uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Wilbur Smith - Gdy umilkną bębny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Wilbur Smith - Gdy umilkną bębny.pdf

uzavrano EBooki W Wilbur Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Wilbur Smith Gdy umilkną bębny Baki tekstu; @ Przełożył JACEK BUKSIŃSKI Tytuł oryginału CRYWOLF Dla mojej żony Danielle

ROZDZIAŁ I Dla Jake’a Bartona maszyny te były zawsze rodzaju żeńskiego. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, stojące rzędem pod ciemnozielonymi gałęziami drzew mango, nazwał je w myślach żelaznymi damami: były piękne, przebiegłe i podłe. Pięć maszyn górowało nad stertami zużytego i zbędnego sprzętu, który rząd Jego Królewskiej Mości wystawił na sprzedaż. Pomimo że rozpoczął się maj, najchłodniejszy okres pomiędzy monsunami, w ten bezchmurny poranek powietrze w Dar es-Salam było rozpalone jak w piecu hutniczym. Jake z ulgą schronił się w cieniu drzew i z bliska przyjrzał się żelaznym matronom. Rozglądał się po placu. Odniósł wrażenie, że tylko on interesuje się pięcioma pojazdami. Wielobarwny tłum buszował wśród stosów połamanych łopat i kilofów, rzędów poobijanych taczek i stert innego, trudnego do zidentyfikowania śmiecia. Poświęcił całą uwagę wehikułom. Zdjął lekką tropikalną kurtkę i powiesił ją na gałęzi drzewa. Wyglądały jak zdeklasowane arystokratki. Ich ciężkie, wyzywające linie łagodziła wyblakła i porysowana farba oraz plamy rdzy. Z podłużnych owoców mango kapał dojrzały sok, pokrywając maszyny, oblepiał je także smar, który wyciekł ze starych przewodów i zmieszał się z kurzem, tworząc brzydkie smugi na karoseriach. Jake znał historię tego sprzętu, i kiedy położył obok małą torbę podróżną z narzędziami, zaczął przypominać sobie poszczególne fakty. Pięć cudów techniki wojskowej rdzewiało na gorącym wybrzeżu Tanganiki. Kadłuby i podwozia zostały wyprodukowane w fabrykach Schreinera. Wysokie nadwozia z otwartymi wieżyczkami dla karabinów maszynowych maxim wyglądały teraz jak twarze z pustymi oczodołami. Prostokątna pokrywa silnika z nierdzewnej stali miała rząd stalowych otworów, które można było zamykać, by osłonić chłodnicę przed ogniem nieprzyjaciela. Maszyny stały dumnie na metalowych kołach z mocnymi gumowymi oponami. Jake żałował, że właśnie on wymontuje silniki i skaże na śmierć niepotrzebne już konstrukcje. Owe waleczne, żelazne damy, które w młodości ścigały przebiegłego niemieckiego dowódcę, von Lettow-Vorbecka, przez rozległe równiny i dzikie góry wschodniej Afryki, nie zasługiwały na podobne traktowanie. Ciernie buszu głęboko porysowały farbę pięciu wozów pancernych. W niektórych miejscach ogień karabinów maszynowych pozostawił w stali wyraźne

zagłębienia. To były wielkie dni, kiedy maszyny wkraczały do walki, wzniecając tumany kurzu. Przebijały się przez zasieki i wilcze doły, a ogień karabinów rozpędzał oddziały przerażonych Niemców. Później oryginalne silniki zostały zastąpione przez bentleye o pojemności sześciu i pół litra. Maszyny rozpoczęły długą służbę na posterunkach granicznych, ścigając złodziei bydła. Powoli marniały w rękach afrykańskich kierowców, aż trafiły na rządowy plac handlowy w upalny majowy dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Jake wiedział jednak, że nawet najbardziej brutalne traktowanie nie mogło całkowicie zniszczyć silników. Podwinął rękawy niczym chirurg przed rozpoczęciem operacji. - Czy jesteście gotowe, czy nie, dziewczynki - mruknął - oto nadchodzi stary Jake. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Z trudem mieścił się w ciasnym wnętrzu wozu pancernego. Pracował w skupieniu, zapominając o niewygodach. Z uśmiechem pogwizdywał początkowe dźwięki Tiger Rag. Powtarzając je w kółko, mrużył oczy w półmroku kadłuba. Sprawdzał przepustnice, ustawienie zapłonu, przewody paliwowe, wiodące od tylnego zbiornika. Ich kurki znajdowały się pod siedzeniem kierowcy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wspiął się na wieżyczkę i zsunął się na ziemię. Otarł dłonią strużkę potu, która spłynęła na policzki z gęstych, kręconych, czarnych włosów. Po chwili otworzył maskę. - Wspaniale - szepnął, dostrzegając pod grubą warstwą kurzu zarysy silnika bentleya. Silne, kwadratowe dłonie Jake’a o grubych, mocnych palcach dotykały go niemal z czułością. - Te gnojki wymęczyły cię, kochanie - wyszeptał - ale sprawimy, że znów będziesz śpiewała tak pięknie, jak kiedyś. Obiecuję ci to. Wyciągnął miernik z miski olejowej i roztarł w palcach kroplę oleju. - Cholera - mruknął rozczarowany, czując brudny osad. Wcisnął zatyczkę z powrotem do otworu. Podłączył przewody i oferując szylinga, skusił wałęsającego się w pobliżu Murzyna, by zakręcił korbą. Szybko przeszedł wzdłuż linii wozów bojowych, sprawdzając je, a gdy dotarł do ostatniego, wiedział, że z pewnością będzie mógł uruchomić trzy, a być może nawet cztery z nich.

Jeden przypadek był beznadziejny. Przez pęknięcie w bloku silnika mógłby wjechać koń, a tłoki tkwiły w cylindrach tak mocno, że Jake z pomocnikiem nie mogli ruszyć ich z miejsca. Dwa wozy miały niekompletne gaźniki. Brakujące części można było wymontować z wraku, ale i tak brakowało jednego gaźnika. Perspektywa szukania go w Dar es-Salam nie uśmiechała się Bartonowi. Mógł liczyć na trzy wozy. Po sto dziesięć funtów za sztukę, w sumie trzysta trzydzieści. Na części wyda około stu funtów i na czysto zarobi dwieście trzydzieści. Jake był w doskonałym humorze, gdy wręczał swemu afrykańskiemu pomocnikowi obiecanego szylinga. Dwieście trzydzieści funtów to kupa forsy w tych chudych latach. Spojrzenie na kieszonkowy zegarek upewniło Jake’a, że do rozpoczęcia licytacji pozostały jeszcze dwie godziny. Z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy będzie mógł zająć się bentleyami. Nie tylko dla pieniędzy. Po prostu lubił naprawiać samochody. Najbardziej obiecująco wyglądał środkowy wehikuł. Barton położył torbę na opancerzonym błotniku i wybrał odpowiedni klucz. Po chwili był już całkowicie pochłonięty pracą. Za pół godziny podniósł głowę, wytarł ręce w szmatę i zajął się przodem pojazdu. Napiął potężne muskuły prawego ramienia i równym rytmem zakręcił korbą. Po minucie puścił ją i otarł pot skrawkiem szmaty, która pozostawiła na policzkach tłuste ślady. - Poznałem się na twoim wrednym charakterze natychmiast, kiedy cię zobaczyłem - mruknął. - Teraz będziesz robić to, co ci każę, kochanie. Jeszcze raz ramiona i głowa Bartona zniknęły pod osłoną silnika. Przez następne dziesięć minut słychać było metaliczny brzęk klucza i monotonnie powtarzaną melodię Tiger Rag. Następnie Jake powrócił do korby. - Będziesz mi powolna, dziecinko, a nawet polubisz to. - Zakręcił jeszcze raz i silnik zakrztusił się, strzelając jak karabin. Korba szarpnęła się z taką siłą, że mogłaby wyrwać mu kciuk, gdyby trzymał ją niewłaściwie. - Jezu! - szepnął. - Prawdziwy diabeł. - Wdrapał się na wieżyczkę i zsunął się w dół do deski rozdzielczej, by znów nacisnąć starter. Przy następnej próbie silnik zaskoczył na wysokich obrotach, a potem wyrównał rytm, drżąc lekko. Jake wydostał się z wozu zlany potem, ale jego ciemnozielone oczy jaśniały z zadowolenia.

- Moja śliczna! - krzyknął. - Moja mała ślicznotko! - Brawo! - rozległ się głos za jego plecami. Barton odwrócił się szybko. Zaabsorbowany pracą, zapomniał o całym świecie. Teraz poczuł się zakłopotany, jak gdyby ktoś podglądał go w ustronnym miejscu. Spojrzał na postać opartą swobodnie o pień drzewa. - Doprawdy mistrzowski pokaz techniki - powiedział nieznajomy. Samo brzmienie jego głosu wystarczyło, by Jake najeżył się cały. Człowiek ten mówił w sposób dystyngowany, z brytyjskim akcentem. Ubrany był w kremowy garnitur z tropiku i biało-brązowe buty. Na głowie miał biały słomkowy kapelusz z szerokim rondem, rzucającym cień na twarz. Jake zauważył przyjazny uśmiech, który świadczył, że nieznajomy łatwo zawiera znajomości. Był przystojny, miał szlachetne, regularne rysy. Jego twarz pasowała do głosu. Musiał podobać się kobietom. Mógł być wysokim urzędnikiem rządowym lub oficerem z garnizonu stacjonującego w Dar es-Salam. Pochodził z wyższych sfer, czego symbolem był wąski krawat w ukośne paski, którym Brytyjczycy informują o swoim wykształceniu i miejscu w hierarchii społecznej. - Nie potrzebował pan wiele czasu, by uruchomić silnik. - Mężczyzna oparł się wygodniej o drzewo. Rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Znów się uśmiechnął i teraz Jake wyraźnie dostrzegł w jego oczach kpinę. Źle go ocenił. To nie był jeden z angielskich fircyków. Jego złe oczy szydziły, przypominając spojrzenie wilka lub błysk noża w ciemnościach. - Pozostałe są również naprawione? - spytał. - Mylisz się, przyjacielu. - Barton czuł się skonsternowany. To absurdalne, że ten elegant interesuje się samochodami pancernymi. Cóż, pokazał mu, co są warte. - Tylko ten jeden dało się uruchomić, chociaż jest strasznie zaniedbany. Posłuchaj, jak stuka silnik. Sięgnął pod pokrywę i odłączył cewkę indukcyjną. Silnik ucichł. - Szmelc! - Jake splunął na ziemię obok przedniego koła. Zebrał swoje narzędzia, przewiesił kurtkę przez ramię, podniósł torbę i, nie patrząc na Anglika, ruszył wolno w kierunku bramy. - Nie bierzesz udziału w licytacji, bracie? - Obcy opuścił swoje miejsce przy mangowcu, podążając za Bartonem. - Nie - Jake starał się, aby jego głos zabrzmiał lekceważąco. - A pan? - Co miałbym robić z pięcioma zdezelowanymi wozami pancernymi? - Mężczyzna roześmiał się cicho. - Amerykanin? Z Teksasu?

- Widział pan moją korespondencję? - Inżynier? - Staram się dokształcać. - Postawić ci jednego? - Lepiej daj mi na drinka. Spieszę się na pociąg. Nieznajomy roześmiał się przyjaźnie. - Pędź zatem, bracie - powiedział. Jake wyszedł pospiesznie przez bramę wprost na zakurzone, duszne ulice Dar es-Salam. Nie oglądał się. Chciał dać do zrozumienia, że definitywnie odchodzi. Zaraz za pierwszym rogiem, pięć minut drogi od złomowiska, znalazł bar. Piwo, które zamówił, było obrzydliwie ciepłe. Wypił je ze wstrętem. Przeczuwał, że zainteresowanie Anglika nie wynika z czystej ciekawości. Może trzeba będzie licytować powyżej dwudziestu funtów za maszynę. Jake wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki zniszczony portfel ze świńskiej skóry, w którym nosił swój cały majątek, i ostrożnie rozłożył na stole banknoty. Pięćset siedemnaście funtów brytyjskich, trzysta dwadzieścia siedem dolarów amerykańskich i czterysta dziewięćdziesiąt południowoafrykańskich szylingów nie stanowiło fortuny, z którą liczyłby się elegancki Anglik. Jake wysuszył szklankę, otarł usta i spojrzał na zegarek. Do południa brakowało jeszcze pięciu minut. Major Gareth Swales zaniepokoił się, ale tak naprawdę nie był zaskoczony tym, że ów wysoki Amerykanin ponownie wchodzi na teren składowiska. Ten człowiek chciał przemknąć się cichaczem. Przypominał Jacka Dempseya, który wybiera się właśnie na herbatkę do starszych pań. Swales siedział w cieniu mangowców na odwróconej taczce. Rozłożył na niej jedwabną chustkę, aby nie pobrudzić garnituru. Zdjął słomkowy kapelusz. Starannie uczesane włosy lśniły lekko. Miały rzadko spotykaną barwę, coś pośredniego między złotem i czerwienią. Na skroniach było widać ślady siwizny. Wąsy miały ten sam kolor. Błękit oczu tworzył zaskakujący kontrast z karnacją opalonej na orzechowy brąz twarzy. Major obserwował Jake’a Bartona, idącego przez plac w kierunku ludzi stojących pod drzewami mango. Westchnął z rezygnacją i znów zaczął coś pisać na złożonej kopercie. Był definitywnie spłukany. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy ponosił same straty. Przechwycenie ładunku przez japońską kanonierkę na rzece Liao, kiedy za kilka godzin miał

dostarczyć go chińskiemu dowódcy w Mukdenie i otrzymać zapłatę, pochłonęło kapitał zgromadzony przez dziesięć poprzednich lat. Musiał starać się ze wszystkich sił, by uratować przesyłkę, która znajdowała się w magazynie przy głównym doku portu w Dar es-Salam. Klienci mieli odebrać towar w ciągu dwunastu dni, a pięć wozów pancernych uatrakcyjniłoby transakcję. Tylko samolot byłby cenniejszy od broni pancernej. Kiedy Gareth zobaczył tego ranka zaniedbane, rozpadające się ze starości wozy, zlekceważył je całkowicie i już miał się odwrócić, gdy dostrzegł parę długich, muskularnych nóg sterczących spod maski jednego z pojazdów. Usłyszał melodię Tiger Rag. Co najmniej jedna maszyna była na chodzie. Kilka litrów farby, nowe karabiny maszynowe vickersa w wieżyczkach i wozy wyglądałyby jak nowe. Ręczył za to całym swoim kupieckim doświadczeniem. Zapali silnik i wystrzeli z karabinu, a stary książę natychmiast sięgnie do sakiewki. Był tylko jeden szkopuł. Ten przeklęty Jankes! Jednakże Gareth nie martwił się zbytnio. Facet wyglądał tak, jakby najbardziej interesowały go ceny piwa w barze. Aukcję prowadził maleńki sikh z brodą, w wielkim białym turbanie i czarnym garniturze. Siedział na wieżyczce najbliższego pojazdu jak jakiś czarny ptak. Jego głos rozbrzmiewał żałośnie, gdy zwracał się do słuchaczy, którzy patrzyli na niego obojętnym wzrokiem. - Proszę, panowie, kto da dziesięć funtów za każdy z tych wspaniałych pojazdów? Sikh podniósł głowę i wsłuchiwał się w szum gorącego wiatru. Nikt nie poruszył się, nikt nie rzekł ani słowa. - Pięć funtów, dobrze? Dwa funty, panowie, to mniej niż pięćdziesiąt szylingów za te królewskie maszyny, wspaniałe, piękne... - Przerwał, spuścił wzrok, uniósł delikatne, brązowe dłonie do zafrasowanego czoła. - Panowie, podajcie mi cenę. - Jeden funt! - rozległ się głos brzmiący echem teksaskich stepów. Przez moment sikh nie poruszył się, wreszcie wolno podniósł głowę i spojrzał na Jake’a, górującego nad tłumem. - Funt? - wyszeptał ochryple. - Dwadzieścia szylingów za tak wspaniałą, piękną... - Potrząsnął posępnie głową. Nagle jego spojrzenie stało się bystre i uważne. - Zaproponowano jednego funta. Kto da więcej? Nikt nie przebije tej stawki? Jeden funt po raz pierwszy! Gareth Swales przesunął się do przodu. Tłum rozstępował się przed nim z respektem. - Dwa funty - powiedział Anglik spokojnie, ale jego głos zabrzmiał wyraźnie w panującej wokół ciszy. Jake zesztywniał. Odwrócił głowę i spojrzał na konkurenta, który pojawił się

właśnie w pierwszym rzędzie. Gareth uśmiechnął się promiennie i uniósł rondo panamy, by lepiej widzieć Bartona. Sikh natychmiast wyczuł ich rywalizację. - Dwa po raz... - zaświergotał. - Pięć - przerwał mu Jake. - Dziesięć - mruknął Gareth. Poczuł nagły, nie kontrolowany gniew. Znał dobrze to uczucie. Zawsze bezskutecznie starał się je opanować. Nadchodziło szaloną falą i zaćmiewało rozsądek. Tłum poruszył się z zadowoleniem, a wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę wysokiego Amerykanina. - Piętnaście - powiedział Jake, a głowy odwróciły się w kierunku szczupłego Anglika. Gareth skłonił się z wdziękiem. - Dwadzieścia! - krzyknął zachwycony sikh. - Zaoferowano dwadzieścia funtów! - I pięć! - W tym szaleństwie Barton pamiętał tylko o jednym. Ten Anglik nie może zabrać jego dziewczynek! Sikh zamrugał oczami gazeli. - Trzydzieści? - zapytał. Gareth wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął cygarem. Zaniepokoił się, bo jego zdaniem już dawno przekroczyli sumę osiągalną dla Jankesa. - I jeszcze pięć - powiedział grobowym głosem Jake. One należały do niego! Nawet gdyby miał wydać ostatniego szylinga, musi je mieć. - Czterdzieści! - Uśmiech Garetha nieco stężał. Swales zbliżał się do granic swoich możliwości. Należność za maszyny należało uregulować gotówką lub czekiem gwarantowanym. Major już dawno wyczerpał wszystkie dostępne źródła gotówki, a żaden z pracowników banku, który gwarantował czeki, nie zamierzał narażać na szwank swojej kariery. - Czterdzieści pięć! - Głos Jake’a był twardy i nieustępliwy. Za szelką cenę musiał powstrzymać przeciwnika. - Pięćdziesiąt. - I pięć. - Sześćdziesiąt. - I jeszcze pięć. Dla Jake’a był to moment przełomowy. Od tej chwili zaczynał wyrzucać śniące szylingi

w błoto. - Siedemdziesiąt! - ciągnął Gareth. To była granica jego możliwości, z żalem porzucił nadzieję łatwego zdobycia wozów. Trzysta pięćdziesiąt funtów stanowiło całą jego rezerwę. Dalej nie mógł już licytować. Zgoda, ta droga nie wiedzie do celu. Jest jednak jeszcze tuzin innych sposobów, by zdobyć maszyny. Książę dałby po tysiąc funtów za każdy wóz pancerny, Gareth nie zamierzał rezygnować z powodu braku kilku nędznych setek. - Siedemdziesiąt pięć - powiedział Jake. Tłum zamruczał i wszystkie oczy skierowały się na Swalesa. - Szanowni panowie, kto da osiemdziesiąt? - zapytał sikh. Jego udział wynosił pięć procent. Gareth z żalem potrząsnął głową. - Nie, bracie. To była tylko gra. - Uśmiechnął się do Jake’a. - Może tobie te zabawki sprawią więcej radości - powiedział i odszedł w kierunku bramy. Nie należało teraz podchodzić do tego Amerykanina, który wściekał się ze złości. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy dają upust emocjom, wymachując pięściami. Swales dawno już doszedł do wniosku, że tylko głupcy biją się, a mądrzy ludzie zaopatrują ich w środki do prowadzenia walki. Oczywiście z zyskiem.

ROZDZIAŁ II Minęły trzy dni, zanim Jake Barton znów spotkał Anglika. Przez ten czas odholował pięć żelaznych dam na przedmieścia, gdzie wśród mahoniowych drzew, na brzegu małego strumienia, założył obóz. Za pomocą bloku i lin, umocowanych do gałęzi mahoniowca, wymontował silniki i pracował nad nimi do późnej nocy przy zapalonej lampie sztormowej. Czule przemawiał do maszyn, wymieniając i dopasowując brakującej i zużyte części: inne wykuwał nad koksownikiem. Pogwizdując bezustannie i przeklinając, pocił się, kombinował, aż nareszcie po południu trzeciego dnia uruchomił trzy bentleye. Ustawione na drewnianych klockach, odzyskały swoją młodość. Gareth Swales przybył do obozu Jake’a w senne, leniwe popołudnie. Przyjechał rikszą półnagiego, spoconego Murzyna, półleżąc niczym ożywający leopard na wyścielanym siedzeniu. Wyglądał wytwornie w idealnie skrojonym ubraniu. Jake podniósł głowę znad silnika, który regulował. Był rozebrany do pasa, a ręce miał wybrudzone aż po łokcie. Spocone ramiona i piersi błyszczały jak naoliwione. - Niech ci nie przyjdzie na myśl zatrzymać się u mnie - powiedział miękko. - Po prostu jedź sobie dalej tą drogą, przyjacielu. Gareth uśmiechnął się ujmująco i pokazał blaszany kubełek, z którego wystawały butelki piwa tusker. - Proponuję pokój, bracie - powiedział. Jake miał tak wyschnięte gardło, że przez moment nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Prezent. I żadnych numerów? W ostatnich trzech dniach niewiele pił, pracując ciężko w upalnym klimacie. I żaden z napojów nie był też jasnozłocisty, musujący i schłodzony. Oczy Jake’a niemal wylazły z orbit na widok butelek. Intruz wysiadł z rikszy i zbliżył się z wiaderkiem pod pachą. - Major Gareth Swales. - Wyciągnął rękę na powitanie. - Jake Barton - odpowiedział Jake, wciąż wpatrując się w wiaderko. Dwadzieścia minut później siedział w żelaznej wannie, ustawionej pod mahoniowcami, z butelką tuskera w zasięgu

ręki. Pogwizdywał z zadowoleniem, rozprowadzając spienione mydło po ramionach i mocno owłosionej klatce piersiowej. - Problem w tym, że zaczęliśmy ten marsz niewłaściwą nogą - wyjaśnił Gareth, pociągając z butelki. Robił to tak wdzięcznie, jakby sączył Dom Perignon z kryształowego kieliszka. Siedział wygodnie na płóciennym krzesełku pod rozwieszoną plandeką. - Przyjacielu, za chwilę poczujesz tę nogę na swoim tyłku. - W groźbie Jake’a nie było złości. - Rozumiem, co czułeś - ciągnął Gareth - ale zapewniałeś mnie, że nie bierzesz udziału w licytacji. Gdybyś powiedział prawdę, moglibyśmy dojść do porozumienia. Jake sięgnął namydloną ręką po butelkę. Po dwóch łykach westchnął i czknął cicho. - Na zdrowie - powiedział uprzejmie Gareth i kontynuował: - Gdy tylko zrozumiałem, że licytujesz na serio, wycofałem się. Pomyślałem, że możemy później dobić korzystnego targu. I dlatego tu jestem, piję z tobą piwo i dogadujemy się. - Ty się dogadujesz. Ja tylko słucham - uściślił Jake. - Mniej więcej - Gareth wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno wetknął je miedzy wargi Jake’a. - Masz kupca na te wozy, prawda? - Cały zamieniam się w słuch. - Amerykanin wydmuchnął z zadowoleniem kłąb dymu. - Z pewnością już uzgodniłeś cenę. Jestem przygotowany, żeby ją przebić. Jake wyjął z ust cygaro i po raz pierwszy spojrzał na Garetha z szacunkiem. - Chcesz wszystkie pięć maszyn w ich obecnym stanie? - Tak. - A jeżeli ci powiem, że tylko trzy są na chodzie, a reszta to szmelc? - To nie wpłynie na moją ofertę. Barton wysuszył butelkę do dna. Gareth otworzył następną i włożył mu ją do ręki. Jake intensywnie rozmyślał nad propozycją. Miał umowę z pewną angielsko-tanzańską kompanią cukrowniczą na dostawę wyciskaczy do trzciny cukrowej o napędzie benzynowym po sto dziesięć funtów za sztukę. Z pięciu wozów mógłby zmontować trzy maszyny, co dałoby mu w sumie trzysta trzydzieści funtów. Mniej niż zapłacił na licytacji... Oferta Anglika obejmowała wszystkie pięć pojazdów po cenie do uzgodnienia. - Miałem z nimi mnóstwo roboty. - Jake zaczął urabiać klienta.

- Widzę. - Sto pięćdziesiąt za każdy wóz. Razem siedemset pięćdziesiąt. - Mógłbyś wymienić silniki i doprowadzić je do porządku. - Jasne. - Załatwione - powiedział Gareth. - Wiedziałem, że się dogadamy. - Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. - Zaraz sporządzę akt sprzedaży - Swales wyciągnął książeczkę czekową - i dam ci czek na całą kwotę. - Dasz mi... co? - Uśmiech zniknął z twarzy Jake’a. - Czek imienny banku „Coutts of Piccadilly”. Gareth rzeczywiście posiadał rachunek bieżący w tym banku. Zgodnie z ostatnim raportem przekroczył konto o osiemnaście funtów i dwadzieścia trzy pensy. Dyrektor przysłał kłopotliwemu klientowi ostry list napisany czerwonym atramentem. - Bezpieczny jak „Bank of England”. - Gareth pomachał książeczką czekową. Miną cztery tygodnie, zanim czek trafi do Londynu. W tym czasie on sam będzie już w drodze do Madrytu. Zapowiadał się zyskowny interesik - Zabawna rzecz z tymi czekami. - Jake wyjął cygaro z ust. - Boję się ich. Jeśli nie stanowi to dla ciebie różnicy, wolę gotówkę. Gareth umilkł. A jednak nie będzie to taka prosta sprawa. - Mój Boże! - powiedział. - Możemy wyjaśnić to w jednej chwili. - Nie ma pośpiechu. Poczekam do jutra w południe. To termin dostawy uzgodniony z pierwszym klientem. Jeśli będziesz tu wcześniej z pieniędzmi wszystkie maszyny są twoje. - Jake gwałtownie wyszedł z wody, biorąc ręcznik od czarnego służącego. - Gdzie zamierzasz jeść obiad? - spytał Gareth. - Chyba Adou ugotował jakąś zupę. - Może będziesz moim gościem w „Royalu”? - Postawiłeś mi piwo, więc dlaczego nie miałbym również zjeść za twoje pieniądze? - zapytał rozsądnie Jake. Sala restauracyjna hotelu „Royal” miała wysokie sklepienie i okna szczelnie zasłonięte przed insektami. Elektryczne wentylatory, umocowane pod sufitem, leniwie poruszały się w gorącym, wilgotnym powietrzu stwarzając pozory chłodu. Gareth Swales był znakomitym

gospodarzem. Miał nieodparty urok, a bogaty wybór dań i win wprowadził Jake’a w tak znakomity nastrój, że zaśmiewali się razem jak starzy przyjaciele, z zachwytem odkrywając wspólnych znajomych - głównie barmanów i szefów burdeli w różnych częściach świata. Obaj mieli podobne doświadczenie żydowe. Gareth robił interesy z przywódcą rewolucji w Wenezueli w tym samym czasie, gdy Jake pracował w tym kraju przy budowie kolei. Barton by głównym inżynierem chińskiego towarzystwa żeglugowego „Blake Line” kiedy Gareth nawiązywał kontakty z chińskimi komunistami na Żółtej Rzece. Obaj przebywali w tym samym czasie we Francji. Pewnego dnia pod Amiens niemieckie karabiny maszynowe przyspieszyły awans Swalesa. Z najmłodszego oficera w ciągu zaledwie sześciu godzin awansował na majora. Jake znajdował się sześć kilometrów dalej. Oddelegowano go z amerykańskiej Trzeciej Armii do Królewskiego Pułku Czołgów. Odkryli, że są prawie w tym samym wieku, tuż przed czterdziestką. Mieli wiele doświadczenia, nabytego podczas wieloletnich wędrówek. Odnaleźli w sobie ten sam niepokój, który wciąż popychał ich do nowych przygód, nie pozwalając pozostawać dłużej w jednym miejscu ani oddawać się przez całe życie temu samemu zajęciu. Nie posiadali rodziny ani majątku, więc chętnie podejmowali nowe wyzwania, by następnie porzucić wszystko bez żalu. Zawsze parli naprzód, nie oglądając się. Gdy poznali swoje dzieje, poczuli do siebie wzajemny szacunek. W połowie obiadu całkiem się już zaprzyjaźnili, ale nie oznaczało to, że Jake był skłonny przyjąć czek, a Gareth zrezygnował ze zdobycia wozów. Wreszcie Anglik wysączył ostatnie krople koniaku i spojrzał na zegarek. - Dziewiąta. Za wcześnie do łóżka. Co robimy? - Madame Cedle ma dwie nowe dziewczyny. Przypłynęły statkiem pocztowym - zasugerował Jake. Gareth szybko odrzucił ten pomysł. - Może później, nie od razu po obiedzie. Miałbym zgagę. Nie chciałbyś przypadkiem pograć w karty? Jest tu przyzwoity klub. - Nie wpuszczą mnie. Nie jestem członkiem. - Mam rekomendację klubu londyńskiego. Wprowadzę cię. Przez półtorej godziny Jake cieszył się grą. Zazwyczaj grywał w mniej ekskluzywnych

miejscach - w pokoju za barem, na odwróconej skrzynce po owocach w kotłowni albo w portowych magazynach. Teraz siedział w cichym pokoju z atłasowymi zasłonami i boazerią z ciemnego drzewa. Na ścianach wisiały obrazy i myśliwskie trofea - łby lwów z kosmatymi grzywami i głowy bawole, smętnie pochylające wielkie rogi. Zwierzęta zdawały się spoglądać na graczy szklanymi oczami. Od stołów bilardowych dobiegał dyskretny stukot kul z kości słoniowej. Sześciu mężczyzn pochylało się kolejno nad zielonym suknem. Przy trzech stolikach do brydża słychać było licytację, prowadzoną kulturalnym językiem brytyjskich sfer. Gracze przypominali Bartonowi pingwiny, gdyż nosili białe koszule i czarne muchy. Pomiędzy stołami biegali cicho bosi kelnerzy, ubrani w fezy i sięgające kostek białe szaty, niczym kapłani jakiejś starożytnej religii. Roznosili tace z kryształowymi kieliszkami. Był tu tylko jeden stół do pokera - wielka konstrukcja z drzewa tekowego. Miedziane popielniczki zostały wtopione w drewno. Stół miał miejsce na szklanki. Leżały na nim kolorowe żetony z kości słoniowej, z graczy tyko Jake nie miał na sobie stroju wieczorowego. Obok Bartona siedział brytyjski par polujący w Afryce. Niedawno powrócił z interioru, gdzie zawodowy myśliwy, trzymając w pogotowiu karabin, czekał, aż gość położy pokotem stado bawołów, lwów lub nosorożców. Prawe oko arystokraty drgało nerwowo za każdym razem, gdy dostawał lepszą kartę. Pomimo to wygrywał. Bartonowi też wiodło się nieźle. Następnym graczem był plantator kawy o mocno opalonej pokrytej zmarszczkami twarzy, który syczał mimowolnie, gdy otrzymywał dobrą kombinację. Po prawej stronie Jake’a siedział stary urzędnik. Miał rzadkie włosy, a jego twarz pokrywały ślady po ospie. Pocił się mocno, kiedy spodziewał się zgarnąć pulę. Nadzieja ta rzadko się spełniała. Przez godzinę ostrożnej gry Jake wzbogacił się o ponad sto funtów i zadowolony z siebie obserwował nowego przyjaciela. Gareth Swales rozmawiał jak równy z równym z angielskim parem, był protekcjonalnie uprzejmy dla plantatora i współczuł urzędnikowi, że nie dopisywało mu szczęście. Ani nie wygrywał, ani nie przegrywał znaczących kwot. Operował kartami z imponującą zręcznością. Długimi, smukłym palcami tasował je błyskawicznie. Jake obserwował dyskretnie, jak major

Swales rozdaje. Gdyby chciał oszukiwać, nawet mający niezwykle wyrobiony zmysł dotyku musiałby zerkać na karty. A Gareth nigdy nie patrzył na ręce. Bawił się kartami i gawędził. Jake zaczął się rozluźniać. Plantator dał mu cztery damy i szóstkę kier. Urzędnik podwyższył stawkę lalusiowi, do dwudziestu funtów, westchnął i mruknął coś ponuro, przesuwając żetony do puli. Jake zgarnął je i ustawił starannie przed sobą. - Weźmy nową talię. - Gareth uśmiechnął się, przywołując gestem obsługę. - Może to przełamie waszą złą passę. Major obejrzał pieczęć na nowej paczce, rozerwał ją i rozłożył karty z rysunkami rowerów na odwrocie, wyciągnął dżokery i zaczął tasować opowiadając jednocześnie zabawną, obsceniczną dykteryjkę o biskupie który omyłkowo wszedł do ustronnego pomieszczenia dla pań na stacji Charing Cross. Zajęło to minutę czy dwie i wśród głośnego śmiechu Gareth przystąpił do rozdawania kart, rzucając je na zielone sukno tak, że ułożyły się zgrabnie przed każdym z graczy. Tylko Jake spostrzegł, iż podczas tasowania Gareth przytrzymywał karty i błyskawicznie w nie zaglądał. Baron spojrzał na swój sekwens, śmiejąc się rubasznie. Śmiech zamarł mu na ustach, a powieki zaczęły mrugać nerwowo. Po drugiej stronie stołu rozległ się głośny świst. Plantator złożył szybko karty i nakrył je dłońmi. Twarz urzędnika błyszczała niczym wypolerowana kość słoniowa, a strużka potu spłynęła z jego włosów na nos, a potem na koszulę. Jake rozłożył karty. Miał trzy damy. Westchnął i zaczął opowiadać swoją historyjkę. - Kiedy byłem pierwszym mechanikiem na starej łajbie „Hervest Maid”, w Kowloon kapitan przyprowadził na pokład jednego dupka i siedliśmy do gry. Stawki wciąż rosły i zaraz po północy ten przyjemniaczek rozdał cholerną kartę. Wydawało się, że nikt nie słucha. Wszyscy byli zbyt zaabsorbowani własnymi kartami. - Kapitan miał karetę króli, ja waletów, a lekarz okrętowy dziewiątek. Jake ułożył damy w ręku i przerwał opowieść, kiedy Gareth dawał urzędnikowi dwie karty. - Laluś dobrał jedną kartę i rozpoczęła się szaleńcza licytacja. Stawialiśmy wszystko, co mieliśmy. Dzięki, przyjacielu, dla mnie też dwie. Gareth pchnął przez stół dwie karty. - Jak mówiłem, stawialiśmy wszystko do ostatniego pensa. Wszedłem na tysiąc dolców... Z trudem powstrzymał uśmiech. Wszystkie damy były razem. Z kart patrzyły na niego

cztery księżniczki. - Podpisaliśmy weksle, zastawiliśmy nasze pensje, a laluś wciąż dotrzymywał nam kroku. Gareth wręczył arystokracie kartę i sam dobrał jedną. Słuchali opowiadania spoglądając to na Jake’a, to na własne karty. - Kiedy doszło do sprawdzania, na stole leżała sięgająca sufitu góra. Dupek przebił nas prostym sekwensem. Miał trefle, od trójki do ósemki. Potrzebowaliśmy z kapitanem dwunastu godzin, żeby otrząsnąć się z szoku. Doszliśmy do wniosku, że szansa na zwycięstwo w tym rozdaniu była jak szesnaście milionów do jednego. Wszystko przemawiało przeciw więc zaczęliśmy go szukać. Znaleźliśmy go w hotelu, kiedy wydawał wygrane od nas pieniądze. Przygotowywaliśmy się do wyjścia w morze, ale nasze kotły były jeszcze zimne. Posadziliśmy dupka na jednym z nich i rozpaliliśmy ogień. Musieliśmy go, rzecz jasna, przywiązać. Po kilku godzinach jego tyłek przypiekł się jak kasztan. - O Boże! - powiedział par. - To okropne. - Rzeczywiście - zgodził się Jake. - Strasznie śmierdziało. Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy czuli, że zaraz coś się stanie. Rzucono oskarżenie, ale większość uczestników gry nie była pewna, o co chodzi. Trzymali karty niczym tarcze, spoglądając podejrzliwie. Atmosfera była tak napięta, że ogarnęła całą salę. Przy innych stołach także przerwano grę. - Panowie - Gareth przemówił chrapliwym głosem, który rozniósł się całej po sali - pan Barton próbuje nam zasugerować, iż ktoś tu oszukuje. To słowo szokowało i groziło niebywałymi konsekwencjami. Oszukiwać w klubie! Boże, lepiej już być posądzonym o zwyczajne morderstwo! - Jestem zmuszony zgodzić się z panem Bartonem. - Zimne jak lód oczy majora zapłonęły gniewem, gdy odwrócił się w stronę zdezorientowanego członka Izby Lordów. - Byłby pan uprzejmy poinformować nas, ile pan wygrał? - Głos Garetha zabrzmiał niczym świst bata. Par spoglądał z niedowierzaniem, twarz mu purpurowiała, aż wreszcie zakrzyknął, krztusząc się z wściekłości: - Jak pan śmie! - Podniósł się bez tchu, kipiąc gniewem. - Uważałem na niego! - zawołał Gareth i przewrócił ciężki stół jednym pchnięciem. Blat przygniótł plantatora i urzędnika. Żetony i karty wymieszały się tak dokładnie, że już nikt nie mógłby sprawdzić, co rozdał Swales.

Major pochylił się nad graczami i boleśnie uszczypnął para w lewe ucho. - Oszukiwałeś! Przyłapałem cię! Arystokrata ryknął jak rozjuszony byk i zamachnął się ciężką wazą, Gareth zrobił unik i naczynie trafiło między oczy sekretarza klubu, który spieszył z interwencją. Zapanował chaos. Inni gracze rzucili się mu na pomoc. Jake próbował dotrzeć do Swalesa przez tłum skłębionych ciał. - To ty! - krzyknął, gniewnie zaciskając pięści. W sali znajdowało się czterdzieści osób. Tylko jedna nie nosiła garnituru który dowodziłby jej przynależności społecznej. Gniew tłumu zwrócił się więc przeciw Bartonowi. - Uważaj na plecy, stary! - Gareth ostrzegł Jake’a przyjacielsko, kiedy ten złapał go za klapy marynarki. Barton stanął naprzeciw tłumu rozwścieczonych członków klubu. Dosięgły ich ciosy przeznaczone dla Swalesa. Dwóch mężczyzn upadło, ale reszta tłoczyła się nadal. - Walcz! - Gareth wesoło zachęcił przyjaciela. - Niech będzie przeklęty, kto pierwszy krzyknie „dość!” - W jakiś magiczny sposób w rękach majora pojawił się kij bilardowy. Jake był już prawie niewidoczny pod falującą stertą czarnych garniturów. Trzech napastników siedziało mu na plecach, dwóch uczepiło się jego nóg, a jeden trzymał go za ramiona. - To nie ja, głupcy! - Próbował wskazać Garetha, ale obie ręce miał unieruchomione. - Racja - przyznał Swales - ty oszuście! - Trzymając kij w ręku z niezwykłą wprawą zaczął uderzać nim boleśnie eleganckich dżentelmenów. Przewrócili się, a uwolniony Jake odwrócił się znów do Garetha. - Słuchaj! - wrzasnął, podchodząc bliżej. - Właśnie! - Major skinął głową. Dźwięk policyjnych syren rozlegał się coraz wyraźniej, a za podwójnymi drzwiami zamajaczyły postacie w mundurach. - Na Jowisza, gliny! - zawołał major. - Powinniśmy się zmyć. Za mną, stary! - Kilkoma wprawnymi ruchami kija wybił szybę w oknie i wyskoczył do ciemnego ogrodu.

ROZDZIAŁ III Jake kroczył szybko ciemną ścieżką w kierunku swojego obozowiska nad strumieniem. Groźne okrzyki i wycie syren policyjnych dawno umilkły. Jego oburzenie też już minęło. Zachichotał na wspomnienie purpurowej twarzy para i jego wybałuszonych z zaskoczenia oczu. Gdzieś w ciemności rozległo się rytmiczne skrzypienie resorów rikszy i odgłos bosych stóp. Nie odwracając głowy, Barton odgadł, kto nadjeżdża. - Myślałem, że cię zgubiłem - zauważył swobodnie Gareth, wyciągnięty na miękkich poduszkach. Jego szlachetne rysy były widoczne w blasku żarzącego się cygara. - Pędziłeś niczym chart za suką. Fantastyczna szybkość! Jake nie odpowiedział. - Nie masz chyba zamiaru iść spać? - Riksza zrównała się z nim. - Mamy jeszcze całą noc przed sobą. Kto wie, jakie fascynujące przygody nas czekają. Jake z trudem zachował powagę, ale nie zwolnił kroku. - Co sądzisz o madame Cecile? - spytał Gareth. - Tak bardzo zależy ci na tych wozach? - Sprawiasz mi przykrość, posądzając mnie o tak ohydny materializm. - Kto płaci? - Jesteś moim gościem. - Dobrze. Postawiłeś mi obiad, więc dlaczego mam teraz odmówić? - Podszedł do rikszy. - Przesuń się - powiedział. Rikszarz zawrócił i ruszył w stronę miasta. Gareth wetknął w usta Jake’a nowe cygaro. Jakie karty sobie dałeś - spytał Barton, wydmuchując aromatyczny dym. - Cztery asy? Sekwens? - Jestem urażony tymi insynuacjami, sir. Zignoruję więc to pytanie. Jechali dalej w milczeniu, aż po jakimś czasie Gareth zapytał: - Chyba jednak nie upiekliście wtedy tego biedaka, prawda? - Nie - odparł Jake - ale to całkiem niezła historia. Dojechali do lokalu madame Cecile, dyskretnie ukrytego w ogrodzonym parku. Gareth położył rękę na kołatce. - Wiesz co? Niech mnie diabli, jeśli nie jestem ci winien przeprosin. Źle cię oceniłem. - Chyba mogę być z tobą szczery. - Nie wiem, czy zniosę ten szok. - klepnął Jake’a w

ramię. - A więc to na mój koszt, zgoda, co? Uśmiechnęli się do siebie. Madame Cecile była wysoka i wiotka jak zapałka. Nosiła wielokrotnie łataną, długą suknię w nieokreślonym ciemnym kolorze, którą zamiatała podłogę. Włosy miała uczesane w wielki kok. Wyrażała się pedantycznie i surowo. - Majorze Swales, to dla mnie wielka przyjemność - rzekła, wpuszczając gości. - Panie Barton, dawno pana nie widzieliśmy. Obawiałam się, wyjechał pan z miasta. - Proszę nam podać butelkę champersa, moja droga. Czy ma pani jeszcze rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci? - Oczywiście, majorze. - Przed spotkaniem z panienkami chcielibyśmy porozmawiać na osobności. Czy pani gabinet jest wolny? Gareth usadowił się wygodnie w dużym skórzanym fotelu, z kieliszkiem szampana w jednej ręce i cygarem w drugiej. - Duce wyciąga tu swoje szpony. Bóg jeden wie, co chce w ten sposób zyskać. Jest to najbardziej jałowy skrawek pustyni, jaki można sobie wyobrazić. A jednak Mussolini chce go mieć. Może dla chwały swego imperium? Stara napoleońska śpiewka. - Skąd o tym wiesz? - Jake leżał wygodnie na kanapie. Nie pił szampana. Nie lubił gazowanych win. - To moje zajęcie, bracie. Muszę wszystko wiedzieć. Potrafię wyczuć pismo nosem, zanim chłopaki zorientują się, o co walczą. Duce łączy manifestacje pokojowe z przygotowaniami wojennymi. Mussolini nie musi kupować uzbrojenia, bo posiada karabiny, samoloty wszystko, czego trzeba, by wylądować w Erytrei. Jest już gotów, a stary Etiopczyk ma kilka zabytkowych strzelb i mnóstwo mieczy. To powinien być krótki pojedynek. Nie pijesz champers? - Wezmę sobie tuskera. Wracam za moment - Jake wstał i skierował się w stronę drzwi. Gareth potrząsnął głową ze smutkiem. - Masz podniebienie jak grzbiet krokodyla. Wolisz piwo od markowego szampana. Jake poszedł do baru, żeby zastanowić się nad swoją sytuacją i zaplanować dalsze działanie. Pochylony nad piwem szybko przemyślał to, co powiedział mu Gareth. Próbował

rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co fantazją. I jakich interesów można się spodziewać. Postanowił nie brać udziału w tym interesie. Zbyt wiele cierni rosło na tej drodze. Chciał już wracać, by mimo wszystko sprzedać silniki na wyciskacze trzciny, kiedy nagle o jego decyzji zadecydował zwykły zbieg okoliczności. Obok Bartona stało przy barze dwóch młodych ludzi w garniturach, którzy wyglądali na urzędników bankowych. Każdy z wybraną dziewczyną, pieścili je z roztargnieniem, rozmawiając podniesionymi głosami. Jake był zbyt zajęty własnymi myślami, by śledzić tę konwersację, aż pewna nazwa przyciągnęła jego uwagę. - Słyszałeś, że „Anglo-Sugar” splajtował? - Nie wierzę. - Wiem to od przewodniczącego rady. Podobno mają pół miliona długów. - To już trzecia wielka kompania, która padła w tym miesiącu. - Żyjemy w ciężkich czasach. Jake zgodził się z tym w duchu. Wlał piwo do szklanki, rzucił monetę na ladę i skierował się z powrotem do gabinetu. „To rzeczywiście ciężkie czasy” - pomyślał. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy dopadł go pech. Frachtowiec, którym przypłynął do Dar es-Salam jako pierwszy mechanik, stał zajęty przez komornika prowadzącego postępowanie upadłościowe, właściciele statku narobili długów w Londynie i nie byli w stanie ich spłacić. Jake zszedł na ląd z całym swoim ziemskim dobytkiem w przewieszonym przez ramie plecakiem i zmuszony zrezygnować z sześciomiesięcznych poborów. - Dlaczego muszą kupować broń u ciebie? Przecież mogą nabyć ten sprzęt bezpośrednio u producentów. - powiedział, kontynuując przerwaną rozmowę. - Liga Narodów ogłosiła embargo wobec Erytrei, Somalii i Etiopii - jeżeli mam być szczery, Etiopczycy są skłonni zapłacić około tysiąca funtów, trzeba tylko dać nowy lakier i zamontować karabiny maszynowe na wieżyczkach. Gareth spoglądał przez okno na port. Światła zakotwiczonych statków migotały nisko nad ciemnymi wodami. Odwrócił się do Jake’a i mówił dalej; - Zredukowanie napięcia, ale oczywiście działa tylko na niekorzyść Afryki. - Słucham cię z wielką uwagą - Jake znów rozsiadł się na kanapie. - Mam kupca i karabiny vickers, bez których wozy nie przedstawiają żadnej wartości. Ty

zaś masz same pojazdy i wiesz, jak je uruchomić. Jake dostrzegł w Swalesie innego człowieka. Gdzieś zniknęły wymuska maniery i arystokratyczny akcent. Teraz major mówił krótko i treściwie a w jego oczach pojawiły się zbójeckie błyski. - Nigdy przedtem nie miałem partnera. Zawsze uważałem, że wszystko najlepiej zrobię sam. Miałem jednak okazję dobrze ci się przyjrzeć. Moglibyśmy spróbować. Co o tym sądzisz? - Jeżeli mnie zwodzisz, przypiekę ci jaja. Major roześmiał się ubawiony. - Wierzę, że naprawdę byś to zrobił! - zawołał. Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę. - Proponuję, żebyśmy działali na równych prawach. Zadbasz o wozy i podzielimy się po połowie - powiedział. Jake uścisnął jego dłoń. - Po połowie - zgodził się. - Starczy na dziś. Zobaczmy, co porabiają panie. Jake zasugerował Swalesowi, że jako równorzędny partner powinien uczestniczyć w naprawie silników i malowaniu pojazdów. Major pobladł lekko i zapalił cygaro. - Posłuchaj, bracie. Nie traktujmy tego żartu o równym partnerstwie i tej współpracy zbyt dosłownie. Praca fizyczna nie jest w moim stylu. - Muszę więc wynająć robotników. - Bardzo proszę, nie żałuj sobie. Wynajmuj, co i kogo zechcesz. Gareth machnął cygarem we wspaniałomyślnym geście. - Muszę iść do portu porozglądać się trochę. Kolację zjem w budynku rządowym. Chcę nawiązać jakieś pożyteczne znajomości, rozumiesz? Następnego ranka Swales zjawił się w obozie pod drzewami mahoniów. Przyjechał rikszą, przytrzymując srebrne wiaderko wypełnione butelkami tuskera. W obozowisku sześciu Murzynów pracowało pod nadzorem Jake’a. Użyto farby szarej, charakterystycznej dla okrętów wojennych. Trzy wehikuły zostały już pomalowane. Efekt był zdumiewający. Pojazdy przeistoczyły się z niechlujnych wraków w groźnie wyglądające machiny wojenne. - Na Jowisza! - krzyknął Gareth. - To nawet na mnie robi wrażenie. Etiopczycy oszaleją z radości. - Przeszedł wzdłuż szeregu pojazdów i zatrzymał się przy ostatnim. - Dlaczego nie wszystkie zostały pomalowane?

- Wyjaśniałem ci. Tylko te trzy są na chodzie. - Posłuchaj, stary. Nie bądźmy tacy wymagający. Pochlap je trochę farbą i zapakujemy wszystko razem. Nie udzielamy przecież gwarancji, prawda? - Uśmiechnął się promiennie i mrugnął do Jake’a. - Zanim nadejdą reklamacje, nie będzie tu po nas śladu. Nie zdawał sobie sprawy, co to ambicja doskonałego rzemieślnika. Jake wyprężył pierś i poczerwieniał ze złości. Pół godziny później wciąż jeszcze dyskutowali. - Zdobyłem moją reputację na trzech oceanach i siedmiu morzach, więc nie oczekuj, że zaryzykuję ją dla kilku wraków! - wrzasnął Barton i kopnął koło jednego z krytykowanych pojazdów. - Nikt nigdy nie powie, że sprzedaję złom. Gareth nauczył się już postępować z nowym przyjacielem. Wiedział, że mogłoby dojść do rękoczynów i niemal natychmiast zmienił postawę. - Słuchaj, bracie. Nie ma sensu tak krzyczeć. - Ja nie krzyczę! - wrzasnął Jake. - Oczywiście, że nie. Rozumiem twój punkt widzenia. W porządku, dokładnie tak samo myślałem. Udobruchany trochę Jake otworzył usta, by znów zaprotestować, ale nim zdążył coś powiedzieć, Gareth wetknął mu między wargi długie, czarne cygaro. - Teraz zróbmy użytek z mózgów, dobrze? Powiedz mi, dlaczego te dwa wozy nie pojadą, i co zrobić, żeby je do tego zmusić. Piętnaście minut później siedzieli pod markizą przy starym namiocie Jake’a, pijąc zimnego tuskera. Swales zręcznie stworzył atmosferę przyjacielskiej pogawędki. - Gaźnik do bentleya? - Pokiwał w zamyśleniu głową. - Próbowałem u każdego możliwego dostawcy. Miejscowy agent telefonował nawet do Kapsztadu i Nairobi. Będziemy musieli zamówić go w Anglii. Potrwa to osiem tygodni, jeśli będziemy mieli szczęście. - Posłuchaj, stary. Nie zamierzam narażać się na los gorszy niż śmierć, dla dobra wspólnej sprawy zrobimy tak...

ROZDZIAŁ IV Gubernator Tanganiki miał córkę, trzydziestodwuletnią starą pannę. Nie znalazła sobie męża mimo ogromnej fortuny ojca i tytułu rodowego. Gareth zerkał na nią z ukosa, starając się zrozumieć przyczynę tego stanu rzeczy. Pierwszy epitet, jaki przyszedł majorowi na myśl, brzmiał „koniowata”, ale nie był on najtrafniejszym określeniem. Słowo „wielbłądowata” trafniej wyrażało typ jej urody. „Zamroczony dromader” - pomyśl chwytając pełne uwielbienia spojrzenie, którym go obdarzyła. - To wspaniale, że pozwoliłaś mi wziąć samochód ojca - powiedział. Uśmiechnęła się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby pod ogromnym nochalem. - Kupię taki sam po powrocie do domu. Gareth skręcił z utwardzonej drogi. Długa czarna limuzyna wjechała na zakurzony i wyboisty szlak, prowadzący na północ wzdłuż wybrzeża, wśród palmowych gajów. Policjant rozpoznał chorągiewkę na przednim błotniku. Czerwono-niebiesko-złoty proporczyk z lwem i jednorożcem łopotał na wietrze. Policjant stanął na baczność i zasalutował zamaszyście. Gareth dotknął niedbale ronda kapelusza i odwrócił się do swej towarzyszki. Kobieta nie odrywała wzroku od opalonej twarzy majora. Wpatrywała się w niego od chwili, gdy opuścił teren zabudowań rządowych. - Jest stąd wspaniały widok na kanał. Zatrzymajmy się na chwilę. Skinęła z zapałem głową. Zaniemówiła z wrażenia. Gareth był z tego bardzo zadowolony, bo miała wysoki, piskliwy głos. Podstarzałe dziewczę spłonęło rumieńcem. „Ma ładne oczy” - wmawiał sobie Gareth. To znaczy, jeżeli komuś podobają się gały wielbłąda. Wielkie, smutne, z długimi, bezbarwnymi rzęsami. Wolał jednak patrzeć jej w oczy, starając się unikać widoku zębów. „Mam nadzieję, że nie gryzie w tych momentach. Swoimi siekaczami mogłaby zadać śmiertelne rany.” Przez chwilę chciał zrezygnować, wyobraził sobie tysiąc funtów i odwaga powróciła. Zahamował i rozejrzał się, w którym miejscu zjechał z drogi. Cofnął samochód i ostrożnie wprowadził lśniącą limuzynę na małą polankę porośniętą paprociami i krzewami. Zewsząd otaczały ją majestatyczne palmy. - Oto jesteśmy! - Zaciągnął ręczny hamulec i odwrócił się do swojej towarzyszki. - Stąd też możesz zobaczyć kanał.

Pochylił się lekko, by go wskazać, kiedy nagle gubernatorska córka z konwulsyjnym drżeniem rzuciła się na niego. Ostatnia świadoma myśl Garetha dotyczyła jej zębów. Jake Barton zaczekał, aż wielki, połyskujący bentley zacznie kołysać się i podrygiwać na resorach, jak łódź ratunkowa na sztormowej fali, i dopiero tedy wyszedł ze swego ukrycia wśród paproci. Z torbą w ręku zbliżył się do wozu ozdobionego charakterystyczną chorągiewką. Hałas, który powstał przy otwieraniu i podnoszeniu pokrywy silnika, został skutecznie zagłuszony radosnymi okrzykami dobiegającymi z samochodu. Jake zajrzał przez okno do środka i zobaczył białe kończyny córki gubernatora, długie, niekształtne i guzowate, zupełnie jak nogi wielbłąda, kopiące w ekstazie dach kabiny. Odwrócił głowę w stronę silnika. Pracował szybko, pogwizdując bezgłośnie. Gaźnik drgnął właśnie w tym momencie, kiedy namiętne westchnienia i błagalne okrzyki osiągnęły apogeum. Jake nie miał już do Garetha pretensji o to, że odmówił on pomocy przy malowaniu żelaznych dam. Major także pracował ze wszystkich sił, jego trud był nawet bardziej wyczerpujący, tylko że zręczność rąk nie miała, akurat większego znaczenia. Kiedy Barton dźwignął wymontowany karburator i umieścił go w torbie, rozległ się ostatni przenikliwy okrzyk i bentley znieruchomiał, a w palmowym zagajniku zapanowała kojąca cisza. Jake skradał się cicho przez zarośla, pozostawiając swego przyjaciela w objęciach chudych ramion, zaplątanego w kosztowną francuską bieliznę. - Była to niezmiernie długa droga powrotna. Ciągle musiałem przekonywać tę panią, że nie jesteśmy jeszcze zaręczeni. - Poświęcimy ci pochwalną wzmiankę w raporcie - obiecał Jake, gramoląc się z komory silnika. - Lekceważąc osobiste bezpieczeństwo, major Swales obronił nasze pozycje i przeszedł do natarcia, wyłamując wrota... - Bardzo zabawne - burknął Gareth. - Podobnie jak ty, muszę dbać o swoją reputację. Taka historia może mnie skompromitować w pewnych kręgach, więc trzymaj to w tajemnicy, dobrze? - Masz moje słowo - powiedział z powagą Jake i zgarbił się nad korbą, silnik zapalił od razu, łatwo wchodząc na obroty. Barton wsłuchiwał się weń z uśmiechem. - Posłuchaj, jak chodzi ta ślicznotka! Czy nie warto było zaryzykować? Chociażby po to, żeby usłyszeć tę słodką pieśń?

Gareth zamknął oczy, udręczony wspomnieniem. - Mamy już cztery miłe, przyzwoite panienki - ciągnął Jake. - Czego więcej możesz chcieć od życia? - Piątej - odparł Swales. Jake naburmuszył się. - Podpiszę oświadczenie chroniące twoją reputację. - Wyraz twarzy Amerykanina był wystarczającą odpowiedzią. Gareth westchnął ciężko. - Twój sentymentalny, staroświecki stosunek do życia wpędzi nas kiedyś w kłopoty - rzekł. - Możemy rozstać się od razu. - Nawet o tym nie marz, chłopie. To byłby kiepski żart wobec Etiopczyków. Mają wielkie miecze i nie tylko twoja głowa mogłaby spaść. Dobrze, weźmiemy więc te cztery. Dwudziestego drugiego maja „Dunnottar Castle” zakotwiczył na red Dar es-Salam i natychmiast został otoczony przez rój barek. Była to flagowa jednostka Union Castle Liné, łączącej Southampton z Kapsztadem, Dżibuti, Laurenco Marquezem, Dar es-Salam i Dżibuti. Dwa apartamenty i dziesięć kabin pierwszej klasy zajmował Lij Mikhael Wasan Sagud wraz ze świtą. Był potomkiem rodu monarchów Etiopii, który wywodził się od króla Salomona i królowej Saby. Lij należał do zaufanych ludzi cesarza i został gubernatorem kawałka górzystej i pustynnej krainy wielkości Szkocji i Walii w północnej części kraju. Powracał do ojczyzny po sześciu miesiącach rozmów z premierami Wielkiej Brytanii i Francji, wędrowania po korytarzach Ligi Narodów w Genewie, gdzie próbował uzyskać poparcie dla swego zagrożonego kraju. Wracał rozczarowany. Zszedł ze statku w otoczeniu czterech głównych doradców i podpłynął barką do nabrzeża, gdzie stały dwie otwarte limuzyny. Samochody zostały wynajęte przez majora Swalesa, on też udzielił kierowcom odpowiednich instrukcji. - Przestań już gadać, stary - rzekł Gareth do Jake’a, kiedy oczekiwali z niepokojem w posępnej czeluści magazynu. - Teraz moja część przedstawienia. Ty masz tylko groźnie wyglądać i prezentować towar. Major ubrany był w jasnoniebieski strój tropikalny. Miał zatknięty goździk w klapie. Włożył też jedwabną koszulę i stary szkolny krawat z atłasu w poprzeczne pasy. Jego wąsy były