uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 864 053
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 103 927

Wilbur Smith - Oko Tygrysa

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Wilbur Smith - Oko Tygrysa.pdf

uzavrano EBooki W Wilbur Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

1 Wilbur Smith Oko tygrysa Mojej żonie, Danielle, z wyrazami miłości Był to jeden z tych sezonów, w których ryba przychodzi późno. Każdego dnia wraz z załogą mojej łodzi wypływaliśmy daleko na północ i wracaliśmy do przystani późnym wieczorem. Dopiero szóstego listopada udało nam się złowić pierwszą z tych wielkich ryb, śmigających po szkarłatnych falach Prądu Mozambickiego. Wtedy już rozpaczliwie potrzebowałem ryby. Moim stałym klientem był agent reklamowy z Nowego Jorku o nazwisku Chuck McGeorge, który co roku pokonywał odległość sześciu tysięcy kilometrów, aby na Wyspie Św. Marii uczestniczyć w połowie marlina. McGeorge był małym twardym człowiekiem o głowie jak strusie jajo, siwy na skroniach, z pokrytą zmarszczkami ogorzałą małpią twarzą, mający jednak mocne nogi, niezbędne przy połowach dużej ryby. Kiedy w końcu zobaczyliśmy marlina, był tuż pod powierzchnią wody. Ukazywał szablistą płetwę, dłuższą niż ramię mężczyzny, po której można tę rybę odróżnić od rekina czy morświ-na. Angel spostrzegł go w tej samej chwili co ja i uczepiony sztagu, wychylając się poza pokład, krzyczał z podniecenia; jego cygańskie kosmyki opadały na ciemne policzki, a zęby połyskiwały w ostrym tropikalnym słońcu. Marlin nurzał się w falach, które otwierały się i zamykały nad jego szerokim i lśniącym grzbietem. Czarny, ciężki i masywny, podobny do pnia drzewa, z wdzięcznie wygiętą płetwą grzbietową. Odwróciłem się i spojrzałem do kokpitu. Chubby już pomagał Chuckowi usadowić się w specjalnym fotelu. Przypinał go pasami i nakładał rękawice. Spojrzał w górę i pochwycił mój wzrok. Zmarszczył się gniewnie i splunął ze spokojem kontrastującym z naszym podnieceniem. Ten ogromny mężczyzna, wysoki jak ja, lecz o wiele potężniejszy, należał do najbardziej konsekwentnych i zagorzałych pesymistów w branży. - Nieufna ryba - mruknął Chubby i splunął ponownie. Uśmiechnąłem się do niego. - Nie przejmuj się, Chuck! - krzyknąłem. - Stary Harry naprowadzi cię na tę rybę. - Stawiam tysiąc dolców, że ci się to nie uda! - odkrzyknął Chuck, krzywiąc twarz od słońca, którego promienie odbijały się w wodzie. Jego oczy błyszczały z emocji. - Zgoda! - zaakceptowałem zakład, na który nie było mnie stać, i całą uwagę skierowałem na rybę. Chubby miał, rzecz jasna, rację. Zaraz po mnie -jest największym znawcą w tej dziedzinie. Ryba była olbrzymia, lecz nieufna. Pięć razy zarzucałem przynętę, wkładając w to całą zręczność i wiedzę. Za każdym razem marlin robił zwrot i zanurzał się. W końcu skierowałem Tańczącą Falę na kurs tak, aby przecięła mu drogę. - Chubby, w skrzyni z lodem mamy świeżego delfina, zaczep go i spróbujemy z pojedynczą przynętą! - krzyknąłem w rozpaczy. Sam założyłem przynętę, która spłynęła swobodnie do wody. Wyczułem moment brania. Wydało się, że ryba jakby skurczyła się w sobie. Marlin zawrócił nagle i spostrzegłem tylko błysk brzucha jak odbicie lustra pod powierzchnią wody. - Płyńmy za nim! - wrzeszczał Angelo. - Chwycił! Tuż po dziesiątej rano Chuck ujął wędkę. Od tej chwili walczyłem zawzięcie. Moja praca wymagała nieskończenie więcej umiejętności niż zgrzytanie zębami i kurczowe zaciskanie dłoni wokół ciężkiej wędki ze szklanego włókna. Trzymałem kurs łodzi prosto na rybę, pomimo pierwszych wściekłych ataków i oszalałych, nagłych, szybkich jak błyskawica

2 skoków, aż do chwili, kiedy Chuck, usadowiwszy się prawidłowo w fotelu, mógł wreszcie zaprzeć się na swych mocnych nogach. 8 Kilka minut po dwunastej było po walce. Ryba została pokonana. Marlin ukazał się na powierzchni już przy pierwszym okrążeniu, które Chuck zawężał, kręcąc kołowrotem, aż do chwili, gdy ryba znalazła się w zasięgu dźwigu. - Hej, Harry! - krzyknął Angelo. - Mamy gościa, chłopie! - Co się stało? - Wielki Johnny przybywa. Wyczuł rybę. Zobaczyłem rekina zwabionego walką i zapachem krwi. Tępo zakończona płetwa poruszała się pewnie i spokojnie. Był to wielki rekin młot. - Idź na mostek! - zawołałem do Angela i oddałem mu ster. - Harry, jeśli pozwolisz temu łotrowi schrupać moją rybę, to możesz się pożegnać ze swoim tysiącem dolców! - krzyknął przerażony Chuck. Zniknąłem w głównej kabinie. Przyklęknąłem, odblokowałem rygle trzymające pokrywę luku silnika i odsunąłem ją. Leżąc na brzuchu, sięgnąłem pod pokład i chwyciłem karabinek FN z ukrytego wieszaka. Kiedy wróciłem na pokład, sprawdziłem, czy broń jest naładowana, i nastawiłem na ogień ciągły. - Angelo, nakieruj łódź wzdłuż starego Johnny'ego! Wisząc na relingu, spojrzałem na rekina, w momencie gdy łódź przepływała nad nim. Był wielki, sześć metrów miedzia-nobrązowego cielska, widocznego wyraźnie w czystej wodzie. Wycelowałem spokojnie w środek spłaszczonej głowy między monstrualnie osadzone oczy i wystrzeliłem krótką serię. Karabinek FN zagrzmiał i puste mosiężne łuski posypały się w wodę, która wytrysnęła fontanną. Rekin zadrżał konwulsyjnie, gdy kule roztrzaskały chrzą-stkowatą kość i rozerwały malusieńki móżdżek. Wykręcił się brzuchem do góry i zaczął tonąć. - Dzięki, Harry - wysapał Chuck, czerwony i spocony z przejęcia. - Zawsze do usług. - Rozpromieniłem się w uśmiechu, przejmując ster z rąk Angela. Za dziesięć pierwsza Chuck podprowadził marlina do dźwigu. Wyczerpana ryba leżała na boku. Jej sierpowato wygięty ogon uderzał coraz słabiej, a długi dziób otwierał się i za- mykał spazmatycznie. Szkliste oko było wielkie jak dojrzałe jabłko, a długie podrygujące ciało lśniło tysiącem odcieni srebra, złota i królewskiej purpury. - Teraz sprawnie, Chubby! - krzyknąłem. Włożyłem rękawicę i delikatnie przyciągnąłem rybę za stalowy przypon Chubby'ego. Czekał z przygotowanym hakiem zwisającym z dźwigu. Chubby posłał mi miażdżące spojrzenie, mówiące wyraźnie, że byłem jeszcze dzieciakiem taplającym się w rynsztokach londyńskich slumsów, kiedy on już nadziewał ryby na hak. - Poczekaj, aż się obróci - poleciłem, żeby mu trochę dokuczyć. Chubby skrzywił się, słysząc tę nieproszoną radę. Fala obróciła rybę w naszą stronę. Ukazał się szeroki brzuch, błyskający srebrem spomiędzy rozpostartych płetw. - Teraz! - rzuciłem, a Chubby wbił hak głęboko. Buchnęła jasnoczerwona krew i ryba zaczęła trzepotać się w śmiertelnym szaleństwie, zalewając nas strumieniami zimnej morskiej wody. Powiesiłem marlina na dźwigu na Nabrzeżu Admiralicji. Benjamin, komendant portu, wystawił zaświadczenie stwierdzające, że całkowita waga ryby wynosi trzysta pięćdziesiąt cztery kilogramy. Żywe, opalizujące kolory marlina szybko zbladły i zastąpiła je matowa

3 czerń, lecz ciągle robił wrażenie samym swoim ogromem. Cztery i pół metra od szczęk do końca jaskółczego ogona. - Pan Harry powiesił potwora przed Admiralicją - bosono-dzy ulicznicy roznosili nowinę po ulicach, a mieszkańcy wyspy ochoczo korzystali z okazji do przerwania pracy i gromadzili się na przystani w nastroju radosnej fiesty. Wieść dotarła aż do starej siedziby rządu na urwistym cyplu. Prezydencki land-rover, z chorągiewką powiewającą wesoło na masce, nadjechał krętą drogą. Utorował sobie drogę przez tłum i ważny pasażer wysiadł na przystani. Godfrey Biddle, wykształcony w Londynie rodowity mieszkaniec wyspy, był przed uzyskaniem niepodległości jedynym adwokatem na Św. Marii. - Panie Harry, co za wspaniały okaz! - krzyczał zachwycony prezydent. - Taka ryba przyniesie niewątpliwą korzyść roz- 10 wijającej się dopiero turystyce im ow. mam. - * nąć moją rękę. Jeśli chodzi o prezydentów w tej części świata, to ten był najwyższej klasy. - Dziękuję, panie prezydencie. - Nawet w filcowym kapeluszu na głowie sięgał mi do pachy. Był symfonią czerni: czarny wełniany garnitur i lakierowane pantofle, których skóra przypominała wypolerowany antracyt. Jedynie zadziwiająco białe, puszyste, kręcone włosy łamały tę nieskazitelną czerń. - Rzeczywiście, trzeba panu gratulować. - Prezydent tańczył z podniecenia i wiedziałem, że i w tym sezonie będę jadać w jego rezydencji na wieczornych przyjęciach. Dopiero po roku albo i dwóch prezydent w końcu zaakceptował mnie jako tubylca. Zostałem jednym z jego dzieci ze wszystkimi przywilejami, jakie ta pozycja zapewniała. Fred Coker przyjechał swoim karawanem, zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, i podczas gdy rozstawiał statyw i znikał pod czarną tkaniną, żeby nastawić antyczny aparat, my ustawiliśmy się do zdjęcia na tle olbrzymiego ciała marlina. Chuck w środku, trzymając wędkę, my dookoła niego, obejmując się nawzajem jak drużyna piłki nożnej. Ja i Angel, uśmiechnięci szeroko, Chubby przeraźliwie nachmurzony. Zdjęcie wspaniale się zaprezentuje w nowym folderze reklamowym - wierna załoga i nieustraszony szyper o kręconych włosach, wymykających się spod czapki i wyzierających z koszuli rozchylonej na piersiach; potęga i uśmiech - to na pewno chwyci w następnym sezonie. Zorganizowałem przeniesienie marlina do chłodni, gdzie przechowywano ananasy przeznaczone na eksport. Miałem możliwość wysłania go najbliższym chłodniowcem przez londyński oddział Rowlanda. Następnie zostawiłem Angela i Chubby'ego, którzy mieli wyszorować pokład Tańczącej, zatankować ją u Shella przy przystani naprzeciw i zacumować tam, gdzie zwykle. Kiedy gramoliliśmy się z Chuckiem do szoferki mojego poobijanego starego forda, nachylił się do mnie i konspiracyjnym szeptem mruknął: - Harry, co do mojej premii... 11 Wiedziałem dokładnie, o co ma zamiar prosić. Powtarzało się to za każdym razem. - Pani Chubby nie musi o tym wiedzieć, o to chodzi? - zakończyłem za niego. - Tak - zgodził się ze mną i mruknął ponuro, zsuwając swą brudną żeglarską czapkę na tył głowy. Następnego ranka o dziewiątej wsadziłem Chucka do samolotu i zjeżdżając w dół swoim wysłużonym fordem, całą drogę śpiewałem i trąbiłem na dziewczęta pracujące na plantacjach ananasowych. Prostowały się i z wybuchami śmiechu machały mi spod rond szerokich słomkowych kapeluszy.

4 Czeki podróżne American Express, otrzymane od Chucka, zmieniłem w biurze podróży Cokera, po długich targach z Fre-dem Cokerem o odpowiedni kurs wymiany. Fred prezentował się uroczyście - we fraku i czarnym krawacie. W południe miał pogrzeb. Aparat i statyw odłożono na bok. Fotograf przemienił się w przedsiębiorcę pogrzebowego. Salon pogrzebowy Cokera znajdował się na tyłach agencji turystycznej i wychodził na małą uliczkę między domami. Fred wykorzystywał karawan do przewozu turystów na lotnisko, uprzednio dyskretnie zmieniając tablicę reklamową pojazdu i montując fotele nad szynami do trumien. Bukowałem u niego wszystkich klientów, wobec czego odliczył sobie dziesięć procent z moich czeków podróżnych. Prowadził także agencję ubezpieczeniową, więc potrącił mi również roczną opłatę asekuracyjną za Tańczącą. Policzyłem ponownie pieniądze tak samo uważnie jak on, bo jakkolwiek Fred wyglądał na dyrektora szkoły - wysoki, smukły i wymuskany, z taką tylko domieszką krwi tubylczej, by nadała mu zdrową karnację - to znał wszelkie możliwe finansowe sztuczki i kilka innych, których dotychczas nikt jeszcze nie rozszyfrował. Fred, nie okazując urazy, czekał cierpliwie, aż sprawdzę pieniądze. Kiedy włożyłem plik banknotów do tylnej kieszeni, odezwał się tonem kochającego ojca: - Niech pan nie zapomni, że jutro przyjeżdża następna grupa pańskich klientów, panie Harry. 12 - Oczywiście, panie Coker, niech się pan nie obawia, moja załoga będzie gotowa. - Oni są teraz w „Lordzie Nelsonie" - zauważył delikatnie. Fred zawsze trzymał rękę na pulsie, jeśli idzie o życie wyspy. - Panie Coker, mój interes to łódź, a nie towarzystwo antyalkoholowe. Niech się pan nie denerwuje - powtórzyłem. - Nikt jeszcze nie umarł od kaca - dodałem wstając. Przeciąłem ulicę Drakę'a i wszedłem do sklepu Edwarda, gdzie zostałem powitany jak bohater. Mama Eddy osobiście wyszła zza kontuaru i przycisnęła mnie mocno do swego ciepłego bujnego biustu. - Panie Harry - gruchała - zeszłam do przystani, żeby zobaczyć rybę, którą pan wczoraj złowił. - Następnie odwróciła się i ciągle trzymając mnie w objęciach, krzyknęła do jednej ze sprzedawczyń: - Shirley, daj panu Harry'emu zimnego piwa, słyszysz?! Wyjąłem plik pieniędzy. Na ten widok ładne tubylcze dziewczęta zaświergotały jak wróble, a mama Eddy wywróciła oczami i jeszcze mocniej przytuliła mnie do siebie. - Ile jestem winien, pani Eddy? Od czerwca do listopada jest długi martwy sezon, kiedy nie ma co łowić, i mama Eddy umożliwia mi przeżycie tego ciężkiego okresu. Oparłem się o kontuar z puszką piwa w ręku, wybierając produkty, których potrzebowałem. Jednocześnie przyglądałem się nogom dziewcząt wspinających się po drabinie, aby sięgnąć po towary na górnych półkach... Stary Harry czuł się dobrze i pewnie z tą wielką kupą zielonych w tylnej kieszeni. Zszedłem następnie do basenu Towarzystwa Shella, gdzie natknąłem się na kierownika stojącego w drzwiach biura między wielkimi srebrnymi zbiornikami na ropę. - Boże, Harry, czekam na ciebie od rana. Centrala awanturuje się o twój rachunek. - Twoje czekanie się skończyło, bracie - odpowiedziałem. Tańcząca Fala, podobnie jak większość pięknych kobiet, jest 13 drogą kochanką i kiedy wsiadłem z powrotem do ciężarówki, plik w mojej kieszeni był znacznie uszczuplony. Czekali na mnie w ogródku piwnym hotelu „Lord Nelson". Mieszkańcy wyspy są bardzo dumni z powiązań z Marynarką Królewską, pomimo że wyspa nie jest już brytyjską posiadłością i szczyci się sześcioletnią niepodległością. Poprzednio jednak przez dwieście lat

5 była bazą brytyjskiej floty. Bar zdobiły stare sztychy, wykonane przez dawno już nieżyjących artystów. Przedstawiały wielkie statki, lawirujące w kanale lub zacumowane wzdłuż Nabrzeża Admiralicji - okręty wojenne i handlowe z towarzystwa Johna zaopatrywały się tutaj w prowiant lub dokonywały niezbędnych napraw przed wyruszeniem w długi rejs na południe do Przylądka Dobrej Nadziei i na Atlantyk. Wyspa Św. Marii nigdy nie zapomniała swojego miejsca w historii ani admirałów, ani wielkich statków przybijających do jej brzegów. „Lord Nelson" stał się parodią swojej poprzedniej wielkości, lecz ja o wiele bardziej wolałem jego upadającą i podniszczoną elegancję i związki z przeszłością niż wieżę ze szkła i aluminium, którą wzniósł Hilton na cyplu nad przystanią. Chubby z żoną siedzieli na ławce przy ścianie oddalonej od wejścia, każde z nich w swoim niedzielnym ubraniu. Dopiero teraz można było ich odróżnić od siebie. Chubby miał na sobie trzyczęściowy ślubny garnitur, przy którym brakowało kilku guzików. Te, które jeszcze się uchowały, zwisały naderwane. Na głowie nosił czapkę rybacką, poplamioną skrystalizowaną solą i rybią krwią. Pani Chubby wystroiła się w długą czarną suknię z ciężkiej wełny, zzieleniałej ze starości. Spod sukni wyglądały czarne trzewiki, zapinane na guziczki. Poza tym ciemne, mahoniowe twarze małżonków były prawie identyczne, pomimo że Chubby był świeżo ogolony, a ona miała drobny, mały wąsik. - Halo, pani Chubby, jak się pani miewa? - spytałem. - Dziękuję panu, panie Harry. - Czy napije się pani czegoś? 14 - Może mały dżin pomarańczowy, panie Harry, i małe piwo, żeby lepiej się piło. Podczas gdy popijała słodki napój, odliczyłem zapłatę Chubby'ego do jej ręki. Usta kobiety poruszały się, kiedy liczyła po cichu pieniądze. Chubby obserwował to z niepokojem, a ja zastanawiałem się znów, jak udawało mu się przez te wszystkie lata oszukiwać ją na premii od ryby. Pani Chubby wypiła piwo, a pianka podkreśliła jej wąsik. - Idę już, panie Harry. - Wstała majestatycznie i pożeglowa-ła przez dziedziniec. Odczekałem, aż skręci w ulicę Frobishera, zanim pod stołem wsunąłem Chubby'emu niewielki zwitek banknotów, po czym przeszliśmy do prywatnego baru. Dwie dziewczyny siedziały po bokach Angela, a trzecia na jego kolanach. Jego czarna koszula, rozpięta aż do klamry u pasa, odsłaniała błyszczącą muskularną pierś. Obcisłe dżinsy nie pozostawiały wątpliwości co do jego męskości. Buty typu westernowego, wybijane ćwiekami, aż lśniły. Wypomadowane, przylizane włosy zaczesywał do tyłu w stylu młodego Presleya. Uśmiechnął się do mnie szeroko poprzez salę, a kiedy mu zapłaciłem, każdej dziewczynie włożył za bluzkę banknot. - Hej, Eleonoro, idź i usiądź Harry'emu na kolanach, ale ostrożnie. Harry jest dziewicą... Obchodź się z nim jak trzeba, słyszysz? - wybuchnął radosnym śmiechem i odwrócił się do Chubby'ego. - Hej, Chubby, przestań wreszcie chichotać, chłopie. To idiotyczne, wszystkie te chichoty i szczerzenia zębów. - Niezadowolenie Chubby'ego pogłębiało się. Jego zmarszczona twarz przypominała teraz buldoga. - Hej, panie barman, daj staremu Chubby'emu drinka. Być może to pohamuje jego głupie chichoty. O czwartej po południu Angelo odprawił dziewczyny i usiadł. Obok szklanki stojącej przed nim na stole leżał nóż do preparowania przynęty, naostrzony jak brzytwa, połyskujący groźnie w świetle padającym z góry. Angelo mruczał do siebie, pogrążony w alkoholowej zadu- 15

6 mie. Co kilka minut próbował kciukiem ostrze noża i rzucai groźne spojrzenie dookoła sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Chubby siedział po mojej drugiej stronie, uśmiechając się szeroko jak wielka brązowa ropucha. Ukazywał komplet wielkich, niesamowicie białych zębów z różowymi plastykowymi dziąsłami. - Harry. - Chubby zarzucił grube muskularne ramię na moją szyję. - Jesteś fajny chłop, ale, Harry, wiesz co, Harry, mam zamiar powiedzieć ci coś, czego nigdy przedtem ci nie powiedziałem. - Chubby kiwnął poważnie głową, zbierając się do wygłoszenia deklaracji, którą powtarzał w każdy dzień wypłaty. -Harry, kocham cię, chłopie. Kocham cię bardziej niż własnego brata. Uniosłem jego poplamioną czapkę i lekko pogładziłem łysą brązową czaszkę. - A ty jesteś moje ulubione blond jajo - powiedziałem. Na moment odsunął mnie na długość ręki i przyjrzawszy się mojej twarzy, zaczął ryczeć ze śmiechu. Było to tak zaraźliwe, że obaj śmialiśmy się nawet wtedy, kiedy wszedł Fred Coker i przysiadł się do nas. Poprawił swoje pince-nez i oznajmił, ściągając usta: - Panie Harry, dostałem przed chwilą specjalną wiadomość z Londynu. Pańscy klienci zrezygnowali. Przestałem się śmiać. - Co do diabła! - wykrzyknąłem. Dwa tygodnie w środku sezonu bez klientów i jedynie tych dwieście wszawych dolarów za rezerwację. - Panie Coker, musi mi pan załatwić klientów. -W kieszeni miałem tylko trzysta dolarów, które mi zostały z sumy zapłaconej przez Chucka. - Musi mi pan załatwić klientów - powtórzyłem, a Angelo chwycił swój nóż i z trzaskiem wbił go w stół. Nikt na niego nie zwrócił uwagi, więc potoczył gniewnie wzrokiem po sali. - Spróbuję - rzekł Fred Coker - ale teraz jest trochę za późno. - Zatelegrafuj do klientów, którym musieliśmy odmówić. - Kto zapłaci za te telegramy?- zapytał Fred delikatnie. 16 - Do diabła z tym, ja zapłacę. - hred kiwnął głową i wyszedł. Usłyszałem ruszający karawan. - Nie przejmuj się, Harry - rzekł Chubby. - Ja ciągle cię kocham, chłopie. Nagle siedzący obok mnie Angelo zasnął. Upadł na stół, z trzaskiem uderzając czołem o blat. Odsunąłem mu głowę od kałuży rozlanego alkoholu, wsadziłem nóż do pochwy i schowałem jego pieniądze, chroniąc je przed kręcącymi się blisko dziewczynami. Chubby zamówił następną kolejkę i zaczął śpiewać w wyspiarskim patois żeglarską szantę, podczas gdy ja siedziałem i martwiłem się. Jeszcze raz zostałem narażony na finansowe katusze. Boże, jak ja nienawidziłem forsy albo raczej jej braku. Te dwa tygodnie mogły zadecydować o tym, czy Tańcząca i ja będziemy w stanie przeżyć martwy sezon, dotrzymując naszych dobrych postanowień. Wiedziałem, że nie będziemy mogli. Wiedziałem, że będziemy musieli znów wybrać się na nocny wypad. Do diabła. Jeśli musimy to zrobić, równie dobrze możemy to zrobić teraz. Wystarczy tylko słowo, że Harry jest gotów do interesu. Podjąwszy decyzję, czułem na nowo przyjemne napięcie wywołane niebezpieczeństwem. Te dwa wolne tygodnie mogłyby w końcu nie być wcale stracone. Przyłączyłem się do śpiewów Chubby'ego, nie będąc całkiem pewien, czy śpiewamy ten sam kawałek, bo wydawało mi się, że kończę każdą zwrotkę na długo przed nim. Prawdopodobnie te radosne śpiewy zwabiły stróżów porządku wyspy. Oznaczało to inspektora i czterech szeregowców, co i tak jest więcej niż rzeczywiście potrzeba. Poza wielką ilością „stosunków seksualnych wśród młodocianych" i paroma pobitymi żonami nie ma na Wyspie Św. Marii przestępstw zasługujących na to miano.

7 Inspektor Peter Dały był młodym mężczyzną o blond wą-^ policzkach, typowo po angielsku zarumienio-Eiiebieskich oczach, osadzonych blisko jak aundur brytyjskiej policji kolonialnej, czapkę 17 ze srebrnym otokiem i daszkiem z błyszczącej skóry, drelichowe spodnie i bluzę, wykrochmalone i wyprasowane tak, że przy chodzeniu lekko szeleściły, oraz wypolerowany skórzany pas z krzyżującymi się rzemieniami na piersiach. Używał wytwornej, również obciągniętej błyszczącą skórą, laski z trzciny ma-lacca. Wyglądałby jak duma chylącego się ku upadkowi imperium, żeby nie zielono-żółte, w barwach wyspy, naramienniki. - Panie Fletcher - rzekł, stojąc nad naszym stołem i lekko uderzając wytworną laską w dłoń. - Mam nadzieję, że nie będziemy mieć dzisiejszej nocy żadnych kłopotów. - Proszę pana - poprawiłem go. Inspektor Dały i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi... Nie lubię tyranów czy też ludzi, którzy wykorzystują stanowisko do pomnażania łapówkami swojej najzupełniej wystarczającej pensji. W przeszłości wyłudził ode mnie dużą część ciężko wywalczonych pieniędzy, czego nie mogłem mu wybaczyć. Zacisnął usta pod blond wąsami i zaczerwienił się. - Proszę pana - powtórzył niechętnie. Wprawdzie zdarzało się kilka razy w odległej przeszłości, że razem z Chubbym daliśmy upust chłopięcemu entuzjazmowi, kiedy właśnie złowiliśmy wielką rybę, jednakże w niczym to nie usprawiedliwiało tonu, jakim inspektor Dały zwracał się do nas. W końcu - był tu tylko cudzoziemcem na trzyletnim kontrakcie, który, jak wiedziałem od samego prezydenta, nie miał być odnowiony. - Inspektorze, czy się nie mylę, że jest to publiczne miejsce.. . i że ani moi przyjaciele, ani ja nie popełniliśmy żadnego wykroczenia? - Rzeczywiście. - Czy także słusznie uważam, że śpiewanie w publicznym miejscu melodyjnych i przyzwoitych piosenek nie stanowi czynu przestępczego? - Tak, jest to prawda, ale... - Inspektorze, niech się pan odpieprzy - rzekłem uprzejmie. Zawahał się, patrząc na mnie i na Chubby'ego. Pamiętał liczne scysje z nami, a teraz mógł dostrzec w naszych oczach 18 bry błysk wojowniczości. Było widoczne, że chciałby mieć swoich ludzi przy sobie. - Będę mieć na was oko - powiedział i rozpaczliwie starając się zachować godność, wyszedł z baru. - Chubby, śpiewasz jak anioł - stwierdziłem. Cały się rozpromienił. - Harry, mam zamiar postawić ci drinka. - Fred Coker wszedł w odpowiednim momencie, by przyłączyć się do kompanii. Pił lageri sok z zielonej cytryny, na widok czego ściskało mnie w dołku. Jednak nowiny, które przyniósł, stanowiły na to dobre antidotum. - Panie Harry, mam dla pana klientów. - Panie Coker, kocham pana. - Ja też pana kocham - wtrącił Chubby. W głębi duszy jednakże poczułem odrobinę zawodu. Cieszyłem się na ten nocny wypad. - Kiedy przyjeżdżają? - spytałem. - Są już tutaj... czekali na mnie w biurze, kiedy wróciłem. - Bez blagi - powiedziałem. - Wiedzieli, że poprzedni pana klienci zrezygnowali, i pytali o pana po nazwisku. Musieli przylecieć tym samym samolotem co i tamta wiadomość. Gdybym nie miał trudności z myśleniem, na pewno zastanowiłoby mnie, że tak od razu jedną grupę zastąpiła inna. - Zatrzymali się w „Hiltonie".

8 - Czy chcą, żebym ich stamtąd zabrał? - Nie, będą jutro o dziesiątej rano na Przystani Admiralicji. Byłem wdzięczny, że klienci prosili o spotkanie o tak późnej porze. Tego ranka załoga Tańczącej przypominała zjawy. Ange-lo, za każdym razem, kiedy nachylał się, by zwinąć linę lub przygotować wędkę, jęczał i bladł do odcienia jasnej czekolady, a Chubby pocił się czystym alkoholem. Jego wygląd naprawdę był przerażający. Przez całe rano nie odezwał się słowem. Ja również nie byłem zbyt radosny. Tańcząca stała zacumowana przy nabrzeżu, a ja czekałem na mostku oparty o reling. najciemniejsze okulary i jakkolwiek głowa mnie 19 swędziała pod czapką, nie odważyłem się jej zdjąć w obawie, że wraz z nią zdejmę czubek głowy. Jedyna na wyspie taksówka - citroen, rocznik 62 - nadjechała ulicą Drakę'a i zatrzymała się na końcu przystani, by wysadzić moich klientów. Wysiadło dwóch, spodziewałem się trzech. Szli obok siebie wzdłuż przystani wybrukowanej kamieniami, a ja na ich widok powoli się •prostowałem. Poczułem, jak wszystkie moje fizyczne przypadłości bledną i stają się nieistotne wobec tego znanego powolnego ściskania i skręcania w dołku i delikatnego łaskotania wzdłuż ramion i u nasady karku. Jeden z nich, wysoki i szczupły, szedł w ten charakterystyczny powolny sposób, typowy dla zawodowych sportowców. Nie miał czapki i zauważyłem, że starannie zaczesał rude włosy, by ukryć przedwczesną łysinę. Napięty - to jedyne słowo, którym można określić nagromadzoną gotowość, która z niego emanowała. Trzeba być kimś podobnym, żeby wyczuć ten typ człowieka specjalnie przygotowanego do życia wśród przemocy i gwałtu i dzięki nim. To był byczek i nie miało znaczenia, po której stronie prawa wykorzystywał swe umiejętności... egzekwowania czy łamania - nie wróżyło to nic dobrego. Łudziłem się, że już nigdy nie zobaczę tego typu barakudy na spokojnych wodach Wyspy Św. Marii. Skurcz w dołku powiedział mi, że znów mam z nią do czynienia. Szybko spojrzałem na drugiego mężczyznę. W jego przypadku nie było to tak oczywiste, krawędzie się przytępiły nieco, kontury się z czasem lekko zamazały, ale on także reprezentował ten typ. Wróżyło to jeszcze gorzej. - No ładnie, Harry - powiedziałem do siebie gorzko. -Wszystko to i jeszcze kac na dodatek! Teraz jasno zrozumiałem, że starszy mężczyzna jest szefem. Szedł pół kroku z przodu. Młodszy i wyższy w ten sposób okazywał mu szacunek. Jego szef był kilka lat starszy ode mnie; prawdopodobnie późna trzydziestka. Miał niewielki brzuszek, który uwydatniał się nad pasem ze skóry krokodyla. Włosy czesał na modłę Bond Street. Jego pozycję podkreślały: jedwabna koszula Sulka i mokasyny Gucciego. Idąc przystanią, otarł białą chustką podbródek i górną wargę. Wtedy zauważyłem na je- 20 go małym palcu dwukaratowy brylant w prostej złotej oprawie. Zegarek na ręku także był ze złota, prawdopodobnie lanvin lub piaget. - Fletcher? - zapytał, zatrzymawszy się przede mną. Jego oczy jak czarne paciorki przywodziły na myśl oczy łasicy. Przypominały oczy drapieżnika: jasne, pozbawione ciepła. Zobaczyłem, że jest starszy, niż myślałem. Włosy niewątpliwie farbował, żeby ukryć siwiznę, a nienaturalnie napięta na policzkach skóra i blizny wzdłuż granicy z włosami wskazywały na operację plastyczną. Próżny człowiek. Zachowałem to spostrzeżenie dla siebie. Miałem do czynienia ze starym żołnierzem, wyniesionym z prostego szeregowca do rangi dowódcy. To właśnie był mózg, a mężczyzna, który szedł za nim, to były mięśnie. Ktoś wysłał swoją pierwszą drużynę i w chwili nagłego olśnienia pojąłem jasno, dlaczego umówieni klienci nagle zrezygnowali.

9 Telefon i wizyta tej pary mogły zniechęcić zwykłego człowieka do połowu marlina na całe życie. Pewnie moi niedoszli klienci wyskakiwali ze skóry, żeby czym prędzej odwołać przyjazd. - Pan Materson? Proszę na pokład. - Jedno nie ulegało wątpliwości: nie przybyli wcale na ryby. Postanowiłem, że zanim zadecyduję, co mi się opłaca, będę grał skromnego i pokornego, więc dodałem trochę spóźnione: - Proszę pana. Muskularny mężczyzna skoczył w dół na pokład, lądując miękko jak kot. Zobaczyłem, że kurtka, którą trzymał w ręku, zakołysała się. W kieszeni miał coś ciężkiego. Wysuwając do przodu szczękę, obrzucił moją załogę szybkim spojrzeniem. Twarz Angela rozbłysnęła namiastką jego słynnego uśmiechu. Dotykając brzeżka czapki, rzekł: - Witamy, proszę pana. Nachmurzona twarz Chubby'ego rozjaśniła się na moment. Mruknął coś, co brzmiało jak przekleństwo, ale prawdopodobnie oznaczało ciepłe pozdrowienie. Mężczyzna zignorował ich i odwrócił się, aby pomóc Matersonowi zejść na pokład. Materson czekał, podczas gdy goryl sprawdzał główny salon Tańczącej, po czym wszedł do środka. Podążyłem za nim. 21 Wnętrze Tańczącej było wyjątkowo luksusowe, takie jakie powinno być za sto dwadzieścia pięć tysięcy. Klimatyzacja usunęła trochę rannego skwaru. Materson westchnął z ulgą i ponownie obtarł chusteczką pot z twarzy. Zagłębił się w jednym z miękkich foteli. - To jest Mikę Guthrie. - Mówiąc to, wskazał na muskularnego, który kręcił się po kabinie, sprawdzając iluminatory i otwierając drzwi... Wyraźnie przesadzał w nadgorliwości. - Bardzo mi miło, panie Guthrie. - Uśmiechnąłem się szeroko z całym swoim chłopięcym wdziękiem. Machnął ręką, nie patrząc w moją stronę. - Drinka, panowie? - zapytałem i otworzyłem barek. Każdy z nich wziął colę, lecz ja, skacowany i zszokowany, potrzebowałem czegoś mocniejszego. Pierwszy łyk zimnego piwa z puszki przywrócił mi życie. - Tak, panowie, myślę, że będę w stanie zaofiarować wam trochę sportu. Zaledwie wczoraj złowiłem ogromną rybę i wszystkie znaki wskazują na duże branie... Mikę Guthrie stanął naprzeciw mnie i spojrzał mi w twarz. Miał oczy w brązowozielone cętki jak ręcznie tkany tweed. - Czy ja cię nie znam?-spytał. - Nie myślę, żebym kiedykolwiek miał przyjemność. - Jesteś z Londynu, prawda? - zauważył mój akcent. - Opuściłem Bilghty dawno temu, bracie - powiedziałem, uśmiechając się szeroko. Nie uśmiechnął się w odpowiedzi, tylko opadł na siedzenie naprzeciwko mnie i położył na blacie stołu dłonie, szeroko rozstawiając palce. Ciągle na mnie patrzył. Twardy dzieciak, bardzo twardy. - Niestety, dzisiaj jest już za późno - paplałem wesoło. - Jeśli mamy zamiar ograbić mozambickie wody z ryb, musimy wypłynąć z przystani o szóstej, ale możemy jutro zacząć dzień wcześnie... Materson przerwał moje gadanie: - Niech pan sprawdzi tę listę, Fletcher, i powie nam, czego panu brak. - Podał złożoną kartkę papieru. Spojrzałem na ręcznie zapisaną kolumnę. Lista dotyczyła tylko wyposażenia do nurkowania i podwodnego sprzętu ratowniczego. 22 - A więc panowie nie są zainteresowani połowem wielkich ryb? - Stary Harry był samym zdziwieniem i zaskoczeniem. - Przybyliśmy tutaj, aby wykonać małe poszukiwania, to wszystko. Wzruszając ramionami, odparłem: - Płacicie, my robimy, czego żądacie.

10 - Macie cały ten zestaw? - Prawie wszystko. - Po sezonie prowadzę handel ekwipunkiem dla miłośników nurkowania. To pozwala pokryć moje wydatki. Posiadałem duży wybór sprzętu do nurkowania, a także sprężarkę do ładowania butli w siłowni Tańczącej. - Nie mam nadmuchiwanych pływaków oraz takiej ilości lin... - Może pan je dostać? - Oczywiście. - Mama Eddy miała niezły wybór ekwipunku morskiego, a stary Angela szył żagle. Mógł zrobić te pływaki w dwie godziny. - W takim razie w porządku, niech pan to załatwi. Skinąłem głową. - Kiedy chcecie zaczynać? - Jutro rano. Będzie z nami jeszcze jedna osoba. - Czy pan Coker powiedział panom, że opłata wynosi pięćset dolarów dziennie... i będę musiał również policzyć za to dodatkowe wyposażenie? Materson przechylił głowę i miałem wrażenie, że chce wstać. - Czy mała zaliczka nie zrobiłaby panu różnicy? - spytałem miękko, a oni zesztywnieli. Uśmiechnąłem się przymilnie. - To była długa, nędzna zima, panie Materson, a ja muszę kupić ten towar i napełnić zbiorniki. Materson wyciągnął portfel i odliczył trzysta funtów piątkami. Kiedy to zrobił, powiedział swoim miękkim, mruczącym głosem: - Nie potrzebujemy pańskiej załogi, Fletcher. My trzej pomożemy panu na łodzi. Poczułem się zaskoczony. Tego się nie spodziewałem. - Muszę dostać swoją zapłatę, nawet jeśli ich zwolnicie. Nie mogę obniżyć mojej ceny. 23 się do przodu. - Słyszałeś, co pan powiedział, Fletcher, po prostu wyrzuć czarnuchów z łodzi - oznajmił miękko. Ostrożnie złożyłem plik pięciofuntowych banknotów i wsadziłem go do kieszeni na piersiach, po czym spojrzałem na Guth-riego. Był bardzo szybki. Widziałem, że jest gotów rzucić się na mnie. Jego zimne cętkowane oczy po raz pierwszy nabrały wyrazu. Chciał mnie sprowokować. Wiedział, że mnie dotknął, i myślał, że mam zamiar się z nim zmierzyć. Chciał tego, chciał rozerwać mnie na strzępy. Opierał dłonie na stole, rozczapierzając palce. Pomyślałem, że mógłbym chwycić mały palec u każdej ręki i wyłamać je w stawach jak dwa serowe paluszki. Wiedziałem, że mógłbym to zrobić, zanim zdołałby się poruszyć, i ta świadomość sprawiła mi ogromną przyjemność, bo byłem wściekły. Mam niewielu przyjaciół, ale tych, których mam, cenię. - Czy słyszałeś, co powiedziałem, chłopcze? - zasyczał Guthrie, a ja zmusiłem się do chłopięcego uśmiechu, który idiotycznie wykrzywił mi twarz. - Tak, panie Guthrie - przytaknąłem. - Płacicie i wymagacie. Prawie się udławiłem tymi słowami. Odchylił się z powrotem do tyłu i spostrzegłem, że jest zawiedziony. Był brutalny, lubił swoją robotę. Chyba już wtedy wiedziałem, że go zabiję, i ta myśl pozwoliła mi zachować uśmiech. Materson obserwował nas swoimi błyszczącymi oczkami. Jego ciekawość była kliniczna, podobnie jak u naukowca studiującego parę laboratoryjnych okazów. Stwierdził, że niebezpieczeństwo konfrontacji zostało na razie zażegnane, i jego głos stał się znów miękki, kiedy wymruczał: - Dobrze, Fletcher. - Skierował się na pokład i dodał: -Skompletuj to wyposażenie i bądź gotów jutro o ósmej rano. Pozwoliłem im odejść. Usiadłem i dokończyłem piwo. Może to z powodu kaca, ale cała ta impreza zaczęła mi się bardzo nie podobać i doszedłem do wniosku, że pozostawienie Angela

11 i Chubby'ego na brzegu może okazać siew końcu najlepszym rozwiązaniem. Wyszedłem, aby im to powiedzieć. 24 sekret i nie chcą was mieć na pokładzie. - Podłączyłem butle akwalungów do sprężarki, aby się ładowały, i zostawiwszy Tańczącą przy przystani, udałem się do sklepu mamy Eddy. Angelo i Chubby zabrali zrobiony przeze mnie szkic pływaków i poszli do warsztatu ojca Angela. Pływaki były gotowe o czwartej. Zabrałem je fordem na Tańczącą, gdzie włożyłem do schowka na żagle pod siedzeniami w kokpicie. Następnie przez godzinę rozbierałem i składałem zawory do akwalungów i sprawdzałem cały pozostały ekwipunek do nurkowania. O zachodzie słońca popłynąłem Tańczącą, aby ją zacumować w pobliżu mojej chaty. Właśnie miałem przedostać się do brzegu małą łódką wiosłową, kiedy przyszła mi do głowy świetna myśl. Wróciłem do kabiny i odblokowałem rygle z pokrywy luku silnika. Wyjąłem z ukrycia karabinek FN, naładowałem go, nastawiłem na ogień ciągły i zabezpieczyłem, po czym powiesiłem z powrotem na dawne miejsce. Tuż przed zmrokiem wziąłem starą sieć na ryby i popłynąłem poprzez lagunę w kierunku głównej rafy. Zobaczyłem wir i ruch pod powierzchnią wody, którą zachodzące słońce barwiło na kolor miedzi i ognia. Z szerokim rozmachem wyrzuciłem wysoko sieć. Poleciała jak spadochron i opadła szerokim kręgiem nad ławicą pręgowanych kiełbi. Kiedy zaciągnąłem linę, zamknąłem w sieci pięć dużych srebrzystych ryb, tak długich jak moje przedramię. Wiły się i rzucały w chropowatych mokrych fałdach. Upiekłem dwie z nich i zjadłem na werandzie chaty. Smakowały lepiej niż pstrągi z górskiego potoku. Następnie nalałem sobie drugą whisky i usiadłem w ciemnościach. Zwykle jest to ta pora dnia, kiedy atmosfera wyspy daje mi poczucie spokoju. Wydaje mi się wtedy, że rozumiem cały sens życia. Jednakże ta noc nie była podobna do innych. Czułem złość o to, że ci ludzie przybyli na wyspę i przywieźli ze sobą specjalny rodzaj trucizny, żeby nas nią skazić. Pięć lat temu 25 uciekłem od tego, wierząc, że znalazłem bezpieczne miejsce. Jednakże, pod pokrywką złości - byłem szczery sam ze sobą -rozpoznałem także podniecenie, przyjemne podniecenie. Znowu to coś w środku. Wiedziałem, że jeszcze raz zaryzykuję. Nie byłem jeszcze pewien, o jaką stawkę chodzi, ale domyśliłem się, że jest wysoka i że znowu siadłem do gry z nie byle jakimi graczami. Znalazłem się znów na złej drodze, drodze, którą wybrałem, mając siedemnaście kt, kiedy rozmyślnie zrezygnowałem z przyznanej mi uniwersyteckiej bursy. Uciekłem z sierocińca Św. Stefana w północnym Londynie i podając się za starszego, niż byłem, zaciągnąłem się na statek wielorybniczy płynący na Antarktydę. Tam, na granicy wielkich lodów, straciłem resztki apetytu na akademickie życie. Kiedy wyczerpały się pieniądze zarobione na Północy, wstąpiłem do batalionu służby specjalnej, gdzie nauczyłem się, jak sprawić, by przemoc i zadawanie nagłej śmierci stały się sztuką. Uprawiałem tę sztukę na Malajach i w Wietnamie, nieco później w Kongo i w Biafrze, aż nagle pewnego dnia w dżungli, w dalekiej wiosce, podczas gdy płonące słomiane chaty wysyłały słupy czarnego, smolistego dymu w puste niebo, a błyszczące niebieskie chmary much obsiadały ciała zabitych, poczułem, że mam dosyć. Zapragnąłem z tym skończyć. Na południowym Atlantyku nauczyłem się kochać morze. Marzyłem, by znaleźć miejsce gdzieś na wybrzeżu, z łodzią i spokojem w długie, ciche wieczory. Po pierwsze potrzebowałem pieniędzy, żeby to kupić. Dużo pieniędzy. Tak dużo, że jedyną drogą do zdobycia ich nadal było uprawianie mojej sztuki. Tylko ten jeden, ostatni raz, myślałem i planowałem to jak najstaranniej. Potrzebowałem pomocnika. Wybrałem człowieka, którego poznałem w Kongo. Ukradliśmy całą kolekcję złotych monet z działu

12 numizmatycznego w British Museum na Belgrave Sąuare. Trzy tysiące rzadkich złotych monet zmieściło się w teczce średniej wielkości. Monety rzymskich i bizantyjskich cesarzy, wczesne monety Stanów Ameryki i angielskich królów: floreny i leopardy Edwarda ni, noble Henryków i andzele Edwarda IV, korony z cza- 26 sów panowania Henryka VIII i pięciofuntowe monety Jerzego IH i Wiktorii. Razem trzy tysiące monet, warte w najgorszym wypadku nie mniej niż dwa miliony dolarów. I wtedy zrobiłem jak zawodowy kryminalista pierwszy błąd. Zaufałem drugiemu kryminaliście. Kiedy zatrzymaliśmy się z moim wspornikiem w Bejrucie, w arabskim hotelu, pokłóciliśmy się, używając ostrych słów, i kiedy w końcu spytałem go, co zrobił z teczką z monetami, wyjął spod materaca berettę 38. W starciu przetrąciłem mu kark. I to był błąd. Nie miałem zamiaru zabijać tego człowieka, ale jeszcze bardziej nie chciałem, żeby to on mnie zabił. Powiesiłem na drzwiach jego pokoju wy-wieszkę: „Nie przeszkadzać" i złapałem najbliższy samolot. Dziesięć dni później policja znalazła beczkę z monetami w schowku na bagaże na dworcu Paddington. Informacja o tym ukazała się na pierwszych stronach wszystkich krajowych gazet. Spróbowałem ponownie z wystawą szlifowanych diamentów w Amsterdamie, źle jednak zbadałem elektroniczny system alarmowy. Przeciąłem promień przeoczonej przeze mnie fotokomórki. Cywilni strażnicy, wynajęci przez organizatorów wystawy, wpadli prosto na umundurowanych policjantów wbiegających głównym wejściem, podczas gdy całkowicie nie uzbrojony Harry Fletcher wymykał się w noc przy akompaniamencie głośnych krzyków i strzelaniny. Byłem w połowie drogi na lotnisko Schipol, kiedy ogłoszono zawieszenie broni. Niestety, wcześniej sierżant holenderskiej policji został bardzo poważnie ranny w pierś. Siedziałem w pokoju w hotelu „Holliday Inn" niedaleko lotniska w Zurychu. Niecierpliwie obgryzałem paznokcie i piłem niezliczone ilości piwa, obserwując w telewizji dzielnego sierżanta walczącego o życie. Nie zniósłbym kolejnej ofiary na swoim sumieniu i przysiągłem sobie solennie, że jeśli policjant umrze, zapomnę o moim domu w słońcu. Jednak holenderski sierżant szybko odzyskiwał siły i czułem olbrzymią dumę z niego, kiedy w końcu ogłoszono, że niebezpieczeństwo minęło. A kiedy został awansowany do stopnia 27 podinspektora i otrzymał premię w wysokości pięciu tysięcy guldenów, przekonałem siebie, że to ja jestem jego prawdziwym ojcem chrzestnym i że właściwie powinien być mi dozgonnie wdzięczny. Jednakże te dwa kolejne niepowodzenia wstrząsnęły mną. Podjąłem pracę instruktora w Outward Bound School na czas sześciu miesięcy, podczas których rozmyślałem o przyszłości. Pod koniec ostatniego miesiąca zdecydowałem się spróbować po raz trzeci. Tym razem przygotowałem się z ogromną starannością. Wyemigrowałem do Afryki Południowej, gdzie dzięki swoim kwalifikacjom mogłem objąć posadę agenta w firmie ochraniającej transport złota z południowoafrykańskiego banku w Pretorii do różnych miejsc. Przez rok pracowałem przy transporcie sztab złota wartości setek milionów dolarów i studiowałem system w każdym najdrobniejszym szczególe. Słaby punkt, jak odkryłem, znajdował się w Rzymie... ale znowu potrzebowałem pomocy. Tym razem udałem się do profesjonalistów. Ustaliłem jednak cenę na takim poziomie, żeby bardziej im się opłacało wypłacić mi, niż mnie zabić. Zabezpieczałem się sto razy przed zdradą. Wszystko poszło dokładnie tak, jak planowałem. Tym razem obeszło się bez ofiar. Nikt nie wyszedł z kulą czy z rozwaloną czaszką. Zabraliśmy jedynie część ładunku. Zastąpiliśmy

13 skrzynie złota skrzyniami wypełnionymi ołowiem. Następnie dwie i pół tony złota w sztabkach przewieźliśmy ciężarówką przez granicę szwajcarską. Moją część wypłacili mi w Bazylei, gdzie siedzieliśmy w prywatnych pokojach bankiera, umeblowanych bezcennymi antykami. W dole płynął szybkim nurtem Ren, po którym majestatycznie sunęły łabędzie. Manny Resnick podpisał transfer stu pięćdziesięciu tysięcy funtów szterłingów na mój rachunek i zaśmiał się przy tym z nutką chciwości. Powiedział: - Wrócisz do tego, Harry. Spróbowałeś krwi i wrócisz. Na razie życzę ci miłych wakacji, a potem zgłoś się do mnie, kiedy wymyślisz podobny interes. Mylił się. Nigdy nie wróciłem. Pojechałem do Zurychu wy- 28 najętym samochodem i poleciałem na Orły do Paryża. W męskiej toalecie zgoliłem brodę. Ze skrytki na bagaż wyjąłem teczkę, w której znajdował się paszport na nazwisko Harold Del- ville Fletcher. Następnie PanAmem poleciałem do Sydney w Australii. Tańcząca Fala kosztowała mnie sto dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Załadowałem beczki z paliwem i samotnie popłynąłem przez ocean do Wyspy Św. Marii. Dwa tysiące mil - podróż, podczas której nauczyliśmy kochać się nawzajem. Na Św. Marii kupiłem dziesięć hektarów spokoju i własnymi rękami zbudowałem wśród palm nad białą plażą chatę z czterema pokojami, słomianym dachem i obszerną werandą. Od tamtej pory, z wyjątkiem okazji, kiedy byłem zmuszony do nocnych wypraw, szedłem już dobrą drogą. Było już późno, kiedy otrząsnąłem się ze wspomnień. Przypływ zabrał dużą część plaży skąpanej w świetle księżyca. Poszedłem do chaty i usnąłem jak niewinne dziecko. Następnego ranka przybyli punktualnie. Charly Materson ściśle przestrzegał porządku. Wysiedli z taksówki na przystani. Tańcząca stała przycumowana za dziób i rufę do nabrzeża, a oba silniki mruczały słodko. Obserwowałem idących, koncentrując się na trzecim członku grupy. Wyglądał inaczej, niż się spodziewałem: wysoki i smukły, z szeroką, przyjacielską twarzą i ciemnymi miękkimi włosami. W odróżnieniu od tamtych twarz i ramiona miał mocno opalone, a zęby duże i bardzo białe. Nosił dżinsowe szorty i białą koszulkę. Po jego szerokich barach i mocnych ramionach pływaka domyśliłem się od razu, który z nich ma używać sprzętu do nurkowania. Na ramieniu niósł duży zielony worek żeglarski z drelichu. Niósł go bez wysiłku, chociaż worek robił wrażenie ciężkiego. Gadał wesoło do swoich kompanów, którzy odpowiadali mu monosylabami. Szli po obu jego stronach jak para strażników. Kiedy podeszli bliżej, spojrzał na mnie. Zobaczyłem, że jest młody i pełen wigoru. Emanowało z niego jakieś podniecenie 29 i oczekiwanie. Przypomniałem sobie wyraźnie siebie samego sprzed dziesięciu lat. - Cześć. - Uśmiechnął się do mnie otwarcie i przyjacielsko. Stwierdziłem, że jest szczególnie przystojnym młodzieńcem. - Witaj - odpowiedziałem, czując do niego sympatię od pierwszego wejrzenia. Zaintrygowało mnie, w jaki sposób znalazł się wśród tych wilków. Odcumowali pod moim kierunkiem. Z tego małego ćwiczenia zorientowałem się, że on jeden umiał obchodzić się z łodzią. Kiedy minęliśmy przystań, przyszedł z Matersonem na mostek. Wystarczył tak niewielki wysiłek, a Materson poczerwieniał lekko i oddychał nierówno. Przedstawił nowo przybyłego. - To jest Jimmy - rzekł do mnie, kiedy odzyskał oddech. Uściskaliśmy sobie dłonie. Jego uścisk był mocny i pewny, a spojrzenie zielonych oczu uczciwe. Doszedłem do wniosku, że ma niewiele ponad dwadzieścia lat.

14 - Świetna łódź, kapitanie - zwrócił się do mnie. Było to tak, jakby powiedzieć matce, że jej dziecko jest piękne. - Nie jest złą dziewczyną. - Ile ma? Dwanaście, czternaście metrów? - Czternaście - odpowiedziałem, czując, że lubię go jeszcze bardziej. - Jimmy poda panu kierunek - powiedział Materson do mnie. - Ma pan wykonywać jego rozkazy. - Dobrze - odrzekłem, a Jimmy zaczerwienił się nieco pod opalenizną. y - Nie rozkazy, panie Fletcher, ja po prostu powiem panu, dokąd chcemy płynąć. - W porządku, podrzucę was tam. - Kiedy tylko wyjdziemy za wyspę, skieruje się pan na zachód. - I jak długo masz zamiar płynąć w tym kierunku? - zapytałem. - Chcemy popłynąć wzdłuż wybrzeży Afryki - przerwał Materson. 30 - No, ładnie - powiedziałem. - Czy nikt wam nie powiedział, że tam nie witają obcych z radością? - Będziemy się trzymać z daleka od brzegu. Wahałem się przez chwilę, czy nie zawrócić do Przystani Admiralicji i nie wysadzić całego towarzystwa na brzeg. - Gdzie chcecie płynąć? Na północ czy na południe od ujścia rzeki? - Na północ - rzekł Jimmy, a to zmieniało postać rzeczy. Obszary na południe od rzeki są patrolowane z helikopterów, jako że władze są bardzo uczulone w sprawach swoich wód terytorialnych. Nie chciałbym się tam zapuszczać w ciągu dnia. Na północy brzegi kontrolowane są słabiej. W Zinballa mieli tylko jedną łódź patrolową. Kiedy jednak jej silniki były na chodzie, co zdarzało się tylko parę dni w tygodniu, wtedy załoga najczęściej spijała się do nieprzytomności piekielną palmową wódką, pędzoną na całym wybrzeżu. A kiedy załoga i silniki równocześnie działały sprawnie, mogli wyciągnąć tylko piętnaście węzłów. Tańcząca robiła dwadzieścia dwa na każde żądanie. Moim głównym atutem było to, że mogłem poprowadzić Tańczącą poprzez labirynt przybrzeżnych raf i wysepek nawet podczas nocy i wyjącego monsunu. Wiedziałem z doświadczenia, że kapitan łodzi patrolowej starannie unikał tego typu eskapad. Nawet w jasny, słoneczny dzień i w czasie flauty wolał spokój i ciszę zatoki Zinballa. Słyszałem, że cierpi okrutnie z powodu choroby morskiej, a obecne stanowisko objął tylko ze względu na dużą odległość od stolicy. Swego czasu bowiem, jako minister w rządzie, miał pewne nieprzyjemności związane ze zniknięciem znacznych sum z funduszu pomocy zagranicznej. Z mojego punktu widzenia świetnie nadawał się na kapitana łodzi patrolowej. - Doskonale - zgodziłem się, zwracając się do Matersona. -Ale obawiam się, że to, czego pan żąda, będzie pana kosztować następnych dwieście pięćdziesiąt dolarów dziennie. Dodatek za ryzyko - dodałem. - Spodziewałem się tego - powiedział miękko. 31 Zrobiłem zwrot i przeszliśmy blisko latarni na Oyster Point. Był jasny ranek z czystym niebem, na którym nieruchome chmury wskazywały pozycję poszczególnych grup wysepek. Przybierały one formę olbrzymich, miękkich, olśniewająco białych kolumn. Kontynent afrykański zatrzymywał stały napór pasatów wiejących przez ocean. Rozbijały się o niego jak o zaporę. Tutaj w kanale, blisko brzegów, napotykaliśmy odbity wiatr i jedynie

15 przypadkowe szkwały i podmuchy barwiły na ciemno jasnozieloną toń wody, malując jej powierzchnię w białe cętki. Tańcząca lubiła ślizgać się po grzbietach drobnych fal. - Szukacie czegoś konkretnego... czy tak sobie? - zapytałem od niechcenia. Jimmy odwrócił się, żeby mi odpowiedzieć. Oczy zalśniły mu z podniecenia, kiedy otworzył usta. - Tylko tak - rzucił pospiesznie Materson z ostrzegawczą nutą w głosie i Jimmy zamknął usta. - Znam te wody, znam każdą wysepkę, każdą rafę. Mógłbym wam zaoszczędzić dużo czasu... i trochę forsy. - To bardzo miło z pana strony - podziękował ironicznie Materson. - Wydaje mi się jednak, że damy sobie radę. - Pan płaci. - Wzruszyłem ramionami, a Materson spojrzał na Jimmy'ego, skinął głową, aby ten podążył za nim, i poprowadził go do kokpitu. Stali razem przy relingu na rufie i przez dwie minuty Materson mówił do niego cicho, ale z naciskiem. Zobaczyłem, że Jimmy się zaczerwienił. Wyraz jego twarzy zmieniał się od konsternacji do chłopięcego nadąsania. Domyśliłem się, że właśnie otrzymał wykład na temat bezpieczeństwa i zachowania tajemnicy. Kiedy wrócił na mostek, kipiał ze złości. Po raz pierwszy zauważyłem twardy zarys jego szczęki. Doszedłem do wniosku, że nie jest tylko ładnym chłopcem. Niewątpliwie na rozkaz Matersona byczek Guthrie wyszedł z kabiny i tak odwrócił duży fotel z pedałami, służący do połowu ryb, aby mostek mieć przed sobą. Rozwalił się w nim. Nawet w tej pozie wyczuwało się przyczajoną brutalność jak u odpoczywającego lamparta. Pilnował nas. Jedną nogę założył 32 na oparcie fotela, a lniany żakiet z obciążoną kieszenią położył sobie na kolanach. - Szczęśliwy statek - zachichotałem i poprowadziłem Tańczącą między wysepkami, szukając dobrego przejścia w czystych zielonych wodach, gdzie rafy, podobne do wrogich potworów, rysowały się ciemnym kolorem pod powierzchnią. Wyspy lamowane koralowym piaskiem, oślepiająco białym jak śnieżne zaspy, pokryte były ciemną, gęstą roślinnością, nad którą wyrastały wdzięczne pnie palm. Ich czubki chwiały się pod delikatnymi podmuchami wiatru. To był długi dzień, kiedy tak pływaliśmy na chybił trafił. Starałem się pochwycić jakiś trop wyjaśniający cel wyprawy. Jednakże Jimmy, ciągle pamiętający reprymendę Matersona, stał się małomówny i ponury. Od czasu do czasu pokazywałem mu naszą pozycję na dokładnej wojskowej mapie, którą wyjął ze swojego worka. Chłopak prosił wtedy o zmianę kursu. Chociaż na mapie nie znalazłem żadnych dodatkowych o-znakowań, kiedy dokładnie się jej przyjrzałem, pojąłem, że interesuje nas obszar leżący piętnaście do trzydziestu mil morskich na północ od delty rzeki Rovuma i do szesnastu mil od brzegu. Obszar ten zawierał około trzystu wysepek, których wielkość waha się od kilkudziesięciu akrów do wielu kilometrów kwadratowych - wielki stóg siana, w którym trzeba odszukać igłę. Dość zadowolony siedziałem wysoko na mostku Tańczącej i płynąłem Spokojnie. Radowałem się, czując moje kochanie pod sobą i obserwując życie morskich zwierząt i ptaków. Przez cienką osłonę rzadkich włosów na głowie Mikę'a Guth-riego, który siedział w fotelu, zaczęły przeświecać neonowo czerwone plamy. „Ugotuj się, łobuzie" - pomyślałem wesoło i postanowiłem nie ostrzegać go przed tropikalnym słońcem aż do powrotu do domu o zmierzchu. Następnego dnia wyglądał strasznie z białą maścią na czerwonej łysinie. Tym razem osłonił głowę płóciennym kapeluszem z szerokim rondem. Twarz błyszczała jak czerwona latarnia pozycyjna na statku oceanicznym. W południe następnego dnia miałem już dosyć. Jimmy był marnym towarzyszem, jakkolwiek odzyskał trochę swego do-

16 33 brego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek, niż z chęci zjedzenia ryby na obiad oddałem ster Jim-my'emu. - Trzymaj dokładnie ten kurs - poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego odmówić. Od dwóch dni nie wychylił nosa z kabiny. Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę. Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach słońca. Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem za burtę. Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara trzepotała i wrzeszczała za rufą łodzi. Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną. Niewątpliwy odgłos repeto-wanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc zmieniłem chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład. Jednocześnie zamachnąłem się nożem, gdy cel znalazł się przede mną. Mikę Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać londyńską taksówką. Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim, ciężkim nożem do oparcia fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to 34 komiczne zdumienie, malujące się na czerwonej twarzy mężczyzny. Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi, był drżący i nieprzekonywający. Wyprostowałem się i wbiłem nóż w blat do siekania przynęty. - Jeśli chcesz jeszcze pożyć - powiedziałem cicho - nie baw się tym za moimi plecami. Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tańczącej, i zapach prochu uniósł się w powietrzu. Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła z wrzaskiem. Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami rozrywającymi; broń okrutniejsza niż dubeltówka ze skróconą lufą. Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał popisowy strzał z tej wie-lokalibrowej broni. - Twardy zawodnik - pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek. Materson stał w drzwiach kabiny z dżineny w ręku. Kiedy mijałem go, odezwał się cicho: - Teraz wiem, kim jesteś - powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. - To nas męczyło. Wydawało nam się, że cię znamy. Spojrzałem na niego. Zawołał do Guthriego: - Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? - Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu głosowi. - On miał wtedy brodę, pomyśl... fotografia z automatu.

17 - Jezu! - krzyknął Guthrie. - Harry Bruce! Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne nazwisko. Miałem nadzieję, że zostało zapomniane na zawsze. - Rzym - powiedział Materson. - Złoty skarb. 35 brego humoru. Stał się tak ostrożny, że zastanawiał się przez trzydzieści sekund, zanim zaakceptował propozycję wypicia kawy. Kiedy za burtą zauważyłem stadko wielkich ryb atakujących dużą ławicę sardynek, bardziej z chęci zrobienia czegokolwiek, niż z chęci zjedzenia ryby na obiad oddałem ster Jim-my'emu. - Trzymaj dokładnie ten kurs - poleciłem mu i skoczyłem do kokpitu. Guthrie ze spuchniętą czerwoną twarzą obserwował mnie podejrzliwie. Zajrzałem do kabiny. Materson otworzył właśnie bar i mieszał sobie dżin z tonikiem. Za siedemset pięćdziesiąt dziennie nie mogłem mu tego odmówić. Od dwóch dni nie wychylił nosa z kabiny. Z małej skrytki na sprzęt wybrałem parę pierzastych przynęt i wyrzuciłem je za burtę. Przecięliśmy szlak ławicy i wtedy wyciągnąłem rybę. Rzucała się, błyskając złotem w promieniach słońca. Zwinąłem i schowałem żyłki, następnie przeciągnąłem ciężki nóż do przynęty na osełce i rozciąłem brzuch ryby od odbytu do skrzeli. Pełną garść zakrwawionych wnętrzności wyrzuciłem za burtę. Natychmiast dwie mewy, które fruwały, kręcąc się nad nimi w powietrzu, zaskrzeczały żarłocznie i zanurkowały po resztki. Ich podniecenie udzieliło się innym i po chwili cała chmara trzepotała i wrzeszczała za rufą łodzi. Harmider, jaki robiły, nie był jednak tak wielki, żeby zagłuszyć metaliczny szczęk tuż za mną. Niewątpliwy odgłos repeto-wanego pistoletu. Zareagowałem instynktownie. Nie myśląc zmieniłem chwyt noża, żeby móc nim rzucić. Jednym ruchem odwróciłem się, padając na pokład. Jednocześnie zamachnąłem się nożem, gdy cel znalazł się przede mną. Mikę Guthrie trzymał w prawej ręce wielki pistolet. Marynarska broń starego typu, kaliber czterdzieści pięć, zdolna wybić tak wielką dziurę w piersi, że możesz przez nią przejechać londyńską taksówką. Dwie rzeczy uratowały Guthriego przed przygwożdżeniem długim, ciężkim nożem do oparcia fotela. Pierwsza to to, że czterdziestka piątka nie była wymierzona we mnie, a druga to 34 komiczne zdumienie, malujące się na czerwonej twarzy mężczyzny. Całą siłą woli powstrzymałem się przed rzutem. Patrzyliśmy na siebie. Zdawał sobie sprawę, jak mało brakowało, i uśmiech, do którego zmusił swoje spuchnięte, spalone słońcem wargi, był drżący i nieprzekonywający. Wyprostowałem się i wbiłem nóż w blat do siekania przynęty. - Jeśli chcesz jeszcze pożyć - powiedziałem cicho - nie baw się tym za moimi plecami. Zaśmiał się, znów zawadiacki i twardy. Odwrócił fotel i wymierzył daleko za rufę. Wystrzelił dwa razy. Strzały zagrzmiały głośno, wybijając się ponad dźwięk silników Tańczącej, i zapach prochu uniósł się w powietrzu. Dwie mewy zostały rozerwane na skrwawione i pierzaste strzępy, a reszta stada uciekła z wrzaskiem. Sposób, w jaki Guthrie zestrzelił ptaki, wskazywał, że naładował broń pociskami rozrywającymi; broń okrutniejsza niż dubeltówka ze skróconą lufą. Guthrie odwrócił fotel w moją stronę i dmuchnął w wylot lufy podobnie jak John Wayne. Oddał popisowy strzał z tej wie-lokalibrowej broni. - Twardy zawodnik - pochwaliłem go i odwróciłem się do drabinki prowadzącej na mostek. Materson stał w drzwiach kabiny z dżinen) w ręku. Kiedy mijałem go, odezwał się cicho:

18 - Teraz wiem, kim jesteś - powiedział tym swoim miękkim i mruczącym głosem. - To nas męczyło. Wydawało nam się, że cię znamy. Spojrzałem na niego. Zawołał do Guthriego: - Wiesz już teraz, kto to jest, prawda? - Guthrie skinął głową. Chyba jeszcze nie ufał swemu głosowi. - On miał wtedy brodę, pomyśl... fotografia z automatu. - Jezu! - krzyknął Guthrie. - Harry Bruce! Doznałem małego wstrząsu; po tylu latach usłyszeć znowu głośno wypowiedziane własne nazwisko. Miałem nadzieję, że zostało zapomniane na zawsze. - Rzym - powiedział Materson. - Złoty skarb. 35 - On to zmontował. - Guthrie strzelił palcami. - Byłem pewien, że go znam. To ta broda mnie zmyliła. - Myślę, panowie, że pomyliliście adres - powiedziałem, siląc się rozpaczliwie na chłodny ton, ale nerwowo próbowałem ocenić nową sytuację. Widzieli moją fotografię... Gdzie? Kiedy? Czy byli stróżami prawa, czy ludźmi z tej drugiej strony? Potrzebowałem czasu, żeby to przemyśleć. Wspiąłem się na mostek. - Przepraszam - mruknął Jimmy, kiedy odebrałem od niego ster. - Powinienem panu powiedzieć, że on ma broń. - Aha - przyznałem - to mogłoby pomóc. - Mój mózg pracował na pełnych obrotach, ale pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy, prowadziła na złą drogę. Muszą zniknąć. Zniszczyli moją ciężko wypracowaną zasłonę, wyniuchali wszystko. Pozostawał tylko jeden niezawodny sposób. Zerknąłem do kokpitu, ale zarówno Materson, jak i Guthrie poszli na dół. Wypadek. Obaj za jednym zamachem. Na pokładzie małej łodzi jest wiele możliwości, aby nowicjusz zrobił sobie krzywdę. Muszą zniknąć. Spojrzałem na Jimmy'ego, a on się do mnie uśmiechnął. - Szybki pan jest - rzekł. - Mikę prawie się posikał. Myślał, że ma pan zamiar przewiercić mu flaki tym nożem. Chłopak także? - zapytywałem siebie. Jeśli załatwiłbym tych dwóch, on także musiałby zginąć. Nagle ogarnęły mnie te same mdłości, które poznałem po raz pierwszy dawno temu w bia-frańskiej wiosce. - Czy pan się źle czuje? - zapytał Jimmy nagle. Bez trudu wyczytał to z mojej twarzy. - W porządku, Jim - powiedziałem. - Czy nie przyniósłbyś puszki piwa? Kiedy był na dole, powziąłem decyzję. Mógłbym to załatwić. Wiedziałem, że nie chcą rozgłaszać swoich spraw na cały świat. Mógłbym zahandlować... sekret za sekret. Prawdopodobnie na dole, w kabinie, oni także dochodzili do tego samego wniosku. Zablokowałem ster i przeszedłem cicho do narożnika mostku, starając się, żeby moje kroki nie były słyszane na dole. 36 Wylot wentylatora znajdował się w salonie tuż nad stołem. Odkryłem kiedyś, że kanał wentylatora może służyć świetnie jako tuba, przez którą głos dochodzi na mostek. Jednakże dobra słyszalność zależy od wielu czynników; najważniejsze to kierunek i siła wiatru oraz dokładna pozycja mówiącego w kabinie na dole. Wiatr wiał prosto w otwór wentylatora i zagłuszał fragmenty rozmowy. Jednakże Jimmy musiał stać bezpośrednio pod nim, bo kiedy nie przeszkadzał huk wiatru, głos chłopaka słyszałem wyraźnie. - Dlaczego teraz go nie zapytasz? - Odpowiedzi nie usłyszałem. Wiatr znów się zerwał, a kiedy ucichł, Jimmy mówił znowu:

19 - Jeśli zrobisz to dzisiejszego wieczora, gdzie... - Wiatr ponownie zawył. - Żeby trafić na światło świtu, będziemy musieli... - Cała rozmowa wydawała się dotyczyć czasu i miejsca i kiedy zastanowiłem się szybko, co chcą osiągnąć poprzez wypłynięcie o świcie, dodał: - Jeśli światło świtu będzie... - Starałem się usłyszeć następne słowa, ale wiatr je zagłuszył. Po chwili dobiegło mnie: - Nie wiem, dlaczego nie możemy... -Jimmy protestował i nagle rozpoznałem ostry i twardy głos Guthriego. Musiał podejść do Jimmy'ego, prawdopodobnie groził mu. - Słuchaj, chłopcze, zostaw to nam. Twoja robota to znaleźć tę cholerną rzecz, a, jak dotąd, nie idzie ci to najlepiej. Musieli ruszyć się znowu, bo ich słowa stały się niezrozumiałe. Usłyszałem, że zasuwane drzwi od kokpitu otwierają się, wobec czego odwróciłem się szybko do steru i odblokowałem go w chwili, kiedy Jimmy wchodził po drabince na pokład. Wręczył mi piwo. Wydawał się bardziej zrelaksowany. Rezerwa znikła. Uśmiechał się do mnie przyjacielsko, pełen zaufania. - Pan Materson powiedział, że dosyć na dzisiaj. Możemy wziąć kurs na dom. Zrobiłem zwrot, przecinając kierunek prądu. Wracaliśmy, mijając ujście Zatoki Żółwiej od zachodu. Mogłem zobaczyć moją chatę stojącą wśród palm. Owładnęło mną nagle uczucie 37 zagrożenia. Los domagał się nowego rozdania. Stawki w tej grze były za wysokie, ale nie miałem już odwrotu. Stłumiłem w sobie rozpacz i zwróciłem się do Jimmy'ego. Chciałem skorzystać z jego ponownie okazywanego mi zaufania i wybadać, jakie informacje mogę od niego wyciągnąć. Gadaliśmy sobie swobodnie, płynąc kanałem do przystani. Niewątpliwie powiedzieli mu, że byłem na liście trędowatych. Dziwne, ale moja kryminalna przeszłość sprawiła, że to stado wilków chętniej mnie akceptowało. Mogli teraz przewidywać rozwój wypadków. Znaleźli sposób, żeby dać sobie ze mną radę. Miałem jednak całkowitą pewność, że nie wyjaśnili wszystkiego młodemu Jamesowi. Niewątpliwie czuł ulgę, że może się zachowywać przy mnie naturalnie. Należał do ludzi otwartych, przyjacielskich, pozbawionych przebiegłości. Dowodziło tego, że jakkolwiek jego nazwisko trzymano przede mną w tajemnicy jak jakiś wojskowy sekret, to nie zdjął z szyi srebrnego łańcuszka z plakietką informującą, że J.A.North jest uczulony na penicylinę. Zapomniał teraz o całej swojej dawnej powściągliwości i powoli wyciągałem z niego strzępy informacji, które mogłem wykorzystać w przyszłości. Doświadczenie nauczyło mnie, że tylko to, czego nie znasz, może rzeczywiście okazać się niebezpieczne. Wybrałem temat, który, tak jak przypuszczałem, sprowokował go do całkowitej szczerości. - Widzisz tę rafę w poprzek kanału, tam gdzie się ona urywa? To jest Rafa Płaszczki. Koło niej, od strony otwartego morza, rozciąga się głębia na trzydzieści sześć metrów. Żyje tu kilka prawdziwych starych olbrzymów. Ustrzeliłem jednego w zeszłym roku. Ważył ponad dwieście kilogramów. - Dwieście! - wykrzyknął. - Mój Boże, to prawie czterysta pięćdziesiąt funtów! - Racja, możesz włożyć głowę z ramionami w jego paszczę. Resztki jego rezerwy ulotniły się. Studiował historię i filozofię w Cambridge, ale za dużo czasu spędzał na morzu i musiał rzucić studia. Teraz prowadził małą firmę dostarczającą sprzęt do nurkowania i ratownictwa podwodnego, co dawało mu 38 utrzymanie i pozwalało nurkować przez większość dni w tygodniu. Pracował na własny rachunek, a rząd i marynarka zlecały mu różne zadania. Więcej niż raz wspomniał imię „Sherry", więc sondowałem ostrożnie: - Przyjaciółka czy żona? Uśmiechnął się.

20 - Siostra. Starsza siostra, ale jest kochana. Prowadzi buchal-terię, zajmuje się sklepem i takie rzeczy... - rzekł tonem nie pozostawiającym wątpliwości co do tego, co James myślał o prowadzeniu buchalterii i usługiwaniu za kontuarem. - Ona jest zapalonym konchiologiem i wyciąga dwa tysiące na rok z tych swoich muszli. - Nie wytłumaczył jednak, jak dostał się do podejrzanej kompanii, do której teraz należał, ani co robi tutaj, w miejscu odległym od swojego sklepu o pół drogi dookoła świata. Opuściłem ich na Przystani Admiralicji i popłynąłem do basenu Shella, aby zatankować paliwo przed zmrokiem. Tego wieczoru upiekłem nad żarem złowioną rybę i dwa słodkie ziemniaki w łupinach i popijałem to wszystko piwem. Siedziałem na werandzie, wsłuchany w szum fal, kiedy zobaczyłem między palmami światła nadjeżdżającego samochodu. Taksówka zaparkowała koło mojej ciężarówki. Kierowca został przy kierownicy, podczas gdy pasażerowie weszli po schodach na werandę. Jamesa zostawili w „Hiltonie". Było ich teraz tylko dwóch - Materson i Guthrie. - Drinka? - zapytałem i wskazałem butelki i lód na bocznym stoliku. Guthrie nalał dżinu do dwóch szklanek. Materson usiadł naprzeciw mnie i obserwował, jak kończyłem jeść rybę. - Zadzwoniłem w kilka miejsc - rzekł, kiedy odsunąłem talerz. - I powiedzieli mi, że Harry Bruce zniknął w czerwcu, pięć lat temu, i nikt o nim od tamtej pory nie słyszał. Pytałem dookoła i dowiedziałem się, że Harry Fletcher przypłynął tutaj, do Wielkiej Przystani, trzy miesiące później, płynąc z Australii, z Sydney. 39 - Czy to prawda? - Wyjąłem małą ość z zęba i zapaliłem długie, czarne miejscowe cygaro. - Jeszcze jedna rzecz... ktoś, kto znał go dobrze, powiedział mi, że Harry Bruce miał bliznę po ranie od noża, na lewym ramieniu - zamruczał, a ja mimo woli spojrzałem na cienką linię blizny zdobiącej mięsień przedramienia. Z latami zmalała i spłaszczyła się, ale jeszcze wydawała się bardzo biała na tle ciemno opalonej skóry. - Do diabła, co za zbieg okoliczności - powiedziałem i zaciągnąłem się cygarem. Było mocne i aromatyczne. Smakowało morzem, słońcem i korzeniami. Nie obawiałem się już. Chcieli ubić interes. - Prawda? - Materson rozejrzał się dookoła uważnie. -Masz miłe mieszkanko tutaj, Fletcher. Przytulne, naprawdę miłe i przytulne. - Odciąga od zarabiania na życie - przyznałem. - Albo od łupania kamieni lub szycia worków pocztowych. - Chyba tak. - Jutro dzieciak zada ci kilka pytań. Bądź miły dla niego, Fletcher. Kiedy wyjedziemy, możesz zapomnieć, że kiedykolwiek nas widziałeś, a my zapomnimy powiedzieć komukolwiek o tym śmiesznym zbiegu okoliczności. - Proszę pana, mam okropną pamięć - zapewniłem go. Po rozmowie, którą podsłuchałem w kabinie Tańczącej, oczekiwałem, że poproszą, żeby następnego ranka zacząć wcześnie. Wydawało się, że świt ma znaczenie dla ich planów, jednakże żaden z nich nie wspomniał o tym i kiedy w końcu odjechali, wiedziałem, że już nie zasnę. Poszedłem więc wzdłuż plaży, łukiem zatoki do Mutton Point, żeby obserwować księżyc wschodzący między palmami, i siedziałem tam jeszcze po północy. Następnego ranka łódki nie było przy pomoście. Promowy Hambone podwiózł mnie do Tańczącej przed wschodem słońca. Kiedy znaleźliśmy się w pobliżu, spostrzegłem znajomą sylwetkę kręcącą się w kokpicie i łódkę przycumowaną przy burcie. - Hej, Chubby. - Skoczyłem na pokład. - Twoja pani wykopała cię z łóżka? Pokład Tańczącej nawet w mroku błyszczał bielą i wszystkie 40

21 metalowe okucia były wypolerowane do połysku. Musiał przebywać w łodzi już od dwóch godzin; Chubby kochał Tańczącą prawie tak samo mocno jak ja. - Wyglądała jak publiczny wychodek, Harry - zagderał. -Miałeś niezłych brudasów na pokładzie - dodał, spluwając głośno za burtę. - Żadnego poszanowania dla łodzi, ot co. Przygotował dla mnie kawę, tak mocną i cierpką, jaką tylko on mógł zrobić. Wypiliśmy ją, rozsiadłszy się w salonie. Chubby marszczył się groźnie wpatrzony w swój kubek i dmuchał na parujący czarny płyn. Chciał mi coś powiedzieć. - Jak się ma Angelo? - spytałem. - Pociesza rawańskie wdowy - zamruczał. Wyspa nie zapewniała wystarczającego zatrudnienia dla wszystkich sprawnych, młodych mężczyzn, tak więc większość z nich wypływała na trzyletnie kontrakty do pracy w amerykańskiej stacji satelitarnej i w bazie lotniczej na wyspie Rawano. Zostawiali swoje młode żony, nazywane tu rawańskimi wdowami; i faktycznie, wyspowe dziewczęta słynęły z gorącego temperamentu. - Angelo poszedł w kurs. Nie ma go od poniedziałku, noc i dzień. Wyczułem trochę więcej niż cień zazdrości w pomruku Chubby'ego. Pani Chubby trzymała go raczej krótko... Pociągnął głośno z kubka. - Jak twoi klienci, Harry? - Liczy się ich forsa. - Nie łowisz, Harry. - Spojrzał na mnie. - Obserwowałem was z Coolie Peak, chłopie. Nie popłynąłeś kanałem... kręciliście się blisko brzegu. - To prawda, Chubby.-Zajął się kawą. - Hej, Harry. Obserwuj ich. Bądź grzeczny i ostrożny, słyszysz? To są źli ludzie, ci dwaj. Nie znam tego młodego... ale tamci są źli. - Będę ostrożny, Chubby. - Znasz tę nową dziewczynę z hotelu, Marion? Tę na sezon? Przytaknąłem. Była to ładna, szczupła, drobna dziewczyna 41 z pięknymi długimi nogami. Miała około dziewiętnastu lat, gęste czarne włosy, piegi, zuchwałe oczy i zawadiacki uśmiech. - Poprzedniej nocy poszła z tym blondynem, tym z czerwoną gębą. Wiedziałem, że Marion czasami łączy interes z przyjemnością i świadczy wybranym gościom hotelowym usługi wykraczające poza zakres jej obowiązków. Na wyspie ten rodzaj działalności nie spotykał się z publicznym potępieniem. - Tak... - zachęciłem Chubby'ego. - On ją pobił, Harry. Brzydko pobił. - Chubby pociągnął następny łyk kawy. - A potem zapłacił jej tak dużo, że nie mogła iść na policję. Teraz lubiłem Mikę'a Guthriego ciut mniej. Tylko bydlę mogło tak potraktować dziewczynę taką jak Marion. Znałem ją dobrze. Miała w sobie jakąś niewinność, dziecięcą akceptację życia, co nadawało jej procederowi dziwny urok. Pamiętam, że myślałem już o tym, że kiedyś będę musiał zabić Guthriego... i starałem się, żeby ta myśl mnie nie opuściła. - To są źli ludzie, Harry. Pomyślałem, że musisz o tym wiedzieć. - Dzięki, Chubby. - Nie pozwalaj im tak zapaprać Tańczącej - dodał oskarży-cielsko. - Salon i pokład... były jak chlew, chłopie. Pomógł mi poprowadzić Tańczącą do Przystani Admiralicji, następnie udał się, okropnie złorzecząc i mrucząc, w kierunku domu. Minął Jimmy'ego nadchodzącego z przeciwnej strony. Rzucił mu jedno miażdżące spojrzenie. Jimmy był w swoim zwykłym nastroju, beztroski i swobodny.

22 - Cześć, kapitanie! - zawołał, zeskakując na pokład Tańczącej. Wszedłem z nim do salonu i nalałem kawy dla nas obu. - Pan Materson powiedział, że chcesz mnie o coś zapytać, czy to prawda? - spytałem. - Widzi pan, panie Fletcher, chciałbym, żeby pan wiedział, że nie chciałem pana urazić, nie odzywając się do pana poprzednio. To nie ja... ale ci dwaj. - Oczywiście - powiedziałem. - W porządku, Jimmy. - Byłoby rozsądnie poprosić pana o pomoc już dawno temu, 42 zamiast błądzić, jak to robiliśmy. W każdym razie ci dwaj teraz nagle się zgodzili. Tymi słowami powiedział mi o wiele więcej, niż mógł to sobie wyobrazić, i poprawiło to moją opinię o paniczu Jamesie. To jasne, że posiadał informację, którą nie podzielił się z innymi. W ten sposób zabezpieczył się i prawdopodobnie chciał się zobaczyć ze mną sam na sam, żeby tego zabezpieczenia nie stracić. - Kapitanie, szukamy wyspy, konkretnej wyspy. Przykro mi, ale nie mogę panu powiedzieć, dlaczego. - Nie przejmuj się tym, Jimmy, w porządku. Co cię czeka, Jamesie North, zastanowiłem się nagle. Co ta banda wilków zaplanowała dla ciebie w chwili, kiedy zaprowadzisz ich na tę swoją konkretną wyspę? Czy to coś nie okaże się jeszcze mniej przyjemne niż uczulenie na penicylinę? Spojrzałem w jego ładną młodą twarz i poczułem niezwykły przypływ sympatii do niego... prawdopodobnie z powodu jego młodości, niewinności oraz sposobu, w jaki spoglądał na ten zmęczony i nikczemny stary świat. Zazdrościłem mu i lubiłem go za to, i nie chciałem, aby wciągnięto go i wytarzano w błocie. - Jim, jak dobrze znasz swoich przyjaciół? - spytałem go cicho. Zdziwił się, a potem natychmiast stał się podejrzliwy. - Dość dobrze - odpowiedział ostrożnie. - A dlaczego? - Znasz ich krócej niż miesiąc - powiedziałem, jak gdybym to wiedział. Wyraz twarzy chłopaka potwierdził to. - A ja spotykałem ludzi tego typu przez całe życie. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy, panie Fletcher. -Usztywnił się znowu. Nie podobało mu się to, że traktuję go jak dziecko. - Słuchaj, Jim. Zapomnij o tym interesie, czymkolwiek on jest. Rzuć to i wracaj do swojego sklepu i swojej firmy ratunkowej. - To idiotyczne - prychnął. - Pan nie rozumie. - Rozumiem, Jim, naprawdę rozumiem. Podążałem tą samą drogą i znam ją dobrze. - Sam zadbam o siebie. Niech pan się o mnie nie martwi. - 43 Zaczerwienił się pod opalenizną i patrzył na mnie buntowniczo. Mierzyliśmy się wzrokiem przez kilka chwil. Zrozumiałem, że tracę czas. Kiedy byłem w jego wieku, każdego, kto mówiłby do mnie w ten sposób, uważałbym za wapniaka. - W porządku, Jim - westchnąłem. - Pasuję. Znasz tę grę. W każdym razie rozgrywaj to na zimno, bez emocji, to wszystko. - Dobrze, panie Fletcher. - Odprężał się powoli. W końcu uśmiechnął się czarująco i miło. - W każdym razie, dziękuję. - Posłuchajmy o tej wyspie - zasugerowałem, a on rozejrzał się po kabinie. - Chodźmy na mostek - zaproponował. Na mostku, ze skrzyni na mapy, wyjął ogryzek ołówka i świstek papieru. - Wydaje mi się, że wyspa leży sześć do dziesięciu mil morskich od brzegów Afryki i dziesięć do trzydziestu mil na północ od ujścia rzeki Rovuma...

23 - To cholernie duży obszar, Jim... jak mogłeś zauważyć w ciągu ostatnich kilku dni. Co jeszcze wiesz o niej? Zawahał się trochę dłużej, zanim wysupłał coś więcej ze swoich zasobów. Chwycił ołówek i narysował horyzontalną linię w poprzek kartki. - Poziom morza - wyjaśnił, następnie powyżej nakreślił drugą linię, która biegła prosto, po czym wznosiła się stromo w formie trzech oddzielnych szczytów i kończyła nagle... -a to jest sylwetka wyspy widziana z morza. Trzy wzgórza są wulkanicznymi stożkami z bazaltu. Gładka, skąpo porośnięta skała. - To Starcy - rozpoznałem ją natychmiast. - Ale pomyliłeś się bardzo, jeśli chodzi o odległości. Jest raczej około dwudziestu mil od brzegu... - Ale widać z niej kontynent? - spytał szybko. - Musi być widać. - Oczywiście, ze szczytu wzgórz widać daleko - przytaknąłem. Podarł dokładnie kartkę papieru na drobne kawałeczki i wrzucił je do wody. - Jak daleko na północ od rzeki? - Odwrócił się do mnie. - Tak na oko, powiedziałbym, sześćdziesiąt do siedemdziesięciu mil. Jim zamyślił się. - Tak, to mogłoby być tak daleko na północ. To pasuje. To zależy, ile czasu to zajmie... - Nie skończył. Wziął do serca moją radę, aby grać na zimno. - Czy może pan nas tam zabrać, kapitanie? Skinąłem głową. - To długa droga i trzeba być przygotowanym na nocowanie na łodzi. - Pójdę po innych - powiedział, znowu chętny i podniecony. Na nabrzeżu jednak obejrzał się na mostek. - O wyspie, jak wygląda i tym podobne, niech pan z nimi nie rozmawia, dobrze? - Oczywiście, Jim. - Uśmiechnąłem się. - Leć już. Zszedłem, aby ponownie spojrzeć na mapę. Starcy stanowili najwyższy punkt bazaltowej skały podwodnej - długiej i twardej rafy, która biegła równolegle do kontynentu na długości dwustu mil. Ginęła poniżej lustra wody, by się wynurzać w pewnych odstępach, formując regularny kształt pomiędzy bezładnie rozsypanymi koralowymi i piaszczystymi wyspami i mieliznami. Oznakowano ją jako nie zamieszkaną i bezwodną. Sondowanie pokazywało liczne głębokie kanały w rafach dookoła niej. Jakkolwiek wyspa leżała o wiele bardziej na północ od obszarów odwiedzanych przeze mnie, to jednak w ubiegłym roku przebywałem w tym rejonie jako przewodnik morskiej ekspedycji biologicznej z Kalifornijskiego Uniwersytetu w Los Angeles, która badała sposób rozmnażania się zielonych żółwi, licznie tutaj występujących. Biwakowaliśmy przez trzy dni na sąsiadującej ze Starcami wyspie, gdzie bez względu na pogodę można było kotwiczyć w zamkniętej lagunie. Na wyspie, między palmami, ze studni wywierconej przez rybaków czerpaliśmy słonawą, ale nadającą się do picia wodę. Jeśli się patrzyło przed siebie z miejsca ko- 44 45 twiczenia, Starcy mieli dokładnie taki kształt, jak nakreślił to Jimmy, i dlatego natychmiast rozpoznałem tę wyspę. Pół godziny później przybyli wszyscy; na dachu taksówki znajdował się przewiązany rzemieniami wielki przedmiot, owinięty zielonym płótnem. Zatrudnili dwóch włóczących się w pobliżu mieszkańców wyspy, aby przenieśli go razem z torbami przez nabrzeże do miejsca, w którym na nich czekałem. Zostawili ten owinięty w płótno pakunek na przednim pokładzie, a ja nie zadałem żadnych pytań. Z twarzy Guthriego, teraz posmarowanej białym kremem, schodziła skóra, ukazując

24 wilgotne czerwone mięso. Wyobraziłem go sobie poniewierającego małą Marion w pokoju w Hiltonie i uśmiechnąłem się do niego. - Wyglądasz doskonale. Czy masz zamiar wziąć udział w konkursie na Miss Universum? - zapytałem, a on spojrzał na mnie groźnie spod ronda kapelusza, sadowiąc się w fotelu do połowu ryb. W czasie rejsu pił piwo z puszek, które wykorzystywał później jako cel. Strzelał do nich ze swojego wielkiego pistoletu, a one spadały i podskakiwały w kilwaterze Tańczącej. Tuż przed południem przekazałem ster Jimmy'emu i zszedłem na dół. Materson znowu raczył się butelką dżinu z mojego baru. - Jak długo jeszcze? - zapytał, spocony i zgrzany pomimo klimatyzacji. - Około godziny - odpowiedziałem. Przyszło mi na myśl, że Materson być może ma problem alkoholowy, skoro tak pije w środku dnia. Dżin zmiękczył go trochę... więc, jak zawsze, starając się nie tracić okazji, zanim poszedłem na górę, wyciągnąłem z niego jeszcze trzysta funtów jako zaliczkę, żeby ustawić Tańczącą na kursie ostatniego odcinka trasy przez północny przesmyk, który prowadził do Starców. Potrójny szczyt pojawił się w rozedrganym od gorąca powietrzu nad przesmykiem jak szary, złowieszczy, bezcielesny duch. Jimmy badał szczyty przez lornetkę, potem odłożył ją i zwrócił się do mnie radośnie: - To wygląda na to, kapitanie. 46 Zszedł do kokpitu. Wszyscy trzej przeszli na przedni pokład, mijając zawinięty w płótno ładunek. Stanęli ramię przy ramieniu przy relingu, przyglądali się wyspie poprzez niespokojne morze. Płynąłem ostrożnie przez przesmyk. Akurat był przypływ, który pchał nas wprost do przesmyku. Chciałem to wykorzystać, by zbliżyć się do wschodniego krańca Wyspy Starców i wylądować na plaży poniżej najbliższego szczytu. Wiosną na tym wybrzeżu różnica poziomów między przypływem a odpływem wynosi pięć metrów i byłoby głupotą wchodzić na płytkie wody w czasie odpływu. Bardzo łatwo mogłeś się znaleźć na suchym gruncie, kiedy woda uciekała szybko spod kila. Jimmy pożyczył mój ręczny kompas i zapakował go do swojego chlebaka razem z mapą, termosem lodowatej wody i fiolką soli w pigułkach, wyjętą z apteczki. Kiedy podpływałem ostrożnie do plaży, Jimmy i Materson zdjęli buty i spodnie. Tańcząca wbiła delikatnie kil w twardy biały piasek plaży. - W porządku - krzyknąłem - możecie wysiadać! Z pomocą Jimmy'ego Materson zszedł po drabince, którą spuściłem z burty. Woda sięgała im po pachy i Jimmy niósł chlebak nad głową. Skierowali się ku plaży. - Dwie godziny! - zawołałem za nimi. - Jeśli się spóźnicie, będziecie spać na brzegu. Nie przypłynę po was w czasie odpływu. Jimmy pomachał mi i uśmiechnął się. Włączyłem wsteczny bieg i wycofałem się ostrożnie, podczas gdy ci dwaj, dotarłszy do plaży, podskakiwali niezgrabnie przy wkładaniu spodni i butów. Następnie weszli między palmy i zniknęli z pola widzenia. Po dziesięciu minutach kręcenia się i wpatrywania w wodę, tak czystą jak potok z pstrągami, zauważyłem na dnie ciemną plamę, której szukałem, i zarzuciłem lekko kotwicę dziobową. Guthrie obserwował mnie z zainteresowaniem. Włożyłem maskę, rękawice i wyszedłem za burtę z łyżką do opon i małą siecią na mięczaki. Pod nami było dwanaście metrów wody. Cieszyło mnie, że nadal potrafiłem wstrzymywać oddech tak długo, aby za jednym zanurzeniem się móc nabrać pełną siatkę dużych mięczaków o podwójnych muszlach. Obrałem je na przednim pokładzie i potem, mając na uwadze upomnienia 47

25 Chubby'ego, wyrzuciłem puste muszle za burtę i dokładnie wytarłem pokład. Następnie zaniosłem do kuchni pełen kubek obranych mięczaków. Poszły do garnka z winem, czosnkiem, solą i mielonym pieprzem oraz odrobinką chilli. Nastawiłem gaz, aby się powolutku gotowały, i przykryłem garnek pokrywką. Kiedy wróciłem na pokład, Guthrie wciąż siedział na fotelu do połowu ryb. - Coś nie w porządku, wielki strzelcu? Jesteś znudzony? -zapytałem z troską w głosie. - Nie ma małych dziewczynek do skopania? Jego oczy zwęziły się. Widać było, że zastanawia się, skąd o tym wiem. - Masz niewyparzoną gębę, Bruce. Ktoś ci ją zamknie któregoś dnia. Wymieniliśmy jeszcze trochę uprzejmości mniej więcej tego typu. Pozwalały one zabić czas. Wreszcie dwie postacie pojawiły się na plaży. Machały rękami i pokrzykiwały. Wyciągnąłem kotwicę i podpłynąłem do nich. Materson i Jimmy, kiedy znaleźli się na łodzi, natychmiast zawołali Guthriego, żeby do nich dołączył, i zebrali się na przednim pokładzie na jedną ze swoich sesji. Wszyscy byli podekscytowani, najbardziej Jimmy. Gestykulował i wskazywał w kierunku przesmyku, mówiąc coś cicho, ale z przejęciem. Przynajmniej raz wydawało mi się, że są zgodni. Kiedy skończyli rozmowę, do zachodu słońca została tylko godzina i nie zgodziłem się z Matersonem żądającym kontynuacji poszukiwań w czasie odpływu. Przepłynąłem przesmyk, aby zakotwiczyć bezpiecznie w lagunie, i kiedy słońce chowało się za płonący horyzont, Tańcząca kołysała się już spokojnie na dwóch ciężkich kotwicach, a ja siedziałem na mostku, rozkoszując się końcem dnia i pierwszą tego wieczoru whisky. W salonie trwały nie kończące się dyskusje i rozmowy. Ignorowałem je, nie kwapiąc się nawet skorzystać z wentylatora. Siedziałem tak do czasu, aż pierwsze moskity znalazły drogę przez lagunę i zaczęły latać mi koło uszu. Zszedłem do salonu i konwersacja zamarła wraz z moim wejściem. 48 Przyprawiłem sos i podałem mięczaki wraz ze słodkimi ziemniakami i sałatką z ananasa. Jedli w skupionym milczeniu. - Mój Boże, jest nawet lepsze niż to, co robi moja siostra -wysapał Jimmy w końcu. Uśmiechnąłem się do niego. Jestem raczej próżny, jeśli chodzi o moje zdolności kulinarne, a James najwidoczniej był smakoszem. Obudziłem się po północy i wyszedłem na pokład sprawdzić liny kotwiczne. Tańcząca stała bezpieczna, ja natomiast zatrzymałem się na chwilę, by nacieszyć się światłem księżyca. Wokół panowała wielka cisza, zakłócana jedynie przez miękkie chlupotanie przypływu o burty Tańczącej i odległy pomruk fali rozbijającej się o zewnętrzną rafę. Przychodziła wielka i wysoka z otwartego oceanu, rozbijając się z hukiem i pianą ponad koralową rafą Gunfire. Nazwa była dobrze wybrana, ponieważ głęboki, ściskający żołądek grzmot brzmiał dokładnie tak jak regularne saluty armatnie. Światło księżyca obmywało wody przesmyku lśniącym srebrem, a wysokie łyse, kopulaste czubki szczytów Wyspy Starców połyskiwały jak kość słoniowa. Poniżej szczytów nocne mgły wstające z laguny wirowały i skręcały się jak pokutujące dusze. Nagle wyczułem za sobą jakiś nieznaczny ruch. Odwróciłem się błyskawicznie. Guthrie szedł za mną tak cicho jak polujący lampart. Miał na sobie tylko szorty. Jego jasne muskularne ciało połyskiwało w świetle księżyca. Przy prawym udzie trzymał swobodnie wielką czarną czterdziestkę piątkę. Mierzyliśmy się wzrokiem przez chwilę, nim się odprężyłem. - Wiesz, kochany, musisz sobie już dać spokój, naprawdę nie jesteś w moim typie - powiedziałem. Poziom adrenaliny we krwi podniósł się i mój głos brzmiał chrapliwie. - Kiedy przyjdzie czas trzasnąć cię, Fletcher, zrobię z tego użytek, chłopcze. -1 uśmiechnął się.