uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 742 088
  • Obserwuję758
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 020 160

Władysław Bartoszewski - Warto być przyzwoitym

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :944.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Władysław Bartoszewski - Warto być przyzwoitym.pdf

uzavrano EBooki W Władysław Bartoszewski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 397 osób, 147 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 126 stron)

Władysław Bartoszewski - Warto być przyzwoitym Teksty osobiste i nieosobiste SPIS TREŚCI Zamiast wstępu WARTO BYC PRZYZWOITYM SZKIC DO PAMIĘTNIKA 1. Warto być przyzwoitym 2. Urodzony w wolności dla Wolnego życia 3. Pierwsi ludzie zginęli we śnie 4. Duży nos, okulary, a więc Żyd 5. Auschwitz 6. Ocalić ślady 7. Wobec zagłady 8. Powstanie Warszawskie — i co potem? 9. Jedziemy do Oświęcimia? 10. Wpadam w zasadzkę 11. W więzieniu po raz wtóry: 1949—1954 12. Znowu? 13. Moje spotkania w RFN 14. Gdybym mógł wybrać jeszcze raz SZKICE Z HISTORII I WSPÓŁCZESNOŚCI 1. Polskie Państwo Podziemne. Zarys problemu 2. Z kart wojennej służby Aleksandra Kamińskiego 3. Oblicze kultury polskiej w konspiracji 4. Tajna prasa w okresie okupacji niemieckiej i jej rola w życiu społeczeństwa 5. Powstanie Warszawskie. Fakty - próba bilansu 6. Rozważania o Powstaniu Warszawskim 7. Myśli o stosunkach polsko-żydowskich 8. O Towarzystwie Kursów Naukowych 9. Nie ma pokoju bez wolności

ZAMIAST WSTĘPU Panie Profesorze, w tym roku, 19 lutego 1987 r., obchodził Pan swoje 65 urodziny w Monachium, w Republice Federalnej Niemiec. Z tej okazji odbyła się na monachijskim uniwersytecie uroczystość z udziałem rektora, dziekanów, wielu profesorów, a nawet ministra nauki Bawarii. Była ona kolejnym przykładem popularności i sympatii, jaką cieszy się Pan w tym kraju. Nie przypadkiem był Pan też laureatem przyznanej Panu w ubiegłym roku bardzo prestiżowej Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich. Ostatnio na niemieckim rynku wydawniczym ukazało się kilka nowych Pańskich książek, które świadczą o potencjalnym kierunku zainteresowań tamtejszych czytelników. Gdzie Pan sam widzi przyczynę tej „mody" na Pana? Precyzując to pytanie, chodzi mi o to — dlaczego właśnie teraz Pańska twórczość, Pańskie poglądy, trafiły na tak podatny grunt w Niemczech? Czy byłoby to możliwe — powiedzmy — dziesięć, piętnaście lat temu? Myślę, że moje osobiste powodzenie jest przede wszystkim powodzeniem polskiego pisarza i wykładowcy, myślącego może w nieco innych kategoriach, nawet przy stosowaniu tych samych metod pracy i posługiwaniu się tym samym piśmiennictwem naukowym. Zarazem dla tutejszego młodego pokolenia, studentów czy asystentów uniwersyteckich, czyli ludzi poniżej trzydziestego, trzydziestego piątego roku życia, niewątpliwie dużą rolę odgrywa fakt, iż sam byłem świadkiem, często zaangażowanym świadkiem, wydarzeń z najnowszej historii, z okresu, który jest akurat objęty programem seminariów, ćwiczeń czy wykładów. Po drugie, że będąc czynnym uczestnikiem tych wydarzeń pozostawałem w swojej postawie (co jest sprawdzalne), jednoznacznie przeciw systemom autorytarnym i totalnym, przeciw wszelkim systemom ucisku i ograniczania wolności człowieka czy narodów. Wreszcie, że zajmując się historią tych systemów byłem również kiedyś ich ofiarą. I tak np. fakt mego pobytu w Oświęcimiu w początkach istnienia tego obozu w 1940 i 1941 r. jest tutaj w Niemczech odbierany z zakłopotaniem i respektem oraz z dość poruszającym psychologicznie zjawiskiem uczucia jak gdyby wdzięczności (niekiedy nawet dosłownie wyrażanej), że oto człowiek, który doznał tylu krzywd ze strony państwa niemieckiego, jest dziś gotów przyjaźnie zajmować się niemieckimi studentami i życzliwie rozmawiać z Niemcami. O ile wiem, pierwszą otrzymaną przez Pana nagrodą w krajach języka niemieckiego była nagroda im. Gottfrieda Herdera, przyznawana od 1964 r. przez Uniwersytet Wiedeński za osiągnięcia społeczno - kulturalne, wnoszące istotny wkład w rozwój dziedzictwa cywilizacyjnego... Tak. Byłem dwudziestym laureatem tej nagrody. Jednak przede mną otrzymało ją już wielu wybitnych ludzi z Polski, m.in. Zbigniew Herbert, Jan Józef Szczepański... W tym roku nagrodę Herdera otrzymał także polski pisarz Roman Brandstaetter. Dla mnie była to pierwsza nagroda, która miała jakieś echo prasowe w krajach języka niemieckiego. W pierwszej połowie 1983, przypadkowo niemal w tym samym czasie gdy wręczano mi nagrodę Herdera, wyszły dwie moje książki: pierwsze niemieckie wydanie Warto być przyzwoitym (tytuł niemiecki brzmiał: Herbst der Hoffnungen) oraz w bardzo poczytnej, zasłużonej serii kieszonkowej wydawnictwa Fischer — książka o getcie warszawskim. Wspomnę może, że Herbst der Hoffnungen ma już siódme wydanie, zaś książeczka o getcie warszawskim doczekała się także rozszerzonego, „normalnego", tj. oprawnego wydania. To było pierwsze postawienie nogi na niemieckim rynku wydawniczym, co jest rzeczą bardzo trudną nie tylko dla Polaka, ale i dla Niemca, który debiutuje. Z polskich pisarzy współczesnych bardzo niewielu (poza Stanisławem Lemem) ma w Niemczech więcej niż jeden tytuł. Tak więc to, co do tej pory, tj. od wiosny 1983 do wiosny 1987 r., udało mi się wprowadzić na niemiecki rynek — 6 książek — jest szczerze mówiąc sukcesem zupełnie zaskakującym dla mnie samego. Jeżeli zaś policzyć jeszcze książki, do których pisałem przedsłowia, posłowia lub do których w jakimś stopniu się przyczyniłem — to jest tego oczywiście znacznie więcej. Ważne jest w każdym razie, że pojawienie się w księgarniach tych pozycji musiało się przyczynić do pobudzenia zainteresowań sprawami polskimi. O tych zainteresowaniach może się Pan jednak przekonać bezpośrednio podczas swoich spotkań ze studentami... Nie tylko ze studentami. Tylko w ciągu ostatniego roku miałem kilkadziesiąt wystąpień pozauniwersyteckich w różnych miastach Niemiec. Otóż dla tych wszystkich słuchaczy, ludzi różnych pokoleń, stałem się przedstawicielem jakiejś „innej" Polski. Chociaż w moim przekonaniu jestem po prostu jednym z wielu wyrazicieli myślenia i oczekiwań właśnie „normalnej" Polski. Faktem jest natomiast, iż rzeczywiście jako jeden z nielicznych staram się, omawiając różne historyczne problemy, stawiać je możliwie najjaśniej, bez omijania tzw. spraw drażliwych lub cenzuralnie niedopuszczalnych w całym „bloku wschodnim", nie tylko w PRL. Myślę tu o sprawach będących pochodną układu Ribbentrop - Mołotow, czyli podziału łupów w Europie Środkowowschodniej i skutków tego wydarzenia odczuwanych do dnia dzisiejszego. Wielokrotnie spotykałem się z pytaniem, czy nie boję się o tym mówić. Tymczasem w istocie strach nie ma tu nic do rzeczy. Ważne jest, by mówić prawdę, bez której nie da się wytłumaczyć całego szeregu

problemów. Nie można np. nie wiedzieć o Katyniu (używam tego pojęcia pars pro toto), a mówić o tym, że Polacy są uprzedzeni wobec Rosjan. A takie opinie w kołach intelektualnych na Zachodzie, również w Niemczech, spotyka się wcale nierzadko. Trzeba więc w wielu sprawach stawiać kropki nad „i", ażeby móc wytłumaczyć różne procesy społeczne czy myślowe. Ukazanie się w krótkim czasie, w ciągu zaledwie 3 lat, aż sześciu Pańskich książek ma jakąś wymowę. Mówi o zainteresowaniu społecznym. Tak, ale też i o zwyczajach rynku wydawniczego. Jeżeli ktoś dostaje najpierw nagrodę Herdera, a wkrótce potem bardzo wysoko cenioną Nagrodę Pokojową Księgarstwa Niemieckiego, którą otrzymało do tej pory nie tak znów wiele osób — ja byłem bodaj trzydziesty siódmy — a wśród laureatów jest szereg nazwisk o najwyższym autorytecie intelektualnym czy moralnym — to widać wyraźnie, że dobór laureatów nie wynika bynajmniej z jakiejś niemieckiej specyfiki. Jeżeli się więc nadaje tej imprezie tak wysoką rangę, inscenizuje wręczenie nagrody w zasadzie zawsze w obecności prezydenta państwa — to wskazuje to na pewien cel wychowawczy. Jeżeli takie założenie przyjąć, to oczywiście chodzić tu musi o zaspokajanie potrzeb wolnego rynku przez podpowiadanie temu rynkowi zainteresowań, którymi powinien się wykazać. Natomiast nawiązując do Pańskiego pierwszego pytania: zjawiska, których jesteśmy świadkami w Niemczech, są dzisiaj skutkiem jakiegoś procesu psychologicznego, historycznego, który sprawił, że to co jest możliwe w 1986 czy 1987 r., byłoby rzeczywiście nie bardzo możliwe wcześniej. Czy ma Pan na myśli procesy zachodzące w RFN, czy raczej, zwłaszcza ostatnio, w Polsce? Należy stwierdzić, że dla problemu polsko-niemieckiego było po II wojnie światowej kilka przełomowych dat. Niektóre miały taki charakter jedynie formalnie, inne zaś były przełomowe także w opinii społecznej, co jest dużo ważniejsze. Niewątpliwie pierwszym przełomem było nawiązanie w 1962 r. stosunków półdyplomatycznych i otwarcie w Kolonii oraz w Warszawie misji handlowych, które jednak spełniały zadania nie tylko handlowe. Były też w jakimś stopniu pomostami dla kontaktów ludzi. W 1965 r. ukazał się w Niemczech memoriał Kościoła Ewangelickiego, a w kilka miesięcy później list Episkopatu Polskiego do Episkopatu Niemieckiego (z listopada) i odpowiedź Episkopatu Niemieckiego (z grudnia 1965 r.). Dla pewnych zamkniętych środowisk bardziej związanych z działalnością Kościoła listy te stały się punktem przełomowym także psychologicznie, nie tylko formalnie. Natomiast dla większości Polaków i Niemców punktem takim były następstwa Układu Wschodniego z grudnia 1970 r. Przyczyniły się one do od razu dość żywej wymiany kulturalnej i osobowej. Wielu Niemców po raz pierwszy pojechało wówczas do Polski (często byli to ludzie pochodzący z terenów znajdujących się obecnie w Polsce) i konfrontowało swoje dawne doświadczenia: przeszłość z teraźniejszością. Polska stawała się dla Niemców bardziej znana niż poprzednio, mniej egzotyczna. Jakiejś radykalnej zmiany jednak z pewnością nie było. Wbrew dość powszechnym opiniom, dla ogromnej większości Niemców Polska jest cały czas dużo mniej interesująca niż np. Hiszpania, Włochy, kraje Zachodu albo też kraje, gdzie istnieją możliwości wyjazdu nie krępowane żadnymi nadzwyczajnymi przepisami, koniecznością starania się o pozwolenia czy wizy. Prawdziwy przełom miał dopiero nadejść. Spowodowały go po pierwsze — wybór arcybiskupa Krakowa kardynała Wojtyły na papieża, 16 października 1978 r., oraz powstanie ..Solidarności", jako dalszego etapu rozwoju ruchu opozycyjnego w Polsce, o którym w niemieckich kołach inteligenckich i studenckich sporo wiedziano. Sama „Solidarność" była jednak zjawiskiem nietypowym dla tutejszych pojęć, gdyż w jej powstawaniu i rozwoju uczestniczyli obok ogromnych rzesz robotników także intelektualiści, szeroko rozumiana inteligencja, studenci. Taki typ współdziałania międzyklasowego był i jest tutaj, w Niemczech, właściwie nieznany. Wszelkie akcje społeczne o różnym charakterze, czy to na rzecz ochrony środowiska, polityczne, partyjne — zawsze miały swoją bazę w jednej, najwyżej dwóch grupach środowiskowych czy społecznych. Nigdy we wspólnym, solidarnym działaniu studentów, robotników i intelektualistów... Ale w Polsce do czasów „Solidarności" to się również nie udawało. Tak. Zarówno rok 1968, jak i 1970 stanowiły pouczający przykład beznadziejności wszelkich poczynań niezależnych, prób poszerzenia zakresu wolności nawet w obrębie istniejącego ustroju, jeśli inicjatywa wychodziła od jednej tylko grupy zawodowej lub społecznej. „Solidarność" jest więc tu bardzo podziwiana. Na jej temat i tzw. ruchu opozycyjnego w Polsce w latach siedemdziesiątych wydano już w języku niemieckim kilkadziesiąt książek. Autorami są niemieccy politolodzy, historycy, znawcy Europy Wschodniej, socjolodzy, dziennikarze... Przetłumaczono i wydano jednak także książkę Jerzego Holzera o „Solidarności", opublikowaną po raz pierwszy w Polsce przez niezależną oficynę wydawniczą „Krąg". No tak, oczywiście wydaje się tutaj także prace o najnowszych dziejach Polski autorów nieniemieckich, w tym klasyczne już dzieło Jerzego Holzera Solidarność 1980—1982. Geneza i historia. Jednak zainteresowanie Polską, tak żywe na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych i w początkach lat osiemdziesiątych, słabnie. W tej chwili występuje pewne znużenie tą problematyką i odpływ zainteresowania. Ja stałem się tutaj, jak twierdzą różni znawcy rynku księgarskiego, ale także osoby z kręgów uniwersyteckich i środowisk opiniotwórczych, czynnikiem, który w

jakimś stopniu przedłużył zainteresowanie sprawami polskimi w RFN. Wspomniana już Nagroda Pokojowa Księgarstwa Niemieckiego była dobrą okazją, wykorzystaną przez Pana, ale także przez wielu publicystów do propagowania ciągle trudnego problemu polsko-niemieckiego pojednania. Występuje Pan jako rzecznik takiego pojednania, mając ku temu szczególne — moim zdaniem — predyspozycje. Składają się na nie zarówno Pańska wojenna przeszłość więźnia Oświęcimia i żołnierza Armii Krajowej, jak i działalność na polu pojednania polsko-żydowskiego; a więc narodów szczególnie ciężko doświadczonych przez niemiecki nazizm. Człowieka występującego z takich pozycji trudno atakować: Pańska misja jest w sposób oczywisty szczera i wiarygodna. Jest Pan też historykiem z ogromnym dorobkiem naukowym i publicystycznym w zakresie problematyki polsko--niemieckiej z okresu 11 wojny światowej, co — mówił już Pan o tym — ułatwia tutaj niesłychanie argumentację. Pańskie przemówienie wygłoszone w ubiegłym roku we Frankfurcie, przy okazji uroczystości wręczenia nagrody Księgarzy Niemieckich, nie zostało przez cenzurę w Polsce dopuszczone do publicznego rozpowszechnienia. Czy Pana zdaniem rząd w Warszawie chce mieć po prostu wyłączność na poruszanie problemu niemieckiego i wygrywanie go potem dla swoich bieżących celów politycznych, czy też były w Pańskim przemówieniu fragmenty, które zdaniem władz nie powinny były dotrzeć do świadomości obywateli PRL? Myślę, że z punktu widzenia przepisów cenzuralnych, jakie w Polsce są praktykowane, w całej mojej mowie można by formalnie zakwestionować tylko wymienienie układu Ribbentrop - Mołotow jako jednego, ale przecież nie jedynego elementu poprzedzającego agresywne wobec Polski niemieckie działania militarne we wrześniu 1939 r. W dodatku ten temat był przeze mnie poruszony tylko w postaci cytatu z powszechnie znanego i wielokrotnie przedrukowywanego w różnych językach przemówienia prezydenta RFN, Richarda von Weizsackera z 8 maja 1985 r., w 40-lecie zakończenia II wojny światowej. W przemówieniu tym uznał on, a ja cytując go też uznaję, że główną winę za wywołanie II wojny światowej ponoszą Niemcy hitlerowskie i nikt ich z tej winy nie może zwolnić. Prezydent von Weizsacker mówił to oczywiście w kontekście spraw niemieckich. Mnie interesowały ze zrozumiałych względów przede wszystkim sprawy polskie, czy raczej polsko-niemieckie. W związku z tym byłem po prostu zobowiązany przywołać ten fragment, ponieważ mówi on o poczuciu historyczne] winy Niemców, wyrażonej ustami najwyższego autorytetu konstytucyjnego w tym kraju, winy także wobec narodu i państwa polskiego. Wydawać by się więc mogło, że służę dobrze polskiej racji stanu każdej Polski, upowszechniając fakt uznania przez autorytet niemiecki takiej oczywistej dla nas prawdy, że nikt nie może zwolnić Niemców od odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Czyli fakt, iż w Polsce nie wydrukowano tekstu Pańskiego przemówienia na uroczystościach we Frankfurcie, przemówienia w niczym nie naruszającego polskiej polityki zagranicznej, dotyczył raczej zastrzeżeń władz PRL wobec Pańskiej osoby? Nie, nie tylko. Gdybym to nie był ja, a jakiś nikomu nie znany pan Kowalski, skutek byłby zupełnie taki sam — o ile oczywiście tekst nie byłby przed wygłoszeniem uzgodniony z władzami PRL. Wracając natomiast do Pańskiego poprzedniego pytania: wydaje mi się, że jest szereg przykładów dla poparcia tezy o istnieniu tendencji w całej zresztą rodzinie państw systemu, z PRL włącznie, do wytyczania granic tego, co wolno, a czego nie wolno mówić, gdzie i do kogo. Można to obserwować na każdym kroku. Przyglądając się np. działalności tych instytucji niemieckich, które wchodzą w porozumienia z różnymi naukowymi lub innymi instytucjami w Polsce, widzi się, jak bardzo daleko posuwa się ingerencja strony polskiej, jak bardzo daleko idą próby tej ingerencji. Na spotkania, seminaria, dyskusje wysyła się z Polski tylko starannie wybranych ludzi, nigdy innych. Poza tym — wiem to od moich niemieckich rozmówców — podejmowane są często próby bezpośredniej ingerencji ambasady PRL w Kolonii w program, treść i skład personalny różnego typu imprez organizowanych przez instytucje niemieckie. Budzi to absolutne zdumienie, ponieważ tutaj nie ma żadnej możliwości ani konstytucyjnej, ani policyjnej, żeby władze państwa, lub Landu — kraju, ingerowały w treść czy w program imprezy odbywającej się w jakimś lokalu zarejestrowanej instytucji, związku, stowarzyszenia, Krupy kościelnej, naukowej na jakikolwiek temat. Czy uważa się Pan za dysydenta? Z powodów politycznych przesiedział Pan kilka lat w więzieniu w okresie stalinowskim. Po 13 grudnia 1981 r. był Pan internowany. Jednak mimo iż nie ukrywa Pan swoich poglądów, mimo iż Pana sylwetka ideowa jest bardzo odległa od komunistycznego ideału, władza traktuje Pana względnie łagodnie. Wydawano Pańskie książki, bez większych trudności otrzymuje Pan paszport. Pańską sytuację w tym względzie można by porównać z sytuacją Stefana Kisielewskiego. Czy zgadza się Pan z taką opinią? Czy władza traktuje mnie łagodnie? Oczywiście kryterium tego, co jest łagodne, a co nie jest łagodne, będzie inne dla niemal każdego piszącego, publikującego, wydającego Polaka. W końcu nie ma w Polsce na dobrą sprawę pisarzy, którzy by nigdy niczego w Polsce Ludowej nie wydali. Przecież nawet ludzie tak konsekwentnie tępieni politycznie, przynajmniej w ostatnim kilkunastoleciu, jak choćby mój przyjaciel Jan Józef Lipski, wydali w Polsce w sposób jawny kilka książek. Wydawali książki, publikowali oficjalnie i Bronisław Geremek, i Tadeusz Mazowiecki, i wielu innych moich przyjaciół, powszechnie znanych i szanowanych. Inni, jak np. Leszek Moczulski, nie tylko wydawali książki, ale nawet z racji głoszonych w nich poglądów dostawali takie reprezentacyjne nagrody jak nagroda Ministerstwa Obrony Narodowej PRL. Tak więc czy ktoś wydał w Polsce oficjalnie książkę, czy nie wydał,

niekoniecznie musi coś oznaczać. Także to, czy ktoś wyjeżdżał za granicę, czy nie wyjeżdżał. Wyciąganie z tego wniosków może okazać się zawodne. Sam Pan przytacza przykład Stefana Kisielewskiego, mojego starszego przyjaciela i szanownego reprezentanta pisma i grupy, z którą czuję się związany od 30 lat bez przerwy. Można by też przytoczyć szereg innych przykładów ludzi, którzy też z różnych powodów wyjeżdżali lub z różnych powodów (niekiedy znanych, niekiedy nieznanych) nie mogli otrzymać paszportu. Jeżeli jednak zauważyć, że mimo uprzednich usilnych starań, po raz pierwszy w swoim życiu zdołałem wyjechać za granicę w 1963 r., mając wówczas skończonych 41 lat, oraz że w ciągu następnych 24 lat byłem wprawdzie szereg razy za granicą, ale też miałem wiele odmów wyjazdu, obejmujących niekiedy 4—5 lat – to w porównaniu z przeciętnym Polakiem jeżdżącym dla celów turystycznych lub handlowych wydaje mi się, że mój przypadek nie może świadczyć o jakimś uprzywilejowaniu, raczej o dużym upośledzeniu. Szczególnie gdy zważyć, że wyjazdy te służyły na ogół nie tylko moim sprawom osobistym. Może zabrzmi to dzisiaj humorystycznie czy raczej tragikomicznie, ale dopiero po interwencjach poselskich na bardzo wysokim szczeblu stał się w 1963 r. możliwy mój wyjazd do Izraela w celu posadzenia drzewka w imieniu Rady Pomocy Żydom w Polsce. A było ono potem, także w oficjalnej propagandzie PRL, przez całe lata przedmiotem dumy, potwierdzającym fakt zorganizowanego działania Polaków w czasie okupacji na rzecz prześladowanych współobywateli, Żydów. Więc jeżeli były nawet takie trudności, a mógłbym przytoczyć równie nonsensownych przykładów więcej, włącznie z kilkakrotnymi odmowami wyjazdu na kongresy międzynarodowego PEN-Clubu (co spowodowało solidarne powstrzymanie się całej polskiej delegacji od wyjazdu na te kongresy), to o jakimkolwiek „uprzywilejowaniu" mojej osoby nie może być mowy. Jeżeli natomiast przyjąć kryterium, że traktowany jestem ,.stosunkowo łagodnie" — to oczywiście; w porównaniu do tych ludzi, którzy zginęli w stalinowskich więzieniach, bytem potraktowany bardzo łagodnie. Dostałem tylko 8 lat więzienia za rzekome szpiegostwo, podczas gdy ludzie również tylko za rzekome czyny dostawali niekiedy kary śmierci, które wykonywano. Wobec tego uważam, że miałem wielkie szczęście, na które sobie właściwie niczym nie zasłużyłem. Jednak jeśli odsiedziałem z mojego wyroku ponad sześć i pół roku więzienia, to jak na moje skromne bardzo działania i zasługi niepodległościowe w tym czasie było to „uhonorowanie" raczej ponad miarę, biorąc pod uwagę, że nie dłużej przesiedzieli w wielu wypadkach ludzie mający poważny wpływ społeczny, generałowie, politycy. W tej więc skali nie czuję się ani specjalne upośledzony, ani specjalnie uprzywilejowany. Uważam, że jak na polskie stosunki tamtego okresu przebiegło to raczej w dobrej normie. Proszę przy tym zwrócić uwagę, że nigdy nie byłem politykiem ani kandydatem na polityka, ja nigdy nie byłem członkiem żadnej organizacji, poza ściśle zawodowymi, jak Związku Literatów Polskich (do 1983 r.) i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (do 1983 r.), no i polskiego PEN-Clubu, który był na szczęście organizacją o dużym w Polsce stopniu niezależności, za którą dziś zresztą musi płacić. Nie należałem nigdy do ZBoWiD-u, nie należałem do partii politycznych (jedynym wyjątkiem był krótki okres przynależności do mikołajczykowskiego PSL). Nie należałem nawet do organizacji ideowo mi bliskich, np. do Klubów Inteligencji Katolickiej. Nie wchodziłem do żadnych władz, zarządów itp. Tego też nie praktykowałem. Byłem w jakimś stopniu oddzielny. Poczuwam się do ścisłej i lojalnej więzi z redakcją „Tygodnika Powszechnego", którego stałym współpracownikiem jestem od 1957 r. (tj. po jego wznowieniu), a również przez szereg lat członkiem redakcji. Obecnie, szósty rok z rzędu, mam również zaszczyt figurować w tzw. stopce wydawniczej tego pisma. Otóż mimo tego ścisłego związku byłem i tam zawsze człowiekiem trochę „osobnym". Pod tym względem porównanie mnie z Kisielem może nie być bezsensowne. Jednak Kisiel miał ambicje, a także zainteresowania polityczne, których ja nigdy nie miałem. W związku z tym sądzę, iż w ramach myślenia nomenklatury „bezpieczeństwowej" w tym systemie ja jestem zwierzę raczej nietypowe, które nie mieści się jakoś w ich siatce typów. Miewało to i dobre, i złe następstwa. Czy jestem tzw. „dysydentem"? Otóż ten termin „dysydenci" jakoś dziwnie „przykleił" się do ludzi związanych z opozycją z bloku wschodniego. Nie „przykleił" się natomiast do uciekinierów z Chile, z Argentyny czy z Iranu. Według mojego rozumienia tego słowa, jego znaczenia, „dysydent" to odchyleniec, odszczepieniec. Człowiek, który odszedł od pewnych zasad, ideałów czy programów na rzecz innych, a więc człowiek, który dopuścił się czegoś w rodzaju zdrady z punktu widzenia jego pierwotnej grupy. Oczywiście, jest szereg polskich opozycjonistów, podobnie jak czeskich, węgierskich czy sowieckich, którzy mogą być tak właśnie oceniani przez władze komunistyczne. Są to mianowicie ludzie, którzy byli członkami partii komunistycznej lub organizacji komunistycznych i w pewnym momencie swego życia — a dotyczy to zarówno ludzi generacji Kopelewa w ZSRR, jak i ludzi dużo młodszych, bo poprzez Kołakowskiego, Woroszylskiego, Barańczaka, idąc w dół ku młodym aż do ruchów studenckich — ludzie którzy zmienili drogę i to było ich dobrym prawem. Ja tego ani nie kwestionuję, ani nie krytykuję. Akceptuję to jak każdy wolny wybór człowieka, szanuję, nawet gdy pociągnęło to za sobą ujemne skutki w ich życiu, a mimo to pozostali swojemu wyborowi wierni. Ja jednak nie zasługuję na to określenie. Nie przysługuje mi ono po prostu dlatego, że nigdy od swoich ideałów światopoglądowych, politycznych, wizji dotyczących mojego narodu, jego przyszłości, jego szczęścia I pomyślności jak do tej pory w życiu nie odszedłem. Jeśli chodzi o pojęcie opozycjonisty — to jest ono może bliższe w moim przypadku. Chociaż — śladem

Kisiela -— należy sobie zadać pytanie, przez Kisiela wielokrotnie powtarzane jako dowcip: czy można być opozycjonistą reprezentując poglądy, które są typowe, w każdym razie bliskie, dla zdecydowanej większości środowiska społecznego czy zawodowego, w którym się żyje? Otóż mnie się zdaje — to jest mój subiektywny pogląd — otóż ja zarówno w okresie okupacji, będąc w AK czy w innych komórkach polskiego podziemia np. Delegatury Rządu Ul', czy współpracując z tajną prasą, czy będąc okresowo l' l współredaktorem czy redaktorem, jak też po wojnie działając krótko w PSL i pracując zawodowo jako dziennikarz w „Gazecie Ludowej", wydawanej przez to Stronnictwo, jak też pracując w Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce w pierwszym stadium jej działania, gromadząc materiały dotyczące zbrodni hitlerowskich, jak też w późniejszym okresie po moim wyjściu z więzienia, gdy współpracowałem ze środowiskiem katolickim zwanym potocznie i umownie „Znakiem" (chodzi mi tutaj o „Tygodnik Powszechny" i związane z nim instytucje) — byłem przez CM ty ten czas wyrazicielem poglądów, które popiera raczej większość, a nie mniejszość społeczeństwa polskiego. Od AK do działalności w „Tygodniku Powszechnym" i dalej do przynależności do NSZZ „Solidarność" i skromnego udziału w formalnym utworzeniu, w grudniu 1980 r., Komitetu Obrony Prześladowanych za Przekonania — nie byłem w mniejszości społecznej tylko w większości. Jeżeli więc większość społeczeństwa może być w opozycji, to ja jestem w tej opozycji, w której jest większość społeczeństwa wobec systemu narzuconego i do narzuconych przez ten system metod, często niezgodnych z normalną ludzką, rozumną i logiczną wykładnią zasad sprecyzowanych nawet w konstytucji tego państwa i w szeregu aktów międzynarodowych podpisanych przez jego władze. Początek Pańskiej działalności publicystycznej wiąże się : wojenną prasą konspiracyjną, oczywiście wówczas antyfaszystowską. Swój pierwszy artykuł zamieszczony w pisemku „Prawda Młodych" napisał Pan dokładnie 45 lat temu. Jest więc dobra okazja, by zapytać Pana o własną ocenę swego dorobku publicystycznego i pisarskiego w ogóle. Niestety, nie wszystkie te lata mogły być w Pańskim przypadku optymalnie wykorzystane: obóz koncentracyjny, działalność konspiracyjna — to w czasie wojny - a później cele więzienne i różnego rodzaju ograniczenia swobód już w latach „ludowej" Polski. Przywiązuję wielką wagę do tego, że mój debiut piórem nastąpił w czasie okupacji niemieckiej. Było oczywiście kwestią przypadku, że moje młode lata przypadły akurat na ten okres. I nie ma nic niezwykłego w tym, iż z braku możliwości jawnego działania w zakresie pracy dziennikarskiej, literackiej czy jakiejkolwiek pisarskiej, podjąłem te próby tajnie. Od jesieni 1941 r. byłem studentem tajnych kompletów polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, stąd moje pierwsze zainteresowania skupiały się raczej wokół problemów bardziej literatury niż historii. Dopiero później ewoluowały one stopniowo od literatury i historii kultury do historii życia społecznego i historii politycznej. Obracałem się m.in. w środowisku młodych polonistów, wśród których nie brakowało także utalentowanych poetów, jak Tadeusz Gajcy, Zdzisław Leon Stroiński, którzy uczęszczali wraz ze mną na ten sam komplet uniwersytecki do doc. Zofii Szmydowej i prof. Juliana Krzyżanowskiego. Obracając się w takim środowisku zrozumiałe jest, że w pisaniu dostrzegałem coś szczególnie ważnego. W moim przypadku wystąpiła tylko jedna osobliwość. Ta mianowicie, iż zanim ogłosiłem drukiem w podziemnym piśmie swoje pierwsze teksty, miałem już za sobą inne, nie przeznaczone wprawdzie wprost do druku, ale w związku z potrzebami chwili odgrywające dużą rolę. Pierwszym bodajże tekstem opracowanym przeze mnie w czasie okupacji była moja relacja z pobytu w Oświęcimiu, spisana pod moje dyktando późną wiosną 1941 r. a później opracowana i wykorzystana przez innych autorów. Stałem się w ten sposób jedną z pierwszych dwóch-trzech osób, które złożyły relacje jako naoczni świadkowie z obozu w Oświęcimiu. W 1942 r. po zaprzysiężeniu w AK napisałem szereg raportów, meldunków i ocen, które weszły do normalnego obiegu jako dokumenty Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, w którym pracowałem. Teksty te, nie będące zresztą ani dziełem literackim, ani dziennikarskim, podpisywane były moim pseudonimem. Natomiast pisarstwo sensu stricto w formie dziennikarskiej rozpocząłem w 1942 r. w środowisku katolickim. Przywiązuję do tego dużą wagę, bo w tym środowisku obracam Nię cały czas, aż do dnia dzisiejszego. Szczególnie głęboko czuję się związany z „Tygodnikiem Powszechnym". Logiczne więc, że „Spotkania", określające się jako wydawnictwo katolickie, i że „Libertas", który określa się jako czasopismo /. tego samego kręgu ideowego, okazują zainteresowanie moimi pracami. W 1942 r. byłem bardzo blisko związany, pełniąc coś w rodzaju funkcji jej sekretarza osobistego, z Zofią Kossak, Już przed wojną głośną, chętnie czytaną także przez młodzież katolicką, pisarką. Właśnie Zofia Kossak wprowadziła mnie do katolickiego Frontu Odrodzenia Polski, gdzie zacząłem pisać do miesięcznika „Prawda". Z inicjatywy Z. Kos-lak powstało też tajne pismo dla młodzieży akademickiej i licealnej „Prawda Młodych", którego zostałem redaktorem naczelnym. Zważywszy, iż miałem wówczas 21—22 lata brzmi to może nieco komicznie, ale swoje obowiązki traktowałem wówczas tak samo na serio jak inni młodzi ludzie redagujący jakieś studenckie czy literackie pisma. „Prawdę Młodych" redagowałem od końca 1942 do wiosny 1944 r. Większość, być może wszystkie numery tego pisma, znajdują .się. dziś w zbiorach polskich bibliotek. Przywiązuję bardzo dużą wagę do tego okresu mojej pracy redakcyjnej. Drugą ważną funkcją tego typu było objęcie w czerwcu 1944 r. ,,Tygodni owego Sprawozdania Prasowego" w Biurze Informacji i Propagandy KG AK. Jak wynika to już z samej nazwy, pismo to raz w tygodniu referowało problemowo całą polską prasę podziemną dla dowództwa AK i Naczelnego Wodza w Londynie.

Zdołałem zredagować do wybuchu I powstania kilka numerów. Potem przyszła praca w prasie powstańczej, w której ogłosiłem pod pseudonimem kilka małych reportażyków. Niektóre z nich zostały przedrukowane w wydawnictwie Ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim w tomie III Prasa i inne publikacje powstańcze (wydana w Warszawie przez PIW, pod redakcją Czesława Mada jeżyka). Równocześnie od pierwszych dni sierpnia do :s października 1944 r. byłem redaktorem lokalnego biuletynu wydawanego przez AK oficjalnie w południowej części Śródmieścia walczącej Warszawy. Pismo nosiło tytuł „Biuletyn — Wiadomości z miasta i wiadomości radiowe". Po upadku Powstania kontynuowałem pracę w prasie tajnej w Krakowie, gdzie powołano mnie do sławnego wydawnictwa AK „Biuletyn Informacyjny", mającego najpoważniejszą rangę w historii czasopism konspiracyjnych w Polsce, na funkcję sekretarza redakcji. Redaktorem naczelnym pisma w tym okresie był znany uczony, mniej natomiast znany z pracy dziennikarskiej — prof. Kazimierz Kumaniecki. Pod jego kierownictwem pracowałem więc w „Biuletynie" do wkroczenia Armii Czerwonej — do stycznia 1945 r. Gdy śledzi się Pańską twórczość naukową i publicystyczną, nasuwa się ciekawe spostrzeżenie. Przeciera Pan szlaki, pioniersko podejmuje problematykę, której z różnych zapewne powodów nikt przed Panem nie podejmował. Tak było z tematem „Powstanie Warszawskie", tak było z problematyką stosunków polsko-żydowskich. Po kilku latach rezygnuje Pan jednak z dalszych studiów i rozpraw na rzecz innych historyków, sam szukając nowego, zwykle znów pionierskiego tematu. Czy wynika to z Pańskiego temperamentu, który nie pozwala Panu tkwić ciągle przy tych samych sprawach, czy właśnie z poczucia odpowiedzialności podpowiadającego, że jeśli Pan sam danego tematu nie podejmie, nikt inny tego nie zrobi? Nie zastanawiałem się nad tym, ale to pytanie skłania rzeczywiście do refleksji. Sądzę, że wybór mojej drogi pisarskiej w zakresie poruszanych tematów wynikał trochę z sytuacji politycznej i psychologicznej społeczeństwa, a przynajmniej tych środowisk, w których tkwiłem. W 1945/46 r. najważniejsze wydawały mi się sprawy straszliwej krzywdy wyrządzonej ludziom przez niemiecki terror. Stąd moje pierwsze działania zmierzały do zbierania doku- mentacji i publikowania dowodów hitlerowskich zbrodni. Współpracowałem wtedy z Główną Komisją Badania Zbrod- ni Niemieckich w Polsce. Niewiele osób pamięta, iż kierownikiem działu wydawniczego w tej instytucji był wówczas red. Eugeniusz Szrojt, zawodowy dziennikarz, jeden z byłych pracowników Wydziału Informacji Biura Informacji i Propagandy KG AK. Dopomógł mi on w znalezieniu drogi i w pierwszym tomie „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce" ogłosiłem przyczynek o publicznych egzekucjach w Warszawie, który stanowił jak gdyby wprawkę do późniejszych prac na ten temat. Przygotowania do Procesu Norymberskiego sprawiały, iż badania tego rodzaju były szczególnie wówczas potrzebne. Tekst, który opracowałem wraz z zestawieniem egzekucji, został przetłumaczony i wydany w wersji angielskiej tego „Biulelynu". Na wniosek prokuratury został on włączony na Pro- cesie Norymberskim do materiałów dokumentacyjnych dotyczących zbrodni hitlerowskich w Warszawie i okręgu warszawskim. Równocześnie nie mniej ważną była sprawa oddania sprawiedliwości i uszanowanie pamięci ludzi, prze- ważnie bezimiennych ofiar Powstania Warszawskiego. To była dla mnie sprawa moralności czy honoru — jak to się szumnie nazywa, ale też i serca. Wykorzystując możliwości, Jakie dała mi praca w „Gazecie Ludowej", zacząłem już od końca lipca 1946 r., aż do początku października tegoż roku, publikować codziennie, w ramach skromnego limitu miejsca kronikę dotyczącą wydarzeń Powstania Warszawskiego. Nadałem jej wtedy tytuł Dni walczącej stolicy. Powtórzyłem Ho później, w 1981 r., w okresie „Solidarności", w serii radiowej emitowanej przez III program Polskiego Radia oraz w edycji książkowej wydanej przez podziemne wydawnictwo „Krąg" w Warszawie w 1984 r. i równolegle przez „Aneks" w Londynie. Wracając po latach do tego tytułu chciałem podkreślić, jak wielką wagę przywiązuję do tych pierwszych próbek, oczywiście bardzo wówczas skromnych, przypominających jednak ogromnej rzeszy czytelników „Gazety Ludowej", codziennie przez 9 tygodni, niedawne tragiczne wydarzenia. Fakt, iż publikacje Stanisława Podlewskiego, czy głębsze i na innym poziomie płk. Adama Borkiewicza, były dużo późniejsze w czasie, sprawił iż, być może subiektywnie, uważałem, że swoją pracą publicystyczni! na ten temat spełniam jakąś rolę społeczną — i chyba ją toż w jakimś stopniu spełniałem. Bardzo duży wpływ na wybór dalszych tematów i na dalszą moją drogę wywarł człowiek, którego nie wolno mi przemilczeć. Był to dr Stanisław Płoski, historyk, przekonany ideowo socjalista, były kierownik Wojskowego Biura Historycznego AK. Dr Płoski został po wojnie wicedyrektorem tzw. Instytutu Pamięci Narodowej, w którym skupił pierwszą kadrę historyków pracujących nad okupacją I Powstaniem Warszawskim. Znaleźli się tam wtedy między innymi: Adam Borkiewicz, młody Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Wanda Kiedrzyńska, Tadeusz Jabłoński i inni, m.in. Janusz Durko. Szereg osób pracowało na tzw. pracach zleconych, jak to bywa w tego typu instytucjach — także ja. I 'łuski stał na bardzo realistycznym stanowisku, że w aktualnie panującym w Polsce systemie niewiele będzie można /robić. Jednak nie oznacza to, że historycy mieli zrezygnować z swoich zadań. Według niego należało więc przede wszystkim dążyć do ustalania i publikowania w możliwie zwięzłej i suchej formie jak najwięcej faktów. Przyszłe zaś syntezy i opracowania pozostawić na czas, gdy warunki polityczne jakoś się zmienią, nawet gdyby miało to trwać bar- dzo długo. Dla przyszłych pokoleń prace dokumentacyjne będą mieć podstawowe znaczenie. To bardzo zaważyło na moim wyborze drogi. Doszedłem do wniosku, że nie będę przykładał ręki do niczego, co zmuszać mnie będzie do mijania się z prawdą. Z góry więc zrezygnowałem z prac historycznych na tematy, które w swym założeniu były niecenzuralne. Odpadały więc problemy przedwojennych ziem wschodnich Rzeczypospolitej, odpadała problematyka lat 1939—1941 pod okupacją sowiecką, krótko mówiąc wszelkie problemy, w których nie

mógłbym mówić wszystkiego, co mi się uda ustalić. W odniesieniu do spraw terroru hitlerowskiego takiego ograniczenia nie było, choć istniało w stosunku do ruchu podziemnego, Państwa Podziemnego, walki podziemnej. Najłatwiej było jeszcze na obrzeżu pisać o tajnym nauczaniu i innych tego rodzaju problemach ważnych, ale politycznie — a zwłaszcza wojskowo — nie tak jasno i bezpośrednio powiązanych z całą koncepcją ciągłości Państwa Polskiego i z koncepcją tzw. polskiego Londynu. Stąd też w tym wczesnym okresie moje publikacje ograniczały się w zasadzie do spraw hitlerowskiego terroru i przynajmniej zaznaczenia istoty Powstania Warszawskiego. Po wypuszczeniu mnie z więzienia powróciłem do działalności piórem w 1956 r. W nowej koniunkturze, która pojawiła się — jak wiadomo — z pewnym wyprzedzeniem w stosunku do samego terminu „października", zacząłem publikować małe przyczynki w tygodniku „Stolica", dotyczące konkretnych działań zbrojnych polskiego podziemia, ze szczególnym uwzględnieniem oddziałów dywersyjnych Okręgu Warszawskiego AK (były one na ogół nieznane, w każdym razie dużo mniej niż legendarne oddziały „Zośka" czy „Parasol"). Ponosiły one ogromne straty, wykonując akcje, które weszły do tradycji i historii Warszawy jako akcje niemal anonimowe. W tygodniku „Stolica", a później po wznowieniu tego tytułu także w „Tygodniku Powszechnym", udało mi się ogłosić drukiem kilkadziesiąt przyczynków, które miały pewną wartość — jak mi się zdaje — dlatego że po raz pierwszy konkretnie powiedziano, kto był autorem i wykonawcą tych akcji, wymieniono wiele nazwisk prawdziwych uczestników. Zapanowała wówczas moda na mówienie o działalności podziemnej tzw. ruchu oporu, jednak z uwypukleniem w miarę możliwości jedynego „słusznego" politycznie nurtu, czyli PPR, GL i AL. Nie przebierali w środkach przywłaszczano przelaną krew poległych i ich czyny. Wśród moich ważnych, jak to dziś oceniam, osiągnięć z tego okresu było przywrócenie Armii Krajowej akcji „Wieniec". Akcja ta była do głębi zakłamana jako pierwszy przykład komunistycznej dywersji na terenie warszawskiego węzła kolejowego w październiku 1942 r. i przeciwstawiana rzekomej bierności AK. Tymczasem, o czym fachowcy naturalnie doskonale wiedzieli, akcja „Wieniec" była wyłącznym dziełem Armii Krajowej. Znałem osobiście kilka osób, uczestników tej akcji, a za ich pośrednictwem poznałem wszystkich innych żyjących wówczas w Polsce. Dokonałem drobiazgowej analizy całego przebiegu akcji „Wieniec" i wyniki tej pracy ogłosiłem w październiku l!lf>7 r. w „Tygodniku Powszechnym", w dwóch wielkich artykułach obejmujących łącznie kilkadziesiąt stron maszy- nopisu. Znalazły się one także w mojej nowej książce, która ukaże się w wydawnictwie „Spotkania" '. Wówczas spowo- dowałem małą sensację historyczną i dziennikarską, gdyż w czasie kiedy artykuł pojawił się w „Tygodniku Powszech- nym", w Warszawie obchodzono akurat kolejną rocznicę fikcji „Wieniec", jako dzieła komunistów. W podobnych do lej sprawach specjalizowałem się wówczas, wyrywając piędź po piędzi prawdę z zafałszowanych wersji. Później tą drogą poszli inni historycy, podejmując badania różnych działań „podziemia". Może największe zasługi miał w tej dziedzinie w późniejszych latach, aż po dzień dzisiejszy, doc. Tomasz Strzembosz, który pogłębił i zbadał wiele spraw uprzednio tylko zasygnalizowanych. Na temat stosunków polsko-żydowskich ogłosiłem w 1946 r. w „Gazecie Ludowej" wywiad z byłym kierownikiem Walki Cywilnej, Stefanem Korbońskim. Był to pierwszy wywiad na ten temat w historii polskiej publicystyki. W wywiadzie tym pt. Konspiracja -polska alarmowała świat była mowa o działaniach, koordynowanych w pewnym stopniu przez Korbońskiego, mających na celu informowanie światowej opinii publicznej o hitlerowskich akcjach zagłady Żydów. Do problematyki żydowskiej w czasie II wojny światowej wróciłem w 1957—58 roku, a następnie w 1961 — gdy w Jerozolimie rozpoczynał się proces Eichmanna. Napisałem szereg artykułów, publikowanych zwykle w „Tygodniku Powszechnym". Od wiosny 1963 r. przystąpiłem do zbierania relacji pod hasłem „Ten jest z ojczyzny mojej". Hasło to zostało zaczerpnięte ze znanego utworu poetyckiego A. Słonimskiego, z którym łączyła mnie bliska znajomość, a później także osobista przyjaźń. Relacje te wykorzystane zostały w znacznej części w książce opracowanej przy współudziale Zofii Lewinówny, wydanej w kraju w 1966 r. przez Wydawnictwo „Znak" (w 1969 r. ukazała się druga wersja — znacznie rozszerzona). Książka nosiła tytuł: Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939— —1945. Było to pierwsze tego typu wydawnictwo nie tylko w Polsce, ale także w Europie. Fakt, iż z czasem odchodziłem od podjętej problematyki (nigdy jednak całkowicie), wynikał ze świadomości, że współczesne badania historyczne wymagają albo pracy zespołowej, albo bardzo uciążliwych i długotrwałych badań archiwalnych. Mogli je prowadzić ludzie dysponujący oparciem w instytucjach naukowych czy uczelniach, gdzie mieli stałe etaty. Ja nigdy takiego oparcia nie miałem. Książkę o Warszawskim pierścieniu śmierci, w której opublikowałem tysiące nazwisk ofiar terroru w Warszawie, pisałem „z doskoku", chodząc do archiwów, nie mając nawet złotówki jakiegokolwiek stypendium; pomagała mi w tym bezinteresownie p. Danuta Bańkowska. Wszystko, co ponadto robiłem, robiłem sam lub — w latach siedemdziesiątych — przy daleko idącej pomocy redakcyjnej i merytorycznej mojej żony, która jest literaturoznawcą — nie historykiem — posiada jednak ogromne doświadczenie edytorskie. Tak więc zmiany podejmowanej problematyki wynikały z pewnych warunków obiektywnych, jednak nigdy od żadnego tematu nie odszedłem całkowicie. Wracałem i do Powstania Warszawskiego, i do spraw polsko-żydowskich, i wracam do dzisiejszego dnia wielokrotnie i w publicystyce krajowej, i za granicą. Powiedział Pan, iż jedną z istotnych motywacji podejmowania takich a nie innych tematów były ograniczenia polityczne obwarowane instytucją państwowej cenzury. Istnienie dzisiaj w Polsce niezależnego rynku wydawniczego zmienia sytuacją przynajmniej teoretycznie. Nie ma już barier narzuconych przez władzą, jeśli chce się wykorzystać możliwości stworzone przez podziemne wydawnictwa... Ale literatura naukowo-historyczna wymaga badań archiwalnych, co w praktyce uniemożliwia zachowanie

anonimowości. Tym niemniej to, co już zostało dokonane, począwszy od skromnych skryptów Towarzystwa Kursów Naukowych, a kończąc na wydawnictwach roku 1986, o których już wiemy, przynajmniej o niektórych — jest to doro- bek imponujący i niezaprzeczalnie bardzo ważny. A co Pan by widział najpilniejszego do zrobienia jeżeli Chodzi o tematy historyczne, żeby szanse stworzone przez Utulenie niezależnego rynku wydawniczego optymalnie wykorzystać? Niezwykle ważnym kierunkiem niezależnej publicystyki historycznej winna być polemika z wydawnictwami „popieranymi", z których część nadal świadomie deformuje wiele zjawisk historycznych, szczególnie dotyczących II wojny Światowej i okresu powojennego, począwszy od spraw pod-ziemia 1944/45 r., przez PSL, Stronnictwo Pracy i inne formacje jawne, a kończąc na okresie „Solidarności". Bardzo potrzebne będą jednak także niezależne publikacje o charakterze dokumentacyjnym, źródłowym. Kierując się takim właśnie przekonaniem doprowadziłem w roku 1981, gdy tak burzliwie i prawie jawnie rozwijały się wydawnictwa nie-zależne, do wydania przez oficynę „Głos" szeregu dokumentów z dziejów niezależnego ruchu ludowego w Polsce, dokumentów PSL z lat 1945—46, które dostały się do naszych rąk po zmarłym w czerwcu 1981 r. Piotrze Typiaku, zasłużonym, długoletnim działaczu ludowym. Natychmiast po jego śmierci skorzystałem z możliwości, którą mi zaproponowano, I opracowałem tomik obejmujący 51 dokumentów dotyczących działalności prezydium Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL. Książeczkę zdołano wydać w pierwszych dniach grudnia 1981 r.2 Była m.in. kolportowana w czasie Kongresu Kultury Polskiej w Warszawie w dniach 11 I 12 grudnia 1981 roku. Widziałbym też potrzebę wydawania źródłowej dokumentacji dotyczącej działalności zbrojnego i politycznego podziemia w Polsce od 1944/45 do roku 1947/48, a nawet w sporadycznych wypadkach dłużej. To też są sprawy niedostatecznie zbadane. Poważne miejsce w niezależnej publicystyce winny znajdować biografie. Cały szereg ludzi zmarłych w pierwszym powojennym dziesięcioleciu, a odgrywających istotną rolę w polskim życiu społeczno- gospodarczym i politycznym przed wojną lub w czasie wojny, zostało niemal zupełnie zapomnianych. Nadal prawie białą kartą (z pewnymi wyjątkami w odniesieniu do Wilna oraz okręgu lwowskiego) są dzieje dziewięciu województw wschodnich i północno-wschodnich przedwojennej Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1939— 1941 w zakresie życia społecznego, politycznego podziemia, tajnego nauczania, a także terroru okupanta. Zresztą w wyniku dziwnego nastawienia władz PRL w gruncie rzeczy nie prowadzono też żadnych systematycznych badań na temat hitlerowskiego terroru na tych obszarach po 1941 r. Są takie fakty, np. z historii Kościoła, które powinny znaleźć swoje miejsce w świadomości społecznej. Choćby męczeństwo sióstr Nazaretanek w Nowogródku, rozstrzelanych przez gestapo. Spektakularny charakter tej głośnej na Nowogródczyźnie zbrodni, gdyby zdarzyła się na terenie województwa warszawskiego lub lubelskiego, spowodowałby, że weszłaby dawno do codziennego obiegu Kościoła. Ponieważ jednak zdarzyło się to na terenie Nowogródczyzny, wobec tego żadne badania żadnej komisji czy państwowej instytucji PRL tej zbrodni nie objęły. A trudno się spodziewać, że np. Białoruska Republika Radziecka będzie nagle prowadziła badania nad historią Kościoła katolickiego i męczeństwem polskich zakonnic. Następnie do ponurych kart, których bardzo niewiele dotąd zapisano, należy cała akcja terroru władz bezpieczeństwa w Polsce Ludowej, od Chełma i Lublina począwszy do śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Ewidencje więzień i innych miejsc kaźni. Były obozy pracy i inne podobne instytucje, które wprawdzie różnie się nazywały, ale służyły temu samemu celowi ucisku i zastraszenia. Jeżeli nawet nie zmierzały z reguły do biologicznego wyniszczenia, to takie skutki niejednokrotnie to za sobą pociągało. Uwagi te dotyczą nie tylko spraw przywódców partii politycznych bezpośrednio po wojnie. O moskiewskim procesie 16 co nieco jednak wiadomo, ale o historii dnia codziennego wszystkich polskich województw, tych które po 1945 r. znalazły się w granicach Polski, o terrorze, warunkach życia, niestety dużo, dużo minuj. Luki te wołają o wypełnienie. Równie pilne jest napisanie uczciwej, rzeczowej historii tzw. wymiaru sprawiedliwości, czy raczej wymiaru niesprawiedliwości. Tak np. sekcji tajnej powojennego sądownictwa czy historię wojskowych sądów rejonowych. Chodzi oczywiście nie tyle o strukturę, o organizację tego sądownictwa; ta sprawa jest mniej więcej znana. Raczej o historię działań; kogo, za co, nu jakie wyroki skazywano? Dochodziły do mnie pogłoski, że większość akt tych spraw nie istnieje, że zostały zniszczone pod pretekstem brakowania akt. Skoro jesteśmy przy temacie podziemnych wydawnictw w Polsce chciałbym powrócić do sprawy polsko- niemieckiego pojednania. Nie ulega wątpliwości, że problem ten, jego rozwiązanie, niesłychanie utrudniał fakt braku możliwości wyartykułowania prawdziwych, niemanipulowanych głosów polskiej opinii publicznej. Podziemna prasa zamieszcza teraz sporo niezależnych opinii, wychodzących moim zdaniem na ogół naprzeciw idei wzajemnego porozumienia i pojednania. Czy jednak są one wystarczająco dostrzegane przez Niemców? Czy nie sądzi Pan, że należałoby coś więcej zrobić dla popularyzacji wśród nich tych niezależnych sądów polskiego społeczeństwa? Poza specjalistami, i to bardzo nielicznymi, nikt się analiz: I tych publikacji, przynajmniej w widoczny, społecznic sprawdzalny sposób, nie zajmuje. Z pewnością dużo więcej uwagi zwraca się w wielu specjalistycznych instytutach czy grupach badawczych w Niemczech na polskie sprawy gospodarcze, polityczne itp. Niestety, tym tak ważnym problemem, który Pan poruszył, zajmują się już w stopniu znacznie mniejszym. Właściwie poza jednorazowym niemieckojęzycznym wydaniem „Kultury" i sporadycznie wydawanymi w Berlinie zeszytami „Meinung" (zawierającymi niemiecką wersję tekstów z czasopisma „Pogląd") nie widać żadnego Innego, które

informowałoby Niemców o tym, co dzieje xli; i myśli w Polsce naprawdę. Nie jest mi także wiadomo o jakichkolwiek próbach wydania dokumentacji czy wyboru lek stów publicystycznych pochodzących z prasy podziemnej. Wyjątkiem są dwa zeszyty zawierające niemieckie tłumaczenia dokumentów PPN-u, czyli pochodzące z wczesnego okresu opozycji w Polsce. Kilka dni temu czytałem tekst wywiadu, udzielonego przez Pana katolickiemu miesięcznikowi „Więź" (nr 7—8, lipiec—sierpień 1986). W miejscu, gdzie mówi Pan o swojej działalności prelegenckiej, znajdują się charakterystyczne znaki znamionujące interwencję państwowej cenzury. Czego dotyczył ten wycięty fragment, że nie spodobał się pracow- nikowi Urzędu ds. Kontroli Publikacji i Widowisk? Tak się składa, że mam tu akurat pod ręką maszynopis przebiegu mojej rozmowy z redaktorem „Więzi", który przysłano mi do autoryzacji. Proszę — to właśnie ten kawałek... Proponuję, by go Pan odczytał i w ten sposób zaspokoił ciekawość tych czytelników „Więzi", którym cenzura w Polsce uniemożliwiła zapoznanie się z Pana wspomnieniami jako prelegenta, a do których być może dotrze tekst mojego wywiadu z Panem. Bardzo chętnie. Oto co wówczas powiedziałem: „...kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych dostrzegłem wśród młodzieży pogłębiającą się tendencję do zdobywania wiedzy historycznej, a z drugiej strony — jakby to powiedzieć — ustabilizowane przemilczanie i potęgującą się działalność cenzury, którą i ja odczuwałem, wszedłem w skład grona założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych. Jestem z tego bardzo dumny. Jestem też jedynym wykładowcą Kursów, który został za to ukarany. Karani byli bowiem dostarczyciele mieszkań, ludzie kolportujący jakieś druki itp. Ja zostałem jako wykładowca Kursów przez dwie instancje Kolegium ds. Wykroczeń ukarany wyrokiem skazującym na grzywnę za wygłoszenie w prywatnym mieszkaniu odczytu o Polskim Państwie Podziemnym. Widzę w tym swoistą klamrę ironiczną historii, również historii Warszawy. Jestem zaś z tego dumny, albowiem trzeba brać pod uwagę nie tylko to, kto nas wyróżnia, ale także kto nas karze (...)" Ostatnią Pańską książką, przygotowaną do druku przez wydawnictwo „Spotkania" w Paryżu, jest tom noszący tytuł „Na drodze do niepodległości". Jakie miejsce zajmuje ona w Pańskim dorobku naukowym czy publicystycznym? Książka ta wydaje mi się o tyle ważna, że obejmuje teksty ogłoszone lub napisane w latach 1956—1986, czyli z okresu 30 lat mojej działalności publicystycznej i historycznej. Są to teksty, które albo ogłaszane były w czasopismach naukowych o małym nakładzie, albo takie, które ukazały się w wersji bardzo okrojonej przez cenzurę, zniekształcone. We wspomnianej edycji „Spotkań" teksty te przywróciłem do pierwotnego kształtu, przeze mnie aprobowanego. Dokonywałem też niekiedy niewielkich, uaktualniających poprawek. W książce znalazły się więc teksty dotyczące Polskiego i Państwa Podziemnego, problematyki polsko-żydowskiej z lat okupacji i pokaźna ilość tekstów o Powstaniu Warszawskim. Mi| wśród nich także nigdy nie publikowane, a jedynie wygłaszane 7, okazji spotkań organizowanych w środowiskach kościelnych lub też publikowane poza oficjalnym obiegiem, • Więc dostępne bardzo ograniczonemu kręgowi odbiorców. .lent też w tej książce trochę tekstów dotyczących spraw polskich po II wojnie światowej. Były one ogłaszane w polskiej prasie emigracyjnej lub w prasie obcej. Ostatnim tekstem w książce jest moje przemówienie frankfurckie z 5 października 1986 r. z okazji wręczenia mi Nagrody Pokojowej Księgarstwa Niemieckiego. Wszystkie te teksty są przyczynkarskimi próbami obrazującymi łącznie — tak jak sugeruje to tytuł książki — trudną, długotrwałą, tragiczną drogę Polaków do niepodległości. W oficjalnej i autoryzowanej wersji Pańskiego ubiegłorocznego przemówienia we Frankfurcie, o którym wspomniał Pan przed chwilą, jego tytuł brzmiał „Nie ma pokoju baz wolności" („Kein Frieden ohne Freiheit"). Niemal identycznie brzmi programowe hasło polskiego ruchu pacyfistycznego „Wolność i Pokój". Sądzę, że jest to dzisiaj dość powszechny sposób myślenia wielu Polaków. Jest on dziedzictwem ery „Solidarności', choć nie „Solidarność" go wylansowała. Rzecz chyba w tym, by tę dla nas Poldków już oczywistą sprawę przyjęły za swoją także inne narody. Myślę, że o to właśnie Panu chodziło gdy przygotowywał Pan »woje frankfurckie przemówienie? Tak. Szczególnie w Niemczech pomieszanie pojęć jest I HI rdzo charakterystyczne. Wielu, bardzo wielu idealistycznie nastawionych ludzi, działających przecież ze szlachetnych, uczciwych pobudek, nie bardzo rozumie, że mówiąc o pokoju — przez co oni w praktyce rozumieją tylko demon-i \t potencjału militarnego Stanów Zjednoczonych — nie można go oddzielać od zagwarantowania podstawowych wolności ludzkich, wynikających z prawa naturalnego, prawu człowieka do spokojnego życia bez lęku, do wyboru sposobu postępowania, wyboru drogi życiowej, ideologii, wyznania, wychowania dzieci. Tu wydaje się to tak oczywiste, że w ogóle wielu ludziom nie przychodzi do głowy, że te demokratyczne swobody, którymi się cieszą, a polegające m.in. na głoszeniu poglądów godzących w politykę własnych rządów, uzyskali właśnie dzięki obecności amerykańskiej na terenie Europy. I ta podstawowa prawda, oczywista dla nas Polaków i wszystkich żyjących w totalitarnych systemach czy to na Wschodzie, czy na Zachodzie, ta podstawowa

prawda, iż warunki wolności osobistej, wolności wyboru, wolności myśli, wypowiedzi, wolności prasy są związane właśnie z systemem demokracji zachodniej, nie jest bynajmniej wcale tak oczywista dla wielu młodych Niemców, Skandynawów, Holendrów, w pewnym procencie także Francuzów. Nie bardzo potrafią oni wiązać problemy spo- łeczno-polityczne i moralne w jeden zespół spraw, w których zagrożenia wynikają zawsze z naruszenia podstawowych norm moralnych. To niekiedy niesłychanie uproszczone, naiwne, wręcz dziecięce patrzenie na problem praw i godności człowieka wynika z faktu, iż ci ludzie sami nie przeżyli, nie doświadczyli naszej codzienności. To, czego nie doznali, wydaje im się mało ważne. Ważny wydaje im się pokój za wszelką cenę. Oczywiście, jeżeli miałem odbierać Nagrodę Pokojową Niemieckiego Księgarstwa, to czułem się zobowiązany mówić o problemach pokoju tak jak ja, jeden z Polaków doświadczonych przez dziesięciolecia przeżyte nad Wisłą, widzę i wiem. Przecież także przed 1939 r. byli na świecie pacyfiści, choćby we Francji, którzy mieli za złe Polsce i Polakom, że opierali się żądaniom Hitlera, że nie chcieli pogodzić się z próbą zwasalizowania ich państwa zamierzoną przez Hitlera. Uważali oni, że Polacy prą do awantury wojennej. Sławne dzisiaj, choć historycznie skompromitowane hasło „Nie chcemy umierać za Gdańsk" doprowadziło do tego, że ci, którzy to mówili we Francji, nie chcieli także umierać za Paryż. Jest to etos zupełnie Polakom obcy. Niemcom nieraz trzeba tłumaczyć, że nie za każdą cenę chcemy spokoju, choć kochamy pokój i nie chcemy żadnej wojny. Trzeba Niemcom tłumaczyć, że różne ruchy w Polsce — alternatywne, humanizujące i demokratyzujące z ogromnym ruchem „Solidarności" ostatnio — dążyły do rozwiązań kompromisowych metodami pokojowymi. Eliminowały użycie gwałtu i siły jako elementu dyskusji. Równocześnie w tym kraju — w RFN, i nie tylko tam, bo i we Francji, i we Włoszech - występuje terroryzm i stosowanie siły jako elementu działania politycznego, podczas gdy my, Polacy, odrzucamy terroryzm. Mamy jednak prawo do mówienia pełnym głosem o swoich żądaniach, które chcemy realizować bez Użycia siły. Serdecznie dziękują Panu za rozmową.

1. WARTO BYĆ PRZYZWOITYM Wydawnictwo Herdera (Fryburg—Bazylea—Wiedeń), największy katolicki dom wydawniczy kręgu języka niemieckiego, ogłosiło jesienią 1983 mój niewielki szkic pamiętnikarski, przygotowany z inicjatywy i pod opieką redaktorską Reinholda i .Lehmanna (ur. 1939 r.) — dziennikarza katolickiego i działacza społecznego, zasłużonego w Niemczech dla sprawy zrozumienia współczesnej problematyki polskej. Rzecz, napisana po niemiecku, przeznaczona była przede Wszystkim, w założeniu autora i wydawcy, dla młodszej generacji Niemców, urodzonej po II Wojnie światowej. Ukazała się pod — zaproponowanym przez edytora — tytułem Herbst dvr Hoffnungen. Es lohnt sich anstandig zu sein (Jesień nadziei. Warto być przyzwoitym) i spotkała z zainteresowaniem zaskakującym autora. Bardzo liczne recenzje w prasie niemieckiej I austriackiej różnych kierunków, audycje radiowe, w tym półgodzinny felieton Heinricha Bolla, laureata literackiej Nagrody Nobla, wieczory autorskie i spotkania dyskusyjne, głównie W organizacjach katolickich, stały się swego rodzaju sprawdzianem pożytku napisania tej książeczki. Do 1987 r. wydano ją w Niemczech 6 razy. Autor poważnie zastanawiał się, czy tekst tego — zaledwie zarysu pamiętnika mógłby być w ogóle interesujący dla czytelnika w Polsce. Ten bowiem mógł oczekiwać obszerniejszego przedstawienia wielu spraw, zarówno dotyczących okupacji i konspiracji wojennej, jak i wydarzeń z czterdziestolecia Polski Ludowej, których autor był uczestnikiem i świadkiem. Książeczka jednak — otwierająca niemiecką serię „Świadectwa MI" — miała być w większej mierze obrazem i świadectwem postaw ludzkich w określonych warunkach historycznych niż opisem zdarzeń. Tymczasem wkrótce miałem się przekonać, że tekst mojej niemieckiej książeczki żyje w kraju własnym życiem. Nieautoryzowana edycja w języku polskim staraniem najstarszego w Polsce wydawnictwa drugiego obiegu „Spotkania" w Lublinie — znalazła czytelników i nawet została wznowiona. Proste stwierdzenie tytułowe: „Warto być przyzwoitym", znalazło nieoczekiwane dla autora potwierdzenie w odwołaniu się do tego „hasła" jako do zasady „najwyższego realizmu" przez Macieja Poleskiego — Czesława Bieleckiego w napisanym więzieniu mokotowskim artykule Polityka polska, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze" (nr 460/461, styczeń/ /luty 1986). Przygotowując polską edycję tekstu, dokonałem dość daleko idących adaptacji: uprościłem tytuły rozdziałów, w kilkudziesięciu miejscach rozwinąłem skrótowe sformułowania o nazwiska, daty i inne szczegóły nieobojętne dla polskiego czytelnika, zrezygnowałem z propedeutycznych informacji dotyczących faktów z historii Polski i ich oceny, co mogło być pożyteczne tylko dla cudzoziemców. Mojemu dawnemu słuchaczowi na KUL Piotrowi Jeglińskiemu, zawdzięczam, że książka ukazała się w 1986 r. w Paryżu nakładem Editions „Spotkania". W 1988 r. przedrukowało ją w Warszawie Wydawnictwo CDN. Noc z 12 na 13 grudnia 1981 r. Wróciliśmy właśnie z kolejnej sesji Kongresu Kultury — ożywieni poczuciem wspólnoty z niezależnie myślącymi intelektualistami, których tak świetna reprezentacja wystąpiła w Sali Kongresowej. W środku nocy dzwonek do furtki, wielokrotny, ostry i przenikliwy. W środku nocy! O tej porze? Wyglądam przez mansardowe okienko i widzę przed domem trzy, może cztery cienie. Co to jest? Co to może znaczyć? Cienie odzywają się do mnie, jak przyjaciele, po imieniu: „Panie Władku, panie Władku, niech pan otworzy, prosimy, niech pan otworzy". „Kim panowie są?" — pytam. „Milicja". „Milicja nie przychodzi nocą — odpowiadam — milicja przychodzi wczesnym rankiem. A więc, panowie, przyjdźcie rano..." Ale cienie nie znikają. „Niech pan nam nie utrudnia" — mówią już trochę zniecierpliwieni. Schodzę na dół. Drzwi są już na wpół wyłamane. „Panowie — mówię — zostawcie to. j Zadzwonię na Komendę Milicji i zapytam, czy rzeczywiście macie od nich polecenie. Wtedy otworzę. Telefon mam przy drzwiach i możecie mnie słyszeć z zewnątrz. Teraz dzwonię." Podnoszę słuchawkę — połączenia nie ma — aparat jest głuchy. Ale cienie mówią: „Niech pan nie robi głupstw. Niech pan wyjrzy na ulicę od frontu, tam stoją radiowozy". Faktycznie, w małej uliczce przed moim warszawskim domkiem stoją auta milicyjne i ludzie w mundurach. Spoglądamy na drugą stronę — dom obstawiony. „No, dobrze" — mówię. Dwaj cywile i jeden mundurowy wchodzą do mieszkania. „Władysław Bartoszewski?" — „Tak, to ja". Pokazują druczek: ma być internowany w Białołęce. Moja żona, zdezorientowana, pyta — „Co to jest, co to ma znaczyć?" — „Nie rozumiesz?" — odpowiadam — „obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?" W szufladzie mojego biurka leżą dwa bilety lotnicze. Byliśmy oboje z żoną zaproszeni do Stanów. Mój paszport znajdował się jeszcze w konsulacie amerykańskim. O czym myśli w takiej chwili doświadczony więzień? Sweter, ciepła bielizna, kożuszek — to jest niezbędne. Koce? Nie, koce są w więzieniu. Pieniędzy zabierać nie trzeba, jeszcze grzebień, szczoteczka do zębów. Gotowe. To trwało minutę.

W przedpokoju żegnam się z żoną: „Pamiętaj, abyś nikogo o nic nie prosiła". — „Bądź spokojny". Jeszcze krótka rozmowa z milicjantami: „Panowie, dlaczego wyłamaliście drzwi? Przecież wiecie, że nasze przepisy nie zezwalają na nocne aresztowania". Ale oni mówią: „Już nie teraz. Teraz Jest stan wojenny..." To był stan wojenny. Wprowadził go w całej Polsce — od północy — generał w ciemnych okularach. W równoczesnej, precyzyjnie zaplanowanej akcji ujęto tysiące ludzi według wcześniej przygotowanych list. Do dzielnicowej komendy na Mokotowie zwieziono setki osób. Wielu z napotkanych na schodach znałem osobiście. Naukowcy, pisarze, artyści — niektórych z nich kilka godzin temu widziałem na obradach Kongresu. Nauczycielki, studentki. Doborowe - trzeba przyznać — towarzystwo. We wszystkich pomieszczeniach urzędowali już funkcjonariusze SB i milicji oraz personel pomocniczy ściągnięty do prac kancelaryjnych. Akcja przemyślana. Ustawieni W ogonkach do różnych pokoi musieliśmy zdać nasze rzeczy, również zegarki i obrączki. Wszystko zniknęło w papierowych torbach. Potem w korytarzu i w sieni czekaliśmy, aż na podwórze komendy wjechały „suki". Tu znów spotkałem znajomych, nawet i, jeden z kolegów zażartował: moglibyśmy naprędce i u I być zebranie TKN-u. Jako najstarszemu zrobiono mi siedzące miejsce. I wkrótce przyjechaliśmy już do więzienia w Białołęce, położonego na obrzeżu miasta. Niektórzy z nas, bardziej doświadczeni, już je znali. Zbudowane w latach sześćdziesiątych, niesympatyczne bloki, wewnątrz niehigieniczne, brudne. Godzinę czekaliśmy przed bramą. Noc była bardzo mroźna i Personel więzienia miał „ostry dyżur", ale o niczym nie Wiedział. Wszystko było tajne. Być może sądzili, iż przywiozą czterech ludzi, a tu przybyło czterystu. Noc jest zazwyczaj w więzieniach tabu. Po apelu zaczyna się błogosławiona pora, gdy więźniowie zostają sam na sam ze swoimi snami. Tej nocy było inaczej. Z wielu cel w pośpiechu usuwano i normalnych więźniów. Zostaliśmy zarejestrowani. O trzeciej nad ranem znaleźliśmy się w dziewięciu w brudnej celi, bez pościeli, tylko sienniki i koce. Magazyn z bielizną pościelową był zamknięty. Strażnik powiedział: „Za parę godzin dostaniecie wszystko". Jako stary i doświadczony więzień zakomenderowałem: „Młodzi na górne prycze, starsi na dolne". Nie wiadomo, co przyniesie ranek. Zatem koc na siebie, łokieć pod głowę — i spać. Młody współwięzień, który po południu miał lecieć do Paryża, brutalnie wyrwany ze swoich marzeń, spytał mnie trwożnie, co z nami będzie. Powiedziałem: „Albo wywiozą do Rosji, albo będziemy siedzieli tu w kraju, albo nas wykończą. Najlepsze byłoby to drugie". Od 4 rano z wbudowanego w ścianę i okratowanego głośnika płynęło „na okrągło" przemówienie generała Jaruzelskiego, obwieszczenia dotyczące stanu wojennego oraz hymn narodowy (!) i pieśni patriotyczne. Trzeba było to znosić. Przyniesiono jedzenie: zimne, tłuste, wstrętne. Niektórzy wzbraniali się. Zachęcałem: „Panowie, trzeba wżerać, także dokładkę, wszystko, żeby nie tracić sił". Po kilku godzinach czterystu nowych mieszkańców Białołęki wybrało mnie na „starszego". „Głosowanie" odbyło się krzykiem z cel: „Bartoszewski! Niech podejdzie do okna. Niech powie głośno: jestem Bartoszewski, chcemy usłyszeć pana głos". Posłuchałem. Odezwałem się: „Wszystko w porządku". Ale trwało to krótko. 15 grudnia przyszedł do więzienia niejaki pułkownik Romanowski i wybrał piętnastu spośród nas. Na lotnisku wojskowym dołączono kilka pań i helikopterem przewieziono nas na Pomorze Zachodnie, jak się okazało do wczasowego ośrodka lotników, położonego w głębi lasów nad jeziorem Trzebuń. Prasa światowa rychło powtórzyła nazwę naszego miejsca odosobnienia: Jaworze koło Drawska. Tutaj także wybrano mnie starszym obozu. Co robi doświadczony lokator więzień, gdy rzutem oka ogarnie sytuację? Już pierwszej nocy zorientowałem się, że musimy tu wszystko zrobić sami. Powiedziałem: „Drodzy koledzy, teraz idziemy spać, ale rano musimy wziąć się do sprzątania. Ten dom musimy utrzymać na takim poziomie Jak nasze mieszkania, bo to będzie nasze mieszkanie na najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemnie sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy kolejne dyżury". Rano zacząłem sam od sprzątania klozetów, inni zabrali się do zatykania czym się dało szerokich szpar w nieszczelnych ramach okiennych I drzwiach, bo mróz był siarczysty, a pomieszczenia niedogrzane. Z upływem czasu zgromadzono w Jaworzu około pięćdziesięciu ludzi, w większości pracowników uniwersytetów, pisarzy, publicystów. Zaczęliśmy walkę o księdza, który odprawiałby Mszę Św., o odwiedziny, o prawo do korespondencji. Chcieliśmy wiedzieć, co nam, internowanym, wolno, jaki jest nasz status. Należało żądać jak najwięcej. Wiosną 1982 r. było nas w Jaworzu około sześćdziesiąt osób. Żyliśmy niby w oficerskim obozie jeńców w czasie wojny. Oczywiście nie wolno nam było opuszczać obozu, wewnątrz jednak mieliśmy względną swobodę. Wszystkie drzwi stały otworem, korytarze były dostępne, ale przechodzenie z piętra na piętro i wychodzenie poza

budynek było Ograniczona Z czasem i w tym zakresie wywalczyliśmy solne większy luz. Żyliśmy w tolerancyjnej wspólnocie: kultywowano, indywidualnie i grupowo, różne zainteresowania i talenty — intelektualne, artystyczne, nawet sportowe. Zorganizowaliśmy systematyczne nauczanie języków obcych: angielskiego, francuskiego i niemieckiego, cykl codziennych wykładów na różne tematy na poziomie uniwersyteckim, raz na tydzień wieczory literackie pod egidą PEN-Clubu (było w obozie M 10 członków PEN, a dwu z nas było członkami zarządu). Rozpoczęliśmy naturalnie także działalność „publicystyczną|" — pisaliśmy, redagowaliśmy i szmuglowaliśmy na zewnątrz różne teksty. Na Mszę Św., odprawianą raz w tygodniu, szli wszyscy, niezależnie od światopoglądu i rodowodu wyznaniowego, choćby na znak szacunku dla przyjeżdżającego gościa, księdza lub biskupa. Wizyty duchownych stawu ty się też dla nas swoistym „oknem na świat". Pierwszą przeszkodą do wzięcia od chwili znalezienia się w obozie były święta Bożego Narodzenia. Panie — a były to: Halina Mikołajska, Teresa Bogucka, Anka Kowalska, Małgosia Łukasiewicz, Marzena Kęcik, Lilka Wosiek i Halila Suwała — internowane w odrębnej części budynku, I Tiogły pozostać z nami aż do północy. W ten wieczór wigilijny 1981 roku wygłosiłem do moich przyjaciół „przemówię- I nie optymistyczne": „Po raz dziewiąty w życiu spędzam Bże Narodzenie w więzieniu. Może to nietaktowne, że wam to dziś mówię. Ale chcę wam dodać otuchy: można to przeżyć i pozostać sobą. Nikomu nie życzę dziewięciokrotnych Świąt za kratami. Ale trzeba zachować nadzieję. I my znów będziemy mogli święcić Boże Narodzenie w domu, wspólnie z naszymi rodzinami. Nie życzę wam przede wszystkim, żebyśmy szybko wrócili do domu, choć każdy z nas by tego bardzo chciał. Życzę wam, abyście wrócili do domu w takiej kondycji, by móc waszym żonom, dzieciom i wszystkim waszym przyjaciołom spojrzeć w oczy. Nie jest pewne, kiedy nas wszystkich zwolnią. Ale ważniejsza od zwolnienia jest zewnętrzna i wewnętrzna postawa, z którą opuścimy to miejsce". Mimowolnie patetyczne, słowa te musiały zabrzmieć jak wyzwanie w rozpaczliwej sytuacji, gdy nasza własna ojczyzna została napadnięta przez naszych własnych rodaków. Życie nauczyło mnie dzielić się nadzieją na przyszłość. Owocuje to — dla innych, a szczególnie dla prześladowanych i dla nas samych. To jest wiara, którą w sobie zachowałem. Wierzę, że pomaga w tym Duch Święty. Wszystko, cokolwiek próbowałem w moim życiu uczynić dobrego, było mi oddane więcej niż stokrotnie, tysiąckrotnie może. Rachunek mojego życia dowodzi, że warto być przyzwoitym człowiekiem. A owo „pozostać przyzwoitym", owo doświadczenie, że konieczne jest w ważnych kwestiach pozostać nieugiętym, nie dać się poniżyć — to chciałem wtedy w obozie przekazać moim towarzyszom niedoli. Podczas drugiej wojny światowej pomagałem Żydom. Potem oni pomagali i mnie. Nie uczyniłem wiele, a tak wiele mi oddano. Takim po prostu byłem, tak mnie wychowano. Moi rodzice i dziadkowie nie byli żadnymi intelektualistami. To byli zwyczajni porządni ludzie, którzy chcieli żyć po ludzku. Ojciec mawiał: „Jest mi obojętne, skąd kto pochodzi. Musi być uczciwy — i to wystarczy". To proste zdanie zachowało dla mnie sens na całe życie. Motywacje religijne rozwinęły się we mnie dopiero w czasie wojny, dopiero po pobycie w Oświęcimiu. W Oświęcimiu bowiem popadłem w zwątpienie. Ledwie mogłem się modlić. Zadawałem sobie pytanie, które do dziś pozostało bez odpowiedzi dla wielu z tych, którzy przeżyli: jak Bóg mógł do tego dopuścić? Nie byłem dość pobożny, dość wierzący, by to pojąć. Nie mogłem wytłumaczyć sobie, jak to Nie mogło dziać: z jakich racji, straszliwych i pełnych tajemnicy. Pomimo tego Bóg nadal dla mnie istniał. W więzieniach i obozach nauczyłem się też tolerancji. I że lepiej zachować w pamięci dobro a zapomnieć zło, które nam ludzie wyrządzili. Inaczej nie sposób przeżyć. Chcę odepchnąć od siebie wszystko, co negatywne. Nie dlatego, żebym był święty, chciałbym po prostu żyć. Nie chcę już pozostawać pod ustawiczną presją, pod jaką znajdowałem się przez lata. Z pewnością inni ludzie przeżyli więcej zła. Czuję jednak, że dla przeciętnego Europejczyka — moje doświadczenie, to też dosyć. Wśród jezior i lasów, we względnym komforcie, zamknięci byliśmy z naszymi nadziejami i marzeniami. Ale wiedzieliśmy: historia idzie naprzód. Nie pozostaje w bezruchu, mimo ciosu — ten był oczywistością. Nasz kraj przeżył już w swoich dziejach bardziej beznadziejne sytuacje. Od wydarzeń lata 1980, od powstania wolnych związków zawodowych „Solidarność", niemal nikt w naszym kraju nie był tak szalony, by kwestionować naszą sytuację geopolityczną. Zbędne były napomnienia płynące do nas z Zachodu, a już zupełnie zbędne — głosy owych „besserwisserów", którzy po wprowadzeniu stanu wojennego mówili, że „musiało" do tego dojść, że „od początku" było to oczywiste. Nasza młodzież doświadczyła po raz pierwszy, czym może być wolność, chłonęła smak polskiego lata. Mimo brutalnego gwałtu, smak ten pozostał w jej pamięci, w pamięci milionów zwykłych ludzi — tych może najbardziej. Solidarność wszystkich warstw! To było nowe, wryło się w pamięć społeczną i będzie owocować w przyszłości. Bo ani funkcjonariusze partyjni, ani generałowie nie mogą trwale zepchnąć i trzydziestosześciomilionowego narodu w wewnętrzną emigrację, a tym bardziej w rezygnację. Granice możliwości muszą być stale rozeznawane na nowo, nikt ich nie może określić na stałe — są płynne. Historii nie da się przewidzieć, tyle wiem, jako historyk. Miałem czas, by

nad tym pomyśleć. A marzyć wolno — nawet w kraju pozbawionym wolności. I niekiedy nawet marzenia się spełniają.

2. URODZONY W WOLNOŚCI DLA WOLNEGO ŻYCIA Byłem dzieckiem wolnej Rzeczypospolitej, urodzonym w trzy lata po powstaniu na nowo państwa polskiego, po zmartwychwstaniu polskiego orła. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które przyszło na świat i wychowało się już w wolnym państwie. Mój ojciec był urzędnikiem Banku Polskiego. Przybył do Warszawy jako syn chłopski ze wsi w zaborze rosyjskim. Rosyjski zaborca nie widział celu w podnoszeniu oświaty ludowej — przeciwnie, „historycznie" opłacić mu się mogła ciemnota podbitego ludu. Ojciec pochodził z rodziny półanalfabetów, kształcił się dalej sam, twardą pracą, bez pomocy ani protekcji budując swoją karierę. Był rzeczowy, małomówny i może nawet obciążony kompleksami; w każdym razie z trudem i bardzo powoli dochodziłem z nim do osobistego kontaktu. Matka moja, z domu Zbiegniewska, pochodziła — też typową koleją polskiego losu — ze zubożałej rodziny ziemiańskiej z Kujaw, która jeszcze dwa pokolenia wcześniej była nieźle sytuowana materialnie i społecznie. Ale w pokoleniu, do którego ona należała, trzeba było już samemu zarobić na utrzymanie i samemu tworzyć własną egzystencję. Moja babka ze strony matki miała pięcioro dzieci. Mąż kolejarz, drobny urzędnik Kolei Warszawsko- Wiedeńskiej. Sama była nauczycielką (ur. ok. r. 1860), co u schyłku XIX wieku już dla kobiety coś znaczyło. Nikt z rodziny ani krewnych nie był bogaty, ale wszyscy żyli nieźle, na poziomie średniej warstwy społecznej. Oczywiście matka pięciorga dzieci nie mogła długo pracować jako nauczycielka, liczna rodzina żyła więc tylko z niewielkiej pensji kolejarskiej. Dziadek zmarł w 1914 r., gdy matka moja miała siedemnaście lat. Po maturze poszła do szkoły handlowej, potem pracowała jako kontystka, następnie księgowa w biurach elektrowni warszawskiej, do roku 1944. Warszawa była miastem mojego dzieciństwa. Nie ta dzisiejsza, zniszczona przez bomby w 1939 roku, a potem zrównana z ziemią w czasie Powstania Warszawskiego i po Powstaniu. To było miasto, gdzie w materialnej substancji żyła tradycja naszej historii i kultury, tak jak narastała przez — dobre i złe — wieki. Stała się znów stolicą państwa, centrum administracyjnym i gospodarczym i — mimo powojennej biedy, trudności, kryzysu światowego — rozbu- dowywała się i piękniała, coraz bardziej zbliżając się charakterem do innych europejskich stolic. No i była oczywiście symbolem niezawisłego państwa, suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej, która już w 1920 roku miała w bitwie nad Wisłą przejść próbę ogniową — o nasze przeżycie i przyszłość Europy. (Opowiadano mi jako dziecku, że w owym historycznym sierpniu 1920, gdy w mieście słychać już było sowieckie działa — pozostało w nim dwu tylko dyplomatów, charakterystyczne: przedstawiciel Turcji i nuncjusz papieski Achilles Ratti, późniejszy papież Pius XI, któremu Polacy nigdy nie zapomnieli tego, że w najcięższych chwilach pozostał z nimi.) Dla naszego pokolenia jednak — mówiąc prawdziwie — owym symbolem na nowo żywym stała się Warszawa dopiero po 1939 roku. Przedtem byliśmy normalnymi dziećmi, normalnymi młodymi ludźmi, żyjącymi w normalnie wolnym kraju i sposobiącymi się do pracy w nim. Byliśmy patriotycznie kształtowani, ale o tym nie mówiło się na co dzień. Nikt nas też nie wychowywał na bohaterów; jeśli wielu z nas nimi się stało, to zostało nam lo przez bieg wypadków narzucone. Była też Warszawa — ta moja — miastem, w którym co trzeci mieszkaniec był Żydem. Znaczącymi punktami, obok kościołów, były w niektórych częściach miasta synagogi i bóżnice. Było to jedyne wówczas miasto europejskie o tak znacznej liczbie mieszkańców żydowskich. Wyrastałem na granicy polskiej i żydowskiej części miasta. Niespełna 200 metrów od naszego mieszkania na ul. Bielańskiej znajdowała się wielka warszawska synagoga na Tłomackiem. Nie opodal biegła ulica Nalewki, znana Żydom całego świata, centralna ulica dzielnicy żydowskiej — żydowsko-warszawski Broadway. Tu nie mieszkali w ogóle nie-Żydzi. Domy cztero, pięciopiętrowe miały po dwa, a nawet trzy podwórza — prawdziwe małe miasteczka z tysiącami ruchliwych Żydów w chałatach. W szabas na ulicach całkowita pustka, zupełnie jak dziś w Jerozolimie w Mea Shearim. Kiedy później, po latach przyjechałem do Jerozolimy, opadły mnie wspomnienia żydowskiej Warszawy. Jest martwa, ale mam ją — żywą — przed oczami. Innym obrazem pozostałym mi z dzieciństwa był znajdujący się też w pobliżu naszego domu potężny budynek Centralnego Więzienia Śledczego przy ul. Daniłowiczowskiej. I tak pobliskie — synagoga i więzienie już w dzieciń- stwie odcisnęły się na moim życiu... W tym okresie byliśmy już nieco lepiej sytuowani, mieliśmy służącą — dziewczynę ze wsi, która chodziła ze mną na spacery do parku. Ogród Saski lub Park Krasińskich leżały też w pobliżu dzielnicy żydowskiej, często bawiłem się więc tam z żydowskimi dziećmi. Najczęściej mówiły jidysz. I Jako dziecko rozumiałem ten język moich kolegów. Jako mały chłopiec, w latach dwudziestych słyszałem I nieraz napomnienia: „Bądź grzeczny, bo przyjdzie zły bolszewik i cię zabierze". Tak więc nie Baba Jaga, nie dziad ani diabeł, nie Żyd, ale bolszewik był dla mnie uosobieniem wszelkiego zła na świecie, bo jeśli nie byłbym grzeczny, przyszedłby i zabrał mnie! Tak przestrzegała

mnie nasza służąca, prosta dziewczyna, dla niej bolszewicy byli okropni — nie tylko nie byli katolikami, ale w ogóle bezbożnikami! Matka moja była tradycyjną katoliczką. Nie wiem, czy była głęboko wierząca, ale przywiązywała wielką wagę do praktyk religijnych. Czuwała nad tym, abym wieczorem odmówił pacierz, w niedzielę chodziłem zawsze z moją matką na Mszę Św. Sądzę również, że to jej religijne przekonania zadecydowały, że posłany zostałem do prywatnej szkoły katolickiej, gimnazjum Św. Stanisława Kostki. Szkoła ta dała mi solidne podstawy wykształcenia humanistycznego i poczucie związku z chrześcijańską kulturą zachodnioeuropejską. Maturę pisałem na temat Minny von Barnhelm Lessinga. Wszystkie najważniejsze dzieła klasyków czytaliśmy w oryginale: wielkie imiona literatury niemieckiej — Goethe, Schiller, Lessing czy Heine, to nie były dla nas puste słowa. Nasz nauczyciel niemieckiego był zamiłowany w kulturze niemieckiej. Rozstrzelało go SS w sierpniu 1944 roku... Oczywiście mieliśmy wiedzę i świadomość negatywnych stron w historii stosunków polsko-niemieckich, zaborczych tendencji naszego zachodniego sąsiada. Byliśmy wychowani na Krzyżakach Sienkiewicza, a nasi nauczyciele mieli nawet jeszcze w zupełnie żywym osobistym doświadczeniu prześladowania polskości w zaborze pruskim. Z bólem też obserwowaliśmy położenie polskiej mniejszości na Warmii r/.y na Opolszczyźnie. Gdańsk uważaliśmy za miasto historycznie, politycznie i gospodarczo związane z Polską, ale nie budziło naszego sprzeciwu, iż pozostaje ono wolnym miastem — ta tradycja samorządności datowała się przecież od czasów hanzeatyckich. Aż do lat trzydziestych (po początkowej dramatycznej walce plebiscytowej i powstaniach śląskich — ale tych wydarzeń nasze pokolenie nie przeżywało jeszcze osobiście, wchodziły one w zakres naszej wiedzy, nie doświadczenia) problem współżycia polsko-niemieckiego dla nas, wyrastającego młodego pokolenia, nie był zbyt wielkim obciążeniem. Czytałem niemiecką prasę i niemieckie książki. Dopiero po Anschlussie Austrii w 1938 r. zaczęto bojkotować prasę niemiecką, choć dalej można ją było nabyć, aż do mowy Hitlera w dniu 28 kwietnia 1939 r. Dojrzalsi z nas obserwowali z niepokojem zachodzące w Niemczech zjawiska. Ale to były sprawy niewyobrażalnej na razie — nie tylko dla nas — przyszłości. Świeża przeszłość rzutowała i wytwarzała resentymenty inaczej nakierowane. Po pokoju wersalskim straciliśmy wiele, ale głównie na wschodzie. Tysiące rodzin — na domiar w strasznych warunkach rewolucyjnych — musiało opuścić swoje ojczyste ziemie — Kijów, Mińsk, obszary Ukrainy i Białorusi, które przez długie wieki, aż do rozbiorów, a więc gwałtu zadanego naszemu państwu, pozostawały w obrębie Rzeczypospolitej. Mówiono więc wówczas raczej o tych ziemiach na wschodzie niż o granicy na zachodzie. To zwykłe zjawisko psychologiczne związane z wielkimi, niedobrowolnymi migracjami, wcale niekoniecznie związane z tendencjami rewindykacyjnymi. W maju 1939 r. zdałem maturę w katolickim liceum humanistycznym „Przyszłość", jako jeden z dwu najmłodszych w klasie. Miałem wtedy 17 lat, wysoki, chudy, ale zdrowy, Byłem „molem książkowym", nie uprawiałem prawie sportów i do tego nosiłem okulary — typowy „intelektualista". Od 1938 r. obowiązywało maturzystów odbycie zaraz po egzaminach skróconej służby wojskowej — rok i sześć tygodni. Dopiero potem szli na studia. Na komisji poborowej spostrzeżono natychmiast, że jestem krótkowidzem, dano mi zaklejoną kopertę i odesłano do okulisty. Byłem zrozpaczony. Wszyscy moi koledzy chcieli służyć w wojsku, mieliśmy już wówczas poczucie zagrożenia naszego państwa. Zanim poszedłem do okulisty, udałem się najpierw do optyka i nauczyłem na pamięć kontrolnej tablicy z literami. Lekarz, młody i sympatyczny porucznik w mundurze, zapytał mnie, czy chcę iść do wojska. „Tak, oczywiście". „No, to zobaczymy". — Zabrał mi okulary i wskazał tablicę. Zaraz spostrzegł, że oszukuję. „Ale jeśli chcesz, nie będę ci przeszkadzał" — powiedział. W wieku 15—16 lat chciałem zostać aktorem lub pisarzem. O aktorstwie myślałem bardziej, ale rychło okazało się, że mam kłopoty ze strunami głosowymi. Potem zrodziła się we mnie myśl wstąpienia do zakonu Jezuitów. Co niedziela chodziłem do kaplicy Jezuitów przy ul. Rakowieckiej na Mszę Św. z kazaniem wybitnego kaznodziei i człowieka wielkiej wiedzy o. dr. Edwarda Kosibowicza. Już po maturze odwiedziłem o. Kosibowicza, chciałem się u niego wyspowiadać, zaproponował mi jednak również rozmowę. Pytał o moje plany życiowe, rodzinę i zainteresowania, na zakończenie powiedział mi: „Mój kochany, idź teraz do wojska, potem, jeśli nie zmienisz zamiarów, wróć do mnie, przyjmę cię z otwartymi rękami. Jesteś młody, nie masz nawet osiemnastu lat. Masz jeszcze czas. Idź do wojska. Może być wojna. Nie wiadomo, czy przeżyjemy..." O. Kosibowicza spotkałem później w konspiracji, w końcu 1942 albo w 1943 roku. Poznał mnie natychmiast. Był zadowolony, gdy zorientował się, co robię. Potem, w sierpniu 1944 r., on i ponad dwudziestu innych jezuitów z domu na Rakowieckiej zostało zamordowanych przez SS. Od połowy lipca do połowy sierpnia 1939 r. odbywałem obowiązkową służbę w Junackich Hufcach Pracy koło Dąbia nad Nerem. Użyto nas na terenach dotkniętych powodzią nad Wartą. Było to ważne doświadczenie w moim życiu. Żyliśmy w obozie na wsi, w namiotach i barakach, co dzień maszerowaliśmy po kilka kilometrów, najczęściej z łopatami; uczono nas również obchodzić się z bronią. Ale głównym naszym zadaniem było niesienie pomocy miejscowej ludności. Pierwszy raz w życiu zetknąłem się z rówieśnikami, którzy nie kończyli szkoły średniej, lecz po szkole powszechnej zdecydowali się na szkołę podoficerską. Zaciągali się w wieku lat 15, do 18 lat uczęszczali do szkoły, zdobywali zawód i już zarabiali. Najczęściej byli to synowie chłopscy z całkiem biednych rodzin. Byli z nami

w tej samej jednostce, mieszkaliśmy we wspólnych salach i wykonywaliśmy te same prace. Podobnie jak my używani byli przy katastrofach żywiołowych, również np. do budowy dróg. Mieli apetyt, byli pogodni i radzi z życia. Nauczyłem się, że trzeba z nimi trochę inaczej rozmawiać: byli bardzo dobrymi kolegami, jeśli się chciało ich traktować jak kolegów. W tym okresie okolicę dwukrotnie nawiedziła powódź. Budzono nas w nocy i — wyruszało sześciuset chłopaków. Jedni próbowali na gwałt umacniać wał workami z piaskiem, inni ratowali ludzi i ich dobytek. Pracowaliśmy niemal bez przerwy przez trzy albo cztery doby. Kuchnia polowa przywoziła nam posiłek, zasypialiśmy tam, gdzie pracowaliśmy, na dwie—trzy godziny, potem pobudka — i znów do roboty. Przenosiłem dzieci, pocieszałem starych. Spiętrzając ziemię z gałęziami i darnią próbowałem jakoś zatrzymać wodę. W końcu byłem całkowicie bez sił. Pamiętam, że gdy dano nam wreszcie dzień wolny, przespałem 20 godzin bez przerwy. Właściwie zupełnie podstawowe doświadczenia, ale przecież wiele zależy od tego, co się z takich doświadczeń wyniesie. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, co to znaczy pomagać ludziom ciężko doświadczonym i znajdującym się w niebezpieczeństwie. Wróciliśmy do domów — za dwa tygodnie wybuchła wojna. 20 września miałem zameldować się w jednostce wojskowej w Modlinie. Jak wielu innych, nie zdążyłem. Od paru dni kopaliśmy w Warszawie rowy dla osłony ludności przed bombardowaniem, ochotniczo, pod kierunkiem saperów. Było to swego rodzaju pospolite ruszenie: także kobiety, także siostry zakonne, także chałatowi Żydzi. Dużo w tym było jeszcze zabawy — trochę jak w teatrze. Ale wielu oficerów rezerwy było już powołanych.

3. PIERWSI LUDZIE ZGINĘLI WE ŚNIE 1 września 1939 r. Obudziła mnie matka: „Coś grzmi. Słychać wyraźnie. Wstawaj!" „Mamo, to przecież ćwiczenia. Daj mi spokój. Mam wakacje". Pokazywała na małe obłoczki: „To przecież obrona przeciwlotnicza!" A potem usłyszeliśmy w radio orędzie Prezydenta. To była wojna. Warszawa była zbombardowana, nim jeszcze nadano to orędzie. Tysiące ludzi biegło, aby zobaczyć pierwsze zburzone domy: my, warszawiacy, z natury jesteśmy ciekawi. I tak zginęli pierwsi ludzie, we śnie, w swych domach. Pierwsze zarządzenia dotyczyły zaciemniania miasta i organizacji powszechnej obrony przeciwlotniczej. Samoloty nadlatywały co parę godzin. Początkowo były to mało groźne naloty, bardziej rozpoznanie niż bombardowanie. To wiem teraz, z prac o wojnie, ale wtedy baliśmy się. Byliśmy w matni. Usiłowałem dostać się do wojska, przed budynkiem stały tysiące młodych ludzi, którzy już przedtem służyli w wojsku. Innych nie przyjmowano. Już pojawili się w mieście pierwsi uciekinierzy, także żołnierze z rozbitych pułków, zmieszani z cywilami; rodziny chłopskie, które uciekły z ostrzelanych wiosek, ze spalonych domów. Dziesiątki tysięcy ludzi w ciągu tygodnia. Niczego to nie zmieniło. Tysiące przybyły do Warszawy, tysiące ją wcześniej opuściły jako regularna armia. W mieście tworzono komitety opiekuńcze: kościelne, państwowe, miejskie, społeczne. 3 września przeszedł przez Warszawę jakby dreszcz zwycięstwa: Anglia i Francja przystąpiły do wojny. Byłem wtedy w kościele Św. Jakuba, około godziny 12.30. Do wygłaszającego kazanie księdza Oraczewskiego podszedł mini- strant z karteczką i ksiądz przerwał kazanie: „Muszę wam podać dobrą wiadomość. Nie jesteśmy sami! Wielka Brytania przystąpiła do wojny". Zaintonował „Te Deum Laudeamus". Ogromny tłum ciągnął w stronę ambasady brytyjskiej, by zamanifestować swą radość. Poseł brytyjski stal na balkonie razem z ministrem Beckiem. A potem przyszła ta sama wieść o Francji i po południu wszystko powtórzyło się znowu przed ambasadą francuską. Czerpaliśmy nadzieję z solidarności sprzymierzonych, nie czuliśmy się już sami, wierzyliśmy, że w ciągu paru dni będziemy w Berlinie i że wojna się szybko skończy. W środowisku narodowo-konserwatywnym I narodoworadykalnym (endeckim i oenerowskim) mówiono nawet: „My też mamy swe pretensje terytorialne. Ostatecznie przed rokiem tysięcznym były to nasze ziemie: Pomorze Zachodnie, Dolny Śląsk, słowiańskie osadnictwo po Herlin". Marzyciele i fantaści poszli w pewnym sensie mimo woli na rękę propagandzie niemieckiej. Potem te ulotki, broszury i plakaty przedrukowywano w Niemczech jako dowód polskiej żądzy agresji. Przemilczano przy tym naturalnie, że te tendencje znalazły wyraz dopiero wtedy, gdy Niemcy wypowiedziały pakt o nieagresji i wzięły Polskę za cel ataku. Doskonale to pasowało potem do doniesień o napadach na Niemców. Do całej propagandy hitlerowskiej II „krwawej niedzieli" w Bydgoszczy itp. Niemiecka mniejszość do roku 1939 żyła w Polsce całkiem dobrze. Byli to ludzie na ogół nieźle sytuowani, pracowici, rzetelni, odnosili sukcesy zawodowe. Nie było wśród nich bezrobotnych, głodnych, elementów ze społecznego marginesu, niewielu kryminalistów. Niemcy byli dobrymi rolnikami, rzemieślnikami, urzędnikami, nauczycielami, lekarzami. W Łodzi i na Górnym Śląsku do tego przemysłowcu mi — to, zwłaszcza na Śląsku, stwarzało większe problemy. Byli też w Polsce niemieccy socjaldemokraci, ci padli ofiarą ucisku dopiero, gdy przyszli tu hitlerowcy. Wcześniej Jednak już — wraz z ekspansją hitlerowskiej propagandy — stosunki między Polakami i niemiecką mniejszością stawały »l(; coraz bardziej napięte, nieufne, a ze strony Niemców często agresywne. Rząd opuścił Warszawę 6 września, ewakuowano ministerstwa i inne urzędy. Na przedmieściach wznoszono barykady. Wciąż przerywano program radiowy, by wzywać ludność do budowania umocnień. Z 6 na 7 września przyszli do Wis do domu na ul. Opaczewskiej żołnierze prosząc, abyśmy upuścili nasze mieszkanie. Było to w pobliżu lotniska i krańców miasta. „Tu teraz będzie front. Przepraszamy, ale nie da rady... Proszę wziąć wszystko, co potrzebne. Nie możemy gwarantować..." „Klucze?" „Lepiej zostawić, tu nikt niczego nie ukradnie, a w razie konieczności i tak będziemy musieli otworzyć". Zostawiliśmy wszystko. Z dwiema walizami poszedłem do znajomych, do centrum miasta. 8 września pojawiły się pierwsze niemieckie czołgi. I właśnie przed naszym domem stoczyły pierwszą potyczkę. 9 września nastąpiło już generalne niemieckie natarcie z zachodu w kierunku Woli i od południa w kierunku Ochoty. Pośpieszyłem do punktu werbunkowego, ale spośród tysięcy ochotników przyjęto tylko 600 osób, reszta odeszła z niczym. Zameldowałem się więc do służby w szpitalu. Jako noszowi biegliśmy w kierunku zbombardowanych miejsc, zbieraliśmy rannych i nieśliśmy ich na noszach do szpitala, Wspólnie ze starszym panem — mógłby być moim ojcem — niosłem kiedyś na noszach ranną w brzuch kobietę. Ciągle powtarzały się ataki z powietrza, ostrzeliwanie z broni pokładowej: stanowiliśmy żywe cele. Wystarczyło się poruszyć a już słyszeliśmy strzały. W pewnym momencie spostrzegłem, że jesteśmy z naszym ciężarem na pustej przestrzeni, przed nami mur. Samolot schodził coraz niżej, Strzelali. Położyliśmy się na ziemi, przed i za noszami. Nie zapomnę do końca życia tych paru sekund, gdy pociski z broni maszynowej uderzały o metr nad nami. Później byłem w tym miejscu parokrotnie i

widziałem ich ślady na murze. Kiedy wstaliśmy, kobieta na noszach już nie żyła. Byliśmy już najwyżej o 500 metrów od naszego celu, od szpitala, który może byłby dla niej ratunkiem. A potem także szpital płonął. Wynosiliśmy ludzi z sal układaliśmy pod gołym niebem na trawniku. Było jeszcze łato. Ale bomby zapalające spadły na trawnik i widziałem jak ludzie na tym wielkim placu płonęli, krzyk i jęki były pod niebo. Bomby zapalające — jak świeczki na choince. Żywi ludzie, żywe pochodnie. To wszystko trwało do końca oblężenia miasta. 27 września nastąpiło zawieszenie broni. 28 września poddanie Warszawy, kapitulacja. W nocy z 30 września na 1 października wkroczyły pierwsze oddziały niemieckie do mojego miasta. Podczas parady zwycięstwa przed Hitlerem w dniu 5 października Warszawa była wymarłym miastem. Było tam tylko paruset Niemców, koniunkturalnych, świeżo upieczonych „volksdeutschów". Ciężko było wytrzasnąć Niemców w urdeutsche Stadt Warschau. I tak zaczął się czas okupacji.

4. DUŻY NOS, OKULARY, A WIĘC ŻYD... Zanim Hitler w Warszawie odebrał ową defiladę, musiano usunąć z ulic barykady i zapory. Czasem sięgały one drugiego piętra, za nimi — rowy przeciwczołgowe. Zatrzymywano po prostu ludzi na ulicy i kazano im rozbierać zapory. „Chodź, chodź, spróbuj" — mówili niemieccy żołnierze. Zauważyłem, że brano głównie Żydów. Kto wydawał się Żydem, tego od razu zatrzymywano: Komm, Jude, komm! Także i mnie wzięli za Żyda. Miałem duży nos, byłem wychudzony, nosiłem okulary... Jakiś podoficer zawołał: Komm, Jude, mach. mit! Stał tam młody mężczyzna, który także nie był Żydem. Podszedł do niemieckiego podoficera I pokazał mu swój medalik z Matką Boską. „Proszę, niech pan popatrzy, wcale nie jestem Żydem, jestem katolikiem". Puszczono go. Zrobiło mi się do głębi wstyd. Nie byłem nigdy bardzo pobożny, w każdym razie w tradycyjnym słowa tego znaczeniu, ale Bóg istniał, ważna była miłość bliźniego, Ewangelia, Kazanie na Górze. To była istota mojej wiary. Zdecydowałem się pozostać. Zaświtało mi, co może się jeszcze zdarzyć i pomyślałem: „Na miłość Boską, to przecież zwykłe świństwo. Ci ludzie już zaczynają dystansować się od Żydów. Uważają, że są lepsi, bo czczą — żydowską przecież! — Matkę Boga, Matkę Jezusa, Miriam z Nazaretu". To była niby drobna rzecz, ale od tego momentu zacząłem sobie wyobrażać możliwe reakcje wielu ludzi. A było to przecież w sytuacji, gdy nie było jeszcze w mieście niemieckiej policji, panowała względna swoboda, można było popracować parę godzin a potem zniknąć. Antysemityzm — filosemityzm, to nie leżało dotychczas w kategoriach mojego myślenia, a raczej były to jakby dwie skrajności tego samego nonsensu. Było dla mnie oczywistością, że nie według pochodzenia — narodowego, społecznego c/y wyznaniowego — klasyfikuje się ludzi. Mój ojciec, jak wspomniałem urzędnik bankowy, mawiał: „Niech będzie Turek, niech będzie Żyd, byle tylko był wypłacalny". Utrzymywał stosunki z bankami żydowskimi, miał żydowskich przyjaciół — jak on filatelistów i numizmatyków. By! bowiem znanym w Europie numizmatykiem, także ekspertem w zakresie fałszerstw monet i banknotów, opracowywał ekspertyzy w kraju i za granicą. Swoją pozycję życiową osiągnął pracą i uporem i za te cechy ceni wielu Żydów. Byli to dla niego ludzie dzielni — sumienni i pracowici. Często imponowali mu. Jego kontrahentów znałem jako gości naszego domu. Antysemici byli dla ojca durniami, pomyleńcami, ekstremalnymi kretynami, którzy widocznie właśnie w tych czasach nie mieli nic lepszego do roboty. Sądzę, że moja matka bardziej była w tym względzie poi wpływem mieszczańskiego wychowania, miała także uprzedzenia ukształtowane w kościele i na lekcjach religii, stereotyp: „Żydzi zamordowali naszego Jezusa". Słyszałem to od niej. Ale równocześnie bywały u nas jej żydowskie przyjaciółki i ja, jako dziecko odwiedzałem z matką ich domy Nauczono mnie tylko, że nie należy przy tych wizytach po ruszać tematów religijnych, gdyż Żydzi są innej wiary. To wszystko było normalne, ale nie tak bardzo powszechne, Kiedy doszło w połowie lat trzydziestych do ekscesów anty semickich na uniwersytecie warszawskim i gdy w mojej kia się szkolnej padały wypowiedzi antysemickie, pytałem kolegów, czy też znają jakiegoś Żyda. Odpowiedź była w każ dym wypadku jednakowa: ależ skąd! Nie mamy żadnych kontaktów. Sądzę, że wśród uczniów mojej klasy byłem jedynym, który znał żydowskie domy i żydowskie rodziny i od dziecka bawił się z żydowskimi rówieśnikami. Nawiązanie znajomości z Żydami nie było zresztą łatwe Tradycjonaliści żyli w izolacji od nas, Polaków. Nasi znajomi Żydzi odeszli już od tradycji, asymilowali się w otaczającym ich społeczeństwie. Nie wchodzili do mieszkami w nakryciu głowy, nie nosili chałatów. Byli w obyczaju tacy jak my — podobnie jak ówcześni Żydzi niemieccy albo francuscy. W Warszawie było wiele tysięcy Żydów w wolnych zawodach: adwokaci, lekarze, inżynierowie, dzienni karze, literaci, aktorzy. A tych bardziej konserwatywnych było może 300 tysięcy, większość z nich żyła tylko we własnym środowisku, w swego rodzaju getcie. W tej dzielniej żaden Żyd — właściciel kamienicy — nie wynająłby mieszkania chrześcijaninowi, obojętnie, Polakowi, Niemcowi czy Czechowi. Było to niemożliwe ze względów zasadniczych dla pobożnego Żyda grzechem jest mieć wśród swoich obce go, w ich wspólnocie. Dom jest wspólnotą. Obcy nie powinien mieć do niej wstępu. W sensie dobrowolnego izolowania się swoje getto zbudowali sami. I tak mogło trwać, gdyby nic to, co przyniósł hitleryzm. Tych ukształtowanych w izolacji, nieznających polskiego obyczaju, często języka. Żydów najtrudniej było ratować przed zagładą — nawet w takiej skali, w jakiej to w ogóle próbowano robić. Pod niemiecką okupacją obszar tzw. „żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej" jedynie trochę poszerzono. No i przymusowo przesiedlono w jej obręb i zamknięto Żydów z innych dzielnic miasta, bez względu na to, czy byli spolonizowani, czy nie. Tam, gdzie stoi dziś pomnik Bohaterów Getta, mieszkali kiedyś „przeciętni" Żydzi. Tymczasem „nasza Warszawa", miasto pogodnej i pełnej perspektyw młodości, zmieniała się. I zmieniało się nasze tycie. Uniwersytety były już zamknięte. W listopadzie 1939 r. uwięziono w Krakowie większość profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, wielu z nich zmarło wkrótce w obozie koncentracyjnym. To było bardzo ważne ostrzeżenie, że nie będzie żadnej dla nas szansy, abyśmy mogli podjąć normalne studia. Sądziłem wówczas, że wojna skończy się w roku 1940, wiosną lub latem. Nie ulegało dla nas najmniejszej wątpliwości, że Francuzi i Anglicy pobiją

Niemców, chodziło więc o przetrzymanie kilku miesięcy, a potem znowu wróci normalne życie. Próbowałem pomóc mojej rodzinie, byliśmy bowiem — Juko rodzina urzędnicza — mocno dotknięci warunkami. Pensje utrzymano na poziomie przedwojennym, ale wartość pieniądza spadła kilkanaście, potem kilkadziesiąt razy. To co zarobiła moja matka jako księgowa w elektrowni warszawskiej, wystarczało teraz akurat, aby przeżyć trzy—cztery dni. Od zarządu miasta dostaliśmy wprawdzie deputat, parę kilogramów żywności, sprzedawało się coś z rzeczy, trochę kosztowności, ale to wystarczyło zaledwie na parę miesięcy i to bardzo skromnego życia. A co potem? Cóż mogłem zrobić? Miałem dwie „lewe ręce" i byłem całkowitym beztalenciem technicznym. Pozostawał mi tylko czarny rynek. Zima w Warszawie roku 1939/40 była sroga. Dziesięć procent budynków leżało w gruzach. Było kilkadziesiąt tysięcy zabitych i rannych, wielu chorych. W oknach brakowało szyb. Centralne ogrzewania zastępowano różnymi piecykami, „kozami", ale i do nich nie stało opału. Paliło się, czym się dało. Często następowały przerwy w dostawie prądu, na rynku pojawiło się coś, co było dla nas nowością, ale szybko się przyjęło — lampki karbidowe. Nasze dotychczasowe mieszkanie nie nadawało się do użytku. Przeprowadziliśmy się do żydowskiego domu w na pół żydowskiej dzielnicy przy ul. Chłodnej 42, gdzie mieszkali razem z nami prze-mieszani Żydzi i robotnicy polscy. Podnajął nam jeden pokój w swoim dwupokojowym mieszkaniu kolega mojej matki z pracy. Mieszkałem, więc teraz u obcych, kuchnia, toaleta łazienka były do wspólnego użytku. Właściciel mieszkania wspólnie z sąsiadami — Żydami ratował się materialnie handlem. Jeden z tych sąsiadów, pamiętam, że nazywał się Majzuls, zagadnął mnie: „My musimy już nosić te opaski w mieście przeganiają nas, poniewierają, rabują — czy nie pomógłby mi pan w moim interesie?" — „Ma pan sklep?" — spytałem. — „Nie, sklep jest zamknięty, ale w domu mam różne towary, gdyby pan podjął się coś z tego sprzedać, płaciłbym panu procent". Lokowałem się z małą walizeczką gdzieś na ulicy. W walizce była damska bielizna, bo właśnie taki towar miał ów kupiec. Nie miałem odwagi zaczepiać przechodniów, kobiet które mnie mijały, po prostu nie wiedziałem, jak to zrobić Ale niektóre dostrzegały, że jestem młody i bezradny, i same pytały mnie, co też mam tam do sprzedania, a ja odpowiadałem: „Proszę, niech pani spojrzy". I tak przyczyniałem się do utrzymania rodziny. Wtedy jeszcze Żydzi mogli wychodzić z wyznaczonej dla nich przez Niemców dzielnicy — getta, nosili opaski z gwiazdą Dawida. Ale już wtedy nie wolno im było wchodzić na niektóre ulice i do parków. Mój ojciec zareagował z wściekłością na okupację niemiecką. Mówił, że dla tych łotrów nie będzie pracował. Poszczęściło mu się. Niemcy powołali w Generalnym Gubernatorstwie nowy bank, ale utworzono także biuro powiernika — instytucję likwidującą agendy przedwojennego Banku Polskiego. Bank miał dla urzędników własne domy mieszkalne i w kompetencji ojca znalazła się gospodarka tym mieniem. Cieszył się zaufaniem strony polskiej i — w pewnym stopniu — niemieckiej. Zwierzchnikiem Banku Emisyjnego w Warszawie był Niemiec z Czechosłowacji, stosunkowo dobrze usposobiony, ze zrozumieniem dla problematyki bankowej i respektem dla fachowców. To, co wią- zało się ściśle ze sprawami zawodowymi, można z nim była stosunkowo rzeczowo załatwić. Te cechy Treuhandera Polacy starali się jakoś wykorzystać. Ojciec prowadził różne interesy ze swoimi żydowskimi znajomymi. Był wśród nich stary partner, przed wojną właściciel antykwariatu dzieł sztuki. Nazywał się Wajnsztok. Żył z żoną i paronastoletnim synem dość izolowany od świata zewnętrznego, bał się wychodzić z mieszkania. „Mój drogi — zachęcił mnie ojciec — nie masz zbyt wiele do roboty, może byś pomógł panu Wajnsztokowi". Odbierałem przeto u Wajnsztoka różne rzeczy, ojciec je sprzedawał, a ja odnosiłem pieniądze właścicielowi do dzielnicy żydowskiej. Po zamknięciu getta warszawskiego 1 listopada 1940 r. ojciec chciał w dalszym ciągu jakoś pomagać. Najważniejszą uprawą było utrzymanie komunikacji z miastem, by można było coś kupić albo sprzedać, wymienić informacje. Wtedy i ze wielu Żydów miało pieniądze. Wajnsztok zaproponował ojcu zorganizowanie dla banku grupy żydowskich i ni lotników. Ojciec wytłumaczył swoim niemieckim przełożonym, że przydaliby się Żydzi do pracy w banku, do inwentaryzacji, przenoszenia ciężarów, sprzątania. Niemcy posługiwali się powszechnie żydowskimi robotnikami i na razie przyjmowali jako coś oczywistego takie żądania ze (trony Polaków. Dla Żydów wyjście z getta do pracy stwarzało jedyną możliwość nawiązania zerwanych przez mur kontaktów, załatwienia dla siebie i innych życiowo ważnych upraw. Wajnsztok przekupił żydowskich policjantów i utworzył taką grupę roboczą. Przychodzili do banku z niemieckimi strażnikami, ale ci zostawali w dyżurce, dostawali tam wódkę i w ten sposób się ich „unieszkodliwiało". Przez cały dzień Żydzi w banku mieli względną swobodę, dostawali leż posiłek ze stołówki urzędniczej. Ojciec wciąż wynajdywał nową robotę — często dość fikcyjną — i utyskiwał: „Tyle pracy, czy nie ma więcej Żydów!" Niemiecki dyrektor techniczny bez zbytniej wnikliwości po prostu podpisywał zapotrzebowanie do niemieckiej policji. Żydzi przychodzili codziennie. Byli oczywiście normalnie traktowani, przebywali w ogrzanych pomieszczeniach, nic im bezpośrednio nie zagrażało. Ale któregoś dnia nagle skończyło się. Niemcy oświadczyli: „Nie dostaniecie już żadnych Żydów". Czekały już pociągi śmierci. Od wiosny 1940 r. opuściliśmy mieszkanie na pograniczu dzielnicy żydowskiej i wynajęliśmy większe, dwupokojowe, na Żoliborzu, sądząc, że tam zostaniemy przez lata. Matka dalej pracowała w elektrowni. Ukazały się pierwsze obwieszczenia o obowiązku rejestrowania się do pracy Polaków między 18 a 60 rokiem życia. W lutym 1940 r. ukończyłem 18 lat. Ojciec znów mi pomógł: „...nie znajdziesz pracy, poślą cię do Reichu na roboty albo tu do fabryki. Masz pracować na Niemców, na ich wojnę? Lepiej zrób coś dla ludzi". Wtedy dopiero dowiedziałem się, że ojciec już

przed wojną pracował społecznie w Czerwonym Krzyżu. W końcu maja 1940 r. znalazł mi miejsce w jednej z wielu placówek opiekuńczych Czerwonego Krzyża. Nieliczny personel (lekarz i kwalifikowana pielęgniarka), trzy lub cztery pokoje w różnych częściach miasta. Każdy mógł tu przyjść i otrzymać poradę za złotówkową opłatą — a jak nie miał nawet złotówki, to i za darmo. Zostałem w takiej przychodni przy ul. Hozjusza siłą pomocniczą, administratorem i gońcem, wszystko w jednej osobie. Otrzymałem legitymację Polskiego Czerwonego Krzyża i około 130 zł pensji — niewiele te wtedy znaczyło: parę kilo słoniny czy masła. Wielkim szokiem stała się dla nas klęska Francji, upadek Paryża, zawieszenie broni: armia polska we Francji rozbita, część odeszła do Szwajcarii, część przedarła się da Anglii. Przed nami długa noc. Wiedzieliśmy już, że wojna potrwa jeszcze lata — z tą chwilą trzeba było się przestawić. Powoli, wśród szalejącego terroru, budowano w latach 1940—1941 zręby i organizowano struktury polskiego państwa podziemnego. Delegatura Rządu na Kraj reprezentowała legalny rząd Rzeczypospolitej Polskiej funkcjonujący w Londynie. Z rządem tym i jego delegaturą w kraju współpracowali — w sposób naturalny — wszyscy, poza zniko- mymi grupami ekstremistów i pozbawionych wtedy poważniejszego znaczenia mniejszości politycznych (jak np. komuniści). Rząd w Londynie i Delegatura Rządu na Kraj oraj podziemna namiastka parlamentu stanowiły zarazem zalążek naszego przyszłego rządu, choć tej przyszłości jeszcze nie widzieliśmy. Ale ich istnienie wspomagało nadzieję wielu ludzi i przyczyniało się do stabilizacji świadomości: mój rząd stoi nade mną, on mi to zleca. Jestem obywatelem państwa polskiego i mam obowiązek uczynić wszystko, co jestem w stanie uczynić. Teraz nie dostaję uposażenia, ale kiedyś spotka mnie może za to nagroda. Takie zwyczajne, najprostsze porządkujące normy społeczne. Rychło mieliśmy już swoje własne podziemne sądownictwo. Obywatel polski, który przeszedł na stronę wroga, mógł być ukarany śmiercią. Dotyczyło to zwłaszcza oficerów rezerwy i podoficerów. Byli to po prostu zdrajcy. Kraj był pod okupacją, ale państwo istniało i było uznawane w świecie. Kiedy zabijano gestapowca, nie trzeba było wyroku sensu stricto, ale decyzji odpowiednich władz w podziemiu. Była to przecież wojna — broniliśmy siebie i swoich rodzin. Choć to nie było na froncie, metody niemieckie sprawiły, że front był wszędzie. Kto szpiegował Żydów, był również karany. W stosunku i li i obywateli polskich, których trzeba było ścigać, zachowywano całą podstawową procedurę prawną — z udziałem ..zawodowych prokuratorów, adwokatów, sędziów. Nie mieliśmy tylko zawodowych katów. Po udowodnieniu winy, ukazany znajdował się pod obserwacją, w odpowiednim momencie dosięgano go i szybko wykonywano wyrok przez zastrzelenie. Niestety, musieli to robić żołnierze Podziemia.

5. AUSCHWITZ 19 września 1940 r. — jak zwykle takie niespodzianki przychodzą w zwykły powszedni dzień — obudzili mnie panowie w „żelaznych melonikach", jak nazywaliśmy hełmy niemieckie. Matka otworzyła, zanim zdążyłem się podnieść. „Nazwisko?" — „Bartoszewski, pracownik Czerwonego Krzyża". — „Zabierać się". Ubierałem się, chciałem coś wyjaśnić. Wszystko na próżno. Byliśmy osaczeni. Na podwórze posesji przy ul. Słowackiego 35/43 wyprowadzono już trzydziestu mężczyzn. Wszystkich, którzy nie mieli niemieckiego Ausweisu. Tego-dnia zabrano z domów w Warszawie około 2000 mężczyzn. Wtedy oczywiście nie wiedziałem, że byłem jedną z ofiar akcji terroru prewencyjnego wobec inteligencji polskiej zapoczątkowanej w maju 1940 r., tzw. akcji AB (Ausserordentliche Befriedungsaktion). W ciężarówkach jechaliśmy przez miasto. Właśnie pierwsi ludzie szli do pracy. Ze współczuciem spoglądali na naszą kolumnę. Ale nie kiełkowało w nas nawet przeczucie tego, co miało nastąpić. W koszarach SS-Reiterregiment wyładowano nas i ulokowano w wielkiej hali. Był to maneż, piasek zmieszany z resztkami końskiego nawozu. Musieliśmy się na nim położyć, ciasno jeden obok drugiego, płasko na ziemi. Leżeliśmy jak śledzie w beczce. Niektórzy z bagażem — walizką, plecakiem, teczką. Podoficer SS siedział przy stole mając przed sobą karabin maszynowy. Wyglądało to jak w cyrku, ale nam wcale nie było do śmiechu. Od czasu do czasu strzelał w sufit, strzelał w głąb hali, nad naszymi głowami. Co pewien czas wybuchał wrzaskiem, coś ryczał. Poza tym nic się nie działo. Potem przeprowadzano nas po 50—100 ludzi do innego baraku i ustawiano w długiej kolejce, tak jak dziś wchodzi się do samolotu. Dokonywano rejestracji: „Zawód?" — „Pracownik Czerwonego Krzyża". — „A więc bez pracy. Imię, nazwisko?" — Krótkie kwalifikacje — bezrobotny, asocjalny, element z marginesu społecznego. Tak szło, szybko, znowu nas wyprowadzono. Nie było potem żadnych rewizji w domach, nie przesłuchiwano nas. Był upalny dzień wrześniowy, za ciepły jak na tę porę roku. Przyniesiono nam wiadra z wodą — wolno było się zbliżyć tylko na czworakach i pić prosto z wiadra. Potem rzucano w tłum chleb, tak jak rzuca się kamienie. Sami go dzieliliśmy. Pozostaliśmy w tych koszarach dwa dni. Nocą 20/21 września podzielono nas na grupy po 50 mężczyzn i po godzinie policyjnej przewieziono ulicami Warszawy do rampy na dworcu towarowym. Załadowano po 50—60 do wagonów bydlęcych. Nie było kubłów do załatwiania potrzeb ani wody. Doszły jeszcze dwa transporty z więzienia na Pawiaku. Pociąg stał do świtu, następnie powoli ruszył w kierunku południowo-zachodnim. Jechaliśmy przez Częstochowę, gdzie długo staliśmy na bocznym torze. U schyłku wrześniowego dnia, już po ciemku, przybyliśmy do Oświęcimia. Nie było jeszcze obozu w Brzezince z rampą, stanęliśmy w szczerym polu, niedaleko od wejściowej bramy starego obozu. Musieliśmy skakać z wysoka, bez różnicy — stary czy młody. Ujadanie psów. Padały ciosy. Schnell, schnell — to były pierwsze niemieckie słowa, jakie tam usłyszałem. Ruszyliśmy biegiem. I tak dotarliśmy do bramy. Jak by to komicznie nie brzmiało — ta brama wzbudziła w nas nadzieję. Widniało przecież na niej: Arbeit macht frei. A więc to obóz pracy? no, dobrze. Niech tam. Może jakaś fabryka? Ach, ci Niemcy mają takie odkrywcze hasła: Arbeit macht frei... Istniejące już krematorium, pierwsze w obozie, znajdowało się o niewiele kroków od tego napisu. Ale widok komina umocnił nas jeszcze w naszych oczekiwaniach — to jakaś fabryka, komin oznacza fabrykę, pracę. Nikt nie wiedział, że jesteśmy w Oświęcimiu, wysiedliśmy przecież w szczerym polu. A zresztą nikt też nie wiedziałby, co to jest Oświęcim. Niebawem odnalazłem znajomych z Warszawy przywiezionych w połowie sierpnia 1940 r. pierwszym transportem, gdy my byliśmy tzw. drugim transportem warszawskim. Pierwsze wrażenie: kilka budynków i wielki plac apelowy. Oświetlono nas reflektorami, uformowano szyk, ustawiono alfabetycznie w szeregach. Teraz zobaczyliśmy po raz pierwszy kapów w ich pasiakach z różnokolorowymi trójkątami. Ludzie w paski z czarnymi, zielonymi i czerwonymi trójkątami głośno wrzeszczeli i mocno bili. Byli to przeważnie Niemcy, zwyczajni kryminaliści, kapo, z niskimi numerami obozowymi. Wyglądało to jak w jakimś cyrku, całkiem nierzeczywistym. Za oknami widniały jakieś twarze, zapytaliśmy je, gdzie jesteśmy, a twarze odpowiedziały: „Cicho, nie pytajcie, jesteście w Auschwitz". — „Ale co to za fabryka?" — „Zobaczycie sami".

Potem ponumerowano nas, zaprowadzono do łaźni, tam była prawdziwie gorąca woda. Wszystko musiało odbywać się bardzo szybko, prawie biegiem. Musieliśmy oddać wszystkie nasze rzeczy, wetknięto je do worków, a my zostaliśmy odziani na nowo. Nie wszyscy dostali pasiaki, ja miałem spodnie w paski i kurtkę Wehrmachtu. Tak ubrany jestem na zdjęciu obozowym, jako Haftling KL Auschwitz numer 4427. To zdjęcie często noszę przy sobie. Kurtka należała zapewne do rannego albo zabitego żołnierza niemieckiego, bo miała na sobie jeszcze ślady krwi. Przeleciało mi przez głowę: żołnierz zginął a jego kurtka posłuży za opakowanie dla żyjącego trupa. To nieźle. Dostaliśmy po ka- wałku szmatki z numerem a nazajutrz dano nam igły i nitkę, aby to przyszyć. Po łaźni ogolono nas na całym ciele. I po raz pierwszy w Auschwitz powiedzieliśmy sobie „dobranoc". Zdaje mi się, że dostaliśmy jeszcze kawę — więcej nic. W drodze do Auschwitz też nie dostaliśmy nic do jedzenia. W 10 bloku byłem tej pierwszej nocy z około 50 ludźmi w izbie. Następnego dnia spędzono nas wszystkich na plac apelowy. Był to ranek 22 września 1940 r. Stali tam wszyscy więźniowie. Dowiedzieliśmy się już coś niecoś z rozmów, rzeczy strasznych, ale nie pojmowaliśmy jeszcze tego. Już przed wojną słyszeliśmy o Dachau. Wiedzieliśmy, że tam bito komunistów, Żydów, tzw. aspołecznych, że niejeden został tam zabity. Tak: obóz, grubiaństwo, brutalność, wyzysk nawet, ale zagłada? Byliśmy poniżani, ale zdawało się, że naszemu życiu nic nie grozi. 22 września 1940 r. przyszedł komendant obozu Fritsch i powiedział: „Popatrzcie tam, na ten komin. Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium, 3 tysiące stopni ciepła". I ciągnął dalej, że jest to jedyna droga na wolność — przez komin. Było to piękne i szczere. Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się. To była najcięższa godzina życia, cięższa niż czas działań wojennych w Warszawie i po zakończeniu działań. Przez lata całe śnił mi się ten poranek, każdej nocy tam wracałem, widziałem komin i słyszałem, jak Fritsch mówi, że jest tylko jedna droga na wolność — przez komin. I nawet we śnie bladłem. A wtedy — tylko patrzyliśmy. SS-mani wyszukali sobie ofiarę, nauczyciela gimnazjum z Warszawy, nowo przywiezionego do obozu. Nie wiem, czym zawinił, może stał nie dosyć prosto, wszystko jedno. Kapo wywlekli go przed front, widzieliśmy to wszyscy, kilka tysięcy ludzi, ja też. Numer 4427, Bartoszewski, patrzył na to, widział wyraźnie, widzę to jeszcze teraz. Zaczęli tego nauczyciela bić, znęcać się nad nim. Upadł, pozostał już na ziemi, nieprzytomny, krwawił. Nie wiem, czy go zatłuczono na śmierć, zdawało mi się, że nie żyje. Trwało to 10, może 15 minut. Stało nas tam z 5 tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. « Ja też tam byłem i też nie zrobiłem nic i uważam to dziś jeszcze za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko. Co przez zastraszenie można osiągnąć w ciągu paru godzin. Jak można poniżyć człowieka w tak krótkim czasie. Co można z człowieka zrobić. Nas, tej masy ludzi, nie poddano torturom, ale co mogliśmy zrobić: karabiny maszynowe na górze, strażnicy dokoła na dole. Znęcano się nad człowiekiem... Było to celowo zorganizowane widowisko. I cel osiągnięto: baliśmy się. Następnego dnia wyszukiwano ludzi różnych zawodów. Nie miałem żadnego doświadczenia w pracy, nie mówiąc już o kwalifikacjach. Jakiś ksiądz katolicki zgłosił się jako ogrodnik, być może pochodził ze wsi i znał się trochę na tym. Wyszukiwano stolarzy, ślusarzy i elektryków. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że trzeba się natychmiast zgłosić, obojętne, co się umie. Po kilku godzinach wyodrębniono ludzi z roczników 1922 i 23, i młodszych, bo i tacy byli. Utworzono z nas blok młodocianych, nr 5. Blokowym był Polak, sadysta. Polakiem był także pisarz bloku, więzień polityczny, złapany na próbie przejścia na Węgry, by zaciągnąć się do polskich formacji za granicą. Ojciec jego był znanym krytykiem teatralnym, oficerem rezerwy w wojsku polskim, wówczas przebywał w Anglii. Jan B. niewiele mógł pomóc, ale również i nie szkodził nikomu. Przestrzegał: nie bądź głupi, daj spokój. Co dzień musiał napisać raport, ilu jest chorych, ilu przybyło, ilu umarło — normalne sprawozdanie. Sam był w szczególnej sytuacji, gdyż zakwalifikowany w obozie jako polski więzień polityczny, podlegał skądinąd hitlerowskim kryteriom segregacji rasowej. Na szczęście Niemcy o tym nie wiedzieli i nie dowiedzieli się. My, Polacy, byliśmy wtedy w zasadzie między sobą. Transporty żydowskie przybyły bowiem dopiero znacznie później. Pierwszy w marcu 1942 r. — kobiety ze Słowacji. Co robiliśmy przez cały dzień? Nie była to żadna gimnastyka ani żaden sport, tylko bezsensowne skakanie, kilkaset metrów skakania „żabką". Kto skakał nie dość wysoko albo nie dość daleko, był bity. Jedzenie było złe. Jedna pompa na 5 tysięcy ludzi — a i to tylko z wodą do mycia. Zabraniano nam ją pić — tak dbano o nasze zdrowie. W wolnych chwilach uczyliśmy się niemieckiego. Mieliśmy rozumieć rozkazy i podstawowe pojęcia, umieć meldować się po niemiecku. Czasem czytano nam coś z niemieckich gazet, które w tym czasie już się w Polsce ukazywały. Czytaliśmy i tłumaczyliśmy to na polski. Czytałem i ja na głos, ale tak, że każdy wiedział, że nie biorę treści poważnie. „Mój drogi — powiedział mi pisarz — czytasz gazety niemieckie, ale jak... to przecież grozi śmiercią". Zacząłem uważać, szło przecież o życie. Ale ta lektura gazet skończyła się po niewielu dniach, po prostu przestaliśmy je dostawać i wcielono nas do kolumn roboczych. Moją pierwszą pracą w Oświęcimiu było wycinanie darni, małych kwadratów: ładowałem je na taczki i wiozłem pod krematorium. Ozdabiałem nimi z zewnątrz I krematorium.