno zaawansowaną
paranoję. Plan musiał być dopracowany w najdrobniejszych
szczegółach, a nawet wtedy potrzebna byłaby odrobina
szczęścia. Wyliczyli, Ŝe szanse powodzenia są w najlepszym
razie około siedemdziesięcioprocentowe. Dlatego musieli
zrobić to tak, Ŝeby w razie potrzeby móc się wszystkiego
wyprzeć. Jeśli ten, którego poślą, zawiedzie, Rapp zacznie
szukać zleceniodawców, nie zwaŜając na ich pozycję na
drabinie władzy, a oni nie zamierzali przez resztę Ŝycia uciekać
przed kimś takim jak Mitch Rapp.
1
LANGLEY, WIRGINIA
Rapp stał przed biurkiem szefowej. Zaproponowała, Ŝeby
usiadł, ale Rapp odmówił. Słońce zachodziło, robiło się późno i
wolałby juŜ być w domu z Ŝoną, ale chciał załatwić tę sprawę.
Teczka miała prawie trzy centymetry grubości. Wkurzała go.
Nie było na to lepszego słowa. Chciał się jej pozbyć. Usunąć z
biurka, Ŝeby móc się zająć czymś innym. Czymś waŜniejszym i
zapewne bardziej irytującym, niemniej teraz po prostu chciał
rozwiązać ten właśnie problem.
Miał nadzieję, Ŝe Kennedy po prostu przeczyta końcowe
wnioski i odda mu teczkę. Ale szefowa lubiła robić wszystko
inaczej. Nie zostaje się pierwszą w historii dyrektorką CIA
dzięki chodzeniu na skróty. Miała fotograficzną pamięć i
niezwykle analityczny umysł. Była jak jeden z tych
najnowocześniejszych superkomputerów, które działają w
podziemiach duŜych firm ubezpieczeniowych, przetwarzając
dane, kalkulując trendy, ryzyko i miliard innych rzeczy.
Kennedy jak nikt inny potrafiła ogarnąć sytuację. Była
skarbnicą wszelkich informacji, w tym - szczególnie - o
sprawach, które nigdy nie mogły zostać ujawnione. Takich jak
ta, której akta teraz leŜały na jej biurku.
Patrzył, jak szybko przewraca kartki, a potem cofa się, by
sprawdzić pewne niekonsekwencje, które niewątpliwie tam
były. Przygotowywanie takich raportów nie było jego
specjalnością. Jego umiejętności miały więcej wspólnego z
drugim końcem ich pracy. Czasami czytała jego sprawozdania
z długopisem w ręku. Poprawiała je i robiła notatki na
marginesach. Jednak nie teraz. Ta teczka mogła okazać się
trucizną, czymś, co niszczy kariery jak tornado
11
przechodzące przez parking przyczep mieszkalnych. Kiedy
przychodził do jej gabinetu wczesnym rankiem lub późnym
popołudniem i nie chciał usiąść, Kennedy wiedziała, Ŝe lepiej
nie spieszyć się z robieniem adnotacji. Wiedziała, czego chciał,
więc tylko czytała i nic nie mówiła.
Kennedy zawsze chciała mieć wgląd w takie sprawy. Rapp
nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ona lepiej od niego
ogarniała cały obraz sytuacji. Była jego szefową i w rezultacie
to jej śliczna główka mogła spaść. Gdyby bomba zaczęła tykać,
Rapp bez wahania zasłoniłby ją własnym ciałem, ale sępy z
Kapitolu chciałyby dostać takŜe jej skalp. Rapp darzył ją
szacunkiem, co o czymś świadczyło. Był samotnikiem.
Wyszkolono go, Ŝeby działał samodzielnie i mógł przetrwać
wiele miesięcy w polu zdany wyłącznie na siebie. Dla
niektórych ludzi taka praca byłaby katorgą. Nie dla Rappa. Dla
niego to był raj. śadnych papierów, nikogo, kto zaglądałby mu
przez ramię. śadnego obawiającego się ryzyka biurokraty,
który krytykowałby po fakcie wszystkie jego działania.
Całkowita autonomia. Tak go wyszkolili i teraz musieli jakoś
sobie z nim radzić.Tacy faceci jak Rapp nie lubią otrzymywać rozkazów,
chyba Ŝe od kogoś, kogo naprawdę szanują. Na szczęście
Kennedy zyskała sobie jego szacunek i umiała korzystać ze
swej władzy, Ŝeby coś zrobić lub - jak w tym wypadku -
odwrócić głowę i pozwolić mu działać. Tylko tego chciał.
Właściwie tak wolał. Nie potrzebował jej podpisu czy zie-
lonego światła. Czekał, aŜ zwróci mu teczkę, powie dobranoc i
to będzie koniec. Albo początek, zaleŜy, jak na to patrzeć.
Współpracownicy Rappa byli juŜ na miejscu. Mógł
dołączyć do nich rano i zakończyć akcję w ciągu dwunastu
godzin albo szybciej, jeśli nie będzie Ŝadnych niespodzianek, a
w tej sprawie nie będzie. Ten facet był kompletnym idiotą.
Nawet nie będzie wiedział, co się stało. Problemem było
zamieszanie, jakie mogło to wywołać. Reperkusje. Osobiście
Rapp wcale się tym nie przejmował, ale wiedział, Ŝe skoro
Kennedy się zastanawia, musi mieć jakiś powód.
Zamknęła teczkę i zdjęła okulary do czytania. PołoŜyła
12
je na biurku i zaczęła trzeć oczy. Rapp obserwował to. Dobrze
ją znał. Tak dobrze, jak to moŜliwe. Pocieranie oczu nie było
dobrym znakiem. Oznaczało ból głowy, spowodowany
prawdopodobnie tą kupą, którą właśnie zwalił na jej biurko.
- Niech zgadnę - powiedziała, patrząc na niego
zmęczonym wzrokiem. - Chcesz go wyeliminować.
Rapp skinął głową.
- Jak to jest, Ŝe twoje rozwiązania zawsze obejmują
zabijanie?
Rapp wzruszył ramionami.
- Dzięki temu zwykle są trwalsze.
Dyrektorka CIA wyglądała na rozczarowaną. Pokręciła
głową i połoŜyła dłonie na zamkniętej teczce.
- Co mam ci powiedzieć, Irene? Nie zajmuję się
rehabilitacją. Ten facet miał szansę. Francuzi wsadzili go na
prawie dwa lata. Wyszedł sześć miesięcy temu i juŜ wrócił do
starych numerów.
- Pofatygowałeś się, by ocenić skutki?
- To chyba nie moja specjalność?
Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
- Rozmawiałem juŜ z naszymi francuskimi kolegami.
Są tak samo wkurzeni jak my. To ich przeklęci politycy i ten
niezdarny sędzia pozwolili temu idiocie wyjść na wolność.
Kennedy nie mogła temu zaprzeczyć. Długo rozmawiała ze
swoim francuskim odpowiednikiem o tym osobniku i kilku
innych. Nie był zadowolony z podjętej przez jego kraj decyzji
wypuszczenia tego radykalnego islamskiego duchownego.
Ludziom z francuskich słuŜb antyterrorystycznych nie
podobało się to tak samo jak jej.
- Ten gość jest znaną osobistością - powiedziała Kennedy.
- Piszą o nim w gazetach. Relacjonowali jego zwolnienie. Jeśli
teraz umrze, wszyscy się na to rzucą.
- Niech się rzucają. Ta sensacja potrwa kilka dni...
najwyŜej tydzień, a potem zajmą się czymś innym. Ponadto...
będzie to wyraźna wiadomość dla tych wszystkich idiotów,
którzy sądzą, Ŝe mogą bezkarnie działać na Zachodzie.
Spojrzała na niego wzrokiem, który niczego nie zdradzał.
13
- A co z prezydentem? Będzie chciał wiedzieć, czy
maczaliśmy w tym palce.
Rapp wzruszył ramionami.
- Powiesz mu, Ŝe nic o tym nie wiesz. Kennedy
zmarszczyła brwi.
- Nie chcę go okłamywać.
- Zatem powiedz, Ŝeby mnie o to zapytał. Zorientuje się,
co w trawie piszczy, i przestanie drąŜyć temat. Zna zasady tej
gry.
Kennedy wyciągnęła się na fotelu i załoŜyła nogę na nogę.
Spojrzała na przeciwległą ścianę i powiedziała, bardziej do
siebie niŜ do Rappa:
- To duchowny.
- To radykalny bandzior, który wykorzystuje Koran do
własnych sadystycznych potrzeb. Zbiera pieniądze dla ugru-
powań terrorystycznych, werbuje podatne na propagandę
dzieciaki do samobójczych ataków bombowych i robi to tuŜ
pod naszym nosem.
- To kolejny problem. Jak twoim zdaniem zareagują na to
Kanadyjczycy?
- Publicznie... z pewnością niektórzy będą wściekli, ale
prywatnie będą gotowi dać nam medal. Rozmawialiśmy juŜ z
Królewską Konną i ludźmi z SIS. Chcieliby deportować tego
idiotę, lecz ich prokurator generalny zawzięcie próbuje
dowieść, Ŝe jest uosobieniem politycznej poprawności. Nawet
przechwyciliśmy rozmowę dwóch, którzy zastanawiali się, jak
ten facet mógłby zniknąć.
- Nie mówisz powaŜnie?
- Jak najbardziej. Coleman i jego ludzie przechwycili to w
tym tygodniu.
Kennedy przyglądała mu się.
- Nie wątpię, Ŝe nasi koledzy prywatnie przyklasną śmierci
tego człowieka, ale to w niczym nie zmienia politycznych
reperkusji.
Rapp nie chciał się wdawać w polityczne rozwaŜania.
Wiedział, Ŝe szybko by się pogubił.
- Posłuchaj... wystarczy, Ŝe ci fanatyczni szaleńcy robią
swoje w Arabii Saudyjskiej i Pakistanie, ale to pewne jak
diabli, Ŝe nie moŜemy pozwolić im na to w Ameryce Północnej.
Będę z tobą szczery. Mam nadzieję, Ŝe prasa
14
rozdmucha tę sprawę... a takŜe Ŝe reszta tych fanatyków
wyraźnie odczyta naszą wiadomość. Irene, toczymy wojnę i
musimy zacząć działać w taki sposób.
Nie podobało jej się to, ale przyznała mu rację.
- Jak zamierzasz to zrobić? - spytała z rezygnacją.
- Zespół Colemana juŜ od sześciu dni jest na miejscu i
obserwuje go. Facet robi wszystko punktualnie jak w zegarku.
Nie ma porządnej ochrony, którą musielibyśmy się
przejmować. MoŜemy podejść i kropnąć go na ulicy, a wtedy
musielibyśmy zlikwidować kaŜdego, kto mu towarzyszy, albo
zdjąć go z karabinu z tłumikiem z odległości kilkuset metrów.
Wolę strzał z karabinu. Przy odpowiednim wykonawcy szanse
będą duŜe, a skutki uboczne mniejsze.
Przesunęła palcem po numerze akt i zapytała:
- MoŜesz sprawić, Ŝeby zniknął?
- Gdybym miał dość czasu, pieniędzy i władzy, mógłbym
zrobić wszystko, ale po co to komplikować?
- Wrzawa byłaby znacznie mniejsza, gdyby nie było ciała,
które dziennikarze mogliby sfotografować.
- Niczego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co się da zrobić.
Kennedy powoli pokiwała głową.
- W porządku. Zasada numer jeden, Mitch. Nie daj się
złapać.
- To się rozumie samo przez się. Mam bardzo rozwinięty
instynkt samozachowawczy.
- Wiem. Ja tylko mówię, Ŝe gdybyś wymyślił jakiś sposób,
Ŝeby nigdy go nie znaleziono, bardzo by nam to pomogło.
- Rozumiem. - Rapp wyciągnął rękę i chwycił teczkę. -
Jeszcze coś?
- Tak. Kiedy wrócisz, chcę, Ŝebyś się z kimś spotkał.
Właściwie z dwiema osobami.
- Z kim?
Pokręciła głową.
- Kiedy wrócisz, Mitch. Na razie masz moją zgodę. Zrób
to i zadzwoń do mnie zaraz potem.
15
2
MEKKA, ARABIA SAUDYJSKA
- Chcę śmierci pewnego człowieka.
Te słowa zostały wypowiedziane zbyt głośno, w obecności
zbyt wielu ludzi i w otoczeniu, które nie słyszało takiej
wypowiedzi od dziesięcioleci. Dwudziestu ośmiu męŜczyzn,
włącznie z ochroniarzami, stało lub siedziało w urządzonej z
przepychem sali audiencyjnej księcia Muhammada bin Raszida
w jego pałacu w Mekce. Raszid był saudyjskim ministrem do
spraw islamu, bardzo waŜną osobistością w królestwie. Swoich
cotygodniowych medŜlisów, czyli audiencji, lubił udzielać w
pałacu, zgodnie z tradycją pustynnych szejków. Niektórzy
przybywali tu prosić o róŜne łaski, inni, Ŝeby tylko znaleźć się
blisko księcia, a jeszcze inni bez wątpienia po to, aby
szpiegować go z polecenia jego przyrodniego brata, króla
Abdullaha.Po tak bezceremonialnie wygłoszonej prośbie porzucono
wszelkie pozory dyskrecji, zwykle osiągające rangę sztuki
podczas tych cotygodniowych audiencji. Ledwie te słowa
wyszły z ust mówiącego, wszystkie głowy zwróciły się w kie-
runku księcia.
KsiąŜę Muhammad bin Raszid nie rozejrzał się, ale czuł na
sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Kiedy usłyszał te
zuchwałe słowa przyjaciela, tylko przez moment poczuł lekki
niepokój i wcale nie dlatego, Ŝe chodziło o zabójstwo. Raszid
spodziewał się tego. JuŜ od pewnego czasu podsuwał swojemu
przyjacielowi informacje, które miały go skłonić do
wystąpienia z tą prośbą. Naprawdę zirytowało go tylko to, Ŝe
jego stary przyjaciel był na tyle nierozwaŜny, Ŝe wygłosił te
słowa w obecności tak wielu ludzi, którym nie moŜna ufać.
Królestwo stało się bardzo niebezpiecznym miejscem, nawet
dla człowieka tak wpływowego jak Muhammad bin Raszid.
Raszid uścisnął dłoń klęczącego i starannie rozwaŜył swoją
odpowiedź. Do zachodu słońca zarówno ta prośba, jak jego
słowa będą powtarzane w całym królestwie, a być moŜe i dalej.
W domu Saudów panował rozłam. Brat stawał przeciwko bratu
i Raszid wiedział, Ŝe musi być bardzo
16
ostroŜny. Zabito juŜ kilku członków królewskiej rodziny i
zginie jeszcze wielu innych, zanim to się skończy. Jego
głównym przeciwnikiem był sam król, nazbyt miękki
przywódca, który nazbyt często słuchał Amerykanów.
Oparłszy się wrodzonej skłonności do wygłaszania
zuchwałych słów, skarcił przyjaciela:
- Nie wolno ci tak mówić, Saidzie. Wiem, Ŝe utrata syna to
cięŜki cios, ale musisz pamiętać, Ŝe Allach jest potęŜny, a
zemsta naleŜy do niego.
Tamten odparł gniewnie:
- My jednak jesteśmy narzędziami Allacha i domagam
się zemsty. Mam do tego prawo.
KsiąŜę oderwał wzrok od zbolałej twarzy swojego starego
przyjaciela, który przed nim klęczał, i skinął na swoich
asystentów, Ŝeby opróŜnili salę. Potem wyciągnął rękę i
dotknął kolana siedzącego po jego prawej męŜczyzny, dając
mu znak, aby został.
Kiedy pozostali opuścili salę, ksiąŜę surowo spojrzał na
swego przyjaciela.
- ZłoŜyłeś u moich stóp bardzo powaŜną prośbę - rzekł.
Said Ahmed Abdullah miał łzy w oczach.
- Niewierni zabili mojego syna. Był dobrym chłopcem. -
Zwrócił udręczoną twarz do męŜczyzny, któremu Raszid
kazał zostać, szejka Ahmeda al-Ghamdiego, duchowego przy-
wódcy z Wielkiego Meczetu w Mekce. - Mój syn był głęboko
wierzącym muzułmaninem, który odpowiedział na wezwanie
do dŜihadu. Poświęcił wszystko, podczas gdy tak wielu nie robi
nic.
Said rozejrzał się po sali, chcąc skierować część swojego
gniewu na tych członków uprzywilejowanej klasy, którzy
wygłaszali odwaŜne słowa, rzucali pieniędzmi, ale nie przelali
ani kropli własnej krwi. Był tak pogrąŜony w bólu, Ŝe nawet
nie zauwaŜył, Ŝe wszyscy juŜ wyszli.
Szejk Ahmed łaskawie skinął głową.
- Wahid był dzielnym wojownikiem.
- Bardzo dzielnym. - Said znów spojrzał na starego
przyjaciela. - Znamy się od bardzo dawna. Czy kiedykolwiek
byłem nierozsądny? Czy kiedykolwiek obarczałem cię jakimiś
trywialnymi prośbami?
Raszid przecząco pokręcił głową.
17
- Nie przyszedłbym tu teraz prosić o to, gdyby ci tchórze w
Rijadzie spełnili moją skromną prośbę i postawili się
Amerykanom. A prosiłem tylko o ciało mojego najmłodszego
dziecka, Ŝebym mógł wyprawić mu naleŜyty pogrzeb. Zamiast
tego powiedziano mi, Ŝe zostało ono zbezczeszczone przez
Mitcha Rappa, który w ten sposób chciał zagrodzić mu drogę
do raju. Co innego mi pozostało?
Raszid westchnął.
- O co mnie prosisz?
- Chcę, Ŝebyś zabił dla mnie człowieka. Nic więcej. Oko za
oko.
Raszid uwaŜnie przyjrzał się przyjacielowi.
- Prosisz o duŜą przysługę.
- Zrobiłbym to sam - odparł zapalczywie Said - ale jestem
laikiem w takich sprawach, podczas gdy ty, mój stary
przyjacielu, masz kontakty w świecie wywiadu.
Raszid przez osiem lat był saudyjskim ministrem do spraw
zagranicznych, któremu podlegały policja i słuŜby
wywiadowcze. Po jedenastym września został w niesławie
zdymisjonowany przez przyrodniego brata, panującego władcę,
który ugiął się pod presją Amerykanów. Tak, Raszid miał
kontakty. W rzeczy samej wybrał juŜ nawet w duchu
konkretnego wykonawcę tego zlecenia.
- Kim jest człowiek, którego śmierci pragniesz?
- Nazywa się Rapp... Mitch Rapp.
KsiąŜę ukrył radość. Planował to od wielu miesięcy. Od
kiedy przyjaciel poprosił go, Ŝeby się dowiedział, co spotkało
jego syna, który opuścił królestwo, by walczyć w Afganistanie.
Raszid wykorzystał swoje źródła w wywiadzie i odkrył
znacznie więcej, niŜ ujawnił. Powoli karmił swojego
przyjaciela informacjami, wiedząc, Ŝe w ten sposób wzbudzi w
nim Ŝądzę zemsty.
- Saidzie, czy wiesz, o co mnie prosisz? - powiedział
wyćwiczonym, złowieszczym głosem. - Czy masz pojęcie, kim
jest ten Mitch Rapp?
- Jest zabójcą, niewiernym, człowiekiem odpowiedzialnym
za śmierć i zbezczeszczenie zwłok mojego syna. Nic więcej nie
muszę wiedzieć.
- Muszę cię ostrzec - rzekł z naciskiem Raszid - Ŝe ten
Mitch Rapp jest niezwykle niebezpiecznym człowie-
18
kiem. Podobno jest ulubieńcem amerykańskiego prezydenta, a
takŜe naszego króla.
- Jest niewiernym - powtórzył zbolały ojciec i zwrócił się
do duchownego: - Słuchałem twoich kazań. Czy nie toczymy
wojny o przetrwanie islamu? Czy nie mówiłeś nam, abyśmy
chwycili za broń przeciwko niewiernym?
Ta niewielka część twarzy, której nie zasłaniała gęsta siwa
broda, nie zdradzała Ŝadnych uczuć. Szejk tylko zamknął oczy
i skinął głową.
Said znów spojrzał na księcia, starego przyjaciela.
- Nie jestem politykiem, męŜem stanu ani sługą Boga.
Jestem człowiekiem interesu. Nie spodziewam się, by któryś z
was publicznie czy prywatnie wsparł mnie w tym, co chcę
zrobić. Proszę tylko, Raszidzie, abyś wskazał mi odpowiedni
kierunek. Podaj mi nazwisko, a ja zajmę się resztą.
Gdyby nie wcześniejsze publiczne wystąpienie Saida,
Raszid nie mógłby być bardziej zadowolony z obrotu wy-
darzeń. Niemal idealnie przewidział reakcję przyjaciela. Teraz
siedział spokojnie, starając się nie zdradzać entuzjazmu.
- Saidzie, znam człowieka, który jest bardzo zręcznym
wykonawcą takich zadań. Jest bardzo drogi, ale znając cię tak
dobrze, wątpię, aby to miało jakieś znaczenie.
Said energicznie kiwnął głową. Zarobił miliardy, najpierw
przeciągając linie telefoniczne i energetyczne w królestwie
oraz sąsiednich krajach regionu, a obecnie kładąc tysiące
kilometrów światłowodów.
- Przyślę go do ciebie, ale nie wolno ci wspominać o na-
szym dzisiejszym spotkaniu ani jemu, ani komukolwiek
innemu. Podzielam twój gniew i Ŝyczę ci powodzenia, ale
musisz mi dać słowo jako mój najstarszy przyjaciel, Ŝe ni gdy
nikomu nie powiesz o mojej roli w tej sprawie. Królestwo jest
dzisiaj bardzo niebezpiecznym miejscem i niektórzy z moich
braci nie okazaliby ci takiego współczucia jak ja.
Ta aluzja Raszida do proamerykańskiego rządu Arabii
Saudyjskiej była oczywista. Said prychnął.
- Chciałbym wiele powiedzieć, ale jak zauwaŜyłeś, kró-
19
lestwo jest dziś bardzo niebezpiecznym miejscem. Masz moje
słowo. Nie powiem o tym nikomu. Nawet człowiekowi,
którego przyślesz.
- Dobrze. - Raszid się uśmiechnął. Wstał i pomógł
podnieść się przyjacielowi. Obaj poszli przez rozległą salę,
zostawiając siedzącego duchownego. - PoniewaŜ, mój
przyjacielu, jeśli uda ci się zabić pana Rappa i Amerykanie
dowiedzą się, Ŝe za tym stałeś, król utnie ci głowę. Jeśli ci się
nie powiedzie i pan Rapp dowie się, Ŝe za tym stałeś...
przysporzy tobie i twojej rodzinie więcej cierpień, niŜ moŜesz
sobie wyobrazić.Said skinął głową.
- Jak rozpoznam człowieka, którego przyślesz?
- To Niemiec. Na pewno go poznasz. Jest niezwykle
utalentowany. Po prostu powiedz mu, czego chcesz, a on
zajmie się resztą.
3
MONTREAL, KANADA
Rapp przybył następnego ranka prywatnym odrzutowcem
Falcon 2000, wyczarterowanym przez firmę z Wirginii, która
była jedną z przykrywek agencji. Rapp pełnił rolę drugiego
pilota, ubrany w odpowiedni mundur. Ten mundur i zuŜyty,
lecz fałszywy paszport zapewniły mu bezproblemowe przejście
przez pobieŜną kontrolę celną na prywatnym lotnisku, z
którego taksówką dojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się
reszta zespołu. Była sobota rano. Siódmy dzień akcji dla
zespołu. Tworzyły go cztery osoby, włącznie z Colemanem.
Pracowali z Rappem od jakichś piętnastu lat. KaŜdy z nich
dobrze wiedział, jak działają pozostali, i wszyscy sobie ufali,
co w ich fachu było bardzo waŜne.
Coleman czekał na niego w pokoju hotelowym, gotowy
szybko zapoznać go z bieŜącą sytuacją. Pozostali trzej
męŜczyźni byli w mieście i obserwowali cel. Coleman, dawny
komandos SEAL, był o dwa centymetry niŜszy od Rappa.
20
Zazwyczaj blond włosy miał krótko ostrzyŜone, ale ostatnio
pozwolił im odrosnąć, tak Ŝe zakrywały mu uszy i dotykały
kołnierzyka koszuli na karku. UłoŜone w fale, poskręcały się na
końcach. Był szczupły i muskularny, ale miał swobodny sposób
bycia, który mógł być zwodniczy. Znał swoje moŜliwości i nie
czuł juŜ potrzeby niczego udowadniać. Robił wszystko,
przeszedł wiele naprawdę paskudnych chwil i przeŜył, ale
nigdy o tym nie mówił. Tak juŜ jest z ludźmi z SEAL. Mogą
wymieniać się wojennymi opowieściami między sobą lub
innymi komandosami, ale na tym koniec. To bardzo elitarny
klub, w którym nie lubią samochwałów.
Rapp połoŜył swój worek na jednym z łóŜek i spojrzał na
mapę rozpostartą na drugim.
- Tutaj jest hotel, tu meczet - rzekł Coleman, wskazując
jeden obiekt, a potem drugi - a tu jego mieszkanie.
Rapp spojrzał na mapę ukazującą fragment centrum
Montrealu.
- Ile czasu zabiera mu przejście z meczetu do mieszkania?
- Przeciętnie pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy.
Najszybciej przeszedł tę trasę w cztery minuty i osiemnaście
sekund. Był spóźniony i spieszył się na modły. NajdłuŜej szedł
ponad dziesięć minut. Przystanął, Ŝeby z kimś porozmawiać.
- ZauwaŜyliście coś, co wskazywałoby, Ŝe jest śledzony
przez policję lub słuŜbę wywiadowczą?
- Nie.
Rapp zmarszczył brwi.
- To dziwne.
- Z początku teŜ tak myślałem, ale doszedłem do wniosku,
Ŝe moŜe mają kogoś wewnątrz.
- Kogoś z wiernych?
- Taa. - Coleman wskazał na zdjęcie meczetu w formacie
podwójnej pocztówki. — Przechwyciliśmy rozmowę. Nie
wszyscy zgadzają się z jego radykalną interpretacją Koranu.
Rapp uniósł prawą brew, wyraŜając swoje zdziwienie.
- ZałoŜyliście podsłuch w meczecie?
- Nie. Nasłuchujemy rozmów wchodzących i wychodzą-
21
cych wiernych za pomocą mikrofonów parabolicznych. Wczo-
raj, po tym jak Chalil wygłosił swoje popołudniowe piątkowe
kazanie, nagraliśmy rozmowę dwóch facetów w podeszłym
wieku. UwaŜają, Ŝe jest rakowatą naroślą na ich społeczności.
Ma zły wpływ na dzieci. Nabija im głowy gadaniną o dŜihadzie
i męczeństwie.
To nie zdziwiło Rappa. PrzewaŜająca większość
muzułmanów nie zgadza się z tym, co terroryści robią w imię
Allacha. Rapp wolałby tylko, Ŝeby głośniej wyraŜali tę niechęć.
- Jeszcze coś?
- Tak. Ten gość to naprawdę zakłamany drań. Wczoraj
podczas popołudniowego kazania włamaliśmy się do jego
mieszkania. Cały budynek wtedy pustoszeje, więc zakła-
daliśmy, Ŝe będziemy bezpieczni. Zajrzeliśmy do jego kompu-
tera. - Coleman wyjął z kieszeni kartę pamięci. - Sko-
piowaliśmy dla ciebie zawartość jego twardego dysku.
Rapp uśmiechnął się i wziął kartę.
- Dziękuję.
- Jest zapchany pornografią.
- śartujesz?
- Mówię powaŜnie. Mnóstwo naprawdę ostrych scen.
Głównie sadomaso.
Rapp popatrzył na kartę pamięci.
- Po tych idiotach moŜna się spodziewać wszystkiego,
prawda?
- Tak, ale to wcale mnie nie dziwi.
- Owszem, chyba masz rację. Oni wszyscy uciekają przed
czymś. Co jeszcze?
- Najlepiej byłoby załatwić go między meczetem a mie-
szkaniem. Przebywa tę trasę pięć razy dziennie. Przed wscho-
dem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca i -
co najbardziej mi się podoba - o dziesiątej wieczorem.
- Dlaczego nie wczesnym rankiem?
- TeŜ moŜna - odparł Coleman - ale na modły o wschodzie
słońca przychodzi dwa razy więcej wiernych niŜ na modły
wieczorne. Kiedy je odprawi i ruszy do domu, jest juŜ prawie
jedenasta i ulice są puste.
- Chodzi sam? - zapytał Rapp, wciąŜ nie wierząc danym,
które wywiad przekazał mu na początku tygodnia.
22
- Yhm.
Ten facet był prawdziwym czubkiem, ale trudno się temu
dziwić, jeśli przyjrzeć się jego młodości. Chalil Muhammad,
urodzony w Egipcie, dorastał pod wpływem jednego z
odgałęzień Stowarzyszenia Braci Muzułmanów,
indoktrynowany przez ortodoksyjnych wyznawców islamu,
zachęcanych i finansowanych przez wahabitów z Arabii
Saudyjskiej. W wieku piętnastu lat wraz z grupką rówieśników
ukamienował reportera, który napisał krytyczny artykuł o ich
medresie. Ta religijna szkoła, do której uczęszczał, wysłała
wszystkich swoich absolwentów do Afganistanu na wojnę
przeciwko Sowietom. KrąŜyły pogłoski, Ŝe wielu tych
chłopców posłano wbrew ich woli.
Podczas gdy pozostali stanęli przed sądem za
ukamienowanie, Chalil uciekł do Arabii Saudyjskiej, gdzie
nadal pobierał religijny instruktaŜ u wahabitów. W wieku dwu-
dziestu paru lat zakończył naukę i został imamem. Kiedy miał
dwadzieścia sześć lat, wyemigrował do Kanady, aby
wybudować tam nowy meczet i szerzyć poglądy wahabitów w
Ameryce Północnej. Jego meczet powstał szybko, więc w
nagrodę otrzymał fundusze na zbudowanie drugiego, we
Francji.PodróŜe Chalila przewaŜnie nie zwracały niczyjej uwagi. Do
jedenastego września. Potem wszystko się zmieniło. Chalil w
końcu został aresztowany przez Francuzów, jako zamieszany w
spisek, który miał na celu powtórzenie w ParyŜu zamachu
dokonanego w pociągach w Madrycie. Namówił sześciu
młodych ludzi, z których Ŝaden nie miał więcej niŜ
siedemnaście lat, aby zostali męczennikami. Obiecał im
wspaniałą nagrodę w raju. Tam mieli być oczyszczeni i
wywyŜszeni. Mieli być pamiętani jako bohaterowie, a ich
rodziny miały być otoczone opieką i darzone szacunkiem. Jego
rekruci mieli wykonać brudną robotę. Chalil wolał pozostać w
cieniu. Plan powiódłby się, lecz CIA juŜ obserwowała Chalila.
Hakerzy w Langley w pośpiechu łamali zapory sieciowe, aby
wytropić, dokąd płyną saudyjskie pieniądze wysyłane za
granicę. Natknęli się na Chalila i zawiadomili francuski DST.
Podczas przeszukania jego mieszkania nie znaleziono
Ŝadnych obciąŜających go dowodów. Jednak policyjne psy
23
wykazały niezwykłe zainteresowanie innym mieszkaniem w
głębi korytarza. Kiedy wyłamano drzwi, znaleziono kamizelki
samobójców z ładunkami o mocy wystarczającej do zrównania
budynku z ziemią. Chalil poszedł za kratki razem z sześcioma
chłopcami. Wszyscy trzymali języki za zębami i przesiedzieli
ponad rok, podczas gdy słuŜby wywiadowcze zastanawiały się,
ile mogą wyjawić policji, nie zdradzając rodzinnych sekretów.
Zanim sprawcy stanęli przed obliczem sędziego, stosunki
francusko-amerykańskie stały się gorsze niŜ kiedykolwiek
przedtem. Sędzia był oburzony brakiem konkretnych
dowodów, nie dostarczonych przez oskarŜenie. PrzecieŜ Chalil
nie popełnił Ŝadnego przestępstwa. Był duchownym, którego
jedyną winą były kontakty z kilkoma zakałami. Sędzia nakazał
jego natychmiastowe zwolnienie. Sześciu chłopców uznał za
winnych posiadania niebezpiecznych substancji i skazał na
kary więzienia. Chalila odesłano do Kanady. Nim minął
tydzień, znów był w meczecie, wzywając młodych męŜczyzn
do dŜihadu i opluwając te same władze, które broniły jego
prawa swobody wypowiedzi. Postępowanie francuskiego
sędziego sprawiło, Ŝe Chalil poczuł się niezwycięŜony.
Tak naprawdę Rapp miał większe zmartwienia, ale ten facet
zalazł mu za skórę. Trzy tygodnie wcześniej w Afganistanie
pewien samochód staranował barykadę przed budynkiem
naleŜącym do rządu Stanów Zjednoczonych. StraŜnicy znaleźli
w środku kamień dociskający pedał gazu i półprzytomnego
chłopaka przykutego do kierownicy. Samochód był
wypełniony materiałami wybuchowymi, które na szczęście nie
wybuchły z powodu wadliwego detonatora. Chłopak został
uwolniony i zaraz zaczął opowiadać swoją historię kaŜdemu,
kto tylko chciał słuchać. Powiedział, Ŝe jego rodzice
wyemigrowali do Kanady z Jemenu, kiedy był jeszcze
dzieckiem. Szejk Chalil Muhammad wysłał go do Arabii
Saudyjskiej, gdzie chłopak miał studiować islam, lecz zaraz po
przybyciu do Mekki został związany, zakneblowany i
ogłuszony. Następne, co pamiętał, to wyciągających go z
samochodu amerykańskich Ŝołnierzy.Wszystkie te informacje przekazano kanadyjskiej SłuŜbie
Wywiadowczej, która z kolei próbowała przesłuchać Chalila w
związku z porwaniem chłopca. Chalil stał się
24
wojowniczy, wezwał na pomoc prawnika oraz Islamską Radę
Montrealu. Prokurator generalny Kanady, mięczak, jakich
mało, przeraził się, Ŝe przykleją mu etykietę nietolerancyjnego,
i wywarł nacisk na SłuŜbę Wywiadowczą. Kazał im trzymać
się z daleka od Chalila i jego meczetu. Ludzie wciąŜ znikają na
całym świecie. To, Ŝe złapano tego chłopca, wcale nie oznacza,
Ŝe Chalil maczał w tym palce.
Rapp nie był tak ufny. Przydzielił do tej sprawy Marcusa
Dumonda, swojego najlepszego hakera, a ten w ciągu
trzydziestu sześciu godzin znalazł mnóstwo nieprawidłowości
w wyciągach bankowych Chalila. Duchowny wciąŜ tkwił po
szyję w pieniądzach wahabitów i wysłał na nauki do Arabii
Saudyjskiej jeszcze dwóch innych chłopców. Dotychczas nie
udało się ustalić, czy ci chłopcy rzeczywiście uczęszczają do
szkoły, lecz ich rodzice potwierdzili, Ŝe juŜ od kilku miesięcy
nie mieli od nich Ŝadnych wiadomości. Powiedziano im, Ŝe
zapewne minie rok, zanim o nich usłyszą, ze względu na
surowe reguły tej medresy. Rapp wyczuł skunksa, a tym
skunksem był Chalil Muhammad.
Oczywiście na pewno byli groźniejsi przeciwnicy, ale ten
działał zbyt blisko. I był zbyt zuchwały. Kto wie, co teraz
wymyśli, jeśli się go nie powstrzyma? Nie, lepiej zrobić to
teraz. Niech posłuŜy za przykład. Kennedy chciała, Ŝeby
zniknął, ale Rapp miał lepszy pomysł. Im dłuŜej się nad nim
zastanawiał, tym bardziej mu się podobał.
Podszedł do okna, spojrzał na szare niebo i powiedział:
- W porządku, oto, co zrobimy.
4
Był chłodny pogodny wieczór, doskonały na spacer, więc
Rapp poszedł się przejść. Chciał rozprostować kości. Postawił
kołnierz swojej czarnej skórzanej kurtki, a głowę nakrył
znoszoną czapeczką Montreal Canadiens. Kupił te rzeczy w
sklepie z uŜywaną odzieŜą, razem z parą dŜinsów i
turystycznymi butami. Zapłacił gotówką i był wdzięczny za to,
Ŝe w sklepie nie ma kamer wideo. Kurtka nadawała
25
się idealnie, przynajmniej do tego, do czego była mu potrzebna.
Miała duŜe naszyte kieszenie. Dobre do schowania broni. Bez
klap. To pozwoli szybko wyciągnąć broń. Miała rozpruty szew
na lewym ramieniu, ale nic nie szkodzi. Nie wybierał się w niej
do Ritza. Zarówno meczet, jak mieszkanie Chalila znajdowały
się w nędznej dzielnicy miasta. Szkoda, Ŝe nie będzie mógł
zatrzymać sobie tej kurtki, ale istniało zbyt duŜe
prawdopodobieństwo, Ŝe zostanie zakrwawiona. To nie będzie
czysta robota. Po jej zakończeniu wszystko, co miał na sobie,
zostanie wepchnięte do worka na śmieci i wrzucone do rzeki
Świętego Wawrzyńca.
Rapp trzymał obie ręce w kieszeniach kurtki i nie unosił
głowy. W lewej kieszeni miał taktyczny nóŜ Rip Cord, a w
prawej glocka 26 kalibru 9 mm z tłumikiem. Tę broń wwiózł
do Kanady w podwójnym dnie torby lotniczej. Od kiedy CIA
przez podstawioną firmę wynajęła znaczną część pewnego
prywatnego lotniska w Wirginii, bagaŜ z łatwością przechodził
przez kontrolę, a po wylądowaniu w Kanadzie nie trzeba było
się martwić o to, Ŝe zostanie prześwietlony. Pistolet był
dodatkowym zabezpieczeniem. Narzędziem miał być nóŜ.
Rapp zamierzał przekazać pewną wiadomość. A właściwie
kilka wiadomości.
Obejrzał wszystkie fotografie, zapamiętał rozkład ulic i
typowe trasy policyjnych patroli sprawdzających okolicę. W
porównaniu z większością operacji, jakie przeprowadził, ta
cechowała się bardzo niskim stopniem ryzyka. Kiedy Rapp
powiedział Colemanowi, co chce zrobić, były komandos SEAL
załapał to w lot. Zadał kilka pytań, próbując znaleźć jakąś lukę
w planie, ale tylko z przyzwyczajenia. Plan był rozsądny,
celem była owieczka. Tak nazywali takich facetów jak Chalil.
Takich, którzy nie będą gryźć. Jedynym prawdziwym
zmartwieniem była policja, ale jej patrole nie pojawiały się
zbyt często. NajwyŜej raz na godzinę.
Coleman wiedział, Ŝe nie ma sensu spierać się z Rappem.
Niektórzy ludzie z Waszyngtonu wpadliby w szał, gdyby się
dowiedzieli, Ŝe Rapp zamierza się tak wystawiać, ale w
przeciwieństwie do nich Coleman wystarczająco często
widywał młodszego kolegę w akcji, by zawie-
26
rzyć jego doświadczeniu. Rapp idealnie równowaŜył w sobie
siłę, zręczność i umiejętności. Coleman pracował z najlepszymi
i sam teŜ naleŜał do ich grona. Zamknięty klub członków sił
specjalnych składał się z doskonale wyszkolonych i
wypróbowanych ludzi. Coleman znał paru lepszych strzelców
od Rappa, paru silniejszych i moŜe jednego lub dwóch równie
wytrzymałych. Jednak wszystkim im brakowało jego
doświadczenia, czyli właśnie tego, czego szkolenie nigdy nie
zdoła zastąpić. Rapp miał niezrównany instynkt operacyjny.
Potrafił rzucić okiem na sytuację taktyczną i zanalizować ją w
kilka sekund, znajdując najbardziej skuteczny sposób na
przejście od punktu A do B.
Dlatego Coleman nie spierał się. Rapp będzie wykonawcą.
Coleman i jego zespół zajmą się obserwacją i zostaną w
odwodzie, na wypadek gdyby coś źle poszło. Nikt nie
podwaŜał planu Rappa. W gruncie rzeczy ludzie byli zmęczeni.
Sześć dni śledzenia faceta, który był tak nieostroŜny, moŜe
szybko się znudzić. Coleman i jego ludzie byli
zniecierpliwieni. Im szybciej Rapp zakończy tę akcję, tym dla
nich lepiej. Wrócą do Ameryki. Odbiorą zapłatę w gotówce, po
czym zajmą się swoimi rodzinami, przyjaciółmi i pracą.
Rapp niczego nie próbował udowodnić. Nie musiał. Szcze-
gólnie tym ludziom. Widzieli, jak radził sobie w znacznie
trudniejszych sytuacjach. W tym, co zamierzał zrobić, nie było
niczego odwaŜnego czy śmiałego. Nie atakował gniazda
karabinów maszynowych ani nie zdobywał budynku ob-
sadzonego przez ostrzeliwujących się ludzi. Jednak z pewnych
względów zamierzał zrobić to osobiście. Chciał przeprowadzić
to w określony sposób, nie musząc wyjaśniać tego Colemanowi
i jego ludziom. Po prostu będzie lepiej, jeśli zrobi to sam.
Rapp wszedł w uliczkę od wschodu. W uchu miał maleńką
słuchawkę bezprzewodową i Coleman podawał mu najnowsze
informacje.
- To tutaj. Skręć w lewo.
Rapp nie odpowiedział. Po prostu skręcił i poszedł
zaśmieconą alejką. Kroczył głębokim na dwa piętra kanionem
z cegieł i zaprawy. Na poziomie ulicy po obu stronach były
pralnie chemiczne, wypoŜyczalnie wideo, restauracje
27
Tytuł oryginału Consent to Kill Copyright © 2005 by Vince Flynn AU rights reserved Originally Published by Atria Books, an Imprint of Simon & Schuster, fnc Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2007 Redaktor Krzysztof Tropiło Opracowanie graficzne i projekt okładki Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce 1 Joseph Sohm; Yisions of America/CORBIS Wydanie I ISBN 978-83-7301-838-9 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. śmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl
Moim braciom i siostrom Danielowi, Patrickowi, Sheili, Kelly, Kevinowi i Timothy'emu... oraz pamięci kochanej Lucy Flynn, której uśmiech, miłość i wdzięk Ŝyją w Lauren, Connorze i Jacku
PODZIĘKOWANIA Emily Bestler i Sloanowi Harrisowi, mojej redaktorce i mojemu agentowi - nie mogę uwierzyć, Ŝe to juŜ siedem ksiąŜek. Jeszcze raz dziękuję za udzieloną pomoc. Moim wydawcom, Judith Curr i Louise Burke, znów wykonałyście wspaniałą robotę. Jackowi Romanosowi, Carolyn Reidy i pozostałym członkom rodziny Simon & Schuster, dziękuję wam wszystkim za waszą pracę i wsparcie. Moim rzecznikom prasowym, Davidowi Brownowi i Hillary Schupf, naprawdę doceniam wasze wysiłki i trudną pracę. Sarah Branham, Jodi Lipper i Katherine Cluverius dziękuję za dopilnowanie, by wszystko szło tak gładko. Tanyi Lopez i Alanowi Rautbortowi z ICM dziękuję za wysiłki na telewizyjnym froncie. Jedną z najlepszych stron mojej pracy jest zbieranie materiału. To właśnie rozpala twórczy ogień. W trakcie tego poznałem wiele interesujących osób, z których sporo pracowało dla CIA. Na szczycie tej listy jest Rob Richer. Ludzie z Dyrektoriatu Operacji wykonują niemal syzyfową pracę, ale robią to ze stoickim spokojem, znosząc nieustanną krytykę ze strony tych, którzy niemal nigdy nie znają wszystkich faktów. Ich sukcesy są trzymane w tajemnicy, lecz ich niepowodzenia trafiają na pierwsze strony wszystkich gazet i stają się głównym tematem kaŜdego telewizyjnego programu informacyjnego. Podziwiam wasze zaangaŜowanie i ofiarność i jestem wam wdzięczny za to, co robicie. SierŜantowi Larry'emu Rodgersowi z wydziału policji w St. Paul dziękuję za czas, jaki poświęcił, by odpowiedzieć na moje dziecinne pytania o materiały wybuchowe. Ericowi Prince'owi i pozostałym z Black Water, darzę was 7
szacunkiem i doceniam znaczenie trudnej misji, jaką wykonujecie. Mary Matalin - nie wiem, od czego zacząć. Jak lubi mówić moja Ŝona: „Jesteś gwiazdą rocka". Tomowi Barnardowi, który nie tylko mnie rozśmieszał, ale i skłonił do myślenia. Doceniam twoją pomoc w paru istotnych kwestiach. Senatorowi Normowi Colemanowi dziękuję za jego publiczną słuŜbę i nie tylko. Paulowi Evancoe, wspaniałemu wojownikowi i dobremu człowiekowi. Chase'owi Brandonowi, za comiesięczne rozmowy. Joelowi Surnowowi, Bobowi Cochranowi i Ho- wardowi Gordanowi za to, Ŝe pozwolili mi zajrzeć za kulisy mojego ulubionego serialu telewizyjnego, 24 godziny. Personelowi El Cantinero, który zawsze tak uprzyjemnia mi wyprawy do Nowego Jorku. Jeszcze raz Carlowi Pohladowi, za jego wspaniałomyślność i przyjaźń. Mojej ciotce Maureen, za pomoc przy kilku przekładach w tej ksiąŜce. Wszelkie ewentualne błędy powstały wyłącznie z mojej winy. No i wreszcie mojej fenomenalnej Ŝonie, Lysie. To wszystko nie bawiłoby mnie tak, gdyby nie ty.
WSTĘP Stosunkowo łatwo jest zabić człowieka - szczególnie zwy- czajnego, który niczego się nie spodziewa. Jednak zabić kogoś takiego jak Mitch Rapp to zupełnie inna sprawa. To wymaga starannego planowania i bardzo utalentowanego zabójcy, a raczej zespołu zabójców, dostatecznie odwaŜnych lub szalonych, Ŝeby podjąć się tego zadania. Tak naprawdę ktoś zdrowy na umyśle nigdy by się tego nie podjął. Zamachowcy musieliby zaskoczyć Rappa, Ŝeby podejść wystarczająco blisko i załatwić go raz na zawsze. Wstępny raport nie wyglądał dobrze. Ten Amerykanin był albo niezwykle czujny, albo cierpiał na mocno zaawansowaną paranoję. Plan musiał być dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, a nawet wtedy potrzebna byłaby odrobina szczęścia. Wyliczyli, Ŝe szanse powodzenia są w najlepszym razie około siedemdziesięcioprocentowe. Dlatego musieli zrobić to tak, Ŝeby w razie potrzeby móc się wszystkiego wyprzeć. Jeśli ten, którego poślą, zawiedzie, Rapp zacznie szukać zleceniodawców, nie zwaŜając na ich pozycję na drabinie władzy, a oni nie zamierzali przez resztę Ŝycia uciekać przed kimś takim jak Mitch Rapp.
1 LANGLEY, WIRGINIA Rapp stał przed biurkiem szefowej. Zaproponowała, Ŝeby usiadł, ale Rapp odmówił. Słońce zachodziło, robiło się późno i wolałby juŜ być w domu z Ŝoną, ale chciał załatwić tę sprawę. Teczka miała prawie trzy centymetry grubości. Wkurzała go. Nie było na to lepszego słowa. Chciał się jej pozbyć. Usunąć z biurka, Ŝeby móc się zająć czymś innym. Czymś waŜniejszym i zapewne bardziej irytującym, niemniej teraz po prostu chciał rozwiązać ten właśnie problem. Miał nadzieję, Ŝe Kennedy po prostu przeczyta końcowe wnioski i odda mu teczkę. Ale szefowa lubiła robić wszystko inaczej. Nie zostaje się pierwszą w historii dyrektorką CIA dzięki chodzeniu na skróty. Miała fotograficzną pamięć i niezwykle analityczny umysł. Była jak jeden z tych najnowocześniejszych superkomputerów, które działają w podziemiach duŜych firm ubezpieczeniowych, przetwarzając dane, kalkulując trendy, ryzyko i miliard innych rzeczy. Kennedy jak nikt inny potrafiła ogarnąć sytuację. Była skarbnicą wszelkich informacji, w tym - szczególnie - o sprawach, które nigdy nie mogły zostać ujawnione. Takich jak ta, której akta teraz leŜały na jej biurku. Patrzył, jak szybko przewraca kartki, a potem cofa się, by sprawdzić pewne niekonsekwencje, które niewątpliwie tam były. Przygotowywanie takich raportów nie było jego specjalnością. Jego umiejętności miały więcej wspólnego z drugim końcem ich pracy. Czasami czytała jego sprawozdania z długopisem w ręku. Poprawiała je i robiła notatki na marginesach. Jednak nie teraz. Ta teczka mogła okazać się trucizną, czymś, co niszczy kariery jak tornado 11
przechodzące przez parking przyczep mieszkalnych. Kiedy przychodził do jej gabinetu wczesnym rankiem lub późnym popołudniem i nie chciał usiąść, Kennedy wiedziała, Ŝe lepiej nie spieszyć się z robieniem adnotacji. Wiedziała, czego chciał, więc tylko czytała i nic nie mówiła. Kennedy zawsze chciała mieć wgląd w takie sprawy. Rapp nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale ona lepiej od niego ogarniała cały obraz sytuacji. Była jego szefową i w rezultacie to jej śliczna główka mogła spaść. Gdyby bomba zaczęła tykać, Rapp bez wahania zasłoniłby ją własnym ciałem, ale sępy z Kapitolu chciałyby dostać takŜe jej skalp. Rapp darzył ją szacunkiem, co o czymś świadczyło. Był samotnikiem. Wyszkolono go, Ŝeby działał samodzielnie i mógł przetrwać wiele miesięcy w polu zdany wyłącznie na siebie. Dla niektórych ludzi taka praca byłaby katorgą. Nie dla Rappa. Dla niego to był raj. śadnych papierów, nikogo, kto zaglądałby mu przez ramię. śadnego obawiającego się ryzyka biurokraty, który krytykowałby po fakcie wszystkie jego działania. Całkowita autonomia. Tak go wyszkolili i teraz musieli jakoś sobie z nim radzić.Tacy faceci jak Rapp nie lubią otrzymywać rozkazów, chyba Ŝe od kogoś, kogo naprawdę szanują. Na szczęście Kennedy zyskała sobie jego szacunek i umiała korzystać ze swej władzy, Ŝeby coś zrobić lub - jak w tym wypadku - odwrócić głowę i pozwolić mu działać. Tylko tego chciał. Właściwie tak wolał. Nie potrzebował jej podpisu czy zie- lonego światła. Czekał, aŜ zwróci mu teczkę, powie dobranoc i to będzie koniec. Albo początek, zaleŜy, jak na to patrzeć. Współpracownicy Rappa byli juŜ na miejscu. Mógł dołączyć do nich rano i zakończyć akcję w ciągu dwunastu godzin albo szybciej, jeśli nie będzie Ŝadnych niespodzianek, a w tej sprawie nie będzie. Ten facet był kompletnym idiotą. Nawet nie będzie wiedział, co się stało. Problemem było zamieszanie, jakie mogło to wywołać. Reperkusje. Osobiście Rapp wcale się tym nie przejmował, ale wiedział, Ŝe skoro Kennedy się zastanawia, musi mieć jakiś powód. Zamknęła teczkę i zdjęła okulary do czytania. PołoŜyła 12
je na biurku i zaczęła trzeć oczy. Rapp obserwował to. Dobrze ją znał. Tak dobrze, jak to moŜliwe. Pocieranie oczu nie było dobrym znakiem. Oznaczało ból głowy, spowodowany prawdopodobnie tą kupą, którą właśnie zwalił na jej biurko. - Niech zgadnę - powiedziała, patrząc na niego zmęczonym wzrokiem. - Chcesz go wyeliminować. Rapp skinął głową. - Jak to jest, Ŝe twoje rozwiązania zawsze obejmują zabijanie? Rapp wzruszył ramionami. - Dzięki temu zwykle są trwalsze. Dyrektorka CIA wyglądała na rozczarowaną. Pokręciła głową i połoŜyła dłonie na zamkniętej teczce. - Co mam ci powiedzieć, Irene? Nie zajmuję się rehabilitacją. Ten facet miał szansę. Francuzi wsadzili go na prawie dwa lata. Wyszedł sześć miesięcy temu i juŜ wrócił do starych numerów. - Pofatygowałeś się, by ocenić skutki? - To chyba nie moja specjalność? Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. - Rozmawiałem juŜ z naszymi francuskimi kolegami. Są tak samo wkurzeni jak my. To ich przeklęci politycy i ten niezdarny sędzia pozwolili temu idiocie wyjść na wolność. Kennedy nie mogła temu zaprzeczyć. Długo rozmawiała ze swoim francuskim odpowiednikiem o tym osobniku i kilku innych. Nie był zadowolony z podjętej przez jego kraj decyzji wypuszczenia tego radykalnego islamskiego duchownego. Ludziom z francuskich słuŜb antyterrorystycznych nie podobało się to tak samo jak jej. - Ten gość jest znaną osobistością - powiedziała Kennedy. - Piszą o nim w gazetach. Relacjonowali jego zwolnienie. Jeśli teraz umrze, wszyscy się na to rzucą. - Niech się rzucają. Ta sensacja potrwa kilka dni... najwyŜej tydzień, a potem zajmą się czymś innym. Ponadto... będzie to wyraźna wiadomość dla tych wszystkich idiotów, którzy sądzą, Ŝe mogą bezkarnie działać na Zachodzie. Spojrzała na niego wzrokiem, który niczego nie zdradzał. 13
- A co z prezydentem? Będzie chciał wiedzieć, czy maczaliśmy w tym palce. Rapp wzruszył ramionami. - Powiesz mu, Ŝe nic o tym nie wiesz. Kennedy zmarszczyła brwi. - Nie chcę go okłamywać. - Zatem powiedz, Ŝeby mnie o to zapytał. Zorientuje się, co w trawie piszczy, i przestanie drąŜyć temat. Zna zasady tej gry. Kennedy wyciągnęła się na fotelu i załoŜyła nogę na nogę. Spojrzała na przeciwległą ścianę i powiedziała, bardziej do siebie niŜ do Rappa: - To duchowny. - To radykalny bandzior, który wykorzystuje Koran do własnych sadystycznych potrzeb. Zbiera pieniądze dla ugru- powań terrorystycznych, werbuje podatne na propagandę dzieciaki do samobójczych ataków bombowych i robi to tuŜ pod naszym nosem. - To kolejny problem. Jak twoim zdaniem zareagują na to Kanadyjczycy? - Publicznie... z pewnością niektórzy będą wściekli, ale prywatnie będą gotowi dać nam medal. Rozmawialiśmy juŜ z Królewską Konną i ludźmi z SIS. Chcieliby deportować tego idiotę, lecz ich prokurator generalny zawzięcie próbuje dowieść, Ŝe jest uosobieniem politycznej poprawności. Nawet przechwyciliśmy rozmowę dwóch, którzy zastanawiali się, jak ten facet mógłby zniknąć. - Nie mówisz powaŜnie? - Jak najbardziej. Coleman i jego ludzie przechwycili to w tym tygodniu. Kennedy przyglądała mu się. - Nie wątpię, Ŝe nasi koledzy prywatnie przyklasną śmierci tego człowieka, ale to w niczym nie zmienia politycznych reperkusji. Rapp nie chciał się wdawać w polityczne rozwaŜania. Wiedział, Ŝe szybko by się pogubił. - Posłuchaj... wystarczy, Ŝe ci fanatyczni szaleńcy robią swoje w Arabii Saudyjskiej i Pakistanie, ale to pewne jak diabli, Ŝe nie moŜemy pozwolić im na to w Ameryce Północnej. Będę z tobą szczery. Mam nadzieję, Ŝe prasa 14
rozdmucha tę sprawę... a takŜe Ŝe reszta tych fanatyków wyraźnie odczyta naszą wiadomość. Irene, toczymy wojnę i musimy zacząć działać w taki sposób. Nie podobało jej się to, ale przyznała mu rację. - Jak zamierzasz to zrobić? - spytała z rezygnacją. - Zespół Colemana juŜ od sześciu dni jest na miejscu i obserwuje go. Facet robi wszystko punktualnie jak w zegarku. Nie ma porządnej ochrony, którą musielibyśmy się przejmować. MoŜemy podejść i kropnąć go na ulicy, a wtedy musielibyśmy zlikwidować kaŜdego, kto mu towarzyszy, albo zdjąć go z karabinu z tłumikiem z odległości kilkuset metrów. Wolę strzał z karabinu. Przy odpowiednim wykonawcy szanse będą duŜe, a skutki uboczne mniejsze. Przesunęła palcem po numerze akt i zapytała: - MoŜesz sprawić, Ŝeby zniknął? - Gdybym miał dość czasu, pieniędzy i władzy, mógłbym zrobić wszystko, ale po co to komplikować? - Wrzawa byłaby znacznie mniejsza, gdyby nie było ciała, które dziennikarze mogliby sfotografować. - Niczego nie mogę obiecać, ale zobaczę, co się da zrobić. Kennedy powoli pokiwała głową. - W porządku. Zasada numer jeden, Mitch. Nie daj się złapać. - To się rozumie samo przez się. Mam bardzo rozwinięty instynkt samozachowawczy. - Wiem. Ja tylko mówię, Ŝe gdybyś wymyślił jakiś sposób, Ŝeby nigdy go nie znaleziono, bardzo by nam to pomogło. - Rozumiem. - Rapp wyciągnął rękę i chwycił teczkę. - Jeszcze coś? - Tak. Kiedy wrócisz, chcę, Ŝebyś się z kimś spotkał. Właściwie z dwiema osobami. - Z kim? Pokręciła głową. - Kiedy wrócisz, Mitch. Na razie masz moją zgodę. Zrób to i zadzwoń do mnie zaraz potem. 15
2 MEKKA, ARABIA SAUDYJSKA - Chcę śmierci pewnego człowieka. Te słowa zostały wypowiedziane zbyt głośno, w obecności zbyt wielu ludzi i w otoczeniu, które nie słyszało takiej wypowiedzi od dziesięcioleci. Dwudziestu ośmiu męŜczyzn, włącznie z ochroniarzami, stało lub siedziało w urządzonej z przepychem sali audiencyjnej księcia Muhammada bin Raszida w jego pałacu w Mekce. Raszid był saudyjskim ministrem do spraw islamu, bardzo waŜną osobistością w królestwie. Swoich cotygodniowych medŜlisów, czyli audiencji, lubił udzielać w pałacu, zgodnie z tradycją pustynnych szejków. Niektórzy przybywali tu prosić o róŜne łaski, inni, Ŝeby tylko znaleźć się blisko księcia, a jeszcze inni bez wątpienia po to, aby szpiegować go z polecenia jego przyrodniego brata, króla Abdullaha.Po tak bezceremonialnie wygłoszonej prośbie porzucono wszelkie pozory dyskrecji, zwykle osiągające rangę sztuki podczas tych cotygodniowych audiencji. Ledwie te słowa wyszły z ust mówiącego, wszystkie głowy zwróciły się w kie- runku księcia. KsiąŜę Muhammad bin Raszid nie rozejrzał się, ale czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Kiedy usłyszał te zuchwałe słowa przyjaciela, tylko przez moment poczuł lekki niepokój i wcale nie dlatego, Ŝe chodziło o zabójstwo. Raszid spodziewał się tego. JuŜ od pewnego czasu podsuwał swojemu przyjacielowi informacje, które miały go skłonić do wystąpienia z tą prośbą. Naprawdę zirytowało go tylko to, Ŝe jego stary przyjaciel był na tyle nierozwaŜny, Ŝe wygłosił te słowa w obecności tak wielu ludzi, którym nie moŜna ufać. Królestwo stało się bardzo niebezpiecznym miejscem, nawet dla człowieka tak wpływowego jak Muhammad bin Raszid. Raszid uścisnął dłoń klęczącego i starannie rozwaŜył swoją odpowiedź. Do zachodu słońca zarówno ta prośba, jak jego słowa będą powtarzane w całym królestwie, a być moŜe i dalej. W domu Saudów panował rozłam. Brat stawał przeciwko bratu i Raszid wiedział, Ŝe musi być bardzo 16
ostroŜny. Zabito juŜ kilku członków królewskiej rodziny i zginie jeszcze wielu innych, zanim to się skończy. Jego głównym przeciwnikiem był sam król, nazbyt miękki przywódca, który nazbyt często słuchał Amerykanów. Oparłszy się wrodzonej skłonności do wygłaszania zuchwałych słów, skarcił przyjaciela: - Nie wolno ci tak mówić, Saidzie. Wiem, Ŝe utrata syna to cięŜki cios, ale musisz pamiętać, Ŝe Allach jest potęŜny, a zemsta naleŜy do niego. Tamten odparł gniewnie: - My jednak jesteśmy narzędziami Allacha i domagam się zemsty. Mam do tego prawo. KsiąŜę oderwał wzrok od zbolałej twarzy swojego starego przyjaciela, który przed nim klęczał, i skinął na swoich asystentów, Ŝeby opróŜnili salę. Potem wyciągnął rękę i dotknął kolana siedzącego po jego prawej męŜczyzny, dając mu znak, aby został. Kiedy pozostali opuścili salę, ksiąŜę surowo spojrzał na swego przyjaciela. - ZłoŜyłeś u moich stóp bardzo powaŜną prośbę - rzekł. Said Ahmed Abdullah miał łzy w oczach. - Niewierni zabili mojego syna. Był dobrym chłopcem. - Zwrócił udręczoną twarz do męŜczyzny, któremu Raszid kazał zostać, szejka Ahmeda al-Ghamdiego, duchowego przy- wódcy z Wielkiego Meczetu w Mekce. - Mój syn był głęboko wierzącym muzułmaninem, który odpowiedział na wezwanie do dŜihadu. Poświęcił wszystko, podczas gdy tak wielu nie robi nic. Said rozejrzał się po sali, chcąc skierować część swojego gniewu na tych członków uprzywilejowanej klasy, którzy wygłaszali odwaŜne słowa, rzucali pieniędzmi, ale nie przelali ani kropli własnej krwi. Był tak pogrąŜony w bólu, Ŝe nawet nie zauwaŜył, Ŝe wszyscy juŜ wyszli. Szejk Ahmed łaskawie skinął głową. - Wahid był dzielnym wojownikiem. - Bardzo dzielnym. - Said znów spojrzał na starego przyjaciela. - Znamy się od bardzo dawna. Czy kiedykolwiek byłem nierozsądny? Czy kiedykolwiek obarczałem cię jakimiś trywialnymi prośbami? Raszid przecząco pokręcił głową. 17
- Nie przyszedłbym tu teraz prosić o to, gdyby ci tchórze w Rijadzie spełnili moją skromną prośbę i postawili się Amerykanom. A prosiłem tylko o ciało mojego najmłodszego dziecka, Ŝebym mógł wyprawić mu naleŜyty pogrzeb. Zamiast tego powiedziano mi, Ŝe zostało ono zbezczeszczone przez Mitcha Rappa, który w ten sposób chciał zagrodzić mu drogę do raju. Co innego mi pozostało? Raszid westchnął. - O co mnie prosisz? - Chcę, Ŝebyś zabił dla mnie człowieka. Nic więcej. Oko za oko. Raszid uwaŜnie przyjrzał się przyjacielowi. - Prosisz o duŜą przysługę. - Zrobiłbym to sam - odparł zapalczywie Said - ale jestem laikiem w takich sprawach, podczas gdy ty, mój stary przyjacielu, masz kontakty w świecie wywiadu. Raszid przez osiem lat był saudyjskim ministrem do spraw zagranicznych, któremu podlegały policja i słuŜby wywiadowcze. Po jedenastym września został w niesławie zdymisjonowany przez przyrodniego brata, panującego władcę, który ugiął się pod presją Amerykanów. Tak, Raszid miał kontakty. W rzeczy samej wybrał juŜ nawet w duchu konkretnego wykonawcę tego zlecenia. - Kim jest człowiek, którego śmierci pragniesz? - Nazywa się Rapp... Mitch Rapp. KsiąŜę ukrył radość. Planował to od wielu miesięcy. Od kiedy przyjaciel poprosił go, Ŝeby się dowiedział, co spotkało jego syna, który opuścił królestwo, by walczyć w Afganistanie. Raszid wykorzystał swoje źródła w wywiadzie i odkrył znacznie więcej, niŜ ujawnił. Powoli karmił swojego przyjaciela informacjami, wiedząc, Ŝe w ten sposób wzbudzi w nim Ŝądzę zemsty. - Saidzie, czy wiesz, o co mnie prosisz? - powiedział wyćwiczonym, złowieszczym głosem. - Czy masz pojęcie, kim jest ten Mitch Rapp? - Jest zabójcą, niewiernym, człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć i zbezczeszczenie zwłok mojego syna. Nic więcej nie muszę wiedzieć. - Muszę cię ostrzec - rzekł z naciskiem Raszid - Ŝe ten Mitch Rapp jest niezwykle niebezpiecznym człowie- 18
kiem. Podobno jest ulubieńcem amerykańskiego prezydenta, a takŜe naszego króla. - Jest niewiernym - powtórzył zbolały ojciec i zwrócił się do duchownego: - Słuchałem twoich kazań. Czy nie toczymy wojny o przetrwanie islamu? Czy nie mówiłeś nam, abyśmy chwycili za broń przeciwko niewiernym? Ta niewielka część twarzy, której nie zasłaniała gęsta siwa broda, nie zdradzała Ŝadnych uczuć. Szejk tylko zamknął oczy i skinął głową. Said znów spojrzał na księcia, starego przyjaciela. - Nie jestem politykiem, męŜem stanu ani sługą Boga. Jestem człowiekiem interesu. Nie spodziewam się, by któryś z was publicznie czy prywatnie wsparł mnie w tym, co chcę zrobić. Proszę tylko, Raszidzie, abyś wskazał mi odpowiedni kierunek. Podaj mi nazwisko, a ja zajmę się resztą. Gdyby nie wcześniejsze publiczne wystąpienie Saida, Raszid nie mógłby być bardziej zadowolony z obrotu wy- darzeń. Niemal idealnie przewidział reakcję przyjaciela. Teraz siedział spokojnie, starając się nie zdradzać entuzjazmu. - Saidzie, znam człowieka, który jest bardzo zręcznym wykonawcą takich zadań. Jest bardzo drogi, ale znając cię tak dobrze, wątpię, aby to miało jakieś znaczenie. Said energicznie kiwnął głową. Zarobił miliardy, najpierw przeciągając linie telefoniczne i energetyczne w królestwie oraz sąsiednich krajach regionu, a obecnie kładąc tysiące kilometrów światłowodów. - Przyślę go do ciebie, ale nie wolno ci wspominać o na- szym dzisiejszym spotkaniu ani jemu, ani komukolwiek innemu. Podzielam twój gniew i Ŝyczę ci powodzenia, ale musisz mi dać słowo jako mój najstarszy przyjaciel, Ŝe ni gdy nikomu nie powiesz o mojej roli w tej sprawie. Królestwo jest dzisiaj bardzo niebezpiecznym miejscem i niektórzy z moich braci nie okazaliby ci takiego współczucia jak ja. Ta aluzja Raszida do proamerykańskiego rządu Arabii Saudyjskiej była oczywista. Said prychnął. - Chciałbym wiele powiedzieć, ale jak zauwaŜyłeś, kró- 19
lestwo jest dziś bardzo niebezpiecznym miejscem. Masz moje słowo. Nie powiem o tym nikomu. Nawet człowiekowi, którego przyślesz. - Dobrze. - Raszid się uśmiechnął. Wstał i pomógł podnieść się przyjacielowi. Obaj poszli przez rozległą salę, zostawiając siedzącego duchownego. - PoniewaŜ, mój przyjacielu, jeśli uda ci się zabić pana Rappa i Amerykanie dowiedzą się, Ŝe za tym stałeś, król utnie ci głowę. Jeśli ci się nie powiedzie i pan Rapp dowie się, Ŝe za tym stałeś... przysporzy tobie i twojej rodzinie więcej cierpień, niŜ moŜesz sobie wyobrazić.Said skinął głową. - Jak rozpoznam człowieka, którego przyślesz? - To Niemiec. Na pewno go poznasz. Jest niezwykle utalentowany. Po prostu powiedz mu, czego chcesz, a on zajmie się resztą. 3 MONTREAL, KANADA Rapp przybył następnego ranka prywatnym odrzutowcem Falcon 2000, wyczarterowanym przez firmę z Wirginii, która była jedną z przykrywek agencji. Rapp pełnił rolę drugiego pilota, ubrany w odpowiedni mundur. Ten mundur i zuŜyty, lecz fałszywy paszport zapewniły mu bezproblemowe przejście przez pobieŜną kontrolę celną na prywatnym lotnisku, z którego taksówką dojechał do hotelu, gdzie zatrzymała się reszta zespołu. Była sobota rano. Siódmy dzień akcji dla zespołu. Tworzyły go cztery osoby, włącznie z Colemanem. Pracowali z Rappem od jakichś piętnastu lat. KaŜdy z nich dobrze wiedział, jak działają pozostali, i wszyscy sobie ufali, co w ich fachu było bardzo waŜne. Coleman czekał na niego w pokoju hotelowym, gotowy szybko zapoznać go z bieŜącą sytuacją. Pozostali trzej męŜczyźni byli w mieście i obserwowali cel. Coleman, dawny komandos SEAL, był o dwa centymetry niŜszy od Rappa. 20
Zazwyczaj blond włosy miał krótko ostrzyŜone, ale ostatnio pozwolił im odrosnąć, tak Ŝe zakrywały mu uszy i dotykały kołnierzyka koszuli na karku. UłoŜone w fale, poskręcały się na końcach. Był szczupły i muskularny, ale miał swobodny sposób bycia, który mógł być zwodniczy. Znał swoje moŜliwości i nie czuł juŜ potrzeby niczego udowadniać. Robił wszystko, przeszedł wiele naprawdę paskudnych chwil i przeŜył, ale nigdy o tym nie mówił. Tak juŜ jest z ludźmi z SEAL. Mogą wymieniać się wojennymi opowieściami między sobą lub innymi komandosami, ale na tym koniec. To bardzo elitarny klub, w którym nie lubią samochwałów. Rapp połoŜył swój worek na jednym z łóŜek i spojrzał na mapę rozpostartą na drugim. - Tutaj jest hotel, tu meczet - rzekł Coleman, wskazując jeden obiekt, a potem drugi - a tu jego mieszkanie. Rapp spojrzał na mapę ukazującą fragment centrum Montrealu. - Ile czasu zabiera mu przejście z meczetu do mieszkania? - Przeciętnie pięć minut i dwadzieścia trzy sekundy. Najszybciej przeszedł tę trasę w cztery minuty i osiemnaście sekund. Był spóźniony i spieszył się na modły. NajdłuŜej szedł ponad dziesięć minut. Przystanął, Ŝeby z kimś porozmawiać. - ZauwaŜyliście coś, co wskazywałoby, Ŝe jest śledzony przez policję lub słuŜbę wywiadowczą? - Nie. Rapp zmarszczył brwi. - To dziwne. - Z początku teŜ tak myślałem, ale doszedłem do wniosku, Ŝe moŜe mają kogoś wewnątrz. - Kogoś z wiernych? - Taa. - Coleman wskazał na zdjęcie meczetu w formacie podwójnej pocztówki. — Przechwyciliśmy rozmowę. Nie wszyscy zgadzają się z jego radykalną interpretacją Koranu. Rapp uniósł prawą brew, wyraŜając swoje zdziwienie. - ZałoŜyliście podsłuch w meczecie? - Nie. Nasłuchujemy rozmów wchodzących i wychodzą- 21
cych wiernych za pomocą mikrofonów parabolicznych. Wczo- raj, po tym jak Chalil wygłosił swoje popołudniowe piątkowe kazanie, nagraliśmy rozmowę dwóch facetów w podeszłym wieku. UwaŜają, Ŝe jest rakowatą naroślą na ich społeczności. Ma zły wpływ na dzieci. Nabija im głowy gadaniną o dŜihadzie i męczeństwie. To nie zdziwiło Rappa. PrzewaŜająca większość muzułmanów nie zgadza się z tym, co terroryści robią w imię Allacha. Rapp wolałby tylko, Ŝeby głośniej wyraŜali tę niechęć. - Jeszcze coś? - Tak. Ten gość to naprawdę zakłamany drań. Wczoraj podczas popołudniowego kazania włamaliśmy się do jego mieszkania. Cały budynek wtedy pustoszeje, więc zakła- daliśmy, Ŝe będziemy bezpieczni. Zajrzeliśmy do jego kompu- tera. - Coleman wyjął z kieszeni kartę pamięci. - Sko- piowaliśmy dla ciebie zawartość jego twardego dysku. Rapp uśmiechnął się i wziął kartę. - Dziękuję. - Jest zapchany pornografią. - śartujesz? - Mówię powaŜnie. Mnóstwo naprawdę ostrych scen. Głównie sadomaso. Rapp popatrzył na kartę pamięci. - Po tych idiotach moŜna się spodziewać wszystkiego, prawda? - Tak, ale to wcale mnie nie dziwi. - Owszem, chyba masz rację. Oni wszyscy uciekają przed czymś. Co jeszcze? - Najlepiej byłoby załatwić go między meczetem a mie- szkaniem. Przebywa tę trasę pięć razy dziennie. Przed wscho- dem słońca, w południe, po południu, po zachodzie słońca i - co najbardziej mi się podoba - o dziesiątej wieczorem. - Dlaczego nie wczesnym rankiem? - TeŜ moŜna - odparł Coleman - ale na modły o wschodzie słońca przychodzi dwa razy więcej wiernych niŜ na modły wieczorne. Kiedy je odprawi i ruszy do domu, jest juŜ prawie jedenasta i ulice są puste. - Chodzi sam? - zapytał Rapp, wciąŜ nie wierząc danym, które wywiad przekazał mu na początku tygodnia. 22
- Yhm. Ten facet był prawdziwym czubkiem, ale trudno się temu dziwić, jeśli przyjrzeć się jego młodości. Chalil Muhammad, urodzony w Egipcie, dorastał pod wpływem jednego z odgałęzień Stowarzyszenia Braci Muzułmanów, indoktrynowany przez ortodoksyjnych wyznawców islamu, zachęcanych i finansowanych przez wahabitów z Arabii Saudyjskiej. W wieku piętnastu lat wraz z grupką rówieśników ukamienował reportera, który napisał krytyczny artykuł o ich medresie. Ta religijna szkoła, do której uczęszczał, wysłała wszystkich swoich absolwentów do Afganistanu na wojnę przeciwko Sowietom. KrąŜyły pogłoski, Ŝe wielu tych chłopców posłano wbrew ich woli. Podczas gdy pozostali stanęli przed sądem za ukamienowanie, Chalil uciekł do Arabii Saudyjskiej, gdzie nadal pobierał religijny instruktaŜ u wahabitów. W wieku dwu- dziestu paru lat zakończył naukę i został imamem. Kiedy miał dwadzieścia sześć lat, wyemigrował do Kanady, aby wybudować tam nowy meczet i szerzyć poglądy wahabitów w Ameryce Północnej. Jego meczet powstał szybko, więc w nagrodę otrzymał fundusze na zbudowanie drugiego, we Francji.PodróŜe Chalila przewaŜnie nie zwracały niczyjej uwagi. Do jedenastego września. Potem wszystko się zmieniło. Chalil w końcu został aresztowany przez Francuzów, jako zamieszany w spisek, który miał na celu powtórzenie w ParyŜu zamachu dokonanego w pociągach w Madrycie. Namówił sześciu młodych ludzi, z których Ŝaden nie miał więcej niŜ siedemnaście lat, aby zostali męczennikami. Obiecał im wspaniałą nagrodę w raju. Tam mieli być oczyszczeni i wywyŜszeni. Mieli być pamiętani jako bohaterowie, a ich rodziny miały być otoczone opieką i darzone szacunkiem. Jego rekruci mieli wykonać brudną robotę. Chalil wolał pozostać w cieniu. Plan powiódłby się, lecz CIA juŜ obserwowała Chalila. Hakerzy w Langley w pośpiechu łamali zapory sieciowe, aby wytropić, dokąd płyną saudyjskie pieniądze wysyłane za granicę. Natknęli się na Chalila i zawiadomili francuski DST. Podczas przeszukania jego mieszkania nie znaleziono Ŝadnych obciąŜających go dowodów. Jednak policyjne psy 23
wykazały niezwykłe zainteresowanie innym mieszkaniem w głębi korytarza. Kiedy wyłamano drzwi, znaleziono kamizelki samobójców z ładunkami o mocy wystarczającej do zrównania budynku z ziemią. Chalil poszedł za kratki razem z sześcioma chłopcami. Wszyscy trzymali języki za zębami i przesiedzieli ponad rok, podczas gdy słuŜby wywiadowcze zastanawiały się, ile mogą wyjawić policji, nie zdradzając rodzinnych sekretów. Zanim sprawcy stanęli przed obliczem sędziego, stosunki francusko-amerykańskie stały się gorsze niŜ kiedykolwiek przedtem. Sędzia był oburzony brakiem konkretnych dowodów, nie dostarczonych przez oskarŜenie. PrzecieŜ Chalil nie popełnił Ŝadnego przestępstwa. Był duchownym, którego jedyną winą były kontakty z kilkoma zakałami. Sędzia nakazał jego natychmiastowe zwolnienie. Sześciu chłopców uznał za winnych posiadania niebezpiecznych substancji i skazał na kary więzienia. Chalila odesłano do Kanady. Nim minął tydzień, znów był w meczecie, wzywając młodych męŜczyzn do dŜihadu i opluwając te same władze, które broniły jego prawa swobody wypowiedzi. Postępowanie francuskiego sędziego sprawiło, Ŝe Chalil poczuł się niezwycięŜony. Tak naprawdę Rapp miał większe zmartwienia, ale ten facet zalazł mu za skórę. Trzy tygodnie wcześniej w Afganistanie pewien samochód staranował barykadę przed budynkiem naleŜącym do rządu Stanów Zjednoczonych. StraŜnicy znaleźli w środku kamień dociskający pedał gazu i półprzytomnego chłopaka przykutego do kierownicy. Samochód był wypełniony materiałami wybuchowymi, które na szczęście nie wybuchły z powodu wadliwego detonatora. Chłopak został uwolniony i zaraz zaczął opowiadać swoją historię kaŜdemu, kto tylko chciał słuchać. Powiedział, Ŝe jego rodzice wyemigrowali do Kanady z Jemenu, kiedy był jeszcze dzieckiem. Szejk Chalil Muhammad wysłał go do Arabii Saudyjskiej, gdzie chłopak miał studiować islam, lecz zaraz po przybyciu do Mekki został związany, zakneblowany i ogłuszony. Następne, co pamiętał, to wyciągających go z samochodu amerykańskich Ŝołnierzy.Wszystkie te informacje przekazano kanadyjskiej SłuŜbie Wywiadowczej, która z kolei próbowała przesłuchać Chalila w związku z porwaniem chłopca. Chalil stał się 24
wojowniczy, wezwał na pomoc prawnika oraz Islamską Radę Montrealu. Prokurator generalny Kanady, mięczak, jakich mało, przeraził się, Ŝe przykleją mu etykietę nietolerancyjnego, i wywarł nacisk na SłuŜbę Wywiadowczą. Kazał im trzymać się z daleka od Chalila i jego meczetu. Ludzie wciąŜ znikają na całym świecie. To, Ŝe złapano tego chłopca, wcale nie oznacza, Ŝe Chalil maczał w tym palce. Rapp nie był tak ufny. Przydzielił do tej sprawy Marcusa Dumonda, swojego najlepszego hakera, a ten w ciągu trzydziestu sześciu godzin znalazł mnóstwo nieprawidłowości w wyciągach bankowych Chalila. Duchowny wciąŜ tkwił po szyję w pieniądzach wahabitów i wysłał na nauki do Arabii Saudyjskiej jeszcze dwóch innych chłopców. Dotychczas nie udało się ustalić, czy ci chłopcy rzeczywiście uczęszczają do szkoły, lecz ich rodzice potwierdzili, Ŝe juŜ od kilku miesięcy nie mieli od nich Ŝadnych wiadomości. Powiedziano im, Ŝe zapewne minie rok, zanim o nich usłyszą, ze względu na surowe reguły tej medresy. Rapp wyczuł skunksa, a tym skunksem był Chalil Muhammad. Oczywiście na pewno byli groźniejsi przeciwnicy, ale ten działał zbyt blisko. I był zbyt zuchwały. Kto wie, co teraz wymyśli, jeśli się go nie powstrzyma? Nie, lepiej zrobić to teraz. Niech posłuŜy za przykład. Kennedy chciała, Ŝeby zniknął, ale Rapp miał lepszy pomysł. Im dłuŜej się nad nim zastanawiał, tym bardziej mu się podobał. Podszedł do okna, spojrzał na szare niebo i powiedział: - W porządku, oto, co zrobimy. 4 Był chłodny pogodny wieczór, doskonały na spacer, więc Rapp poszedł się przejść. Chciał rozprostować kości. Postawił kołnierz swojej czarnej skórzanej kurtki, a głowę nakrył znoszoną czapeczką Montreal Canadiens. Kupił te rzeczy w sklepie z uŜywaną odzieŜą, razem z parą dŜinsów i turystycznymi butami. Zapłacił gotówką i był wdzięczny za to, Ŝe w sklepie nie ma kamer wideo. Kurtka nadawała 25
się idealnie, przynajmniej do tego, do czego była mu potrzebna. Miała duŜe naszyte kieszenie. Dobre do schowania broni. Bez klap. To pozwoli szybko wyciągnąć broń. Miała rozpruty szew na lewym ramieniu, ale nic nie szkodzi. Nie wybierał się w niej do Ritza. Zarówno meczet, jak mieszkanie Chalila znajdowały się w nędznej dzielnicy miasta. Szkoda, Ŝe nie będzie mógł zatrzymać sobie tej kurtki, ale istniało zbyt duŜe prawdopodobieństwo, Ŝe zostanie zakrwawiona. To nie będzie czysta robota. Po jej zakończeniu wszystko, co miał na sobie, zostanie wepchnięte do worka na śmieci i wrzucone do rzeki Świętego Wawrzyńca. Rapp trzymał obie ręce w kieszeniach kurtki i nie unosił głowy. W lewej kieszeni miał taktyczny nóŜ Rip Cord, a w prawej glocka 26 kalibru 9 mm z tłumikiem. Tę broń wwiózł do Kanady w podwójnym dnie torby lotniczej. Od kiedy CIA przez podstawioną firmę wynajęła znaczną część pewnego prywatnego lotniska w Wirginii, bagaŜ z łatwością przechodził przez kontrolę, a po wylądowaniu w Kanadzie nie trzeba było się martwić o to, Ŝe zostanie prześwietlony. Pistolet był dodatkowym zabezpieczeniem. Narzędziem miał być nóŜ. Rapp zamierzał przekazać pewną wiadomość. A właściwie kilka wiadomości. Obejrzał wszystkie fotografie, zapamiętał rozkład ulic i typowe trasy policyjnych patroli sprawdzających okolicę. W porównaniu z większością operacji, jakie przeprowadził, ta cechowała się bardzo niskim stopniem ryzyka. Kiedy Rapp powiedział Colemanowi, co chce zrobić, były komandos SEAL załapał to w lot. Zadał kilka pytań, próbując znaleźć jakąś lukę w planie, ale tylko z przyzwyczajenia. Plan był rozsądny, celem była owieczka. Tak nazywali takich facetów jak Chalil. Takich, którzy nie będą gryźć. Jedynym prawdziwym zmartwieniem była policja, ale jej patrole nie pojawiały się zbyt często. NajwyŜej raz na godzinę. Coleman wiedział, Ŝe nie ma sensu spierać się z Rappem. Niektórzy ludzie z Waszyngtonu wpadliby w szał, gdyby się dowiedzieli, Ŝe Rapp zamierza się tak wystawiać, ale w przeciwieństwie do nich Coleman wystarczająco często widywał młodszego kolegę w akcji, by zawie- 26
rzyć jego doświadczeniu. Rapp idealnie równowaŜył w sobie siłę, zręczność i umiejętności. Coleman pracował z najlepszymi i sam teŜ naleŜał do ich grona. Zamknięty klub członków sił specjalnych składał się z doskonale wyszkolonych i wypróbowanych ludzi. Coleman znał paru lepszych strzelców od Rappa, paru silniejszych i moŜe jednego lub dwóch równie wytrzymałych. Jednak wszystkim im brakowało jego doświadczenia, czyli właśnie tego, czego szkolenie nigdy nie zdoła zastąpić. Rapp miał niezrównany instynkt operacyjny. Potrafił rzucić okiem na sytuację taktyczną i zanalizować ją w kilka sekund, znajdując najbardziej skuteczny sposób na przejście od punktu A do B. Dlatego Coleman nie spierał się. Rapp będzie wykonawcą. Coleman i jego zespół zajmą się obserwacją i zostaną w odwodzie, na wypadek gdyby coś źle poszło. Nikt nie podwaŜał planu Rappa. W gruncie rzeczy ludzie byli zmęczeni. Sześć dni śledzenia faceta, który był tak nieostroŜny, moŜe szybko się znudzić. Coleman i jego ludzie byli zniecierpliwieni. Im szybciej Rapp zakończy tę akcję, tym dla nich lepiej. Wrócą do Ameryki. Odbiorą zapłatę w gotówce, po czym zajmą się swoimi rodzinami, przyjaciółmi i pracą. Rapp niczego nie próbował udowodnić. Nie musiał. Szcze- gólnie tym ludziom. Widzieli, jak radził sobie w znacznie trudniejszych sytuacjach. W tym, co zamierzał zrobić, nie było niczego odwaŜnego czy śmiałego. Nie atakował gniazda karabinów maszynowych ani nie zdobywał budynku ob- sadzonego przez ostrzeliwujących się ludzi. Jednak z pewnych względów zamierzał zrobić to osobiście. Chciał przeprowadzić to w określony sposób, nie musząc wyjaśniać tego Colemanowi i jego ludziom. Po prostu będzie lepiej, jeśli zrobi to sam. Rapp wszedł w uliczkę od wschodu. W uchu miał maleńką słuchawkę bezprzewodową i Coleman podawał mu najnowsze informacje. - To tutaj. Skręć w lewo. Rapp nie odpowiedział. Po prostu skręcił i poszedł zaśmieconą alejką. Kroczył głębokim na dwa piętra kanionem z cegieł i zaprawy. Na poziomie ulicy po obu stronach były pralnie chemiczne, wypoŜyczalnie wideo, restauracje 27