Wilbur Smith
Płomienie gniewu
Tom I
(Rage)
Przekład
Paweł Józefowicz
Monika Szymanowska
Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego ślubu. Jej ulubionym kolorem był
zielony, gdyż najlepiej podkreślał gęste, kasztanowe włosy.
Była lekko zaniepokojona, ale cieszyła się i wierzyła w słuszność tego, co robi. Rękawy i
dekolt sukni były delikatnie przyozdobione kremową koronką, a na gładko uczesanych włosach
słońce zapalało czerwone błyski. Podniecenie zaróżowiło jej policzki, a choć była matką czworga
dzieci, miała talię smukłą jak młoda dziewczyna. Przez ramię przewiesiła szeroką, żałobną
czarną szarfę, ostro kontrastującą z młodością i pięknem jej twarzy. Pomimo niepokoju, jaki
odczuwała, stała cicho i spokojnie z założonymi rękoma i opuszczoną głową.
Była jedną z blisko pięćdziesięciu ubranych na biało i przepasanych czarnymi szarfami
kobiet, stojących w żałobnym milczeniu, w ściśle odmierzonych odstępach na chodniku
naprzeciw głównego wejścia do parlamentu Związku Południowej Afryki.
Prawie wszystkie kobiety należały do tej samej uprzywilejowanej sfery, co Tara: były bogate
i znudzone łatwym trybem życia. Wiele z nich przyłączyło się do protestu, gdyż podniecało je
sprzeciwianie się władzy i występowanie przeciwko ludziom z własnej sfery. Niektóre chciały
ponownie zwrócić na siebie uwagę własnych mężów, którym, po na przykład – dziesięciu latach,
znudziło się pożycie małżeńskie i teraz zajmowali się raczej interesami, golfem lub czymkolwiek
innym. Ruch miał jednak swoich przywódców – parę starszych kobiet, a także kilka młodszych,
jak Tara i Molly Broadhurst. Kierował nimi wyłącznie wstręt do niesprawiedliwości. Rano, na
konferencji prasowej Tara starała się wyrazić swoje uczucia, gdy na pytanie reporterki „Dlaczego
pani to robi?” odpowiedziała: „Bo nie lubię tyranów i nie znoszę oszustw”. Jej zdaniem taka
postawa była teraz szczególnie uzasadniona.
– Nadjeżdża duży, zły wilk – powiedziała cicho kobieta stojąca o pięć kroków na prawo od
Tary. – Trzymajcie się dziewczyny!
Molly Broadhurst, jedna z założycielek Czarnej Szarfy, była niską, trzydziestoparoletnią
kobietą o twardym charakterze. Tara podziwiała ją i starała się naśladować.
Czarny chevrolet z rządową tablicą rejestracyjną wjechał na Parliament Square. Wysiadło z
niego czterech mężczyzn. Jeden z nich był fotografem policyjnym. Wyposażony w aparat
Hasselblad szedł szybko wzdłuż szeregu ubranych na biało, przepasanych szarfami kobiet, robiąc
każdej zdjęcie. Zaraz za nim szło dwóch następnych, wymachując notatnikami. Byli ubrani w
ciemne garnitury o nie najlepszym kroju, mieli na sobie ciężkie buty policyjne. Przechodząc
wzdłuż szeregu i pytając protestujące kobiety o nazwiska oraz adresy, zachowywali się rzeczowo
i szorstko. Tara miała już pewne doświadczenie i domyślała się, że to sierżanci z wydziału
specjalnego. Jednak, podobnie jak większość kobiet, znała zarówno twarz, jak i nazwisko
czwartego mężczyzny.
Miał na sobie jasnoszary, letni garnitur, brązowe trzewiki, ciemnobrązowy krawat i szary
kapelusz. Był średniego wzrostu i niczym się nie wyróżniał, a kiedy uchylając kapelusza zwrócił
się do Molly, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie.
– Dzień dobry, pani Broadhurst. Jesteście wcześnie. Kawalkada nie przyjedzie wcześniej niż
za godzinę.
– Czy zamierza pan nas znów zaaresztować, inspektorze? – spytała cierpko Molly.
– Ani mi to w głowie – inspektor uniósł lekko brew. – Wie pani, że to wolny kraj.
– Prawie w to uwierzyłam.
– Ależ pani Broadhurst! – potrząsnął głową. – Chce mnie pani sprowokować.
Mówił doskonale po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem afrykanerskim.
– Nie, panie inspektorze. Protestujemy przeciwko coraz liczniejszym manipulacjom tego
przewrotnego rządu, upadkowi prawa i odmawianiu podstawowych praw ludzkich naszym
południowoafrykańskim współobywatelom tylko na podstawie koloru skóry.
– Wydaje mi się, że pani się powtarza, pani Broadhurst. Powiedziała mi to pani podczas
naszego poprzedniego spotkania – roześmiał się inspektor. – Zaraz pani zażąda, bym znów panią
aresztował. Nie zakłócajmy tej wspaniałej uroczystości...
– Otwarcie sesji parlamentu popierającego niesprawiedliwość i ucisk powinno być
opłakiwane, a nie świętowane.
Inspektor dotknął rąbka kapelusza, ale pod jego kpiącym sposobem bycia krył się prawdziwy
szacunek, a może nawet nieco podziwu.
– Tylko tak dalej, pani Broadhurst – mruknął. – Z pewnością niedługo się spotkamy.
Przeszedł dalej i zatrzymał się przed Tarą.
– Dzień dobry, pani Courtney.
Tym razem jego podziw był nie ukrywany.
– A co sądzi o pani zdradzieckim zachowaniu pani wybitny małżonek?
– Czy jest zdradą sprzeciwianie się nadużyciom Partii Narodowej oraz wprowadzonym przez
nią prawom opierającym się na rasie i kolorze skóry, inspektorze?
Musnął wzrokiem jej duży, kształtny, okryty białą koronką biust, po czym zwrócił spojrzenie
na jej twarz.
– Jest pani zbyt ładna, żeby zajmować się takimi głupstwami – powiedział. – Niech pani to
zostawi starszym i brzydszym babom. Niech pani idzie do swego domu i opiekuje się dziećmi.
– Jest pan wyjątkowo arogancki, inspektorze – wybuchnęła, zarumieniona z gniewu, nie
zdając sobie sprawy, że stała się przez to jeszcze ładniejsza.
– Chciałbym, żeby wszystkie zdrajczynie tak wyglądały. Moja praca byłaby wtedy dużo
przyjemniejsza. Dziękuję, pani Courtney. – Uśmiechnął się prowokująco i odszedł.
– Nie daj się wyprowadzić z równowagi, moja droga – powiedziała cicho Molly. – On jest
specjalistą w tej dziedzinie. Protestujemy biernie. Pamiętaj o tym, co głosił Mahatma Gandhi.
Tara z trudem odzyskała panowanie nad sobą i powiedzmy, pokorę. Na chodniku za nią
zaczął się gromadzić tłum gapiów. Rząd biało odzianych kobiet wzbudzał zaciekawienie,
rozbawienie, nieco życzliwego zainteresowania, lecz przede wszystkim wrogość.
– Przeklęte komunistki – warknął zjadliwie mężczyzna w średnim wieku. – Chcecie oddać
władzę w kraju bandzie dzikusów. Powinni was zamknąć. Wszystkie!
Był dobrze ubrany i mówił z dobrym akcentem. W klapę marynarki miał nawet wpięty mały
miedziany hełm, oznakę, że w czasie wojny walczył ochotniczo przeciw faszystom. Jego postawa
przypominała o tym, jak wielkie poparcie miała rządząca Partia Narodowa, nawet pośród
anglojęzycznej białej społeczności.
Tara zagryzła wargi i stojąc ze spuszczoną głową zmusiła się, by zachować spokój, nawet
wtedy, gdy obelgi wywołały ironiczne uwagi niektórych kolorowych znajdujących się wśród
rosnącego tłumu.
Robiło się już gorąco, słońce miało biały, śródziemnomorski blask i choć wał chmur zbliżał
się od strony spłaszczonych Gór Stołowych, zwiastując nadejście wiatru południowo-
wschodniego, w mieście powietrze było jeszcze nieruchome. Wokół gromadziło się już coraz
więcej ludzi, narastał zgiełk i Tara czuła, że jest popychana, jak podejrzewała, celowo.
Zachowała jednak spokój i całą swoją uwagę skupiła na budynku stojącym po przeciwnej stronie
ulicy.
Zaprojektowany przez Sir Roberta Bakera, wybitnego architekta Imperium, masywny,
imponujący budynek z czerwonej cegły z białą kolumnadą był perłą architektury kolonialnej.
Odbiegał daleko od gustu Tary, która lubiła otwarte przestrzenie i linie, szkło i jasne sosnowe
meble skandynawskie. Budynek wydawał się symbolizować wszystko to, co niezmienne i
przestarzałe, wszystko to, co Tara chciałaby zburzyć i zmienić.
Jej zadumę przerwał wzmagający się zgiełk oczekującego tłumu.
– Nadjeżdżają – zawołała Molly.
Tłum zafalował, zakołysał się i zaczai wiwatować. Rozległ się szczęk podków końskich na
twardej nawierzchni i oddział policji przekłusował aleją z wesołym trzepotem chorągiewek
powiewających na czubkach lanc. Wspaniali jeźdźcy na dobranych wierzchowcach o bokach
lśniących w słońcu jak polerowany metal.
Za nimi jechały otwarte powozy. W pierwszym z nich znajdowali się gubernator generalny i
premier. Oto on, Daniel Malan, przywódca Afrykanerów, człowiek o odpychającej, niemal żabiej
twarzy, którego jedyną troską i deklarowanym celem było zachowanie przez tysiąc lat nadrzędnej
pozycji swojego Volk w Afryce. Gotów był zapłacić za to każdą cenę.
Tara patrzyła na niego z jawną nienawiścią, gdyż uosabiał wszystko to, co było dla niej
wstrętne w rządzie władającym teraz krajem i ludźmi, których tak kochała. Gdy powóz
przejeżdżał koło niej, ich oczy spotkały się na chwilę i starała się przekazać siłę swoich uczuć. W
jego zamyślonym, jakby nieobecnym spojrzeniu nie było cienia zawstydzenia. Patrzył na nią, ale
jej nie widział. Jej wściekłość zmieniła się w rozpacz.
– Co trzeba zrobić, żeby ci ludzie zaczęli chociaż słuchać? – zastanawiała się.
Dygnitarze wysiedli już z powozów i stali poważni, słuchając hymnów narodowych. I choć
wtedy nie mogła tego wiedzieć, hymn „Boże zachowaj króla” był grany po raz ostatni na
otwarciu sesji parlamentu Południowej Afryki.
Orkiestra zakończyła grę dźwiękami trąbek i gabinet ministrów, poprzedzany przez
gubernatora generalnego i premiera, wszedł do parlamentu przez potężne drzwi wejściowe. Za
nimi szli przywódcy opozycji. Tara bała się tej chwili, gdyż byli wśród nich członkowie jej
bliskiej rodziny. Za przywódcą opozycji szedł ojciec Tary z jej macochą; byli najbardziej
wyróżniającą się parą w długim rzędzie ludzi. Ojciec był wysoki i pełen godności, o dostojnym
wyglądzie patriarchy, a u jego boku Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, szczupła, delikatna,
w żółtej, połyskliwej sukni odpowiedniej na te okazję i w lekkim kapeluszu bez ronda z woalką
przesłaniającą jedno oko. Można by sądzić, że była rówieśnicą Tary, choć wszyscy wiedzieli, że
nadano jej imię Centaine, dlatego że urodziła się pierwszego dnia dwudziestego wieku.
Tara sądziła, że jej nie zauważono, gdyż żadne z nich nie wiedziało, iż zamierza przyłączyć
się do protestu, ale u szczytu schodów wchodzący zostali na chwilę zatrzymani i Centaine, zanim
weszła do środka, odwróciła się z rozmysłem i spojrzała w tył. Z tej wysokości mogła patrzeć
ponad głowami strażników i dostojników i przez chwilę popatrzyła Tarze prosto w oczy. Choć
nie zmieniła wyrazu twarzy, Tara nawet z tej odległości dojrzała ostrą naganę w jej wzroku. Dla
Centaine honor, godność i dobre imię rodziny były rzeczami najważniejszymi. Niejednokrotnie
ostrzegała Tarę przed publicznymi wystąpieniami, a przeciwstawianie się Centaine było sprawą
niebezpieczną, gdyż była nie tylko macochą Tary, ale także teściową i głową rodziny Courtney.
Z wysokości połowy schodów Shasa Courtney dostrzegł ostre spojrzenie matki. Podążając za
jej wzrokiem odwrócił się. Pośród przepasanych czarnymi szarfami kobiet zobaczył swoją żonę,
Tarę. Kiedy rano przy śniadaniu powiedziała mu, że nie będzie z nim na ceremonii otwarcia
parlamentu, ledwie podniósł głowę znad gazety.
– Jak sobie życzysz, kochanie; to będzie dość nudne – mruknął. – Gdybyś mogła, chciałbym
jeszcze filiżankę kawy.
Teraz, gdy ją rozpoznał, uśmiechnął się lekko i kpiąco potrząsnął głową tak, jakby przyłapał
niegrzeczne dziecko na psocie. Po chwili odwrócił się i wszedł z innymi po schodach.
Był wyjątkowo przystojny, a czarna opaska przykrywająca jedno oko nadawała mu wygląd
pirata, co dla większości kobiet było intrygującym wyzwaniem. Razem tworzyli najpiękniejszą
młodą parę w Kapsztadzie. Lecz w dziwny sposób w ciągu kilku krótkich lat ich płomienna
miłość przemieniła się w kupkę popiołu.
– Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział, powtarzając to, co mówił ostatnio bardzo często.
Ostatni posłowie zniknęli w drzwiach parlamentu, oddział policji i puste powozy odjechały i
ludzie zaczęli się rozchodzić. Demonstracja była skończona.
– Idziesz, Taro? – spytała Molly, ale Tara potrząsnęła głową.
– Muszę się spotkać z Shasą – powiedziała. – Do zobaczenia w piątek.
Tara zdjęła przez głowę czarną szarfę, złożyła ją i, przeciskając się wśród rozchodzącego się
tłumu, schowała ją do torebki. Przeszła na drugą stronę ulicy.
Pokazała przepustkę do parlamentu strażnikowi przy wejściu dla gości, nie dostrzegając
ironii w tym, że wchodzi do budynku instytucji, przeciwko której przed chwilą tak żywo
protestowała. Weszła bocznymi schodami i rzuciła wzrokiem na galerię dla gości. Siedziało tam
wiele żon posłów i ważnych osobistości; spojrzała w dół ponad ich głowami, do wyłożonej
boazerią sali parlamentu, gdzie poważnie ubrani posłowie siedzieli na pokrytych skórą, zielonych
ławach, uczestnicząc w uroczystości otwarcia sesji. Wiedziała jednak, że przemówienia będą
banalne i śmiertelnie nudne, a już cały ranek spędziła stojąc przed parlamentem. Musiała teraz
szybko udać się do toalety.
Uśmiechnęła się do woźnego i wymknęła ukradkiem, po czym odwróciła i odeszła szybko
szerokim korytarzem. Kiedy opuściła toaletę, skierowała się do biura swego ojca.
Wychodząc zza rogu, niemal zderzyła się z mężczyzną idącym z przeciwka. Omijając go w
ostatniej chwili zobaczyła, że był to wysoki Murzyn ubrany w strój służby parlamentu. Już
chciała przejść obok niego z uśmiechem, gdy nagle zdała sobie sprawę, że służący nie powinien
przebywać w tej części budynku w trakcie obrad parlamentu, gdyż na końcu korytarza
znajdowały się biura premiera i przywódcy opozycji. Poza tym, chociaż niósł szczotkę i kubeł, w
jego twarzy nie było śladu uniżoności ani służalczości. Przyjrzała mu się uważnie.
Poznała go. To było dawno temu, ale nie mogła zapomnieć tej twarzy o rysach egipskiego
faraona, dostojnej i dzikiej, z ciemnymi oczami ożywionymi inteligencją. Był jednym z
najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Pamiętała jego głos, tak głęboki i
przejmujący, że teraz lekko zadrżała na samo wspomnienie. Pamiętała nawet jego słowa:
– Nadchodzi pokolenie o zębach ostrych jak miecze... by oczyścić ten świat z nędzy.
Dzięki niemu zdała sobie sprawę, co to znaczy urodzić się czarnym w Południowej Afryce.
To odległe spotkanie było początkiem jej zaangażowania. Ów człowiek kilkoma słowami zmienił
jej życie.
Zatrzymała się zagradzając mu drogę i chcąc przekazać jakoś swe uczucia, ale on był już
bardzo blisko i poczuła, że jest zbyt poruszona, by mówić. W chwili, gdy odkrył, że go
rozpoznano, stał się niczym leopard, który dostrzegł myśliwych. Na jego twarzy pojawił się
wyraz afrykańskiego okrucieństwa i Tara wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie, ale nie bała się.
– Jestem przyjaciółką – powiedziała cicho i zeszła mu z drogi. – Walczymy za tę samą
sprawę.
Przez chwilę patrzył na nią i nie ruszał się. Jego badawcze spojrzenie paliło ją, wiedziała, że
zapamięta ją na zawsze. Po chwili skinął głową.
– Znam panią – odrzekł. Zadrżała słysząc jego głęboki melodyjny głos, w którym brzmiała
Afryka. – Spotkamy się jeszcze.
Przeszedł koło niej i nie odwracając się zniknął za zakrętem korytarza. Stała nieruchomo,
patrząc w ślad za nim z bijącym mocno sercem.
– Moses Gama – wyszeptała jego imię. – Mesjasz i wojownik Afryki – przerwała i
potrząsnęła głową. – Co ty tu, właśnie tu, robisz?
Odpowiedź na to pytanie intrygowała ją i podniecała, gdyż teraz instynktownie wiedziała już,
że walka się toczy i że ona weźmie w niej udział. Chciała robić więcej, niż tylko stać na rogu
ulicy z przewieszoną przez ramię czarną szarfą. Wiedziała, że wystarczy, by Moses Gama skinął
palcem, a pójdzie za nim, podobnie jak miliony innych.
– Spotkamy się jeszcze – obiecał. Uwierzyła mu.
Uradowana poszła dalej korytarzem. Miała własny klucz do biura ojca i otwierając drzwi
bezwiednie spojrzała na umieszczoną na nich, wykonaną z brązu tabliczkę:
PUŁKOWNIK BLAINE MALCOMESS ZASTĘPCA PRZYWÓDCY OPOZYCJI
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zdziwiona tym popchnęła je i weszła do środka.
Centaine Courtney-Malcomess odwróciła się od okna i spojrzała na nią.
– Czekałam na ciebie, młoda damo.
Sztuczny akcent francuski Centaine irytował Tarę. Centaine była we Francji tylko raz w
ciągu trzydziestu pięciu lat, pomyślała. Wyzywająco podniosła głowę.
– Tara, cherie, nie kręć głową – mówiła dalej Centaine. – Skoro zachowujesz się jak dziecko,
musisz zdawać sobie sprawę, że będziesz traktowana jak dziecko.
– Nie, matko, nie masz racji. Nie życzę sobie, by mnie traktowano jak dziecko, ani teraz, ani
w przyszłości. Mam trzydzieści trzy lata, jestem mężatką, matką czworga dzieci i panią domu.
Centaine westchnęła.
– No, dobrze – skinęła głową. – Przepraszam, że w trosce o ciebie stałam się nieuprzejma. Ta
rozmowa i tak będzie dla nas trudna, więc nie utrudniajmy jej bardziej.
– Nie wiedziałam, że mamy coś do omówienia.
– Usiądź, Taro – rozkazała Centaine; Tara instynktownie posłuchała, i zaraz ją to rozzłościło.
Centaine usiadła w fotelu ojca Tary i to ją także rozgniewało – to było miejsce ojca i ta kobieta
nie miała do niego prawa.
– Właśnie powiedziałaś mi, że jesteś żoną i matką czworga dzieci – powiedziała spokojnie
Centaine. – Zgodzisz się chyba, że masz obowiązki.
– Moje dzieci są pod dobrą opieką – ostro przerwała Tara. – Nie możesz mnie o nic
oskarżyć.
– A co z twoim mężem i waszym małżeństwem?
– Co takiego z Shasą? – Tara zaczęła się bronić.
– Proszę, powiedz mi – zachęciła Centaine.
– To nie twoja sprawa.
– A jednak to moja sprawa – zaprotestowała Centaine. – Poświęciłam mu całe życie. Dążę do
tego, by był jednym z przywódców tego narodu. – Przerwała i na chwilę przymknęła oczy o
rozmarzonym spojrzeniu.
Tara widywała u niej wcześniej taki wyraz twarzy zawsze wtedy, gdy Centaine była głęboko
zamyślona. Teraz chciała zakłócić ten nastrój tak gwałtownie, jak tylko mogła.
– To niemożliwe i zdajesz sobie z tego sprawę.
Centaine spojrzała na Tarę przytomnym już wzrokiem.
– Nic nie jest niemożliwe – nie dla mnie, nie dla nas.
– Owszem, to jest niemożliwe – upierała się Tara. – Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że
nacjonaliści manipulują elektoratem i że nawet w senacie mają swoich popleczników. Na zawsze
pozostaną przy władzy. Już nigdy nikt, kto nie jest jednym z nich, nie jest afrykanerskim
nacjonalistą, nie będzie przywódcą tego kraju – nigdy, aż do rewolucji, a po rewolucji przywódcą
będzie czarny.
Tara przerwała i pomyślała o Mosesie Gamie.
– Jesteś naiwna – powiedziała ostro Centaine. – Nie rozumiesz tych spraw. To, co mówisz o
rewolucji, jest dziecinne i nieodpowiedzialne.
– Niech tak będzie, matko. Ale w głębi i ty masz świadomość, że tak jest. Twój ukochany
Shasa nigdy nie spełni twoich marzeń. Nawet on zaczyna odczuwać bezsens tego, że wiecznie
jest w opozycji. To, co niemożliwe, przestaje go interesować. Nie byłabym zdziwiona, gdyby
wycofał swoją kandydaturę w następnych wyborach, porzucił zaszczepione mu przez ciebie
aspiracje polityczne i po prostu zajął się robieniem następnego tryliona funtów.
– Nie – Centaine potrząsnęła głową. – On się nie podda. Lubi walczyć, podobnie jak ja.
– Nie tylko nie zostanie premierem, ale nawet ministrem – odrzekła spokojnie Tara.
– Jeżeli tak sądzisz, nie jesteś odpowiednią żoną dla mojego syna – powiedziała Centaine.
– To ty powiedziałaś – odparła cicho Tara. – Ty, nie ja.
– Och, Taro, kochanie, przepraszam – Centaine sięgnęła przez biurko, zbyt szerokie, by
mogła dotknąć ręki Tary. – Wybacz mi. Straciłam panowanie nad sobą. To wszystko jest dla
mnie bardzo ważne. Głęboko to odczuwam, ale nie chcę cię urazić. Chcę ci tylko pomóc – tak się
martwię o ciebie i Shasę. Chcę pomóc, Taro. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Nie sądzę, byśmy potrzebowali pomocy – skłamała gładko Tara. – Shasa i ja jesteśmy
szczęśliwi. Mamy czwórkę cudownych dzieci.
Centaine wykonała gest zniecierpliwienia.
– Taro, nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą. Ale mimo wszystko naprawdę jestem twoją
przyjaciółką. Chcę tylko dobra twojego, Shasy i dzieci. Czy pozwolisz sobie pomóc?
– Jak, matko? Dając nam pieniądze? Już nam dałaś dziesięć czy dwadzieścia, a może to było
trzydzieści milionów funtów. Czasami już się w tym gubię.
– Czy pozwolisz, że podzielę się z tobą moimi doświadczeniami? Czy wysłuchasz moich
rad?
– Tak, matko, wysłucham. Nie obiecuję, że się im podporządkuję, ale wysłucham.
– Po pierwsze, kochana Taro, musisz porzucić tę zwariowaną działalność lewicową.
Narażasz na szwank reputację całej rodziny. Przebierając się i wychodząc na ulicę robisz z siebie
– a także z nas – przedstawienie. Poza tym, to naprawdę niebezpieczne. Ustawa o zwalczaniu
komunizmu jest obowiązującym prawem. Możesz być uznana za komunistkę i objęta tym
prawem. Pomyśl o tym, staniesz się nikim, zostaniesz pozbawiona wszelkich praw i godności. A
kariera polityczna Shasy? To, co robisz, odbija się na nim.
– Matko, obiecałam, że cię wysłucham – powiedziała Tara lodowatym tonem. – Ale
wycofuję obietnicę. Wiem, co robię.
Podniosła się, podeszła do drzwi i odwróciła się.
– Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, Centaine Courtney-Malcomess, iż moja matka zmarła
dlatego, że twój bezwstydny romans z moim ojcem złamał jej serce? I jeszcze masz czelność
radzić mi, jak postępować w życiu, by nie okryć hańbą ciebie i twojego bezcennego syna!
Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą ciężkie drewniane drzwi.
Shasa Courtney rozsiadł się wygodnie w pierwszej ławie opozycji, z rękami głęboko w
kieszeniach i wysuniętymi nogami. Uważnie słuchał ministra spraw wewnętrznych,
tłumaczącego ustawę, którą chciał poddać pod głosowanie podczas tej sesji.
Minister spraw wewnętrznych, najmłodszy członek gabinetu, miał mniej więcej tyle samo lat,
co Shasa. Było to rzadkością, gdyż Afrykanerzy szanowali wiek i nie dowierzali brakowi
doświadczenia i zapalczywości młodych. Shasa zdał sobie sprawę, że średni wiek pozostałych
członków gabinetu nie może być mniejszy niż sześćdziesiąt pięć lat, ale oto stał przed nimi
Manfred De La Rey, człowiek, który nie przekroczył czterdziestki, i przedstawiał ogólne zarysy
Poprawki do Prawa Karnego, którą zaproponuje i będzie się starał prowadzić przez wszystkie
etapy.
– Żąda ustanowienia prawa do ogłaszania stanu wyjątkowego, stawiającego policję ponad
prawem, bez odwoływania się do sądów – mruknął siedzący obok Blaine Malcomess. Shasa
skinął głową, nie patrząc na teścia. Patrzył na mężczyznę stojącego przed nim.
Manfred De La Rey przemawiał, tak jak zwykle, w języku afrykanerskim. Po angielsku
mówił z silnym akcentem, niewprawnie, i niechętnie go używał robiąc jedynie niezbędne gesty,
dla podkreślenia dwujęzyczności parlamentu. Natomiast gdy mówił w swoim ojczystym języku,
był elokwentny, potrafił przekonywać, i wysławiał się tak umiejętnie i naturalnie, że podczas
jego wystąpień nieraz rozlegał się śmiech zakłopotania ze strony ławy opozycji i okrzyki Hoor,
hoor! jego własnej partii.
– Ten facet ma tupet – Blaine Malcomess potrząsnął głową. – Chce, by rządząca partia mogła
na każde życzenie zawieszać prawo i wprowadzać stan wyjątkowy. Będziemy musieli z tym
walczyć wszystkimi siłami.
– Racja – gładko zgodził się Shasa. Manfred De La Rey budził jego zazdrość, ale przyciągał
ku sobie jakąś tajemniczą siłą. Zastanawiające było, jak silnie splotły się ich losy.
Pierwszy raz spotkał Manfreda De La Reya dwadzieścia lat temu. Bez żadnych wyraźnych
powodów skoczyli sobie do oczu jak dwa koguty i zaczęli się bić. Shasa skrzywił się
przypominając sobie, jak się to skończyło: dostał takie lanie, że pamiętał je do dziś. Odtąd ich
drogi często się przecinały.
W 1936 roku, w czasie zorganizowanej przez Hitlera olimpiady w Berlinie obaj byli
członkami drużyny narodowej, ale to Manfred De La Rey wywalczył na ringu bokserskim jedyny
złoty medal dla drużyny, a Shasa powrócił z pustymi rękoma. Zapalczywie i zaciekle walczyli o
ten sam mandat w wyborach 1948 roku, kiedy Partia Narodowa zyskała przygniatające poparcie i
to Manfred De La Rey wszedł do parlamentu. Shasa musiał natomiast poczekać na wybory
dodatkowe w okręgu zdominowanym przez Partię Zjednoczoną i dopiero potem zajął miejsce w
ławie opozycji, by z tego miejsca znów stanąć oko w oko ze swoim rywalem. Teraz Manfred
piastował stanowisko ministra, tak bardzo pożądane przez Shasę, co razem z niezaprzeczalną
inteligencją, umiejętnościami oratorskimi, wzrastającym doświadczeniem politycznym i silnym
poparciem własnej partii rokowało mu dobrą przyszłość.
Zawiść, podziw i wrogość – te uczucia gościły w sercu Shasy, gdy przysłuchiwał się
mężczyźnie stojącemu przed nim. Przyglądał mu się uważnie.
Manfred De La Rey wciąż wyglądał jak bokser. Był szeroki w ramionach, miał silny kark,
lecz zaczynał już mieć wydatny brzuch i tłusty podbródek. Nie dbał o formę i twarde niegdyś
mięśnie z wolna wiotczały. Shasa popatrzył z zadowoleniem na własną szczupłą sylwetkę, po
czym znów skoncentrował uwagę na przeciwniku.
Złamany nos, biała blizna przecinająca ciemną brew, to ślady, jakie na twarzy Manfreda De
La Reya zostawiła walka na ringu bokserskim. Jego oczy miały dziwny, jasny kolor, były niczym
żółte topazy, okrutne jak oczy kota, z błyskami bystrej inteligencji. Podobnie jak inni
ministrowie, poza premierem, był człowiekiem bardzo wykształconym i mądrym, gorliwym i
oddanym, całkowicie przekonanym o boskim posłannictwie swojej partii i swojego Volk. „Oni
naprawdę wierzą, że są boskimi narzędziami na ziemi. Właśnie dlatego są tak cholernie
niebezpieczni”. Shasa uśmiechnął się ponuro, gdy Manfred De La Rey skończył mówić i usiadł, a
część sali, w której siedzieli jego zwolennicy, oklaskiwała go z zapałem. Premier pochylił się do
Manfreda i poklepał go po ramieniu, a z tylnych ław przesłano mu kilkanaście liścików
gratulacyjnych.
Shasa wykorzystał tę przerwę i szepnął do teścia:
– Nie będziesz mnie potrzebował przez resztę dnia, ale gdyby coś się stało, to wiesz, gdzie
mnie szukać.
Wstał, dyskretnie skłonił się marszałkowi parlamentu i skierował się ku wyjściu. Jednak
Shasa miał sześć stóp i jeden cal wzrostu. Czarna opaska na oku, ciemne falujące włosy i piękna
twarz skupiły na nim wzrok młodszych kobiet z galerii dla gości i wrogie spojrzenia posłów z
ław rządowych.
Gdy Shasa przechodził obok Manfreda De La Reya, ten podniósł wzrok znad liściku, który
czytał, i wymienili czujne, enigmatyczne spojrzenia. Po chwili Shasa był już poza izbą
parlamentu, skinął kłaniającemu się odźwiernemu, zdjął marynarkę i przewiesiwszy ją sobie
przez ramię wyszedł z gmachu na ulicę zalaną jasnym światłem słonecznym.
Shasa nie miał biura w gmachu parlamentu, gdyż siedmiopiętrowy Centaine House, siedziba
Courtney Mining and Finance Co. Ltd. był odległy zaledwie o dwie minuty spaceru przez park.
Idąc pod dębami zdjął w myślach cylinder polityka, zamieniając go na filcowy kapelusz
biznesmena. Shasa trzymał różne dziedziny swojego życia w oddzielnych przegródkach i nauczył
się koncentrować kolejno na każdej z nich, nie marnując energii na myślenie o kilku sprawach
jednocześnie.
Przechodząc ulicę przed katedrą Świętego Jerzego i wchodząc przez szklane obrotowe drzwi
do Centaine House, myślał już o finansach i górnictwie, żonglował liczbami i możliwościami,
przeciwstawiał raporty swoim instynktom i ta gra pociągała go równie silnie, co uroczystości i
spory w parlamencie.
Dwie ładne dziewczyny w recepcji wykładanego marmurem hallu wejściowego uśmiechnęły
się do niego promiennie.
– Dzień dobry panu – powiedziały jednocześnie, a on uśmiechnął się do nich uwodzicielsko,
podchodząc do wind. Jego zachowanie było instynktowne. Lubił, by go otaczały ładne kobiety,
choć nigdy nie tknąłby żadnej z tych, które u niego pracowały. Byłoby to bliskie kazirodztwa i
niesportowe, podobne do strzelania do siedzącego ptaka, gdyż żadna z nich nie mogłaby go
odtrącić. Pomimo to, gdy zamykały się już za nim drzwi windy, dziewczyny westchnęły.
Jego sekretarka, Janet słyszała windę i gdy otworzyły się drzwi, już czekała. Była bardziej w
typie Shasy – dojrzała i zrównoważona, wypielęgnowana i sprawna, i choć nie starała się ukryć
swojego uwielbienia dla Shasy, narzucone przez niego reguły obowiązywały także w tym
przypadku.
– Co tam mamy, Janet? – spytał, a ona, idąc za nim do jego gabinetu przez pokój recepcyjny,
czytała, co miał do zrobienia przez resztę popołudnia.
Podszedł do telegrafu w rogu gabinetu i odczytał kursy giełdowe. Akcje firmy Anglos spadły
o dwa szylingi, już niedługo znów będzie można kupować.
– Zadzwoń do Allena i odłóż spotkanie. Nie jestem jeszcze przygotowany do rozmowy z nim
– powiedział Janet i podszedł do biurka. – Za piętnaście minut połącz mnie z Davidem
Abrahamsem.
Gdy Janet wyszła z gabinetu, Shasa zaczął przeglądać plik teleksów i pilnych wiadomości,
jakie zostawiła mu na biurku. Przeglądał je szybko, nie zwracając uwagi na wspaniały widok Gór
Stołowych, jaki roztaczał się za oknem. Gdy zadzwonił telefon, był już gotów do rozmowy z
Davidem.
– Dzień dobry, Davie, co słychać w Johannesburgu? – Było to pytanie retoryczne, gdyż
dobrze wiedział, co się dzieje w Johannesburgu i jak zamierza na to zareagować. Dzienne raporty
i oceny leżały pośród innych papierów na biurku, lecz słuchał uważnie sprawozdania Davida.
David był dyrektorem firmy. Znali się od czasów studenckich i był mu bliższy niż
ktokolwiek inny, poza Centaine.
Kopalnia diamentów H’ani, znajdująca się na północy kraju, koło Windhoek, była podstawą
potęgi firmy od momentu, kiedy złoże zostało odkryte przez Centaine Courtney trzydzieści dwa
lata temu. Jednak pod rządami Shasy firma się rozwinęła, rozszerzyła swoją działalność i trzeba
było przenieść dyrekcję firmy z Windhoek do Johannesburga, który był najważniejszym
ośrodkiem handlowym w kraju. Jednak było to miasto ponure i nieatrakcyjne, więc Centaine
Courtney-Malcomess nie chciała się tam przenieść z pięknego Przylądka Dobrej Nadziei. Zarząd
finansowy i administracyjny firmy musiał więc pozostać w Kapsztadzie. Było to bardzo
niewygodne i kosztowne, ale Centaine potrafiła postawić na swoim. Co więcej, sąsiedztwo
parlamentu było dla Shasy wygodne, a ponieważ on także lubił Kapsztad, nie próbował jej od
tego odwodzić.
Shasa i David rozmawiali przez dziesięć minut, po czym Shasa powiedział:
– Dobrze, nie możemy podjąć decyzji, rozmawiając przez telefon. Przyjadę do ciebie.
– Kiedy?
– Jutro po południu. Sean będzie grał w rugby o dziesiątej rano. Nie mogę nie pójść na mecz.
Obiecałem mu.
David nic nie mówił przez chwilę, zastanawiając się, co jest ważniejsze – osiągnięcia
sportowe chłopca, czy zainwestowanie ponad dziesięciu milionów funtów w kopalnie złota w
Oranii.
– Zadzwoń do mnie, zanim wystartujesz – zgodził się niechętnie. – Wyjadę po ciebie na
lotnisko.
Shasa odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Chciał wrócić do Weltevreden na tyle
wcześnie, by spędzić godzinę z dziećmi, zanim pójdą się kąpać i zjedzą kolację. Mógł dokończyć
pracę po kolacji. W chwili, gdy zaczął pakować leżące na biurku papiery do teczki z
krokodylowej skóry, Janet zapukała i weszła do gabinetu.
– Przepraszam, że przeszkadzam. Przed chwilą goniec z parlamentu doręczył mi pismo i
powiedział, że jest bardzo pilne.
Shasa wziął od niej elegancką kopertę, jakich używali tylko członkowie gabinetu. Na
odwrocie miała wytłoczone godło Związku: antylopy podtrzymujące przedzieloną na czworo
tarczę. Niżej znajdowała się wstęga z napisem Ex Unitate Vires – Siła w Jedności.
– Dziękuję, Janet – otworzył kopertę i wyjął pojedynczą kartkę. Na papierze firmowym
ministra spraw wewnętrznych napisano odręcznie w języku Afrykanerów:
Szanowny Panie!
Znając pańskie zamiłowanie do polowania, ważna osobistość zwróciła się do mnie, bym
zaprosił pana na polowanie na gazele w najbliższy weekend. Na terenie posiadłości jest
lądowisko o współrzędnych 28°32’S 26°16’E.
Zapewniam Pana, że zarówno polowanie, jak i towarzystwo będą interesujące. Proszę mnie
powiadomić, czy będzie pan mógł przybyć.
Łączę wyrazy szacunku Manfred De La Rey
Shasa uśmiechnął się i cicho gwizdnął przez zęby. Podszedł do dużej mapy wiszącej na
ścianie. List należało traktować jak polecenie i mógł się tylko domyślać, kim była ta „ważna
osobistość”. Posiadłość leżała w Oranii, nieco na południe od złóż złota w Welkom, więc
wracając z Johannesburga będzie musiał tylko nieznacznie zboczyć z trasy, by tam dotrzeć.
Ciekawe, co oni knują, zastanawiał się i bardzo go to zaciekawiło.
Lubił tego rodzaju zagadki. Napisał odpowiedź na papierze z wydrukowanym swoim
nazwiskiem:
Dziękuję za zaproszenie na polowanie w czasie tego weekendu. Proszę przekazać, że
przybędę. Do zobaczenia na polowaniu.
Zaklejając kopertę mruknął:
– Musiałbyś mnie przykuć do ziemi, żebym tam nie pojechał.
Do Weltevreden prowadziła pomalowana na biało brama, prawdziwe dzieło sztuki,
zaprojektowane i wykonane w 1790 roku przez Antona Anreitha, architekta i rzeźbiarza
Holenderskich Indii Wschodnich, znakomicie pasująca do reszty posiadłości. Shasa wjechał do
środka swoim zielonym, sportowym jaguarem SS.
Odkąd Centaine, przenosząc się do Blaine’a Malcomessa na drugą stronę gór Constantia
Berg, oddała im Weltevreden, Shasa pokochał posiadłość równie mocno jak ona, i otoczył ją
równie staranną opieką. Nazwa „Weltevreden” znaczy po holendersku „Bardzo zadowolony” i
tak właśnie czuł się Shasa. Zwolnił, by nie wzbijać kurzu – jechał przez winnice.
Winobranie było w pełni. Wśród rzędów niezbyt wysokich winorośli barwne plamy chustek
pracujących kobiet odróżniały się kolorami od czerwonych i złotych liści. Gdy Shasa przejeżdżał
koło nich, kobiety prostowały się i machały do niego, a mężczyźni, zgięci pod ciężarem koszy
wypełnionych czerwonymi winogronami, witali go uśmiechem.
Mały Sean jechał powoli środkiem pola, jednym z zaprzężonych w konie pociągowe wozów,
starając się nie wyprzedzać pozostałych. Wóz był już wypełniony dojrzałymi winogronami,
lśniącymi niczym rubiny w miejscach, gdzie ze skórki starł się pyłek.
Gdy Sean zobaczył ojca, oddał lejce woźnicy, który dyskretnie go pilnował, zeskoczył z
wozu i pobiegł przez rzędy winorośli, by przeciąć drogę zielonemu jaguarowi. Miał tylko
jedenaście lat, lecz jak na swój wiek był wysoki. Po matce odziedziczył jasną karnację, ale był
podobny do ojca; miał silne nogi i biegł lekko i szybko, niczym antylopa. Patrząc na niego Shasa
poczuł, jak serce przepełnia mu duma.
Sean gwałtownie otworzył drzwi jaguara i wskoczył na siedzenie.
– Dobry wieczór, tato – powiedział poważnie i Shasa objął go i przytulił.
– Cześć, smyku. Co się dzisiaj działo?
Minęli magazyn, w którym składowano winogrona, i stajnie. Shasa zaparkował samochód w
zamienionej na garaż szopie, gdzie stało kilka jego starych, cennych samochodów. Jaguar był
prezentem od Centaine i wolał go nawet od rolls-royce’a phantoma z 1928 roku, koło którego
zaparkował.
Pozostałe dzieci spostrzegły jego przyjazd z okna pokoju dziecinnego i pędziły przez
trawnik, by się z nim przywitać. Pierwszy biegł Michael, najmłodszy, a w sporej odległości za
nim Garrick, starszy od Michaela o niecały rok i młodszy o niecały rok od Seana. Michael był
rodzinnym marzycielem, romantykiem, który w wieku dziewięciu lat mógł godzinami
zaczytywać się Wyspą Skarbów, lub, zapominając o reszcie świata, spędzać całe popołudnia
malując akwarelami. Shasa przytulił go równie czule jak najstarszego. Potem, sapiąc
astmatycznie, podszedł Garrick, blady i chudy, z rzadkimi, sterczącymi kosmykami włosów.
– Dzień dobry, tato – wyjąkał.
To naprawdę mały, wstrętny dzieciak, pomyślał Shasa, i gdzie się nabawił tej astmy i
jąkania?
– Cześć, Garrick.
Shasa nigdy nie mówił do niego, tak jak do dwu pozostałych, „synku”, „mój chłopcze” czy
„smyku”. Jak zawsze powiedział po prostu „Garrick” i poklepał go po głowie. Nigdy nie przyszło
mu do głowy, by go przytulić. Maluch miał już dziesięć lat, a wciąż moczył łóżko!
Shasa odwrócił się z ulgą, by powitać córeczkę.
– Chodź, aniołku, chodź do taty!
Rzuciła mu się w ramiona, pisnęła głośno, gdy ją podniósł, objęła rękami za szyję i obsypała
pocałunkami.
– Czego chce mój aniołek? – spytał Shasa trzymając ją na rękach.
– Chcę psejazdzki – powiedziała Isabella. Miała już na sobie nowe bryczesy.
– No to pojedziemy na psejazdzkę – zgodził się Shasa. Gdy Tara tłumaczyła mu, że jeśli
będzie tak robił, Isabella będzie nadal seplenić, protestował:
– To tylko małe dziecko.
– To mała, wyrachowana spryciara, która doskonale wie, jak owinąć sobie ciebie dookoła
palca, a ty jej na to pozwalasz.
Podniósł ją do góry powyżej ramion i posadził sobie na karku, a ona trzymając go za włosy
podskakiwała i wołała:
– Kocham mojego tatusia!
– Jedziemy wszyscy na psejazdzkę przed kolacją – rozkazał Shasa.
Sean, już zbyt duży, by trzymać ojca za rękę, zazdrośnie szedł tuż przy jego prawym boku;
Michael szedł po prawej stronie Shasy, trzymając go za rękę, a Garrick podążał za nimi kilka
kroków z tyłu, patrząc z uwielbieniem na ojca.
– Tato, byłem dzisiaj najlepszy z arytmetyki – powiedział cicho Garrick, ale Shasa nie
usłyszał go wśród ogólnego zgiełku.
Stajenni osiodłali już konie, gdyż wieczorna przejażdżka była rodzinnym rytuałem. W
pomieszczeniu, w którym trzymano siodła, Shasa zdjął półbuty i założył starannie wyglansowane
buty do konnej jazdy, po czym posadził Isabellę na jej małym, tłustym kucyku. Wsiadł na
swojego ogiera i wziął od stajennego lonżę kucyka Isabelli.
– Kompania! Naprzód kłusem marsz!
Wydał kawaleryjską komendę i podniósł rękę do góry, co zawsze wywoływało piski
zachwytu Isabelli, i wyjechali ze stajni.
Zrobili dobrze znaną rundę po posiadłości, zatrzymując się, by porozmawiać ze spotkanymi
ciemnoskórymi rządcami i wymieniając głośne pozdrowienia z powracającymi z winnic grupami
robotników. Sean, siedząc prosto w siodle, poważnie rozmawiał z ojcem o winobraniu, aż
Isabella, widząc, że o niej zapomniano, przerwała im i Shasa natychmiast pochylił się, by
uważnie wysłuchać, co ma do powiedzenia.
Chłopcy jak zwykle skończyli przejażdżkę szalonym galopem przez boisko do polo, pod górę
do stajen. Sean, jadąc niczym centaur, wysunął się do przodu. Michael był zbyt delikatny, by
używać pejcza, a Garrick niezgrabnie podskakiwał w siodle. Pomimo lekcji udzielanych mu
przez Shasę, fatalnie trzymał się na koniu, a stopy i łokcie latały mu na wszystkie strony.
– Jeździ jak worek kartofli – pomyślał Shasa z irytacją, jadąc za nimi w tempie określonym
przez kucyka Isabelli. Shasa był międzynarodowym graczem w polo i to, że Garrick był tak
marnym jeźdźcem, stanowiło dla niego osobistą obrazę.
Gdy całą gromadą weszli do domu, Tara nadzorowała ostatnie przygotowania do kolacji.
Spojrzała na Shasę i przywitała się z nim zdawkowo:
– Co słychać?
Shasa nie lubił okropnych, wytartych dżinsów, jakie miała na sobie. Lubił, by kobiety
podkreślały swoją kobiecość.
– W porządku – odpowiedział, starając się uwolnić od Isabelli, która znów obejmowała go za
szyję. Oderwał ją od siebie i podał niani.
– Na kolacji będzie dwanaście osób – Tara powróciła do rozmowy z malajskim kucharzem,
czekającym na polecenia.
– Dwanaście? – spytał szorstko Shasa.
– W ostatniej chwili zaprosiłam Broadhurstów.
– O Boże – jęknął Shasa.
– Chciałam, byśmy dla odmiany porozmawiali przy stole o czymś bardziej interesującym niż
konie, polowanie czy interesy.
– Gdy ostatni raz Molly była na kolacji, wasza interesująca rozmowa przerwała przyjęcie
przed dziewiątą.
Shasa spojrzał na zegarek.
– Chyba już się przebiorę.
– Tatusiu, nakarmisz mnie? – zawołała Isabella z jadalni dla dzieci znajdującej się za
kuchnią.
– Jesteś już za dużą dziewczynką, skarbie – odpowiedział. – Musisz się nauczyć jeść sama.
– Umiem jeść sama, ale lubię, gdy ty mnie karmisz. Tatusiu, proszę cię trylion razy.
– Trylion? – spytał Shasa. – Proponują mi trylion, a gdzie zaliczka?
Jednak podszedł do niej.
– Psujesz ją – powiedziała Tara. – Robi się niemożliwa.
– Wiem – powiedział Shasa. – Ciągle mi to powtarzasz.
Shasa ogolił się szybko, a ciemnoskóry służący przygotował w garderobie jego smoking i
ozdobił wieczorową koszulę platynowymi spinkami z szafirami. Pomimo gwałtownych protestów
Tary, do kolacji zawsze ubierał się uroczyście.
– To takie nadęte, staromodne i próżne.
– To cywilizowane – odpowiadał.
Kiedy się ubrał, przeszedł szerokim korytarzem w kierunku sypialni Tary. Korytarz był
wyścielony wschodnimi dywanami, a na ścianach wisiały akwarele Thomasa Bainesa. Zapukał i
wszedł do środka, gdy zaprosiła.
Tara przeniosła się do tego pokoju, gdy spodziewała się Isabelli. W zeszłym roku zmieniła
jego wystrój: usunęła aksamitne zasłony, meble z okresu Jerzego II i Ludwika XIV, wschodnie
kilimy i wspaniałe obrazy olejne pędzla de Jonga i Naude, zerwała wzorzystą tapetę i
wycyklinowała ściemniały ze starości parkiet z drzewa satynowego, dzięki czemu wyglądał jak
zwykła sosna.
Teraz nic nie zdobiło białych ścian, poza jednym ogromnym obrazem powieszonym
naprzeciwko łóżka. Przedstawiał on jakiegoś kolorowego potwora o geometrycznych kształtach.
Przypominał stylem obrazy Miro, lecz namalował go jakiś nieznany student z Cape Town
University Art School; nie przedstawiał żadnej wartości rynkowej. Zdaniem Shasy obrazy
powinny nie tylko cieszyć oko, lecz być także lokatą kapitału. Ten nie spełniał żadnego z
wymagań.
Tara wstawiła do swojej sypialni trochę mebli z nierdzewnej stali i szkła. Niskie łóżko leżało
niemal na gołych deskach podłogi.
– To szwedzki styl – wyjaśniła.
– Odeślij je do Szwecji – doradził.
Teraz przysiadł na stalowym krześle i zapalił papierosa. Ujrzał w lustrze, że zmarszczyła
brwi.
– Wybacz mi – wstał, podszedł do okna i wyrzucił papierosa. – Będę pracował do późna w
nocy – odwrócił się do niej – i chcę cię uprzedzić, zanim zapomnę, że jutro po południu jadę do
Johannesburga i nie będzie mnie przez pięć, sześć dni.
– Dobrze.
Wysunęła wargi malując je szminką w bladoróżowym odcieniu, którego tak nie lubił.
– Tara, jeszcze jedno. Bank lorda Littletona przygotowuje się do wypuszczenia pakietu akcji
w związku z naszym zamiarem eksploatacji złóż złota w Oranii. Byłbym ci niezwykle
zobowiązany, gdybyście, ty i Molly, powstrzymały się od machania mu przed nosem czarnymi
szarfami i nie opowiadały bajeczek o niesprawiedliwości białych i krwawej rewolucji czarnych.
– Nie mogę mówić w imieniu Molly, ale obiecuję być grzeczna.
– Dlaczego nie nałożyłaś diamentów? – zmienił temat. – Tak dobrze w nich wyglądasz.
Tara nie nosiła naszyjnika z żółtych diamentów z kopalni H’ani, odkąd zaangażowała się w
ruch Sash. Czuła się w nich jak Maria Antonina.
– Nie dzisiaj. Są dość krzykliwe, a to właściwie kolacja rodzinna. Upudrowała nos i spojrzała
na jego odbicie w lustrze.
– Kochanie, może zejdź już na dół. Twój bezcenny lord Littleton przyjedzie lada chwila.
– Chciałem jeszcze powiedzieć Belli dobranoc.
Stanął za nią.
Poważnie popatrzyli na siebie w lustrze.
– Co się z nami stało, Tara? – spytał cicho.
– Nie wiem, o co ci chodzi, kochanie – odpowiedziała, ale spuściła wzrok i zaczęła uważnie
poprawiać suknię.
– Do zobaczenia na dole – powiedział. – Przyjdź niedługo i bądź uprzejma dla Littletona. On
jest ważny i lubi dziewczynki.
Gdy zamknął drzwi, patrzyła przez chwilę na nie, a potem powtórzyła głośno pytanie Shasy.
– Co się z nami stało, Shasa? To zupełnie proste. Po prostu dorosłam i mam już dość tych
bzdur, jakimi wypełniasz swoje życie.
Idąc na dół do gości zajrzała do dzieci. Isabella spała ze swoim misiem na twarzy. Tara
uratowała dziewczynkę od uduszenia i przeszła do pokoju chłopców. Tylko Michael jeszcze nie
spał. Czytał.
– Zgaś światło! – poleciła.
– Och, mamo, tylko do końca rozdziału.
– Zgaś!
– Do końca strony!
– Powiedziałam zgaś!
I pocałowała go czule.
Schodząc na dół wzięła głęboki oddech jak nurek na trampolinie, uśmiechnęła się
promiennie i weszła do niebieskiego salonu, gdzie pierwsi goście sączyli już sherry.
Lord Littleton okazał się znacznie bardziej interesujący, niż przypuszczała. Był wysoki,
siwawy i dobrotliwy.
– Czy lubi pan polować? – spytała przy pierwszej nadarzającej się okazji.
– Nie mogę znieść widoku krwi, droga pani.
– Czy lubi pan jazdę konną?
– Konie? – prychnął. – Głupie bydlaki.
– Chyba będziemy dobrymi przyjaciółmi – powiedziała.
W Weltevreden było dużo pokojów, których Tara nie lubiła. Jadalni natomiast wprost
nienawidziła, gdyż na ścianach wisiały głowy zwierząt, zastrzelonych dawno temu przez Shasę i
patrzących z góry szklanymi oczami. Dziś wieczór zaryzykowała i posadziła Molly po drugiej
stronie Littletona i już po kilku minutach Molly rozbawiła go do łez.
Gdy po kolacji zostawiły panów ze szklaneczkami porto i cygarami, a same przeszły do
innego pokoju, Molly, kipiąc z podniecenia, wyszeptała:
– Nie mogłam się doczekać, by porozmawiać z tobą na osobności. Nie zgadniesz, kto jest
teraz w Kapsztadzie.
– Powiedz.
– Sekretarz Afrykańskiego Kongresu Narodowego, sam Moses Gama.
Tara, pobladła i znieruchomiała, spojrzała na Molly.
– Przyjdzie do mojego domu, by porozmawiać z nami w ścisłym gronie. Zaprosiłam go, a on
nalegał na to, żebyś ty była obecna. Nie wiedziałam, że go znasz.
– Spotkałam go raz... dwa razy – poprawiła się.
– Możesz przyjść? – nalegała Molly. – Rozumiesz, że byłoby dobrze, gdyby Shasa o tym nie
wiedział.
– Kiedy?
– W sobotę, o ósmej wieczorem.
– Shasy nie będzie w domu, przyjdę. Nie opuściłabym tego spotkania za nic.
Sean Courtney był rozgrywającym pierwszej drużyny Western Province Preparatory School,
czyli Mokrych Szczeniaków, jak nazywano szkołę. Był szybki i silny. Dopingowany okrzykami
ojca i młodszych braci, stojących na linii boiska, samotnie okiwał czterech przeciwników,
chłopców z Rondenbosch.
Po końcowym gwizdku Shasa pozostał tylko na chwilę, by pogratulować synowi. Z trudem
powstrzymał się, by nie uściskać ubrudzonego trawą i podrapanego, lecz roześmianego chłopaka.
Takie publiczne okazywanie uczuć naraziłoby go na straszną hańbę. Zamiast tego po męsku
uścisnął mu dłoń.
– Wspaniale grałeś, smyku. Jestem z ciebie dumny. Przykro mi, że mnie nie będzie w
weekend. Wynagrodzimy to sobie kiedy indziej.
Chociaż rzeczywiście było mu trochę żal, w drodze na lotnisko rozpierała go radość życia.
Jego pracownik Dick już wyprowadził samolot z hangaru i przygotował do lotu.
Wyskoczył z jaguara, wsadził ręce do kieszeni i trzymając papierosa w kąciku ust patrzył z
zachwytem na lśniącą maszynę.
Był to myśliwiec bombardujący Mosquito DH 98. Shasa kupił go na jednej z wyprzedaży
RAF-u w Biggin Hill. Następnie samolot został rozłożony na części i gruntownie sprawdzony
przez świetnych mechaników De Havillanda. Rozebrali nawet drewnianą konstrukcję kadłuba i
ponownie ją zmontowali używając nowego, znakomitego kleju Araidite. Fabryczny klej Rodux
nie zdawał egzaminu w warunkach tropikalnych. Pozbawiony wyposażenia mosquito stał się
jeszcze zwrotniejszy i szybszy. Nawet taka firma jak Courtney Mining nie mogła sobie pozwolić
na kupno pasażerskiego odrzutowca, ale mosquito znakomicie go zastępował. Wspaniała
maszyna stała na płycie lotniska niczym gotujący się do lotu sokół. Dwa silniki Rolls-Royce’a
Merlin mogły w każdej chwili obudzić się do życia i wznieść go wysoko w powietrze. Był
niebieski jak niebo, a gdzieniegdzie połyskiwał srebrem. Na kadłubie, w miejscu gdzie niegdyś
umieszczono okrągły znak RAF-u, teraz widniał symbol Courtney Company, stylizowany srebrny
diament z inicjałami firmy.
– Co z drugim przepustem w iskrowniku? – spytał Shasa Dicka podchodzącego do samolotu
w zabrudzonym kombinezonie. Dick wzruszył ramionami.
– Chodzi jak maszyna do szycia – odpowiedział. Kochał samolot jeszcze mocniej niż Shasa i
każde, nawet najdrobniejsze uszkodzenie sprawiało mu osobistą przykrość. Gdy Shasa coś
zgłaszał, Dick był bardzo zmartwiony. Załadowali walizkę, torbę podróżną i futerał z bronią do
luku bombowego, przekształconego w komorę bagażową.
– Wszystkie zbiorniki napełnione – powiedział Dick patrząc dumnie, jak Shasa sprawdza
wszystko sam.
– W porządku – zgodził się w końcu Shasa i dotknął skrzydła z taką czułością, jakby to była
ręka pięknej kobiety.
Shasa włączył tlen na wysokości dziesięciu tysięcy stóp i wyrównał na dwudziestu tysiącach,
komentując to w żargonie pilotów wojskowych. Sprawdził temperaturę spalin i obroty silnika,
wszedł na właściwy kurs i rozsiadł się wygodnie, by cieszyć się lotem.
To nie była zwykła radość. Dla niego latanie było czymś znacznie więcej, triumfem ducha,
wrzeniem krwi. Ogromny, płowy, spalony słońcem, wysmagany wiatrami kontynent przesuwał
się pod nim. Jego powierzchnia, poryta wąwozami, kanionami i wyschniętymi korytami rzek
wyglądała niczym pomarszczona, pocięta, wiekowa skóra. Dopiero tu, w górze, Shasa zdawał
sobie sprawę, jak bardzo należał do tej ziemi, jak bardzo ją kochał. Jednak była to ziemia okrutna
i twarda, rodziła twardych ludzi, białych i czarnych, Shasa wiedział, że jest jednym z nich. Nie
ma tu miejsca dla mięczaków, pomyślał, tylko silni mogą przeżyć.
Możliwe, że było to działanie czystego tlenu, którym oddychał, wzmocnione uniesieniem,
jakie dawał lot, ale wydawało mu się, że unosząc się w powietrzu myśli jaśniej. Sprawy, które
były skomplikowane, stawały się proste, znikały niepewności, godziny mijały tak szybko, jak
szybko jego wspaniała maszyna przecinała błękit i gdy wylądował na lotnisku cywilnym w
Johannesburgu, wiedział już dokładnie, co trzeba zrobić. Oczekiwał go David Abrahams, chudy i
blady, z przerzedzonymi włosami. Złote okulary, które zwykle nosił, nadawały mu wygląd
wiecznie zdziwionego. Shasa zeskoczył ze skrzydła samolotu i przywitał się z nim serdecznie.
Byli sobie bliżsi niż bracia.
– Kiedy będę mógł nim znów polatać? – spytał tęsknie David poklepując skrzydło samolotu.
David został odznaczony DFC – Distinguished Flying Cross na pustyni zachodniej, a później
zdobył jeszcze belkę we Włoszech. Miał dziewięć pewnych zestrzeleń na swoim koncie i
skończył wojnę jako podpułkownik, natomiast Shasa, który stracił oko w Abisynii i został
odesłany do domu jako inwalida, był tylko dowódcą eskadry.
– Szkoda go dla ciebie – powiedział Shasa i włożył bagaż do bagażnika cadillaca Davida.
Wyjeżdżali z lotniska dzieląc się wiadomościami rodzinnymi. David był mężem Mathildy
Janine, młodszej siostry Tary, „Shasa był więc jego szwagrem. Shasa opowiadał z dumą o Seanie
i Isabelli, nie wspominając słowem o pozostałych synach. Później zaczęli rozmawiać o tym, co
stanowiło właściwy cel ich spotkania.
Najważniejszą sprawą było podjęcie decyzji, czy nabyć opcję na nową kopalnię w Silver
River, w Oranii. Następnie były pewne problemy z należącą do firmy fabryką chemiczną na
wybrzeżu Natal. Lokalna społeczność protestowała przeciwko zatruwaniu dna morskiego i rafy w
miejscu, gdzie spuszczano ścieki z fabryki. I wreszcie było to wariackie przekonanie Davida, od
którego trudno go było odwieść, że powinien kupić jeden z tych ogromnych kalkulatorów
elektrycznych za ponad ćwierć miliona funtów.
– Konstruując bombę atomową Amerykanie zrobili wszystkie obliczenia na jednym z nich –
przekonywał David. – I nazywają je komputerami, a nie kalkulatorami – poprawił Shasę.
– Daj spokój, David, co chcesz wysadzić w powietrze? – zaprotestował Shasa. – Nie buduję
bomby atomowej.
– Ale firma Anglo-American ma komputer. W tym leży przyszłość, Shasa. Musimy go mieć.
– Przyjacielu, ta przyszłość kosztuje ćwierć miliona funtów – przypomniał Shasa. – I to teraz,
gdy potrzebujemy każdego grosza na Silver River.
– Gdyby jedno z tych urządzeń analizowało dane z wierceń geologicznych w Silver River,
oszczędzilibyśmy już niemal cały jego koszt i mielibyśmy dużo więcej danych do podjęcia
ostatecznej decyzji, niż mamy teraz.
– Czy maszyna może być sprawniejsza niż ludzki umysł?
– Zobacz chociaż – prosił David. – Uniwersytet właśnie zainstalował IBM 701. Na dzisiejsze
popołudnie przygotowałem dla ciebie pokaz.
– Dobrze, zobaczę – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy, że kupuję.
Pracownica obsługująca komputer stojący w suterenie wydziału inżynierii miała nie więcej
niż dwadzieścia sześć lat.
– To wszystko dzieciaki – wyjaśnił David. – To nauka, którą zajmują się młodzi.
Dziewczyna przywitała się z Shasa i zdjęła okulary w rogowej oprawie. Jego zainteresowanie
komputerami nagle wzrosło. Miała jasnozielone oczy i włosy koloru miodu. Była ubrana w
obcisły zielony sweter z angory i szkocką spódniczkę, odsłaniającą smukłe, opalone łydki. Bez
wahania odpowiadała na pytania Shasy i od razu było widać, że doskonale zna się na
komputerach. Mówiła z prowokacyjnym, południowym akcentem.
– Marylee ma dyplom MIT z elektroniki – mruknął David i Shasa, oprócz zainteresowania
poczuł dla niej także podziw.
– Jest bardzo duży – zaprotestował. – Zajmuje całą piwnicę. To cholerne urządzenie jest
wielkości sporego domu.
– To systemy chłodzące – wyjaśniła. – Strasznie się nagrzewa. Większość objętości to
olejowe systemy chłodzące.
– Co pani teraz opracowuje?
– Dane archeologiczne profesora Dartas z jaskiń Sterfontem. Porównujemy około dwustu
tysięcy obserwacji z ponad milionem innych z wykopalisk we Wschodniej Afryce.
– Ile czasu to zajmie?
– Zaczęliśmy dwadzieścia minut temu, a skończymy przed zamknięciem, to znaczy przed
piątą.
– Czyli za piętnaście minut – zaśmiał się Shasa. – Chyba mnie macie!
– Nie miałabym nic przeciwko temu – mruknęła wolno i uśmiechnęła się, jej usta były duże,
wilgotne, kuszące.
– Powiedziała pani, że kończycie o piątej? – spytał. – A kiedy zaczynacie?
– Jutro rano o ósmej.
– I maszyna stoi bezczynnie całą noc?
Marylee rozejrzała się. David stał w drugim końcu pokoju i obserwował wydruki, a szum
komputera zagłuszał ich głosy.
– Tak. Będzie stała bezczynnie całą noc. Zupełnie jak ja. Widać było, że ta kobieta dokładnie
wie, czego chce i jak to zdobyć. Patrzyła mu wyzywająco prosto w oczy.
– Nie możemy go kupić – Shasa poważnie potrząsnął głową. – Moja mama zawsze mi
mówiła: „Nie trwoń, a nie będziesz w biedzie”. Znam tu pewien lokal, nazywa się „Stardust”.
Mają tam znakomitą orkiestrę. Stawiam funta przeciwko weekendowi w Paryżu, że będę z panią
tańczył tak długo, aż będzie pani błagać o litość.
– To zakład – zgodziła się niby poważnie. – Ale czy pan żartuje?
– Oczywiście – odpowiedział.
David zbliżył się do nich, więc Shasa gładko wrócił do interesów:
– Jakie są koszty eksploatacji?
– Nieco poniżej czterech tysięcy funtów miesięcznie, wliczając ubezpieczenie i amortyzację
– odpowiedziała fachowo.
Gdy żegnając się uścisnęli sobie ręce, wsunęła karteczkę w dłoń Shasy.
– To mój adres – mruknęła.
– O ósmej? – spytał.
– Dobrze – zgodziła się.
W samochodzie Shasa zapalił papierosa i wypuścił kółko dymu, które po chwili zderzyło się
z szybą samochodu.
– No dobrze, Davie, jutro rano porozmawiaj z dziekanem inżynierii. Zaproponuj, że
wydzierżawimy tego potwora od piątej po południu do ósmej rano i w weekendy. Zaoferuj mu
cztery tysiące funtów i powiedz, że w ten sposób będzie mógł go używać za darmo. Będziemy
płacić wszystkie koszty.
David odwrócił się do niego zaskoczony i wjechaliby na chodnik, gdyby w ostatniej chwili
nie skręcił wykonując gwałtowny ruch kierownicą.
– Dlaczego o tym nie pomyślałem? – zastanawiał się, gdy już odzyskał kontrolę nad
samochodem.
– Musisz wstawać wcześniej – zaśmiał się Shasa. – Kiedy już będziemy wiedzieli, na jak
długo potrzebujemy tej maszyny, pozostały czas będziemy mogli wydzierżawiać innym, nie
konkurującym z nami firmom, które też muszą myśleć o kupnie komputera. W ten sposób sami
będziemy go używać za darmo, a kiedy IBM poprawi konstrukcję i zmniejszy to piekielne
urządzenie, kupimy je.
– Szatan – David potrząsnął głową z podziwem. – Szatan. – Po czym powiedział z
ożywieniem: – Wciągnę młodą Marylee na naszą listę płac.
– Nie – powiedział David. – Weź kogoś innego.
David zerknął na niego i jego podniecenie znikło. Zbyt dobrze znał szwagra.
– Nie przyjmiesz zaproszenia Matty na kolację dzisiejszego wieczora? – spytał cierpko.
– Dzisiaj nie – zgodził się Shasa. – Przeproś ją i przekaż jej moje pozdrowienia.
– Uważaj. To małe miasto, a ty jesteś znaną postacią – ostrzegł go David podjeżdżając do
hotelu „Carlton”, gdzie firma na stałe wynajmowała apartament. – Sądzisz, że będziesz jutro
gotów do pracy?
– Punktualnie o ósmej – odpowiedział Shasa.
Obie strony uznały, że konkurs taneczny w „Stardust” zakończył się remisem i nieco po
północy Shasa wrócił z Marylee do swojego apartamentu w „Carltonie”.
Miała młode, smukłe, twarde ciało. Leżąc obok niego z gęstymi włosami koloru miodu
rozrzuconymi na jego piersi szepnęła tuż przed zaśnięciem:
– To chyba jedyna rzecz, jakiej nie może zrobić mój IBM 701.
Następnego ranka Shasa był w biurze piętnaście minut przed Davidem. Lubił utrzymywać
dyscyplinę w firmie. Biuro zajmowało całe piętro w budynku Standard Bank na Commissioner
Street. Choć Shasa był właścicielem dużej parceli położonej na rogu Diagonal Street,
naprzeciwko giełdy, w odległości paruset jardów od siedziby Anglo-American Company, nie
zaczął tam jeszcze budować. Wszystkie pieniądze w firmie zawsze były inwestowane w
górnictwo, rozbudowę kopalni lub innego rodzaju działalność przynoszącą zyski.
W zarządzie firmy Courtney młoda krew była w rozsądny sposób wymieszana ze starymi
wyjadaczami. Członkiem zarządu był nadal Twentyman-Jones. Nosił staromodną marynarkę z
alpaki i wąski krawat i maskował poważną miną przywiązanie do Shasy. Kierował pracami na
pierwszej działce złotonośnej kopalni H’ani w początkach lat dwudziestych, kiedy firma należała
do Centaine, i był jednym z najbardziej doświadczonych konsultantów górniczych w
Południowej Afryce, a tym samym i na świecie.
Ojciec Davida, Abraham Abrahams, był głównym doradcą prawnym firmy. Siedział obok
syna, żywy i bystry niczym mały, srebrny wróbel. Na stole przed nim piętrzyły się sterty
papierów, ale rzadko do nich zaglądał. Oprócz nich przy stole siedziało jeszcze sześciu
młodszych ludzi, starannie dobranych przez Centaine i Shasę, był to bardzo sprawny zespół.
– Zajmijmy się najpierw sprawą fabryki chemicznej w Chaka Bay – rozpoczął Shasa. – Abe,
czego oni właściwie od nas chcą?
– Wypuszczamy od jedenastu do szesnastu ton dziennie gorącego kwasu siarkowego o
stężeniu jeden do dziesięciu tysięcy – powiedział rzeczowo Abe Abrahams. – Zamówiłem
niezależny raport o stanie skażenia morza. – Położył rękę na dokumencie. – Nie wygląda to
dobrze. Zmieniliśmy współczynnik pH wody na długości pięciu mil wzdłuż wybrzeża.
– Nie ujawniłeś raportu?
– Co ty sobie myślisz? – oburzył się Abe.
– Dobrze. David, ile kosztowałoby zmodyfikowanie procesu produkcyjnego wydziału
nawozów sztucznych tak, by w jakiś inny sposób pozbywać się kwasu?
– Są dwie możliwości – powiedział David. – Łatwiejsza i tańsza to pompowanie ścieków do
tankowców, ale wtedy musimy znaleźć jakieś inne miejsce, gdzie moglibyśmy je spuszczać.
Idealnym rozwiązaniem byłoby ponowne używanie kwasu.
– Jakie koszty?
– Tankowce kosztowałyby sto tysięcy funtów rocznie, a drugie rozwiązanie prawie trzysta
tysięcy jednorazowo.
– Roczny zysk wyrzucony w błoto – powiedział Shasa. – To nie do przyjęcia. Kim jest ta
Pearson, która przewodzi protestującym? Czy nie możemy się z nią dogadać?
Abe potrząsnął głową.
– Próbowaliśmy. Trzyma w garści cały komitet. Bez niej poszliby w rozsypkę.
– Kim ona jest?
– Jej mąż jest właścicielem miejscowej piekarni.
– Kupmy ją – powiedział Shasa. – Jeżeli nie sprzeda, dajmy mu dyskretnie do zrozumienia,
że otworzymy konkurencyjną piekarnię i będziemy sprzedawać poniżej kosztów. Nie chcę, żeby
ta kobieta wchodziła nam w drogę. Czy są jakieś pytania?
Popatrzył na zebranych. Wszyscy pracowicie coś notowali i nikt na niego nie spojrzał.
Chciał, by się nad tym zastanowili.
– No dobrze, panowie, czy chcecie kosztem trzystu tysięcy funtów zapewnić spokojne życie
ostrygom i innym morskim jeżowcom w Chaka’s Bay? Nie ma pytań? – Skinął głową. – Dobrze,
przejdźmy do sprawy najważniejszej. Silver River.
Wszyscy się wyprostowali i słychać było, jak odetchnęli z ulgą.
– Panowie, wszyscy pilnie przeczytaliśmy raport geologiczny doktora Twentyman-Jonesa
sporządzony na podstawie wierceń w tej posiadłości. Doktor Twentyman-Jones wykonał kawał
świetnej roboty i nie muszę chyba was przekonywać, że to najbardziej wiarygodna opinia na całej
Harley Street. Chcę, byście panowie, jako szefowie działów, powiedzieli, co o tym sądzicie. Czy
możemy zacząć od pana, Rupert?
Rupert Horn był najmłodszym członkiem zarządu. Ponieważ był skarbnikiem i głównym
księgowym, przedstawił sytuację finansową.
– Jeżeli dopuścimy do tego, żeby opcja wygasła, spiszemy na straty dwa i trzy dziesiąte
miliona, jakie wydaliśmy na badania przez ostatnie półtora roku. Biorąc opcję, musimy zapłacić
cztery miliony.
– Możemy zapłacić z funduszu rezerwowego – przerwał Shasa.
– Mamy cztery i trzy dziesiąte miliona rezerw – zgodził się Rupert. – W tej chwili trzymamy
je na siedmioprocentowym koncie Escom, ale jeżeli je wypłacimy, będziemy w bardzo
ryzykownej sytuacji.
Przedstawiali kolejno swoje poglądy, od najmłodszych w hierarchii zaczynając, wypowiadali
się jako szefowie poszczególnych działów firmy. Na końcu wszystko podsumował David:
– Do wygaśnięcia opcji mamy jeszcze dwadzieścia sześć dni, a jeżeli zdecydujemy się ją
wykupić, musimy zapłacić cztery miliony. Zostaniemy bez grosza, a chcąc za cztery lata, w 1956
roku, rozpocząć produkcję, będziemy jeszcze musieli zapłacić trzy miliony za sam główny szyb,
pięć milionów za fabrykę, procenty i koszty eksploatacji.
Skończył i wszyscy spojrzeli uważnie na Shasę, a on wyjął papierosa i lekko postukał nim w
złotą papierośnicę.
Był bardzo poważny. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że decyzja, jaką podejmie, może
zniszczyć firmę lub doprowadzić ją do rozkwitu i że nikt nie może za niego zadecydować. Stał
samotnie na stanowisku dowodzenia.
– Wiemy, że tam jest złoto – zaczął w końcu. – Duże, bogate złoże. Jeżeli się do niego
dostaniemy, starczy go na pięćdziesiąt lat. Jednakże cena złota na giełdzie wynosi trzydzieści
pięć dolarów za uncję. Amerykanie utrzymują ją na tym poziomie i zapowiedzieli, że od tego nie
odejdą. Trzydzieści pięć dolarów, a wydobycie złota z takiej głębokości będzie nas kosztowało
od dwudziestu do dwudziestu pięciu dolarów za uncję. Zostaje mały margines, panowie, zbyt
mały.
Zapalił papierosa, a wszyscy odetchnęli i odprężyli się. Byli rozczarowani, ale i uspokojeni.
Byłoby wspaniale wygrać, ale przegrana oznaczałaby klęskę. Nie musieli się już denerwować.
Lecz Shasa jeszcze nie skończył. Wypuścił wirujące kółko dymu wzdłuż stołu i mówił dalej:
– Nie sądzę jednak, by Amerykanie mogli dłużej utrzymywać tak niską cenę złota. Ich
niechęć do złota jest irracjonalna, nie ma podstaw ekonomicznych. Jestem głęboko przekonany,
że już niedługo złoto będzie kosztowało sześćdziesiąt dolarów, a pewnego dnia, szybciej niż
możemy się tego spodziewać, będzie kosztowało sto pięćdziesiąt dolarów, może nawet dwieście!
Kręcili głowami z niedowierzaniem, a Twentyman-Jones wyglądał, jakby się miał załamać i
wybuchnąć płaczem w obliczu takiego optymizmu. Shasa nie zwracał jednak na niego uwagi i
powiedział do Abe Abrahamsa:
– Abe, osiemnastego następnego miesiąca, w południe, na dwanaście godzin przed
wygaśnięciem opcji, wręczysz właścicielom farm Silver River czek na cztery miliony i weźmiesz
je w posiadanie w imieniu firmy, jaką utworzymy.
Shasa zwrócił się teraz do Davida.
– W tym samym czasie otworzymy na giełdach w Johannesburgu i Londynie subskrypcję
dziesięciu milionów jednofuntowych akcji kopalni złota w Silver River. Dzisiaj zaczniesz z
doktorem Twentyman-Jonesem przygotowywać prospekt. Courtney Mining zarejestruje
posiadłość na nową firmę, w zamian za przekazanie nam pięciu milionów akcji. Będziemy także
odpowiedzialni za zarządzanie i rozwój. Shasa przedstawił szybko i sprawnie strukturę, finanse i
sposób zarządzania nową firmą. Schemat, jaki im przedstawił, był tak spójny i dopracowany w
szczegółach, że ci doświadczeni, chytrzy gracze kilkakrotnie podnosili wzrok znad notatników,
by popatrzeć na niego z podziwem.
– Czy coś opuściłem? – spytał na koniec Shasa, a gdy zaprzeczyli, uśmiechnął się. Ta scena
przypominała Davidowi „The Sea Hawk”, film, jaki widział z Matty i dziećmi poprzedniej
soboty, choć Shasa z opaską na oku bardziej przypominał pirata niż Errol Flynn w roli tytułowej.
– Założycielka naszej firmy, pani Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, nigdy nie
zezwalała na spożywanie alkoholu w sali konferencyjnej. Jednakże... – Shasa uśmiechając się,
skinął na Davida, by otworzył główne drzwi sali. Sekretarka wtoczyła barek, na którym
pobrzękiwały kieliszki, a w srebrnych wiaderkach z lodem lśniły zielono butelki szampana Dom
Perignon. – Stare zwyczaje ustępują nowym – powiedział Shasa i ze stłumionym wystrzałem
korka otworzył pierwszą butelkę.
Shasa zwolnił obroty silników rolls-royce’a i mosquito pomknął w dół przez porozrzucane
po niebie strzępy chmur na spotkanie z bezkresnymi, złotymi płaskowyżami Afryki. Na
zachodzie widać było teraz ciasno stłoczone budynki miasta górniczego Welkom, znajdującego
się w centrum złóż złota w Oranii. Miasto powstało zaledwie kilka lat temu, gdy Anglo-
American Corporation zaczęła eksploatować te złoża, a teraz miało już ponad sto tysięcy
mieszkańców.
Shasa zdjął maskę tlenową, opuścił ją wolno na piersi, wychylił się do przodu tak daleko, jak
mu na to pozwalały pasy, i wpatrywał się w przestrzeń przed niebieskim dziobem mosquito.
Wypatrzył wysoką stalową wieżę wiertniczą, niemal zagubioną wśród pokrytych pyłem
budynków i używając jej jako drogowskazu odszukał pajęczą nić parkanów odgradzających
farmy Silver River – jedenaście tysięcy akrów, z czego większość stanowiły prawie nie
zagospodarowane nieużytki. Trudno było uwierzyć, że geologowie z wielkich firm przeoczyli ten
mały skrawek ziemi, ale nikt nie przypuszczał, by mogło się tam znajdować złoto. Nikt oprócz
Twentyman-Jonesa i Shasy Courtneya.
Jednakże złoże było tak głęboko pod ziemią, jak wysoko ponad nią krążył teraz mosquito.
Wydawało się, że wkopanie się tak głęboko w ziemię leży poza zasięgiem ludzkich możliwości,
ale Shasa widział już oczyma wyobraźni, jak nad wcinającym się ku podziemnej rzece cennego
metalu, głębokim na pięćdziesiąt stóp szybem, stoi ponad dwudziestostopowa wieża.
A Jankesi nie mogą wiecznie utrzymywać ceny złota, będą zmuszeni wypuścić ją spod
kontroli.
Przechylił mosquito na skrzydło i żyroskop na tablicy zegarowej obrócił się powoli.
Wyprostował samolot i postawił na kursie sto dwadzieścia pięć stopni.
– Piętnaście minut przy tym wietrze – mruknął patrząc na dokładną mapę rozłożoną na
kolanach. Przez resztę lotu czuł się wspaniale. W pewnej chwili dostrzegł w oddali samotny słup
dymu, znak, który miał go prowadzić.
Przed hangarem z błyszczącej, stalowej blachy stała dakota ze znakami lotnictwa
wojskowego. Pas startowy był zrobiony z żółtej, starannie wywalcowanej gliny. Shasa
wylądował gładko. Po utracie oka musiał bardzo wiele ćwiczyć, by nauczyć się tak dobrze
oceniać odległość.
Opuścił osłonę kabiny i skierował samolot w stronę hangaru. Przy maszcie z rękawem stała
półciężarówka Forda, a koło niej, przy stojaku ze świecą dymną, stał samotny mężczyzna ubrany
w szorty i koszulę koloru khaki. Z rękoma wspartymi na biodrach patrzył, jak samolot kołuje w
kierunku hangaru i staje. Shasa zgasił silniki, wyskoczył z maszyny, podszedł parę kroków i
wyciągnął rękę. Z tym przyjaznym gestem kontrastował wyraz jego twarzy, uroczysty i poważny.
– Dzień dobry, panie ministrze – powiedział bez uśmiechu Shasa i wymienili krótki, mocny
uścisk dłoni. Gdy Shasa spojrzał uważnie w jasne oczy Manfreda De La Reya, miał dziwne
uczucie deja vu, jakby już kiedyś w jakichś dramatycznych okolicznościach patrzył w te oczy.
Musiał lekko potrząsnąć głową, by się go pozbyć.
– Miło mi, że mógł pan przyjechać. Myślę, że będzie to korzystne dla nas obu. Czy mogę
panu pomóc wyładować bagaże? – spytał Manfred De La Rey.
– Dziękuję, dam sobie radę.
Shasa cofnął się do samolotu, zabezpieczył go i wyjął bagaże z komory bombowej. Manfred
zgasił świecę dymną.
– Przywiózł pan swoją broń – zauważył Manfred. – Co to jest?
– Remington magnum, siedem milimetrów.
Shasa wrzucił bagaż na tył samochodu i usiadł w szoferce.
– Znakomita do tego rodzaju polowania – pochwalił Manfred, uruchamiając samochód. –
Dalekie strzały w płaskim terenie.
Ruszył i przez kilka minut jechali w milczeniu.
– Premier nie mógł przyjechać. Zamierzał tu być, ale przysłał do pana list. Potwierdza w nim,
że mówię z jego upoważnienia.
– Doskonale – powiedział Shasa, nie zmieniając wyrazu twarzy.
– Jest tu minister finansów, a naszym gospodarzem jest minister rolnictwa, to jego farma.
Jedna z największych w Oranii.
– Robi wrażenie.
– Tak – skinął głową Manfred – myślę, że ma pan rację. – Popatrzył twardo na Shasę. – Czy
nie wydaje się panu dziwne, że zawsze musimy ze sobą walczyć?
– Także o tym myślałem – przyznał Shasa.
– Czy sądzi pan, że ma to jakieś podstawy, z których nie zdajemy sobie sprawy? – dopytywał
Manfred. Shasa wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, to chyba tylko przypadek.
Odpowiedź nie zadowoliła Manfreda.
– Czy pańska matka nigdy panu o mnie nie mówiła?
Shasa był zaskoczony.
– Moja matka? Na Boga, nie! Możliwe, że wspomniała coś o panu przypadkiem, ale
dlaczego pan pyta?
Manfred patrzył prosto przed siebie udając, że nie dosłyszał pytania.
– Tam jest dom – uciął rozmowę.
Droga wspinała się teraz ku brzegowi płytkiej doliny, gdzie był położony dom. Woda
musiała się znajdować tuż pod warstwą gruntu, gdyż pastwiska były zielone i bujne. Kilkanaście
stalowych wiatraków stało w różnych miejscach doliny. Dom otoczony był ogrodem
eukaliptusowym, za nim widać było porządne, świeżo odmalowane zabudowania gospodarskie.
Przed jednym z długich garaży stało ze dwadzieścia nowych traktorów, a na pastwiskach pasły
się stada pięknych owiec. Rozciągająca się od domu aż po horyzont równina była już zaorana;
tysiące akrów ciemnej, ciężkiej ziemi, przygotowanej pod zasiew kukurydzy. To było samo serce
ziemi Afrykanerów, to właśnie tu Partia Narodowa miała całkowite poparcie, co spowodowało,
że za jej rządów tak zmieniono granice obwodów wyborczych, żeby osłabić wpływy dużych
miast, a wzmocnić okręgi rolnicze. I właśnie dlatego nacjonaliści pozostaną na zawsze u władzy,
uśmiechnął się kwaśno Shasa. Manfred spojrzał na niego, ale Shasa nic nie powiedział.
Podjechali pod dom i zatrzymali się na dziedzińcu.
Przy długim sosnowym stole kuchennym siedziało kilkunastu mężczyzn. Palili, pili kawę i
rozmawiali; usługiwały im kobiety. Na widok przyjeżdżających wstali i Shasa przywitał się z
każdym z nich, pozdrawiając uprzejmie, niemal serdecznie.
Znał wszystkich obecnych przy stole. Wielu z nich oskarżał w parlamencie, przez każdego
był atakowany i obwiniany. Teraz jednak zrobili mu miejsce przy stole, a pani domu nalała mu
mocnej, czarnej kawy i postawiła przed nim talerz ze słodkimi ciasteczkami i mocno
wypieczonymi sucharami. Wszyscy traktowali go z wyszukaną kurtuazją i gościnnością, tak
charakterystyczną dla Afrykanerów. Ubrani w proste ubrania myśliwskie udawali
prostodusznych, rubasznych farmerów, lecz w rzeczywistości byli zręcznymi i przebiegłymi
politykami należącymi do grupy najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w kraju.
Shasa doskonale mówił ich językiem, rozumiał najbardziej zawoalowane aluzje i śmiał się z
ich żartów, ale nie był jednym z nich. Był rooinek, tradycyjnym wrogiem, i dawało się wyczuć,
że zwarli przeciw niemu szeregi.
Kiedy wypił kawę, gospodarz, minister rolnictwa, zwrócił się do niego:
– Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju. Będzie się pan mógł przebrać i rozpakować broń.
Pójdziemy na polowanie, gdy tylko się ochłodzi.
Trochę po czwartej wyjechali kilkoma półciężarówkami. Starsi, wyżsi rangą mężczyźni zajęli
miejsca w kabinach, a inni stali z tyłu w otwartej części samochodów. Sznur pojazdów wyjechał
z doliny, minął zaoraną połać ziemi i skierował się ku linii wzgórz na horyzoncie.
Zobaczyli teraz zwierzynę: małe stadka gazeli tańczących na równinie niczym pyłki
cynamonu na płowej ziemi. Samochody jechały jednak dalej, aż do chwili gdy zbliżyli się do
podnóża skalistych wzgórz. Pierwszy samochód zatrzymał się na chwilę i zeskoczyło z niego
dwóch myśliwych, kierując się w stronę płytkiego wąwozu.
– Powodzenia – wołali do nich mężczyźni z przejeżdżających samochodów. Kilkaset jardów
dalej konwój znów się zatrzymał i następna para zajęła swoje stanowisko.
W ciągu pół godziny wszyscy myśliwi zostali rozstawieni, tworząc nieregularną linię poniżej
poszarpanego pasma wzgórz. Manfred De La Rey i Shasa zajęli stanowisko pośród popękanych,
szarych głazów. Usadowili się wygodnie z bronią na kolanach, obserwując bacznie równinę
pokrytą plamami ciemnych zarośli.
Samochody, kierowane przez synów gospodarza, zawróciły, zatoczyły szerokie koło i po
chwili były tylko małymi punkcikami na horyzoncie; za każdym z nich wznosił się tuman kurzu.
Potem zawróciły ku wzgórzom i jadąc teraz znacznie wolniej płoszyły przed sobą stada gazeli.
Shasa i Manfred mieli niemal godzinę oczekiwania na chwilę, gdy zwierzyna zbliży się do
ich stanowiska na odległość strzału. Gawędzili swobodnie, pozornie bez żadnego celu,
początkowo ocierając się tylko o politykę, mówiąc głównie o gospodarzu, ministrze rolnictwa i o
gościach. Potem Manfred delikatnie zmienił kierunek rozmowy rzucając uwagę, iż między
rządzącą Partią Narodową a opozycyjną Partią Zjednoczoną Shasy nie ma istotnych różnic.
– Jeżeli przyjrzy się pan temu uważnie, dostrzeże pan, że różnimy się tylko stylem i
poziomem. Zarówno wy, jak i my, chcemy, by Afryka Południowa była bezpiecznym
schronieniem dla białych i cywilizacji europejskiej. Apartheid jest dla nas sprawą życia i śmierci,
bez niego utonęlibyśmy w czarnym morzu. Od śmierci Smutsa stanowisko pańskiej partii bardzo
zbliżyło się do naszego, a lewicowcy i liberałowie zaczęli od was odchodzić.
To, co powiedział Manfred, było bolesną prawdą, ale Shasa zachował spokój. W jego partii
rysowały się liczne i wyraźne podziały, każdego dnia stawało się coraz bardziej oczywiste, że już
nigdy nie utworzą rządu. Był jednak bardzo ciekaw, dokąd zmierza Manfred. Nauczył się
doceniać swojego przeciwnika i wyczuł, że Manfred zaczyna stopniowo przedstawiać prawdziwy
cel zaproszenia Shasy na polowanie. Było oczywiste, że gospodarz celowo umieścił ich razem i
że wszyscy inni goście byli wtajemniczeni w całą sprawę. Shasa mówił niewiele, do niczego się
nie przyznawał, i czekał z rosnącym zniecierpliwieniem na moment, w którym bestia pokaże
pazury.
– Wie pan, że chronimy język i kulturę anglojęzycznych mieszkańców Południowej Afryki.
Nigdy nie będziemy próbowali tego zmienić, wszyscy nasi rodacy dobrej woli mówiący po
angielsku są naszymi braćmi. Nasze losy są połączone stalowymi łańcuchami.
Manfred przerwał i podniósł lornetkę do oczu.
– Zbliżają się – wyszeptał – przygotujmy się. Opuścił lornetkę i z uśmiechem spojrzał na
Shasę.
– Słyszałem, że jest pan dobrym strzelcem. Mam nadzieję, że będę się mógł o tym przekonać.
Shasa był rozczarowany. Chciał wiedzieć, jaki jest cel tego starannie przygotowanego
przedstawienia, ale teraz pokrył irytację swoim ujmującym uśmiechem i otwierając zamek
sztucera powiedział:
– Co do jednego ma pan rację, panie ministrze. Jesteśmy połączeni stalowymi łańcuchami.
Miejmy nadzieję, że ich ciężar nie pociągnie nas w dół.
W żółtawych oczach Manfreda zobaczył dziwny błysk, nie wiadomo, gniewu czy triumfu,
lecz ponieważ trwał tylko chwilę, Shasa nie był pewien, czy wyrażał gniew, czy satysfakcję.
– Będę strzelał do zwierząt, które znajdują się po prawej stronie linii idącej ku horyzontowi,
a pan do tych, które będą po lewej, zgoda?
– Zgoda – skinął Shasa, choć był nieco zły, gdyż Manfred od razu wyznaczył sobie
łatwiejsze zadanie. Prawą stronę, korzystniejszą dla praworęcznego strzelca, z rozmysłem
przeznaczył dla siebie.
Potrzebujesz ułatwień, pomyślał Shasa zjadliwie, a głośno powiedział:
– Słyszałem, że pan także jest znakomitym strzelcem. A może się założymy, kto więcej
upoluje?
– Nie zakładam się. To pomysł szatana; ale będę uważnie patrzył, jakie będą wyniki –
Manfred spokojnie przypomniał Shasy, jak bardzo purytański był kalwinizm, który wyznawał.
Shasa uważnie załadował broń. Własnoręcznie przygotował ładunki, których używał, gdyż
nie dowierzał seryjnie produkowanej amunicji. Lśniące miedziane łuski były nabite prochem
Norma, wystrzeliwującym rozpryskowy pocisk Noslera z prędkością ponad tysiąca metrów na
sekundę. Specjalna konstrukcja pocisku sprawiała, że przy trafieniu jego działanie było
piorunujące.
Zaryglował zamek, podniósł sztucer do ramienia i przez celownik optyczny zlustrował
równinę. Odległe o milę półciężarówki jechały szerokimi zakosami i nie pozwalały wymknąć się
zwierzynie kierując ją w stronę wzgórz, ku ukrytym u ich stóp myśliwym. Shasa zmrużył oko, by
lepiej widzieć, i mógł teraz rozróżnić pojedyncze zwierzęta w biegnącym przed samochodami
stadzie gazeli.
Były zwiewne jak dym i mknęły przez równinę niczym cień rzucany przez chmurę. Biegły
zgrabnie, trzymając wysoko głowy ozdobione rogami w kształcie doskonałych lir, pełne wdzięku
i nieopisanie piękne.
Dla Shasy ocena odległości nie była łatwa, gdyż był pozbawiony stereoskopowego widzenia,
lecz nauczył się określać wielkość różnych przedmiotów, a oprócz tego wyrobił w sobie szósty
zmysł, dzięki któremu mógł pilotować samolot, grać w polo i strzelać równie dobrze jak każdy,
kto widział normalnie.
Najbliższa gazela była już niemal w zasięgu strzału, gdy nagle rozległy się strzały pierwszej
pary myśliwych i stado rozpierzchło się w powietrznej gonitwie. Skakały w górę i tańczyły na
długich nogach, nie grubszych niż kciuk mężczyzny. Wydawało się, że nie są skrępowane
prawem ciążenia. Opadały w dół i odbijając się od spękanej ziemi śmigały w rozedrgane
powietrze płynnymi susami, dając wspaniały popis zręczności, z której były znane. Sierść na ich
grzbietach nastroszyła się i połyskiwała w słońcu.
Polowanie na gazele było trudniejsze niż strzelanie do zrywających się kuropatw, gdyż
uchwycenie w celowniku śmigających, zwiewnych kształtów było prawie niemożliwe. Należało
raczej mierzyć w pustą przestrzeń przed nimi, gdzie znajdą się w ułamek sekundy później, w
chwili, gdy dosięgnie je lecący z ponaddźwiękową prędkością pocisk.
Niektórzy mężczyźni opanowują sztukę strzelania dzięki długim ćwiczeniom i koncentracji.
Dla Shasy natomiast była to umiejętność wrodzona. Kiedy obracał się górną częścią ciała, długa
lufa sztucera była skierowana dokładnie tam, gdzie patrzył, a krzyżyk celownika optycznego
przesuwał się gładko na środek pola widzenia i znajdował się na skaczącym wysoko w powietrze
gibkim ciele gazeli. Shasa nie zdawał sobie sprawy, że naciska spust, wydawało się, że sztucer
strzela sam z siebie, a odrzut uderza go w ramię dokładnie wtedy, kiedy powinien.
Pocisk trafił kozła w serce, gdy był w powietrzu. Impet małej bryłki metalu obrócił go i biały
jak śnieg brzuch zalśnił przez moment w słońcu, po czym martwe już zwierzę spadło na ziemię,
Wilbur Smith Płomienie gniewu Tom I (Rage) Przekład Paweł Józefowicz Monika Szymanowska
Tara Courtney nie ubierała się na biało od dnia swojego ślubu. Jej ulubionym kolorem był zielony, gdyż najlepiej podkreślał gęste, kasztanowe włosy. Była lekko zaniepokojona, ale cieszyła się i wierzyła w słuszność tego, co robi. Rękawy i dekolt sukni były delikatnie przyozdobione kremową koronką, a na gładko uczesanych włosach słońce zapalało czerwone błyski. Podniecenie zaróżowiło jej policzki, a choć była matką czworga dzieci, miała talię smukłą jak młoda dziewczyna. Przez ramię przewiesiła szeroką, żałobną czarną szarfę, ostro kontrastującą z młodością i pięknem jej twarzy. Pomimo niepokoju, jaki odczuwała, stała cicho i spokojnie z założonymi rękoma i opuszczoną głową. Była jedną z blisko pięćdziesięciu ubranych na biało i przepasanych czarnymi szarfami kobiet, stojących w żałobnym milczeniu, w ściśle odmierzonych odstępach na chodniku naprzeciw głównego wejścia do parlamentu Związku Południowej Afryki. Prawie wszystkie kobiety należały do tej samej uprzywilejowanej sfery, co Tara: były bogate i znudzone łatwym trybem życia. Wiele z nich przyłączyło się do protestu, gdyż podniecało je sprzeciwianie się władzy i występowanie przeciwko ludziom z własnej sfery. Niektóre chciały ponownie zwrócić na siebie uwagę własnych mężów, którym, po na przykład – dziesięciu latach, znudziło się pożycie małżeńskie i teraz zajmowali się raczej interesami, golfem lub czymkolwiek innym. Ruch miał jednak swoich przywódców – parę starszych kobiet, a także kilka młodszych, jak Tara i Molly Broadhurst. Kierował nimi wyłącznie wstręt do niesprawiedliwości. Rano, na konferencji prasowej Tara starała się wyrazić swoje uczucia, gdy na pytanie reporterki „Dlaczego pani to robi?” odpowiedziała: „Bo nie lubię tyranów i nie znoszę oszustw”. Jej zdaniem taka postawa była teraz szczególnie uzasadniona. – Nadjeżdża duży, zły wilk – powiedziała cicho kobieta stojąca o pięć kroków na prawo od Tary. – Trzymajcie się dziewczyny! Molly Broadhurst, jedna z założycielek Czarnej Szarfy, była niską, trzydziestoparoletnią kobietą o twardym charakterze. Tara podziwiała ją i starała się naśladować. Czarny chevrolet z rządową tablicą rejestracyjną wjechał na Parliament Square. Wysiadło z niego czterech mężczyzn. Jeden z nich był fotografem policyjnym. Wyposażony w aparat Hasselblad szedł szybko wzdłuż szeregu ubranych na biało, przepasanych szarfami kobiet, robiąc każdej zdjęcie. Zaraz za nim szło dwóch następnych, wymachując notatnikami. Byli ubrani w ciemne garnitury o nie najlepszym kroju, mieli na sobie ciężkie buty policyjne. Przechodząc wzdłuż szeregu i pytając protestujące kobiety o nazwiska oraz adresy, zachowywali się rzeczowo i szorstko. Tara miała już pewne doświadczenie i domyślała się, że to sierżanci z wydziału specjalnego. Jednak, podobnie jak większość kobiet, znała zarówno twarz, jak i nazwisko czwartego mężczyzny. Miał na sobie jasnoszary, letni garnitur, brązowe trzewiki, ciemnobrązowy krawat i szary kapelusz. Był średniego wzrostu i niczym się nie wyróżniał, a kiedy uchylając kapelusza zwrócił się do Molly, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie. – Dzień dobry, pani Broadhurst. Jesteście wcześnie. Kawalkada nie przyjedzie wcześniej niż za godzinę. – Czy zamierza pan nas znów zaaresztować, inspektorze? – spytała cierpko Molly. – Ani mi to w głowie – inspektor uniósł lekko brew. – Wie pani, że to wolny kraj. – Prawie w to uwierzyłam. – Ależ pani Broadhurst! – potrząsnął głową. – Chce mnie pani sprowokować. Mówił doskonale po angielsku, z ledwie wyczuwalnym akcentem afrykanerskim. – Nie, panie inspektorze. Protestujemy przeciwko coraz liczniejszym manipulacjom tego
przewrotnego rządu, upadkowi prawa i odmawianiu podstawowych praw ludzkich naszym południowoafrykańskim współobywatelom tylko na podstawie koloru skóry. – Wydaje mi się, że pani się powtarza, pani Broadhurst. Powiedziała mi to pani podczas naszego poprzedniego spotkania – roześmiał się inspektor. – Zaraz pani zażąda, bym znów panią aresztował. Nie zakłócajmy tej wspaniałej uroczystości... – Otwarcie sesji parlamentu popierającego niesprawiedliwość i ucisk powinno być opłakiwane, a nie świętowane. Inspektor dotknął rąbka kapelusza, ale pod jego kpiącym sposobem bycia krył się prawdziwy szacunek, a może nawet nieco podziwu. – Tylko tak dalej, pani Broadhurst – mruknął. – Z pewnością niedługo się spotkamy. Przeszedł dalej i zatrzymał się przed Tarą. – Dzień dobry, pani Courtney. Tym razem jego podziw był nie ukrywany. – A co sądzi o pani zdradzieckim zachowaniu pani wybitny małżonek? – Czy jest zdradą sprzeciwianie się nadużyciom Partii Narodowej oraz wprowadzonym przez nią prawom opierającym się na rasie i kolorze skóry, inspektorze? Musnął wzrokiem jej duży, kształtny, okryty białą koronką biust, po czym zwrócił spojrzenie na jej twarz. – Jest pani zbyt ładna, żeby zajmować się takimi głupstwami – powiedział. – Niech pani to zostawi starszym i brzydszym babom. Niech pani idzie do swego domu i opiekuje się dziećmi. – Jest pan wyjątkowo arogancki, inspektorze – wybuchnęła, zarumieniona z gniewu, nie zdając sobie sprawy, że stała się przez to jeszcze ładniejsza. – Chciałbym, żeby wszystkie zdrajczynie tak wyglądały. Moja praca byłaby wtedy dużo przyjemniejsza. Dziękuję, pani Courtney. – Uśmiechnął się prowokująco i odszedł. – Nie daj się wyprowadzić z równowagi, moja droga – powiedziała cicho Molly. – On jest specjalistą w tej dziedzinie. Protestujemy biernie. Pamiętaj o tym, co głosił Mahatma Gandhi. Tara z trudem odzyskała panowanie nad sobą i powiedzmy, pokorę. Na chodniku za nią zaczął się gromadzić tłum gapiów. Rząd biało odzianych kobiet wzbudzał zaciekawienie, rozbawienie, nieco życzliwego zainteresowania, lecz przede wszystkim wrogość. – Przeklęte komunistki – warknął zjadliwie mężczyzna w średnim wieku. – Chcecie oddać władzę w kraju bandzie dzikusów. Powinni was zamknąć. Wszystkie! Był dobrze ubrany i mówił z dobrym akcentem. W klapę marynarki miał nawet wpięty mały miedziany hełm, oznakę, że w czasie wojny walczył ochotniczo przeciw faszystom. Jego postawa przypominała o tym, jak wielkie poparcie miała rządząca Partia Narodowa, nawet pośród anglojęzycznej białej społeczności. Tara zagryzła wargi i stojąc ze spuszczoną głową zmusiła się, by zachować spokój, nawet wtedy, gdy obelgi wywołały ironiczne uwagi niektórych kolorowych znajdujących się wśród rosnącego tłumu. Robiło się już gorąco, słońce miało biały, śródziemnomorski blask i choć wał chmur zbliżał się od strony spłaszczonych Gór Stołowych, zwiastując nadejście wiatru południowo- wschodniego, w mieście powietrze było jeszcze nieruchome. Wokół gromadziło się już coraz więcej ludzi, narastał zgiełk i Tara czuła, że jest popychana, jak podejrzewała, celowo. Zachowała jednak spokój i całą swoją uwagę skupiła na budynku stojącym po przeciwnej stronie ulicy. Zaprojektowany przez Sir Roberta Bakera, wybitnego architekta Imperium, masywny,
imponujący budynek z czerwonej cegły z białą kolumnadą był perłą architektury kolonialnej. Odbiegał daleko od gustu Tary, która lubiła otwarte przestrzenie i linie, szkło i jasne sosnowe meble skandynawskie. Budynek wydawał się symbolizować wszystko to, co niezmienne i przestarzałe, wszystko to, co Tara chciałaby zburzyć i zmienić. Jej zadumę przerwał wzmagający się zgiełk oczekującego tłumu. – Nadjeżdżają – zawołała Molly. Tłum zafalował, zakołysał się i zaczai wiwatować. Rozległ się szczęk podków końskich na twardej nawierzchni i oddział policji przekłusował aleją z wesołym trzepotem chorągiewek powiewających na czubkach lanc. Wspaniali jeźdźcy na dobranych wierzchowcach o bokach lśniących w słońcu jak polerowany metal. Za nimi jechały otwarte powozy. W pierwszym z nich znajdowali się gubernator generalny i premier. Oto on, Daniel Malan, przywódca Afrykanerów, człowiek o odpychającej, niemal żabiej twarzy, którego jedyną troską i deklarowanym celem było zachowanie przez tysiąc lat nadrzędnej pozycji swojego Volk w Afryce. Gotów był zapłacić za to każdą cenę. Tara patrzyła na niego z jawną nienawiścią, gdyż uosabiał wszystko to, co było dla niej wstrętne w rządzie władającym teraz krajem i ludźmi, których tak kochała. Gdy powóz przejeżdżał koło niej, ich oczy spotkały się na chwilę i starała się przekazać siłę swoich uczuć. W jego zamyślonym, jakby nieobecnym spojrzeniu nie było cienia zawstydzenia. Patrzył na nią, ale jej nie widział. Jej wściekłość zmieniła się w rozpacz. – Co trzeba zrobić, żeby ci ludzie zaczęli chociaż słuchać? – zastanawiała się. Dygnitarze wysiedli już z powozów i stali poważni, słuchając hymnów narodowych. I choć wtedy nie mogła tego wiedzieć, hymn „Boże zachowaj króla” był grany po raz ostatni na otwarciu sesji parlamentu Południowej Afryki. Orkiestra zakończyła grę dźwiękami trąbek i gabinet ministrów, poprzedzany przez gubernatora generalnego i premiera, wszedł do parlamentu przez potężne drzwi wejściowe. Za nimi szli przywódcy opozycji. Tara bała się tej chwili, gdyż byli wśród nich członkowie jej bliskiej rodziny. Za przywódcą opozycji szedł ojciec Tary z jej macochą; byli najbardziej wyróżniającą się parą w długim rzędzie ludzi. Ojciec był wysoki i pełen godności, o dostojnym wyglądzie patriarchy, a u jego boku Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, szczupła, delikatna, w żółtej, połyskliwej sukni odpowiedniej na te okazję i w lekkim kapeluszu bez ronda z woalką przesłaniającą jedno oko. Można by sądzić, że była rówieśnicą Tary, choć wszyscy wiedzieli, że nadano jej imię Centaine, dlatego że urodziła się pierwszego dnia dwudziestego wieku. Tara sądziła, że jej nie zauważono, gdyż żadne z nich nie wiedziało, iż zamierza przyłączyć się do protestu, ale u szczytu schodów wchodzący zostali na chwilę zatrzymani i Centaine, zanim weszła do środka, odwróciła się z rozmysłem i spojrzała w tył. Z tej wysokości mogła patrzeć ponad głowami strażników i dostojników i przez chwilę popatrzyła Tarze prosto w oczy. Choć nie zmieniła wyrazu twarzy, Tara nawet z tej odległości dojrzała ostrą naganę w jej wzroku. Dla Centaine honor, godność i dobre imię rodziny były rzeczami najważniejszymi. Niejednokrotnie ostrzegała Tarę przed publicznymi wystąpieniami, a przeciwstawianie się Centaine było sprawą niebezpieczną, gdyż była nie tylko macochą Tary, ale także teściową i głową rodziny Courtney. Z wysokości połowy schodów Shasa Courtney dostrzegł ostre spojrzenie matki. Podążając za jej wzrokiem odwrócił się. Pośród przepasanych czarnymi szarfami kobiet zobaczył swoją żonę, Tarę. Kiedy rano przy śniadaniu powiedziała mu, że nie będzie z nim na ceremonii otwarcia parlamentu, ledwie podniósł głowę znad gazety. – Jak sobie życzysz, kochanie; to będzie dość nudne – mruknął. – Gdybyś mogła, chciałbym
jeszcze filiżankę kawy. Teraz, gdy ją rozpoznał, uśmiechnął się lekko i kpiąco potrząsnął głową tak, jakby przyłapał niegrzeczne dziecko na psocie. Po chwili odwrócił się i wszedł z innymi po schodach. Był wyjątkowo przystojny, a czarna opaska przykrywająca jedno oko nadawała mu wygląd pirata, co dla większości kobiet było intrygującym wyzwaniem. Razem tworzyli najpiękniejszą młodą parę w Kapsztadzie. Lecz w dziwny sposób w ciągu kilku krótkich lat ich płomienna miłość przemieniła się w kupkę popiołu. – Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział, powtarzając to, co mówił ostatnio bardzo często. Ostatni posłowie zniknęli w drzwiach parlamentu, oddział policji i puste powozy odjechały i ludzie zaczęli się rozchodzić. Demonstracja była skończona. – Idziesz, Taro? – spytała Molly, ale Tara potrząsnęła głową. – Muszę się spotkać z Shasą – powiedziała. – Do zobaczenia w piątek. Tara zdjęła przez głowę czarną szarfę, złożyła ją i, przeciskając się wśród rozchodzącego się tłumu, schowała ją do torebki. Przeszła na drugą stronę ulicy. Pokazała przepustkę do parlamentu strażnikowi przy wejściu dla gości, nie dostrzegając ironii w tym, że wchodzi do budynku instytucji, przeciwko której przed chwilą tak żywo protestowała. Weszła bocznymi schodami i rzuciła wzrokiem na galerię dla gości. Siedziało tam wiele żon posłów i ważnych osobistości; spojrzała w dół ponad ich głowami, do wyłożonej boazerią sali parlamentu, gdzie poważnie ubrani posłowie siedzieli na pokrytych skórą, zielonych ławach, uczestnicząc w uroczystości otwarcia sesji. Wiedziała jednak, że przemówienia będą banalne i śmiertelnie nudne, a już cały ranek spędziła stojąc przed parlamentem. Musiała teraz szybko udać się do toalety. Uśmiechnęła się do woźnego i wymknęła ukradkiem, po czym odwróciła i odeszła szybko szerokim korytarzem. Kiedy opuściła toaletę, skierowała się do biura swego ojca. Wychodząc zza rogu, niemal zderzyła się z mężczyzną idącym z przeciwka. Omijając go w ostatniej chwili zobaczyła, że był to wysoki Murzyn ubrany w strój służby parlamentu. Już chciała przejść obok niego z uśmiechem, gdy nagle zdała sobie sprawę, że służący nie powinien przebywać w tej części budynku w trakcie obrad parlamentu, gdyż na końcu korytarza znajdowały się biura premiera i przywódcy opozycji. Poza tym, chociaż niósł szczotkę i kubeł, w jego twarzy nie było śladu uniżoności ani służalczości. Przyjrzała mu się uważnie. Poznała go. To było dawno temu, ale nie mogła zapomnieć tej twarzy o rysach egipskiego faraona, dostojnej i dzikiej, z ciemnymi oczami ożywionymi inteligencją. Był jednym z najpiękniejszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Pamiętała jego głos, tak głęboki i przejmujący, że teraz lekko zadrżała na samo wspomnienie. Pamiętała nawet jego słowa: – Nadchodzi pokolenie o zębach ostrych jak miecze... by oczyścić ten świat z nędzy. Dzięki niemu zdała sobie sprawę, co to znaczy urodzić się czarnym w Południowej Afryce. To odległe spotkanie było początkiem jej zaangażowania. Ów człowiek kilkoma słowami zmienił jej życie. Zatrzymała się zagradzając mu drogę i chcąc przekazać jakoś swe uczucia, ale on był już bardzo blisko i poczuła, że jest zbyt poruszona, by mówić. W chwili, gdy odkrył, że go rozpoznano, stał się niczym leopard, który dostrzegł myśliwych. Na jego twarzy pojawił się wyraz afrykańskiego okrucieństwa i Tara wyczuła, że jest w niebezpieczeństwie, ale nie bała się. – Jestem przyjaciółką – powiedziała cicho i zeszła mu z drogi. – Walczymy za tę samą sprawę. Przez chwilę patrzył na nią i nie ruszał się. Jego badawcze spojrzenie paliło ją, wiedziała, że
zapamięta ją na zawsze. Po chwili skinął głową. – Znam panią – odrzekł. Zadrżała słysząc jego głęboki melodyjny głos, w którym brzmiała Afryka. – Spotkamy się jeszcze. Przeszedł koło niej i nie odwracając się zniknął za zakrętem korytarza. Stała nieruchomo, patrząc w ślad za nim z bijącym mocno sercem. – Moses Gama – wyszeptała jego imię. – Mesjasz i wojownik Afryki – przerwała i potrząsnęła głową. – Co ty tu, właśnie tu, robisz? Odpowiedź na to pytanie intrygowała ją i podniecała, gdyż teraz instynktownie wiedziała już, że walka się toczy i że ona weźmie w niej udział. Chciała robić więcej, niż tylko stać na rogu ulicy z przewieszoną przez ramię czarną szarfą. Wiedziała, że wystarczy, by Moses Gama skinął palcem, a pójdzie za nim, podobnie jak miliony innych. – Spotkamy się jeszcze – obiecał. Uwierzyła mu. Uradowana poszła dalej korytarzem. Miała własny klucz do biura ojca i otwierając drzwi bezwiednie spojrzała na umieszczoną na nich, wykonaną z brązu tabliczkę: PUŁKOWNIK BLAINE MALCOMESS ZASTĘPCA PRZYWÓDCY OPOZYCJI Drzwi nie były zamknięte na klucz. Zdziwiona tym popchnęła je i weszła do środka. Centaine Courtney-Malcomess odwróciła się od okna i spojrzała na nią. – Czekałam na ciebie, młoda damo. Sztuczny akcent francuski Centaine irytował Tarę. Centaine była we Francji tylko raz w ciągu trzydziestu pięciu lat, pomyślała. Wyzywająco podniosła głowę. – Tara, cherie, nie kręć głową – mówiła dalej Centaine. – Skoro zachowujesz się jak dziecko, musisz zdawać sobie sprawę, że będziesz traktowana jak dziecko. – Nie, matko, nie masz racji. Nie życzę sobie, by mnie traktowano jak dziecko, ani teraz, ani w przyszłości. Mam trzydzieści trzy lata, jestem mężatką, matką czworga dzieci i panią domu. Centaine westchnęła. – No, dobrze – skinęła głową. – Przepraszam, że w trosce o ciebie stałam się nieuprzejma. Ta rozmowa i tak będzie dla nas trudna, więc nie utrudniajmy jej bardziej. – Nie wiedziałam, że mamy coś do omówienia. – Usiądź, Taro – rozkazała Centaine; Tara instynktownie posłuchała, i zaraz ją to rozzłościło. Centaine usiadła w fotelu ojca Tary i to ją także rozgniewało – to było miejsce ojca i ta kobieta nie miała do niego prawa. – Właśnie powiedziałaś mi, że jesteś żoną i matką czworga dzieci – powiedziała spokojnie Centaine. – Zgodzisz się chyba, że masz obowiązki. – Moje dzieci są pod dobrą opieką – ostro przerwała Tara. – Nie możesz mnie o nic oskarżyć. – A co z twoim mężem i waszym małżeństwem? – Co takiego z Shasą? – Tara zaczęła się bronić. – Proszę, powiedz mi – zachęciła Centaine. – To nie twoja sprawa. – A jednak to moja sprawa – zaprotestowała Centaine. – Poświęciłam mu całe życie. Dążę do tego, by był jednym z przywódców tego narodu. – Przerwała i na chwilę przymknęła oczy o rozmarzonym spojrzeniu. Tara widywała u niej wcześniej taki wyraz twarzy zawsze wtedy, gdy Centaine była głęboko zamyślona. Teraz chciała zakłócić ten nastrój tak gwałtownie, jak tylko mogła. – To niemożliwe i zdajesz sobie z tego sprawę.
Centaine spojrzała na Tarę przytomnym już wzrokiem. – Nic nie jest niemożliwe – nie dla mnie, nie dla nas. – Owszem, to jest niemożliwe – upierała się Tara. – Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że nacjonaliści manipulują elektoratem i że nawet w senacie mają swoich popleczników. Na zawsze pozostaną przy władzy. Już nigdy nikt, kto nie jest jednym z nich, nie jest afrykanerskim nacjonalistą, nie będzie przywódcą tego kraju – nigdy, aż do rewolucji, a po rewolucji przywódcą będzie czarny. Tara przerwała i pomyślała o Mosesie Gamie. – Jesteś naiwna – powiedziała ostro Centaine. – Nie rozumiesz tych spraw. To, co mówisz o rewolucji, jest dziecinne i nieodpowiedzialne. – Niech tak będzie, matko. Ale w głębi i ty masz świadomość, że tak jest. Twój ukochany Shasa nigdy nie spełni twoich marzeń. Nawet on zaczyna odczuwać bezsens tego, że wiecznie jest w opozycji. To, co niemożliwe, przestaje go interesować. Nie byłabym zdziwiona, gdyby wycofał swoją kandydaturę w następnych wyborach, porzucił zaszczepione mu przez ciebie aspiracje polityczne i po prostu zajął się robieniem następnego tryliona funtów. – Nie – Centaine potrząsnęła głową. – On się nie podda. Lubi walczyć, podobnie jak ja. – Nie tylko nie zostanie premierem, ale nawet ministrem – odrzekła spokojnie Tara. – Jeżeli tak sądzisz, nie jesteś odpowiednią żoną dla mojego syna – powiedziała Centaine. – To ty powiedziałaś – odparła cicho Tara. – Ty, nie ja. – Och, Taro, kochanie, przepraszam – Centaine sięgnęła przez biurko, zbyt szerokie, by mogła dotknąć ręki Tary. – Wybacz mi. Straciłam panowanie nad sobą. To wszystko jest dla mnie bardzo ważne. Głęboko to odczuwam, ale nie chcę cię urazić. Chcę ci tylko pomóc – tak się martwię o ciebie i Shasę. Chcę pomóc, Taro. Czy pozwolisz sobie pomóc? – Nie sądzę, byśmy potrzebowali pomocy – skłamała gładko Tara. – Shasa i ja jesteśmy szczęśliwi. Mamy czwórkę cudownych dzieci. Centaine wykonała gest zniecierpliwienia. – Taro, nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą. Ale mimo wszystko naprawdę jestem twoją przyjaciółką. Chcę tylko dobra twojego, Shasy i dzieci. Czy pozwolisz sobie pomóc? – Jak, matko? Dając nam pieniądze? Już nam dałaś dziesięć czy dwadzieścia, a może to było trzydzieści milionów funtów. Czasami już się w tym gubię. – Czy pozwolisz, że podzielę się z tobą moimi doświadczeniami? Czy wysłuchasz moich rad? – Tak, matko, wysłucham. Nie obiecuję, że się im podporządkuję, ale wysłucham. – Po pierwsze, kochana Taro, musisz porzucić tę zwariowaną działalność lewicową. Narażasz na szwank reputację całej rodziny. Przebierając się i wychodząc na ulicę robisz z siebie – a także z nas – przedstawienie. Poza tym, to naprawdę niebezpieczne. Ustawa o zwalczaniu komunizmu jest obowiązującym prawem. Możesz być uznana za komunistkę i objęta tym prawem. Pomyśl o tym, staniesz się nikim, zostaniesz pozbawiona wszelkich praw i godności. A kariera polityczna Shasy? To, co robisz, odbija się na nim. – Matko, obiecałam, że cię wysłucham – powiedziała Tara lodowatym tonem. – Ale wycofuję obietnicę. Wiem, co robię. Podniosła się, podeszła do drzwi i odwróciła się. – Czy kiedykolwiek pomyślałaś o tym, Centaine Courtney-Malcomess, iż moja matka zmarła dlatego, że twój bezwstydny romans z moim ojcem złamał jej serce? I jeszcze masz czelność radzić mi, jak postępować w życiu, by nie okryć hańbą ciebie i twojego bezcennego syna!
Wyszła i delikatnie zamknęła za sobą ciężkie drewniane drzwi. Shasa Courtney rozsiadł się wygodnie w pierwszej ławie opozycji, z rękami głęboko w kieszeniach i wysuniętymi nogami. Uważnie słuchał ministra spraw wewnętrznych, tłumaczącego ustawę, którą chciał poddać pod głosowanie podczas tej sesji. Minister spraw wewnętrznych, najmłodszy członek gabinetu, miał mniej więcej tyle samo lat, co Shasa. Było to rzadkością, gdyż Afrykanerzy szanowali wiek i nie dowierzali brakowi doświadczenia i zapalczywości młodych. Shasa zdał sobie sprawę, że średni wiek pozostałych członków gabinetu nie może być mniejszy niż sześćdziesiąt pięć lat, ale oto stał przed nimi Manfred De La Rey, człowiek, który nie przekroczył czterdziestki, i przedstawiał ogólne zarysy Poprawki do Prawa Karnego, którą zaproponuje i będzie się starał prowadzić przez wszystkie etapy. – Żąda ustanowienia prawa do ogłaszania stanu wyjątkowego, stawiającego policję ponad prawem, bez odwoływania się do sądów – mruknął siedzący obok Blaine Malcomess. Shasa skinął głową, nie patrząc na teścia. Patrzył na mężczyznę stojącego przed nim. Manfred De La Rey przemawiał, tak jak zwykle, w języku afrykanerskim. Po angielsku mówił z silnym akcentem, niewprawnie, i niechętnie go używał robiąc jedynie niezbędne gesty, dla podkreślenia dwujęzyczności parlamentu. Natomiast gdy mówił w swoim ojczystym języku, był elokwentny, potrafił przekonywać, i wysławiał się tak umiejętnie i naturalnie, że podczas jego wystąpień nieraz rozlegał się śmiech zakłopotania ze strony ławy opozycji i okrzyki Hoor, hoor! jego własnej partii. – Ten facet ma tupet – Blaine Malcomess potrząsnął głową. – Chce, by rządząca partia mogła na każde życzenie zawieszać prawo i wprowadzać stan wyjątkowy. Będziemy musieli z tym walczyć wszystkimi siłami. – Racja – gładko zgodził się Shasa. Manfred De La Rey budził jego zazdrość, ale przyciągał ku sobie jakąś tajemniczą siłą. Zastanawiające było, jak silnie splotły się ich losy. Pierwszy raz spotkał Manfreda De La Reya dwadzieścia lat temu. Bez żadnych wyraźnych powodów skoczyli sobie do oczu jak dwa koguty i zaczęli się bić. Shasa skrzywił się przypominając sobie, jak się to skończyło: dostał takie lanie, że pamiętał je do dziś. Odtąd ich drogi często się przecinały. W 1936 roku, w czasie zorganizowanej przez Hitlera olimpiady w Berlinie obaj byli członkami drużyny narodowej, ale to Manfred De La Rey wywalczył na ringu bokserskim jedyny złoty medal dla drużyny, a Shasa powrócił z pustymi rękoma. Zapalczywie i zaciekle walczyli o ten sam mandat w wyborach 1948 roku, kiedy Partia Narodowa zyskała przygniatające poparcie i to Manfred De La Rey wszedł do parlamentu. Shasa musiał natomiast poczekać na wybory dodatkowe w okręgu zdominowanym przez Partię Zjednoczoną i dopiero potem zajął miejsce w ławie opozycji, by z tego miejsca znów stanąć oko w oko ze swoim rywalem. Teraz Manfred piastował stanowisko ministra, tak bardzo pożądane przez Shasę, co razem z niezaprzeczalną inteligencją, umiejętnościami oratorskimi, wzrastającym doświadczeniem politycznym i silnym poparciem własnej partii rokowało mu dobrą przyszłość. Zawiść, podziw i wrogość – te uczucia gościły w sercu Shasy, gdy przysłuchiwał się mężczyźnie stojącemu przed nim. Przyglądał mu się uważnie. Manfred De La Rey wciąż wyglądał jak bokser. Był szeroki w ramionach, miał silny kark, lecz zaczynał już mieć wydatny brzuch i tłusty podbródek. Nie dbał o formę i twarde niegdyś mięśnie z wolna wiotczały. Shasa popatrzył z zadowoleniem na własną szczupłą sylwetkę, po
czym znów skoncentrował uwagę na przeciwniku. Złamany nos, biała blizna przecinająca ciemną brew, to ślady, jakie na twarzy Manfreda De La Reya zostawiła walka na ringu bokserskim. Jego oczy miały dziwny, jasny kolor, były niczym żółte topazy, okrutne jak oczy kota, z błyskami bystrej inteligencji. Podobnie jak inni ministrowie, poza premierem, był człowiekiem bardzo wykształconym i mądrym, gorliwym i oddanym, całkowicie przekonanym o boskim posłannictwie swojej partii i swojego Volk. „Oni naprawdę wierzą, że są boskimi narzędziami na ziemi. Właśnie dlatego są tak cholernie niebezpieczni”. Shasa uśmiechnął się ponuro, gdy Manfred De La Rey skończył mówić i usiadł, a część sali, w której siedzieli jego zwolennicy, oklaskiwała go z zapałem. Premier pochylił się do Manfreda i poklepał go po ramieniu, a z tylnych ław przesłano mu kilkanaście liścików gratulacyjnych. Shasa wykorzystał tę przerwę i szepnął do teścia: – Nie będziesz mnie potrzebował przez resztę dnia, ale gdyby coś się stało, to wiesz, gdzie mnie szukać. Wstał, dyskretnie skłonił się marszałkowi parlamentu i skierował się ku wyjściu. Jednak Shasa miał sześć stóp i jeden cal wzrostu. Czarna opaska na oku, ciemne falujące włosy i piękna twarz skupiły na nim wzrok młodszych kobiet z galerii dla gości i wrogie spojrzenia posłów z ław rządowych. Gdy Shasa przechodził obok Manfreda De La Reya, ten podniósł wzrok znad liściku, który czytał, i wymienili czujne, enigmatyczne spojrzenia. Po chwili Shasa był już poza izbą parlamentu, skinął kłaniającemu się odźwiernemu, zdjął marynarkę i przewiesiwszy ją sobie przez ramię wyszedł z gmachu na ulicę zalaną jasnym światłem słonecznym. Shasa nie miał biura w gmachu parlamentu, gdyż siedmiopiętrowy Centaine House, siedziba Courtney Mining and Finance Co. Ltd. był odległy zaledwie o dwie minuty spaceru przez park. Idąc pod dębami zdjął w myślach cylinder polityka, zamieniając go na filcowy kapelusz biznesmena. Shasa trzymał różne dziedziny swojego życia w oddzielnych przegródkach i nauczył się koncentrować kolejno na każdej z nich, nie marnując energii na myślenie o kilku sprawach jednocześnie. Przechodząc ulicę przed katedrą Świętego Jerzego i wchodząc przez szklane obrotowe drzwi do Centaine House, myślał już o finansach i górnictwie, żonglował liczbami i możliwościami, przeciwstawiał raporty swoim instynktom i ta gra pociągała go równie silnie, co uroczystości i spory w parlamencie. Dwie ładne dziewczyny w recepcji wykładanego marmurem hallu wejściowego uśmiechnęły się do niego promiennie. – Dzień dobry panu – powiedziały jednocześnie, a on uśmiechnął się do nich uwodzicielsko, podchodząc do wind. Jego zachowanie było instynktowne. Lubił, by go otaczały ładne kobiety, choć nigdy nie tknąłby żadnej z tych, które u niego pracowały. Byłoby to bliskie kazirodztwa i niesportowe, podobne do strzelania do siedzącego ptaka, gdyż żadna z nich nie mogłaby go odtrącić. Pomimo to, gdy zamykały się już za nim drzwi windy, dziewczyny westchnęły. Jego sekretarka, Janet słyszała windę i gdy otworzyły się drzwi, już czekała. Była bardziej w typie Shasy – dojrzała i zrównoważona, wypielęgnowana i sprawna, i choć nie starała się ukryć swojego uwielbienia dla Shasy, narzucone przez niego reguły obowiązywały także w tym przypadku. – Co tam mamy, Janet? – spytał, a ona, idąc za nim do jego gabinetu przez pokój recepcyjny, czytała, co miał do zrobienia przez resztę popołudnia.
Podszedł do telegrafu w rogu gabinetu i odczytał kursy giełdowe. Akcje firmy Anglos spadły o dwa szylingi, już niedługo znów będzie można kupować. – Zadzwoń do Allena i odłóż spotkanie. Nie jestem jeszcze przygotowany do rozmowy z nim – powiedział Janet i podszedł do biurka. – Za piętnaście minut połącz mnie z Davidem Abrahamsem. Gdy Janet wyszła z gabinetu, Shasa zaczął przeglądać plik teleksów i pilnych wiadomości, jakie zostawiła mu na biurku. Przeglądał je szybko, nie zwracając uwagi na wspaniały widok Gór Stołowych, jaki roztaczał się za oknem. Gdy zadzwonił telefon, był już gotów do rozmowy z Davidem. – Dzień dobry, Davie, co słychać w Johannesburgu? – Było to pytanie retoryczne, gdyż dobrze wiedział, co się dzieje w Johannesburgu i jak zamierza na to zareagować. Dzienne raporty i oceny leżały pośród innych papierów na biurku, lecz słuchał uważnie sprawozdania Davida. David był dyrektorem firmy. Znali się od czasów studenckich i był mu bliższy niż ktokolwiek inny, poza Centaine. Kopalnia diamentów H’ani, znajdująca się na północy kraju, koło Windhoek, była podstawą potęgi firmy od momentu, kiedy złoże zostało odkryte przez Centaine Courtney trzydzieści dwa lata temu. Jednak pod rządami Shasy firma się rozwinęła, rozszerzyła swoją działalność i trzeba było przenieść dyrekcję firmy z Windhoek do Johannesburga, który był najważniejszym ośrodkiem handlowym w kraju. Jednak było to miasto ponure i nieatrakcyjne, więc Centaine Courtney-Malcomess nie chciała się tam przenieść z pięknego Przylądka Dobrej Nadziei. Zarząd finansowy i administracyjny firmy musiał więc pozostać w Kapsztadzie. Było to bardzo niewygodne i kosztowne, ale Centaine potrafiła postawić na swoim. Co więcej, sąsiedztwo parlamentu było dla Shasy wygodne, a ponieważ on także lubił Kapsztad, nie próbował jej od tego odwodzić. Shasa i David rozmawiali przez dziesięć minut, po czym Shasa powiedział: – Dobrze, nie możemy podjąć decyzji, rozmawiając przez telefon. Przyjadę do ciebie. – Kiedy? – Jutro po południu. Sean będzie grał w rugby o dziesiątej rano. Nie mogę nie pójść na mecz. Obiecałem mu. David nic nie mówił przez chwilę, zastanawiając się, co jest ważniejsze – osiągnięcia sportowe chłopca, czy zainwestowanie ponad dziesięciu milionów funtów w kopalnie złota w Oranii. – Zadzwoń do mnie, zanim wystartujesz – zgodził się niechętnie. – Wyjadę po ciebie na lotnisko. Shasa odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Chciał wrócić do Weltevreden na tyle wcześnie, by spędzić godzinę z dziećmi, zanim pójdą się kąpać i zjedzą kolację. Mógł dokończyć pracę po kolacji. W chwili, gdy zaczął pakować leżące na biurku papiery do teczki z krokodylowej skóry, Janet zapukała i weszła do gabinetu. – Przepraszam, że przeszkadzam. Przed chwilą goniec z parlamentu doręczył mi pismo i powiedział, że jest bardzo pilne. Shasa wziął od niej elegancką kopertę, jakich używali tylko członkowie gabinetu. Na odwrocie miała wytłoczone godło Związku: antylopy podtrzymujące przedzieloną na czworo tarczę. Niżej znajdowała się wstęga z napisem Ex Unitate Vires – Siła w Jedności. – Dziękuję, Janet – otworzył kopertę i wyjął pojedynczą kartkę. Na papierze firmowym ministra spraw wewnętrznych napisano odręcznie w języku Afrykanerów:
Szanowny Panie! Znając pańskie zamiłowanie do polowania, ważna osobistość zwróciła się do mnie, bym zaprosił pana na polowanie na gazele w najbliższy weekend. Na terenie posiadłości jest lądowisko o współrzędnych 28°32’S 26°16’E. Zapewniam Pana, że zarówno polowanie, jak i towarzystwo będą interesujące. Proszę mnie powiadomić, czy będzie pan mógł przybyć. Łączę wyrazy szacunku Manfred De La Rey Shasa uśmiechnął się i cicho gwizdnął przez zęby. Podszedł do dużej mapy wiszącej na ścianie. List należało traktować jak polecenie i mógł się tylko domyślać, kim była ta „ważna osobistość”. Posiadłość leżała w Oranii, nieco na południe od złóż złota w Welkom, więc wracając z Johannesburga będzie musiał tylko nieznacznie zboczyć z trasy, by tam dotrzeć. Ciekawe, co oni knują, zastanawiał się i bardzo go to zaciekawiło. Lubił tego rodzaju zagadki. Napisał odpowiedź na papierze z wydrukowanym swoim nazwiskiem: Dziękuję za zaproszenie na polowanie w czasie tego weekendu. Proszę przekazać, że przybędę. Do zobaczenia na polowaniu. Zaklejając kopertę mruknął: – Musiałbyś mnie przykuć do ziemi, żebym tam nie pojechał. Do Weltevreden prowadziła pomalowana na biało brama, prawdziwe dzieło sztuki, zaprojektowane i wykonane w 1790 roku przez Antona Anreitha, architekta i rzeźbiarza Holenderskich Indii Wschodnich, znakomicie pasująca do reszty posiadłości. Shasa wjechał do środka swoim zielonym, sportowym jaguarem SS. Odkąd Centaine, przenosząc się do Blaine’a Malcomessa na drugą stronę gór Constantia Berg, oddała im Weltevreden, Shasa pokochał posiadłość równie mocno jak ona, i otoczył ją równie staranną opieką. Nazwa „Weltevreden” znaczy po holendersku „Bardzo zadowolony” i tak właśnie czuł się Shasa. Zwolnił, by nie wzbijać kurzu – jechał przez winnice. Winobranie było w pełni. Wśród rzędów niezbyt wysokich winorośli barwne plamy chustek pracujących kobiet odróżniały się kolorami od czerwonych i złotych liści. Gdy Shasa przejeżdżał koło nich, kobiety prostowały się i machały do niego, a mężczyźni, zgięci pod ciężarem koszy wypełnionych czerwonymi winogronami, witali go uśmiechem. Mały Sean jechał powoli środkiem pola, jednym z zaprzężonych w konie pociągowe wozów, starając się nie wyprzedzać pozostałych. Wóz był już wypełniony dojrzałymi winogronami, lśniącymi niczym rubiny w miejscach, gdzie ze skórki starł się pyłek. Gdy Sean zobaczył ojca, oddał lejce woźnicy, który dyskretnie go pilnował, zeskoczył z wozu i pobiegł przez rzędy winorośli, by przeciąć drogę zielonemu jaguarowi. Miał tylko jedenaście lat, lecz jak na swój wiek był wysoki. Po matce odziedziczył jasną karnację, ale był podobny do ojca; miał silne nogi i biegł lekko i szybko, niczym antylopa. Patrząc na niego Shasa poczuł, jak serce przepełnia mu duma. Sean gwałtownie otworzył drzwi jaguara i wskoczył na siedzenie. – Dobry wieczór, tato – powiedział poważnie i Shasa objął go i przytulił. – Cześć, smyku. Co się dzisiaj działo? Minęli magazyn, w którym składowano winogrona, i stajnie. Shasa zaparkował samochód w zamienionej na garaż szopie, gdzie stało kilka jego starych, cennych samochodów. Jaguar był
prezentem od Centaine i wolał go nawet od rolls-royce’a phantoma z 1928 roku, koło którego zaparkował. Pozostałe dzieci spostrzegły jego przyjazd z okna pokoju dziecinnego i pędziły przez trawnik, by się z nim przywitać. Pierwszy biegł Michael, najmłodszy, a w sporej odległości za nim Garrick, starszy od Michaela o niecały rok i młodszy o niecały rok od Seana. Michael był rodzinnym marzycielem, romantykiem, który w wieku dziewięciu lat mógł godzinami zaczytywać się Wyspą Skarbów, lub, zapominając o reszcie świata, spędzać całe popołudnia malując akwarelami. Shasa przytulił go równie czule jak najstarszego. Potem, sapiąc astmatycznie, podszedł Garrick, blady i chudy, z rzadkimi, sterczącymi kosmykami włosów. – Dzień dobry, tato – wyjąkał. To naprawdę mały, wstrętny dzieciak, pomyślał Shasa, i gdzie się nabawił tej astmy i jąkania? – Cześć, Garrick. Shasa nigdy nie mówił do niego, tak jak do dwu pozostałych, „synku”, „mój chłopcze” czy „smyku”. Jak zawsze powiedział po prostu „Garrick” i poklepał go po głowie. Nigdy nie przyszło mu do głowy, by go przytulić. Maluch miał już dziesięć lat, a wciąż moczył łóżko! Shasa odwrócił się z ulgą, by powitać córeczkę. – Chodź, aniołku, chodź do taty! Rzuciła mu się w ramiona, pisnęła głośno, gdy ją podniósł, objęła rękami za szyję i obsypała pocałunkami. – Czego chce mój aniołek? – spytał Shasa trzymając ją na rękach. – Chcę psejazdzki – powiedziała Isabella. Miała już na sobie nowe bryczesy. – No to pojedziemy na psejazdzkę – zgodził się Shasa. Gdy Tara tłumaczyła mu, że jeśli będzie tak robił, Isabella będzie nadal seplenić, protestował: – To tylko małe dziecko. – To mała, wyrachowana spryciara, która doskonale wie, jak owinąć sobie ciebie dookoła palca, a ty jej na to pozwalasz. Podniósł ją do góry powyżej ramion i posadził sobie na karku, a ona trzymając go za włosy podskakiwała i wołała: – Kocham mojego tatusia! – Jedziemy wszyscy na psejazdzkę przed kolacją – rozkazał Shasa. Sean, już zbyt duży, by trzymać ojca za rękę, zazdrośnie szedł tuż przy jego prawym boku; Michael szedł po prawej stronie Shasy, trzymając go za rękę, a Garrick podążał za nimi kilka kroków z tyłu, patrząc z uwielbieniem na ojca. – Tato, byłem dzisiaj najlepszy z arytmetyki – powiedział cicho Garrick, ale Shasa nie usłyszał go wśród ogólnego zgiełku. Stajenni osiodłali już konie, gdyż wieczorna przejażdżka była rodzinnym rytuałem. W pomieszczeniu, w którym trzymano siodła, Shasa zdjął półbuty i założył starannie wyglansowane buty do konnej jazdy, po czym posadził Isabellę na jej małym, tłustym kucyku. Wsiadł na swojego ogiera i wziął od stajennego lonżę kucyka Isabelli. – Kompania! Naprzód kłusem marsz! Wydał kawaleryjską komendę i podniósł rękę do góry, co zawsze wywoływało piski zachwytu Isabelli, i wyjechali ze stajni. Zrobili dobrze znaną rundę po posiadłości, zatrzymując się, by porozmawiać ze spotkanymi ciemnoskórymi rządcami i wymieniając głośne pozdrowienia z powracającymi z winnic grupami
robotników. Sean, siedząc prosto w siodle, poważnie rozmawiał z ojcem o winobraniu, aż Isabella, widząc, że o niej zapomniano, przerwała im i Shasa natychmiast pochylił się, by uważnie wysłuchać, co ma do powiedzenia. Chłopcy jak zwykle skończyli przejażdżkę szalonym galopem przez boisko do polo, pod górę do stajen. Sean, jadąc niczym centaur, wysunął się do przodu. Michael był zbyt delikatny, by używać pejcza, a Garrick niezgrabnie podskakiwał w siodle. Pomimo lekcji udzielanych mu przez Shasę, fatalnie trzymał się na koniu, a stopy i łokcie latały mu na wszystkie strony. – Jeździ jak worek kartofli – pomyślał Shasa z irytacją, jadąc za nimi w tempie określonym przez kucyka Isabelli. Shasa był międzynarodowym graczem w polo i to, że Garrick był tak marnym jeźdźcem, stanowiło dla niego osobistą obrazę. Gdy całą gromadą weszli do domu, Tara nadzorowała ostatnie przygotowania do kolacji. Spojrzała na Shasę i przywitała się z nim zdawkowo: – Co słychać? Shasa nie lubił okropnych, wytartych dżinsów, jakie miała na sobie. Lubił, by kobiety podkreślały swoją kobiecość. – W porządku – odpowiedział, starając się uwolnić od Isabelli, która znów obejmowała go za szyję. Oderwał ją od siebie i podał niani. – Na kolacji będzie dwanaście osób – Tara powróciła do rozmowy z malajskim kucharzem, czekającym na polecenia. – Dwanaście? – spytał szorstko Shasa. – W ostatniej chwili zaprosiłam Broadhurstów. – O Boże – jęknął Shasa. – Chciałam, byśmy dla odmiany porozmawiali przy stole o czymś bardziej interesującym niż konie, polowanie czy interesy. – Gdy ostatni raz Molly była na kolacji, wasza interesująca rozmowa przerwała przyjęcie przed dziewiątą. Shasa spojrzał na zegarek. – Chyba już się przebiorę. – Tatusiu, nakarmisz mnie? – zawołała Isabella z jadalni dla dzieci znajdującej się za kuchnią. – Jesteś już za dużą dziewczynką, skarbie – odpowiedział. – Musisz się nauczyć jeść sama. – Umiem jeść sama, ale lubię, gdy ty mnie karmisz. Tatusiu, proszę cię trylion razy. – Trylion? – spytał Shasa. – Proponują mi trylion, a gdzie zaliczka? Jednak podszedł do niej. – Psujesz ją – powiedziała Tara. – Robi się niemożliwa. – Wiem – powiedział Shasa. – Ciągle mi to powtarzasz. Shasa ogolił się szybko, a ciemnoskóry służący przygotował w garderobie jego smoking i ozdobił wieczorową koszulę platynowymi spinkami z szafirami. Pomimo gwałtownych protestów Tary, do kolacji zawsze ubierał się uroczyście. – To takie nadęte, staromodne i próżne. – To cywilizowane – odpowiadał. Kiedy się ubrał, przeszedł szerokim korytarzem w kierunku sypialni Tary. Korytarz był wyścielony wschodnimi dywanami, a na ścianach wisiały akwarele Thomasa Bainesa. Zapukał i wszedł do środka, gdy zaprosiła. Tara przeniosła się do tego pokoju, gdy spodziewała się Isabelli. W zeszłym roku zmieniła
jego wystrój: usunęła aksamitne zasłony, meble z okresu Jerzego II i Ludwika XIV, wschodnie kilimy i wspaniałe obrazy olejne pędzla de Jonga i Naude, zerwała wzorzystą tapetę i wycyklinowała ściemniały ze starości parkiet z drzewa satynowego, dzięki czemu wyglądał jak zwykła sosna. Teraz nic nie zdobiło białych ścian, poza jednym ogromnym obrazem powieszonym naprzeciwko łóżka. Przedstawiał on jakiegoś kolorowego potwora o geometrycznych kształtach. Przypominał stylem obrazy Miro, lecz namalował go jakiś nieznany student z Cape Town University Art School; nie przedstawiał żadnej wartości rynkowej. Zdaniem Shasy obrazy powinny nie tylko cieszyć oko, lecz być także lokatą kapitału. Ten nie spełniał żadnego z wymagań. Tara wstawiła do swojej sypialni trochę mebli z nierdzewnej stali i szkła. Niskie łóżko leżało niemal na gołych deskach podłogi. – To szwedzki styl – wyjaśniła. – Odeślij je do Szwecji – doradził. Teraz przysiadł na stalowym krześle i zapalił papierosa. Ujrzał w lustrze, że zmarszczyła brwi. – Wybacz mi – wstał, podszedł do okna i wyrzucił papierosa. – Będę pracował do późna w nocy – odwrócił się do niej – i chcę cię uprzedzić, zanim zapomnę, że jutro po południu jadę do Johannesburga i nie będzie mnie przez pięć, sześć dni. – Dobrze. Wysunęła wargi malując je szminką w bladoróżowym odcieniu, którego tak nie lubił. – Tara, jeszcze jedno. Bank lorda Littletona przygotowuje się do wypuszczenia pakietu akcji w związku z naszym zamiarem eksploatacji złóż złota w Oranii. Byłbym ci niezwykle zobowiązany, gdybyście, ty i Molly, powstrzymały się od machania mu przed nosem czarnymi szarfami i nie opowiadały bajeczek o niesprawiedliwości białych i krwawej rewolucji czarnych. – Nie mogę mówić w imieniu Molly, ale obiecuję być grzeczna. – Dlaczego nie nałożyłaś diamentów? – zmienił temat. – Tak dobrze w nich wyglądasz. Tara nie nosiła naszyjnika z żółtych diamentów z kopalni H’ani, odkąd zaangażowała się w ruch Sash. Czuła się w nich jak Maria Antonina. – Nie dzisiaj. Są dość krzykliwe, a to właściwie kolacja rodzinna. Upudrowała nos i spojrzała na jego odbicie w lustrze. – Kochanie, może zejdź już na dół. Twój bezcenny lord Littleton przyjedzie lada chwila. – Chciałem jeszcze powiedzieć Belli dobranoc. Stanął za nią. Poważnie popatrzyli na siebie w lustrze. – Co się z nami stało, Tara? – spytał cicho. – Nie wiem, o co ci chodzi, kochanie – odpowiedziała, ale spuściła wzrok i zaczęła uważnie poprawiać suknię. – Do zobaczenia na dole – powiedział. – Przyjdź niedługo i bądź uprzejma dla Littletona. On jest ważny i lubi dziewczynki. Gdy zamknął drzwi, patrzyła przez chwilę na nie, a potem powtórzyła głośno pytanie Shasy. – Co się z nami stało, Shasa? To zupełnie proste. Po prostu dorosłam i mam już dość tych bzdur, jakimi wypełniasz swoje życie. Idąc na dół do gości zajrzała do dzieci. Isabella spała ze swoim misiem na twarzy. Tara uratowała dziewczynkę od uduszenia i przeszła do pokoju chłopców. Tylko Michael jeszcze nie
spał. Czytał. – Zgaś światło! – poleciła. – Och, mamo, tylko do końca rozdziału. – Zgaś! – Do końca strony! – Powiedziałam zgaś! I pocałowała go czule. Schodząc na dół wzięła głęboki oddech jak nurek na trampolinie, uśmiechnęła się promiennie i weszła do niebieskiego salonu, gdzie pierwsi goście sączyli już sherry. Lord Littleton okazał się znacznie bardziej interesujący, niż przypuszczała. Był wysoki, siwawy i dobrotliwy. – Czy lubi pan polować? – spytała przy pierwszej nadarzającej się okazji. – Nie mogę znieść widoku krwi, droga pani. – Czy lubi pan jazdę konną? – Konie? – prychnął. – Głupie bydlaki. – Chyba będziemy dobrymi przyjaciółmi – powiedziała. W Weltevreden było dużo pokojów, których Tara nie lubiła. Jadalni natomiast wprost nienawidziła, gdyż na ścianach wisiały głowy zwierząt, zastrzelonych dawno temu przez Shasę i patrzących z góry szklanymi oczami. Dziś wieczór zaryzykowała i posadziła Molly po drugiej stronie Littletona i już po kilku minutach Molly rozbawiła go do łez. Gdy po kolacji zostawiły panów ze szklaneczkami porto i cygarami, a same przeszły do innego pokoju, Molly, kipiąc z podniecenia, wyszeptała: – Nie mogłam się doczekać, by porozmawiać z tobą na osobności. Nie zgadniesz, kto jest teraz w Kapsztadzie. – Powiedz. – Sekretarz Afrykańskiego Kongresu Narodowego, sam Moses Gama. Tara, pobladła i znieruchomiała, spojrzała na Molly. – Przyjdzie do mojego domu, by porozmawiać z nami w ścisłym gronie. Zaprosiłam go, a on nalegał na to, żebyś ty była obecna. Nie wiedziałam, że go znasz. – Spotkałam go raz... dwa razy – poprawiła się. – Możesz przyjść? – nalegała Molly. – Rozumiesz, że byłoby dobrze, gdyby Shasa o tym nie wiedział. – Kiedy? – W sobotę, o ósmej wieczorem. – Shasy nie będzie w domu, przyjdę. Nie opuściłabym tego spotkania za nic. Sean Courtney był rozgrywającym pierwszej drużyny Western Province Preparatory School, czyli Mokrych Szczeniaków, jak nazywano szkołę. Był szybki i silny. Dopingowany okrzykami ojca i młodszych braci, stojących na linii boiska, samotnie okiwał czterech przeciwników, chłopców z Rondenbosch. Po końcowym gwizdku Shasa pozostał tylko na chwilę, by pogratulować synowi. Z trudem powstrzymał się, by nie uściskać ubrudzonego trawą i podrapanego, lecz roześmianego chłopaka. Takie publiczne okazywanie uczuć naraziłoby go na straszną hańbę. Zamiast tego po męsku uścisnął mu dłoń. – Wspaniale grałeś, smyku. Jestem z ciebie dumny. Przykro mi, że mnie nie będzie w
weekend. Wynagrodzimy to sobie kiedy indziej. Chociaż rzeczywiście było mu trochę żal, w drodze na lotnisko rozpierała go radość życia. Jego pracownik Dick już wyprowadził samolot z hangaru i przygotował do lotu. Wyskoczył z jaguara, wsadził ręce do kieszeni i trzymając papierosa w kąciku ust patrzył z zachwytem na lśniącą maszynę. Był to myśliwiec bombardujący Mosquito DH 98. Shasa kupił go na jednej z wyprzedaży RAF-u w Biggin Hill. Następnie samolot został rozłożony na części i gruntownie sprawdzony przez świetnych mechaników De Havillanda. Rozebrali nawet drewnianą konstrukcję kadłuba i ponownie ją zmontowali używając nowego, znakomitego kleju Araidite. Fabryczny klej Rodux nie zdawał egzaminu w warunkach tropikalnych. Pozbawiony wyposażenia mosquito stał się jeszcze zwrotniejszy i szybszy. Nawet taka firma jak Courtney Mining nie mogła sobie pozwolić na kupno pasażerskiego odrzutowca, ale mosquito znakomicie go zastępował. Wspaniała maszyna stała na płycie lotniska niczym gotujący się do lotu sokół. Dwa silniki Rolls-Royce’a Merlin mogły w każdej chwili obudzić się do życia i wznieść go wysoko w powietrze. Był niebieski jak niebo, a gdzieniegdzie połyskiwał srebrem. Na kadłubie, w miejscu gdzie niegdyś umieszczono okrągły znak RAF-u, teraz widniał symbol Courtney Company, stylizowany srebrny diament z inicjałami firmy. – Co z drugim przepustem w iskrowniku? – spytał Shasa Dicka podchodzącego do samolotu w zabrudzonym kombinezonie. Dick wzruszył ramionami. – Chodzi jak maszyna do szycia – odpowiedział. Kochał samolot jeszcze mocniej niż Shasa i każde, nawet najdrobniejsze uszkodzenie sprawiało mu osobistą przykrość. Gdy Shasa coś zgłaszał, Dick był bardzo zmartwiony. Załadowali walizkę, torbę podróżną i futerał z bronią do luku bombowego, przekształconego w komorę bagażową. – Wszystkie zbiorniki napełnione – powiedział Dick patrząc dumnie, jak Shasa sprawdza wszystko sam. – W porządku – zgodził się w końcu Shasa i dotknął skrzydła z taką czułością, jakby to była ręka pięknej kobiety. Shasa włączył tlen na wysokości dziesięciu tysięcy stóp i wyrównał na dwudziestu tysiącach, komentując to w żargonie pilotów wojskowych. Sprawdził temperaturę spalin i obroty silnika, wszedł na właściwy kurs i rozsiadł się wygodnie, by cieszyć się lotem. To nie była zwykła radość. Dla niego latanie było czymś znacznie więcej, triumfem ducha, wrzeniem krwi. Ogromny, płowy, spalony słońcem, wysmagany wiatrami kontynent przesuwał się pod nim. Jego powierzchnia, poryta wąwozami, kanionami i wyschniętymi korytami rzek wyglądała niczym pomarszczona, pocięta, wiekowa skóra. Dopiero tu, w górze, Shasa zdawał sobie sprawę, jak bardzo należał do tej ziemi, jak bardzo ją kochał. Jednak była to ziemia okrutna i twarda, rodziła twardych ludzi, białych i czarnych, Shasa wiedział, że jest jednym z nich. Nie ma tu miejsca dla mięczaków, pomyślał, tylko silni mogą przeżyć. Możliwe, że było to działanie czystego tlenu, którym oddychał, wzmocnione uniesieniem, jakie dawał lot, ale wydawało mu się, że unosząc się w powietrzu myśli jaśniej. Sprawy, które były skomplikowane, stawały się proste, znikały niepewności, godziny mijały tak szybko, jak szybko jego wspaniała maszyna przecinała błękit i gdy wylądował na lotnisku cywilnym w Johannesburgu, wiedział już dokładnie, co trzeba zrobić. Oczekiwał go David Abrahams, chudy i blady, z przerzedzonymi włosami. Złote okulary, które zwykle nosił, nadawały mu wygląd wiecznie zdziwionego. Shasa zeskoczył ze skrzydła samolotu i przywitał się z nim serdecznie. Byli sobie bliżsi niż bracia.
– Kiedy będę mógł nim znów polatać? – spytał tęsknie David poklepując skrzydło samolotu. David został odznaczony DFC – Distinguished Flying Cross na pustyni zachodniej, a później zdobył jeszcze belkę we Włoszech. Miał dziewięć pewnych zestrzeleń na swoim koncie i skończył wojnę jako podpułkownik, natomiast Shasa, który stracił oko w Abisynii i został odesłany do domu jako inwalida, był tylko dowódcą eskadry. – Szkoda go dla ciebie – powiedział Shasa i włożył bagaż do bagażnika cadillaca Davida. Wyjeżdżali z lotniska dzieląc się wiadomościami rodzinnymi. David był mężem Mathildy Janine, młodszej siostry Tary, „Shasa był więc jego szwagrem. Shasa opowiadał z dumą o Seanie i Isabelli, nie wspominając słowem o pozostałych synach. Później zaczęli rozmawiać o tym, co stanowiło właściwy cel ich spotkania. Najważniejszą sprawą było podjęcie decyzji, czy nabyć opcję na nową kopalnię w Silver River, w Oranii. Następnie były pewne problemy z należącą do firmy fabryką chemiczną na wybrzeżu Natal. Lokalna społeczność protestowała przeciwko zatruwaniu dna morskiego i rafy w miejscu, gdzie spuszczano ścieki z fabryki. I wreszcie było to wariackie przekonanie Davida, od którego trudno go było odwieść, że powinien kupić jeden z tych ogromnych kalkulatorów elektrycznych za ponad ćwierć miliona funtów. – Konstruując bombę atomową Amerykanie zrobili wszystkie obliczenia na jednym z nich – przekonywał David. – I nazywają je komputerami, a nie kalkulatorami – poprawił Shasę. – Daj spokój, David, co chcesz wysadzić w powietrze? – zaprotestował Shasa. – Nie buduję bomby atomowej. – Ale firma Anglo-American ma komputer. W tym leży przyszłość, Shasa. Musimy go mieć. – Przyjacielu, ta przyszłość kosztuje ćwierć miliona funtów – przypomniał Shasa. – I to teraz, gdy potrzebujemy każdego grosza na Silver River. – Gdyby jedno z tych urządzeń analizowało dane z wierceń geologicznych w Silver River, oszczędzilibyśmy już niemal cały jego koszt i mielibyśmy dużo więcej danych do podjęcia ostatecznej decyzji, niż mamy teraz. – Czy maszyna może być sprawniejsza niż ludzki umysł? – Zobacz chociaż – prosił David. – Uniwersytet właśnie zainstalował IBM 701. Na dzisiejsze popołudnie przygotowałem dla ciebie pokaz. – Dobrze, zobaczę – zgodził się Shasa – ale to nie znaczy, że kupuję. Pracownica obsługująca komputer stojący w suterenie wydziału inżynierii miała nie więcej niż dwadzieścia sześć lat. – To wszystko dzieciaki – wyjaśnił David. – To nauka, którą zajmują się młodzi. Dziewczyna przywitała się z Shasa i zdjęła okulary w rogowej oprawie. Jego zainteresowanie komputerami nagle wzrosło. Miała jasnozielone oczy i włosy koloru miodu. Była ubrana w obcisły zielony sweter z angory i szkocką spódniczkę, odsłaniającą smukłe, opalone łydki. Bez wahania odpowiadała na pytania Shasy i od razu było widać, że doskonale zna się na komputerach. Mówiła z prowokacyjnym, południowym akcentem. – Marylee ma dyplom MIT z elektroniki – mruknął David i Shasa, oprócz zainteresowania poczuł dla niej także podziw. – Jest bardzo duży – zaprotestował. – Zajmuje całą piwnicę. To cholerne urządzenie jest wielkości sporego domu. – To systemy chłodzące – wyjaśniła. – Strasznie się nagrzewa. Większość objętości to olejowe systemy chłodzące.
– Co pani teraz opracowuje? – Dane archeologiczne profesora Dartas z jaskiń Sterfontem. Porównujemy około dwustu tysięcy obserwacji z ponad milionem innych z wykopalisk we Wschodniej Afryce. – Ile czasu to zajmie? – Zaczęliśmy dwadzieścia minut temu, a skończymy przed zamknięciem, to znaczy przed piątą. – Czyli za piętnaście minut – zaśmiał się Shasa. – Chyba mnie macie! – Nie miałabym nic przeciwko temu – mruknęła wolno i uśmiechnęła się, jej usta były duże, wilgotne, kuszące. – Powiedziała pani, że kończycie o piątej? – spytał. – A kiedy zaczynacie? – Jutro rano o ósmej. – I maszyna stoi bezczynnie całą noc? Marylee rozejrzała się. David stał w drugim końcu pokoju i obserwował wydruki, a szum komputera zagłuszał ich głosy. – Tak. Będzie stała bezczynnie całą noc. Zupełnie jak ja. Widać było, że ta kobieta dokładnie wie, czego chce i jak to zdobyć. Patrzyła mu wyzywająco prosto w oczy. – Nie możemy go kupić – Shasa poważnie potrząsnął głową. – Moja mama zawsze mi mówiła: „Nie trwoń, a nie będziesz w biedzie”. Znam tu pewien lokal, nazywa się „Stardust”. Mają tam znakomitą orkiestrę. Stawiam funta przeciwko weekendowi w Paryżu, że będę z panią tańczył tak długo, aż będzie pani błagać o litość. – To zakład – zgodziła się niby poważnie. – Ale czy pan żartuje? – Oczywiście – odpowiedział. David zbliżył się do nich, więc Shasa gładko wrócił do interesów: – Jakie są koszty eksploatacji? – Nieco poniżej czterech tysięcy funtów miesięcznie, wliczając ubezpieczenie i amortyzację – odpowiedziała fachowo. Gdy żegnając się uścisnęli sobie ręce, wsunęła karteczkę w dłoń Shasy. – To mój adres – mruknęła. – O ósmej? – spytał. – Dobrze – zgodziła się. W samochodzie Shasa zapalił papierosa i wypuścił kółko dymu, które po chwili zderzyło się z szybą samochodu. – No dobrze, Davie, jutro rano porozmawiaj z dziekanem inżynierii. Zaproponuj, że wydzierżawimy tego potwora od piątej po południu do ósmej rano i w weekendy. Zaoferuj mu cztery tysiące funtów i powiedz, że w ten sposób będzie mógł go używać za darmo. Będziemy płacić wszystkie koszty. David odwrócił się do niego zaskoczony i wjechaliby na chodnik, gdyby w ostatniej chwili nie skręcił wykonując gwałtowny ruch kierownicą. – Dlaczego o tym nie pomyślałem? – zastanawiał się, gdy już odzyskał kontrolę nad samochodem. – Musisz wstawać wcześniej – zaśmiał się Shasa. – Kiedy już będziemy wiedzieli, na jak długo potrzebujemy tej maszyny, pozostały czas będziemy mogli wydzierżawiać innym, nie konkurującym z nami firmom, które też muszą myśleć o kupnie komputera. W ten sposób sami będziemy go używać za darmo, a kiedy IBM poprawi konstrukcję i zmniejszy to piekielne
urządzenie, kupimy je. – Szatan – David potrząsnął głową z podziwem. – Szatan. – Po czym powiedział z ożywieniem: – Wciągnę młodą Marylee na naszą listę płac. – Nie – powiedział David. – Weź kogoś innego. David zerknął na niego i jego podniecenie znikło. Zbyt dobrze znał szwagra. – Nie przyjmiesz zaproszenia Matty na kolację dzisiejszego wieczora? – spytał cierpko. – Dzisiaj nie – zgodził się Shasa. – Przeproś ją i przekaż jej moje pozdrowienia. – Uważaj. To małe miasto, a ty jesteś znaną postacią – ostrzegł go David podjeżdżając do hotelu „Carlton”, gdzie firma na stałe wynajmowała apartament. – Sądzisz, że będziesz jutro gotów do pracy? – Punktualnie o ósmej – odpowiedział Shasa. Obie strony uznały, że konkurs taneczny w „Stardust” zakończył się remisem i nieco po północy Shasa wrócił z Marylee do swojego apartamentu w „Carltonie”. Miała młode, smukłe, twarde ciało. Leżąc obok niego z gęstymi włosami koloru miodu rozrzuconymi na jego piersi szepnęła tuż przed zaśnięciem: – To chyba jedyna rzecz, jakiej nie może zrobić mój IBM 701. Następnego ranka Shasa był w biurze piętnaście minut przed Davidem. Lubił utrzymywać dyscyplinę w firmie. Biuro zajmowało całe piętro w budynku Standard Bank na Commissioner Street. Choć Shasa był właścicielem dużej parceli położonej na rogu Diagonal Street, naprzeciwko giełdy, w odległości paruset jardów od siedziby Anglo-American Company, nie zaczął tam jeszcze budować. Wszystkie pieniądze w firmie zawsze były inwestowane w górnictwo, rozbudowę kopalni lub innego rodzaju działalność przynoszącą zyski. W zarządzie firmy Courtney młoda krew była w rozsądny sposób wymieszana ze starymi wyjadaczami. Członkiem zarządu był nadal Twentyman-Jones. Nosił staromodną marynarkę z alpaki i wąski krawat i maskował poważną miną przywiązanie do Shasy. Kierował pracami na pierwszej działce złotonośnej kopalni H’ani w początkach lat dwudziestych, kiedy firma należała do Centaine, i był jednym z najbardziej doświadczonych konsultantów górniczych w Południowej Afryce, a tym samym i na świecie. Ojciec Davida, Abraham Abrahams, był głównym doradcą prawnym firmy. Siedział obok syna, żywy i bystry niczym mały, srebrny wróbel. Na stole przed nim piętrzyły się sterty papierów, ale rzadko do nich zaglądał. Oprócz nich przy stole siedziało jeszcze sześciu młodszych ludzi, starannie dobranych przez Centaine i Shasę, był to bardzo sprawny zespół. – Zajmijmy się najpierw sprawą fabryki chemicznej w Chaka Bay – rozpoczął Shasa. – Abe, czego oni właściwie od nas chcą? – Wypuszczamy od jedenastu do szesnastu ton dziennie gorącego kwasu siarkowego o stężeniu jeden do dziesięciu tysięcy – powiedział rzeczowo Abe Abrahams. – Zamówiłem niezależny raport o stanie skażenia morza. – Położył rękę na dokumencie. – Nie wygląda to dobrze. Zmieniliśmy współczynnik pH wody na długości pięciu mil wzdłuż wybrzeża. – Nie ujawniłeś raportu? – Co ty sobie myślisz? – oburzył się Abe. – Dobrze. David, ile kosztowałoby zmodyfikowanie procesu produkcyjnego wydziału nawozów sztucznych tak, by w jakiś inny sposób pozbywać się kwasu? – Są dwie możliwości – powiedział David. – Łatwiejsza i tańsza to pompowanie ścieków do tankowców, ale wtedy musimy znaleźć jakieś inne miejsce, gdzie moglibyśmy je spuszczać. Idealnym rozwiązaniem byłoby ponowne używanie kwasu.
– Jakie koszty? – Tankowce kosztowałyby sto tysięcy funtów rocznie, a drugie rozwiązanie prawie trzysta tysięcy jednorazowo. – Roczny zysk wyrzucony w błoto – powiedział Shasa. – To nie do przyjęcia. Kim jest ta Pearson, która przewodzi protestującym? Czy nie możemy się z nią dogadać? Abe potrząsnął głową. – Próbowaliśmy. Trzyma w garści cały komitet. Bez niej poszliby w rozsypkę. – Kim ona jest? – Jej mąż jest właścicielem miejscowej piekarni. – Kupmy ją – powiedział Shasa. – Jeżeli nie sprzeda, dajmy mu dyskretnie do zrozumienia, że otworzymy konkurencyjną piekarnię i będziemy sprzedawać poniżej kosztów. Nie chcę, żeby ta kobieta wchodziła nam w drogę. Czy są jakieś pytania? Popatrzył na zebranych. Wszyscy pracowicie coś notowali i nikt na niego nie spojrzał. Chciał, by się nad tym zastanowili. – No dobrze, panowie, czy chcecie kosztem trzystu tysięcy funtów zapewnić spokojne życie ostrygom i innym morskim jeżowcom w Chaka’s Bay? Nie ma pytań? – Skinął głową. – Dobrze, przejdźmy do sprawy najważniejszej. Silver River. Wszyscy się wyprostowali i słychać było, jak odetchnęli z ulgą. – Panowie, wszyscy pilnie przeczytaliśmy raport geologiczny doktora Twentyman-Jonesa sporządzony na podstawie wierceń w tej posiadłości. Doktor Twentyman-Jones wykonał kawał świetnej roboty i nie muszę chyba was przekonywać, że to najbardziej wiarygodna opinia na całej Harley Street. Chcę, byście panowie, jako szefowie działów, powiedzieli, co o tym sądzicie. Czy możemy zacząć od pana, Rupert? Rupert Horn był najmłodszym członkiem zarządu. Ponieważ był skarbnikiem i głównym księgowym, przedstawił sytuację finansową. – Jeżeli dopuścimy do tego, żeby opcja wygasła, spiszemy na straty dwa i trzy dziesiąte miliona, jakie wydaliśmy na badania przez ostatnie półtora roku. Biorąc opcję, musimy zapłacić cztery miliony. – Możemy zapłacić z funduszu rezerwowego – przerwał Shasa. – Mamy cztery i trzy dziesiąte miliona rezerw – zgodził się Rupert. – W tej chwili trzymamy je na siedmioprocentowym koncie Escom, ale jeżeli je wypłacimy, będziemy w bardzo ryzykownej sytuacji. Przedstawiali kolejno swoje poglądy, od najmłodszych w hierarchii zaczynając, wypowiadali się jako szefowie poszczególnych działów firmy. Na końcu wszystko podsumował David: – Do wygaśnięcia opcji mamy jeszcze dwadzieścia sześć dni, a jeżeli zdecydujemy się ją wykupić, musimy zapłacić cztery miliony. Zostaniemy bez grosza, a chcąc za cztery lata, w 1956 roku, rozpocząć produkcję, będziemy jeszcze musieli zapłacić trzy miliony za sam główny szyb, pięć milionów za fabrykę, procenty i koszty eksploatacji. Skończył i wszyscy spojrzeli uważnie na Shasę, a on wyjął papierosa i lekko postukał nim w złotą papierośnicę. Był bardzo poważny. Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że decyzja, jaką podejmie, może zniszczyć firmę lub doprowadzić ją do rozkwitu i że nikt nie może za niego zadecydować. Stał samotnie na stanowisku dowodzenia. – Wiemy, że tam jest złoto – zaczął w końcu. – Duże, bogate złoże. Jeżeli się do niego dostaniemy, starczy go na pięćdziesiąt lat. Jednakże cena złota na giełdzie wynosi trzydzieści
pięć dolarów za uncję. Amerykanie utrzymują ją na tym poziomie i zapowiedzieli, że od tego nie odejdą. Trzydzieści pięć dolarów, a wydobycie złota z takiej głębokości będzie nas kosztowało od dwudziestu do dwudziestu pięciu dolarów za uncję. Zostaje mały margines, panowie, zbyt mały. Zapalił papierosa, a wszyscy odetchnęli i odprężyli się. Byli rozczarowani, ale i uspokojeni. Byłoby wspaniale wygrać, ale przegrana oznaczałaby klęskę. Nie musieli się już denerwować. Lecz Shasa jeszcze nie skończył. Wypuścił wirujące kółko dymu wzdłuż stołu i mówił dalej: – Nie sądzę jednak, by Amerykanie mogli dłużej utrzymywać tak niską cenę złota. Ich niechęć do złota jest irracjonalna, nie ma podstaw ekonomicznych. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo złoto będzie kosztowało sześćdziesiąt dolarów, a pewnego dnia, szybciej niż możemy się tego spodziewać, będzie kosztowało sto pięćdziesiąt dolarów, może nawet dwieście! Kręcili głowami z niedowierzaniem, a Twentyman-Jones wyglądał, jakby się miał załamać i wybuchnąć płaczem w obliczu takiego optymizmu. Shasa nie zwracał jednak na niego uwagi i powiedział do Abe Abrahamsa: – Abe, osiemnastego następnego miesiąca, w południe, na dwanaście godzin przed wygaśnięciem opcji, wręczysz właścicielom farm Silver River czek na cztery miliony i weźmiesz je w posiadanie w imieniu firmy, jaką utworzymy. Shasa zwrócił się teraz do Davida. – W tym samym czasie otworzymy na giełdach w Johannesburgu i Londynie subskrypcję dziesięciu milionów jednofuntowych akcji kopalni złota w Silver River. Dzisiaj zaczniesz z doktorem Twentyman-Jonesem przygotowywać prospekt. Courtney Mining zarejestruje posiadłość na nową firmę, w zamian za przekazanie nam pięciu milionów akcji. Będziemy także odpowiedzialni za zarządzanie i rozwój. Shasa przedstawił szybko i sprawnie strukturę, finanse i sposób zarządzania nową firmą. Schemat, jaki im przedstawił, był tak spójny i dopracowany w szczegółach, że ci doświadczeni, chytrzy gracze kilkakrotnie podnosili wzrok znad notatników, by popatrzeć na niego z podziwem. – Czy coś opuściłem? – spytał na koniec Shasa, a gdy zaprzeczyli, uśmiechnął się. Ta scena przypominała Davidowi „The Sea Hawk”, film, jaki widział z Matty i dziećmi poprzedniej soboty, choć Shasa z opaską na oku bardziej przypominał pirata niż Errol Flynn w roli tytułowej. – Założycielka naszej firmy, pani Centaine de Thiry Courtney-Malcomess, nigdy nie zezwalała na spożywanie alkoholu w sali konferencyjnej. Jednakże... – Shasa uśmiechając się, skinął na Davida, by otworzył główne drzwi sali. Sekretarka wtoczyła barek, na którym pobrzękiwały kieliszki, a w srebrnych wiaderkach z lodem lśniły zielono butelki szampana Dom Perignon. – Stare zwyczaje ustępują nowym – powiedział Shasa i ze stłumionym wystrzałem korka otworzył pierwszą butelkę. Shasa zwolnił obroty silników rolls-royce’a i mosquito pomknął w dół przez porozrzucane po niebie strzępy chmur na spotkanie z bezkresnymi, złotymi płaskowyżami Afryki. Na zachodzie widać było teraz ciasno stłoczone budynki miasta górniczego Welkom, znajdującego się w centrum złóż złota w Oranii. Miasto powstało zaledwie kilka lat temu, gdy Anglo- American Corporation zaczęła eksploatować te złoża, a teraz miało już ponad sto tysięcy mieszkańców. Shasa zdjął maskę tlenową, opuścił ją wolno na piersi, wychylił się do przodu tak daleko, jak mu na to pozwalały pasy, i wpatrywał się w przestrzeń przed niebieskim dziobem mosquito. Wypatrzył wysoką stalową wieżę wiertniczą, niemal zagubioną wśród pokrytych pyłem
budynków i używając jej jako drogowskazu odszukał pajęczą nić parkanów odgradzających farmy Silver River – jedenaście tysięcy akrów, z czego większość stanowiły prawie nie zagospodarowane nieużytki. Trudno było uwierzyć, że geologowie z wielkich firm przeoczyli ten mały skrawek ziemi, ale nikt nie przypuszczał, by mogło się tam znajdować złoto. Nikt oprócz Twentyman-Jonesa i Shasy Courtneya. Jednakże złoże było tak głęboko pod ziemią, jak wysoko ponad nią krążył teraz mosquito. Wydawało się, że wkopanie się tak głęboko w ziemię leży poza zasięgiem ludzkich możliwości, ale Shasa widział już oczyma wyobraźni, jak nad wcinającym się ku podziemnej rzece cennego metalu, głębokim na pięćdziesiąt stóp szybem, stoi ponad dwudziestostopowa wieża. A Jankesi nie mogą wiecznie utrzymywać ceny złota, będą zmuszeni wypuścić ją spod kontroli. Przechylił mosquito na skrzydło i żyroskop na tablicy zegarowej obrócił się powoli. Wyprostował samolot i postawił na kursie sto dwadzieścia pięć stopni. – Piętnaście minut przy tym wietrze – mruknął patrząc na dokładną mapę rozłożoną na kolanach. Przez resztę lotu czuł się wspaniale. W pewnej chwili dostrzegł w oddali samotny słup dymu, znak, który miał go prowadzić. Przed hangarem z błyszczącej, stalowej blachy stała dakota ze znakami lotnictwa wojskowego. Pas startowy był zrobiony z żółtej, starannie wywalcowanej gliny. Shasa wylądował gładko. Po utracie oka musiał bardzo wiele ćwiczyć, by nauczyć się tak dobrze oceniać odległość. Opuścił osłonę kabiny i skierował samolot w stronę hangaru. Przy maszcie z rękawem stała półciężarówka Forda, a koło niej, przy stojaku ze świecą dymną, stał samotny mężczyzna ubrany w szorty i koszulę koloru khaki. Z rękoma wspartymi na biodrach patrzył, jak samolot kołuje w kierunku hangaru i staje. Shasa zgasił silniki, wyskoczył z maszyny, podszedł parę kroków i wyciągnął rękę. Z tym przyjaznym gestem kontrastował wyraz jego twarzy, uroczysty i poważny. – Dzień dobry, panie ministrze – powiedział bez uśmiechu Shasa i wymienili krótki, mocny uścisk dłoni. Gdy Shasa spojrzał uważnie w jasne oczy Manfreda De La Reya, miał dziwne uczucie deja vu, jakby już kiedyś w jakichś dramatycznych okolicznościach patrzył w te oczy. Musiał lekko potrząsnąć głową, by się go pozbyć. – Miło mi, że mógł pan przyjechać. Myślę, że będzie to korzystne dla nas obu. Czy mogę panu pomóc wyładować bagaże? – spytał Manfred De La Rey. – Dziękuję, dam sobie radę. Shasa cofnął się do samolotu, zabezpieczył go i wyjął bagaże z komory bombowej. Manfred zgasił świecę dymną. – Przywiózł pan swoją broń – zauważył Manfred. – Co to jest? – Remington magnum, siedem milimetrów. Shasa wrzucił bagaż na tył samochodu i usiadł w szoferce. – Znakomita do tego rodzaju polowania – pochwalił Manfred, uruchamiając samochód. – Dalekie strzały w płaskim terenie. Ruszył i przez kilka minut jechali w milczeniu. – Premier nie mógł przyjechać. Zamierzał tu być, ale przysłał do pana list. Potwierdza w nim, że mówię z jego upoważnienia. – Doskonale – powiedział Shasa, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Jest tu minister finansów, a naszym gospodarzem jest minister rolnictwa, to jego farma. Jedna z największych w Oranii.
– Robi wrażenie. – Tak – skinął głową Manfred – myślę, że ma pan rację. – Popatrzył twardo na Shasę. – Czy nie wydaje się panu dziwne, że zawsze musimy ze sobą walczyć? – Także o tym myślałem – przyznał Shasa. – Czy sądzi pan, że ma to jakieś podstawy, z których nie zdajemy sobie sprawy? – dopytywał Manfred. Shasa wzruszył ramionami. – Nie sądzę, to chyba tylko przypadek. Odpowiedź nie zadowoliła Manfreda. – Czy pańska matka nigdy panu o mnie nie mówiła? Shasa był zaskoczony. – Moja matka? Na Boga, nie! Możliwe, że wspomniała coś o panu przypadkiem, ale dlaczego pan pyta? Manfred patrzył prosto przed siebie udając, że nie dosłyszał pytania. – Tam jest dom – uciął rozmowę. Droga wspinała się teraz ku brzegowi płytkiej doliny, gdzie był położony dom. Woda musiała się znajdować tuż pod warstwą gruntu, gdyż pastwiska były zielone i bujne. Kilkanaście stalowych wiatraków stało w różnych miejscach doliny. Dom otoczony był ogrodem eukaliptusowym, za nim widać było porządne, świeżo odmalowane zabudowania gospodarskie. Przed jednym z długich garaży stało ze dwadzieścia nowych traktorów, a na pastwiskach pasły się stada pięknych owiec. Rozciągająca się od domu aż po horyzont równina była już zaorana; tysiące akrów ciemnej, ciężkiej ziemi, przygotowanej pod zasiew kukurydzy. To było samo serce ziemi Afrykanerów, to właśnie tu Partia Narodowa miała całkowite poparcie, co spowodowało, że za jej rządów tak zmieniono granice obwodów wyborczych, żeby osłabić wpływy dużych miast, a wzmocnić okręgi rolnicze. I właśnie dlatego nacjonaliści pozostaną na zawsze u władzy, uśmiechnął się kwaśno Shasa. Manfred spojrzał na niego, ale Shasa nic nie powiedział. Podjechali pod dom i zatrzymali się na dziedzińcu. Przy długim sosnowym stole kuchennym siedziało kilkunastu mężczyzn. Palili, pili kawę i rozmawiali; usługiwały im kobiety. Na widok przyjeżdżających wstali i Shasa przywitał się z każdym z nich, pozdrawiając uprzejmie, niemal serdecznie. Znał wszystkich obecnych przy stole. Wielu z nich oskarżał w parlamencie, przez każdego był atakowany i obwiniany. Teraz jednak zrobili mu miejsce przy stole, a pani domu nalała mu mocnej, czarnej kawy i postawiła przed nim talerz ze słodkimi ciasteczkami i mocno wypieczonymi sucharami. Wszyscy traktowali go z wyszukaną kurtuazją i gościnnością, tak charakterystyczną dla Afrykanerów. Ubrani w proste ubrania myśliwskie udawali prostodusznych, rubasznych farmerów, lecz w rzeczywistości byli zręcznymi i przebiegłymi politykami należącymi do grupy najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w kraju. Shasa doskonale mówił ich językiem, rozumiał najbardziej zawoalowane aluzje i śmiał się z ich żartów, ale nie był jednym z nich. Był rooinek, tradycyjnym wrogiem, i dawało się wyczuć, że zwarli przeciw niemu szeregi. Kiedy wypił kawę, gospodarz, minister rolnictwa, zwrócił się do niego: – Zaprowadzę pana do pańskiego pokoju. Będzie się pan mógł przebrać i rozpakować broń. Pójdziemy na polowanie, gdy tylko się ochłodzi. Trochę po czwartej wyjechali kilkoma półciężarówkami. Starsi, wyżsi rangą mężczyźni zajęli miejsca w kabinach, a inni stali z tyłu w otwartej części samochodów. Sznur pojazdów wyjechał z doliny, minął zaoraną połać ziemi i skierował się ku linii wzgórz na horyzoncie.
Zobaczyli teraz zwierzynę: małe stadka gazeli tańczących na równinie niczym pyłki cynamonu na płowej ziemi. Samochody jechały jednak dalej, aż do chwili gdy zbliżyli się do podnóża skalistych wzgórz. Pierwszy samochód zatrzymał się na chwilę i zeskoczyło z niego dwóch myśliwych, kierując się w stronę płytkiego wąwozu. – Powodzenia – wołali do nich mężczyźni z przejeżdżających samochodów. Kilkaset jardów dalej konwój znów się zatrzymał i następna para zajęła swoje stanowisko. W ciągu pół godziny wszyscy myśliwi zostali rozstawieni, tworząc nieregularną linię poniżej poszarpanego pasma wzgórz. Manfred De La Rey i Shasa zajęli stanowisko pośród popękanych, szarych głazów. Usadowili się wygodnie z bronią na kolanach, obserwując bacznie równinę pokrytą plamami ciemnych zarośli. Samochody, kierowane przez synów gospodarza, zawróciły, zatoczyły szerokie koło i po chwili były tylko małymi punkcikami na horyzoncie; za każdym z nich wznosił się tuman kurzu. Potem zawróciły ku wzgórzom i jadąc teraz znacznie wolniej płoszyły przed sobą stada gazeli. Shasa i Manfred mieli niemal godzinę oczekiwania na chwilę, gdy zwierzyna zbliży się do ich stanowiska na odległość strzału. Gawędzili swobodnie, pozornie bez żadnego celu, początkowo ocierając się tylko o politykę, mówiąc głównie o gospodarzu, ministrze rolnictwa i o gościach. Potem Manfred delikatnie zmienił kierunek rozmowy rzucając uwagę, iż między rządzącą Partią Narodową a opozycyjną Partią Zjednoczoną Shasy nie ma istotnych różnic. – Jeżeli przyjrzy się pan temu uważnie, dostrzeże pan, że różnimy się tylko stylem i poziomem. Zarówno wy, jak i my, chcemy, by Afryka Południowa była bezpiecznym schronieniem dla białych i cywilizacji europejskiej. Apartheid jest dla nas sprawą życia i śmierci, bez niego utonęlibyśmy w czarnym morzu. Od śmierci Smutsa stanowisko pańskiej partii bardzo zbliżyło się do naszego, a lewicowcy i liberałowie zaczęli od was odchodzić. To, co powiedział Manfred, było bolesną prawdą, ale Shasa zachował spokój. W jego partii rysowały się liczne i wyraźne podziały, każdego dnia stawało się coraz bardziej oczywiste, że już nigdy nie utworzą rządu. Był jednak bardzo ciekaw, dokąd zmierza Manfred. Nauczył się doceniać swojego przeciwnika i wyczuł, że Manfred zaczyna stopniowo przedstawiać prawdziwy cel zaproszenia Shasy na polowanie. Było oczywiste, że gospodarz celowo umieścił ich razem i że wszyscy inni goście byli wtajemniczeni w całą sprawę. Shasa mówił niewiele, do niczego się nie przyznawał, i czekał z rosnącym zniecierpliwieniem na moment, w którym bestia pokaże pazury. – Wie pan, że chronimy język i kulturę anglojęzycznych mieszkańców Południowej Afryki. Nigdy nie będziemy próbowali tego zmienić, wszyscy nasi rodacy dobrej woli mówiący po angielsku są naszymi braćmi. Nasze losy są połączone stalowymi łańcuchami. Manfred przerwał i podniósł lornetkę do oczu. – Zbliżają się – wyszeptał – przygotujmy się. Opuścił lornetkę i z uśmiechem spojrzał na Shasę. – Słyszałem, że jest pan dobrym strzelcem. Mam nadzieję, że będę się mógł o tym przekonać. Shasa był rozczarowany. Chciał wiedzieć, jaki jest cel tego starannie przygotowanego przedstawienia, ale teraz pokrył irytację swoim ujmującym uśmiechem i otwierając zamek sztucera powiedział: – Co do jednego ma pan rację, panie ministrze. Jesteśmy połączeni stalowymi łańcuchami. Miejmy nadzieję, że ich ciężar nie pociągnie nas w dół. W żółtawych oczach Manfreda zobaczył dziwny błysk, nie wiadomo, gniewu czy triumfu, lecz ponieważ trwał tylko chwilę, Shasa nie był pewien, czy wyrażał gniew, czy satysfakcję.
– Będę strzelał do zwierząt, które znajdują się po prawej stronie linii idącej ku horyzontowi, a pan do tych, które będą po lewej, zgoda? – Zgoda – skinął Shasa, choć był nieco zły, gdyż Manfred od razu wyznaczył sobie łatwiejsze zadanie. Prawą stronę, korzystniejszą dla praworęcznego strzelca, z rozmysłem przeznaczył dla siebie. Potrzebujesz ułatwień, pomyślał Shasa zjadliwie, a głośno powiedział: – Słyszałem, że pan także jest znakomitym strzelcem. A może się założymy, kto więcej upoluje? – Nie zakładam się. To pomysł szatana; ale będę uważnie patrzył, jakie będą wyniki – Manfred spokojnie przypomniał Shasy, jak bardzo purytański był kalwinizm, który wyznawał. Shasa uważnie załadował broń. Własnoręcznie przygotował ładunki, których używał, gdyż nie dowierzał seryjnie produkowanej amunicji. Lśniące miedziane łuski były nabite prochem Norma, wystrzeliwującym rozpryskowy pocisk Noslera z prędkością ponad tysiąca metrów na sekundę. Specjalna konstrukcja pocisku sprawiała, że przy trafieniu jego działanie było piorunujące. Zaryglował zamek, podniósł sztucer do ramienia i przez celownik optyczny zlustrował równinę. Odległe o milę półciężarówki jechały szerokimi zakosami i nie pozwalały wymknąć się zwierzynie kierując ją w stronę wzgórz, ku ukrytym u ich stóp myśliwym. Shasa zmrużył oko, by lepiej widzieć, i mógł teraz rozróżnić pojedyncze zwierzęta w biegnącym przed samochodami stadzie gazeli. Były zwiewne jak dym i mknęły przez równinę niczym cień rzucany przez chmurę. Biegły zgrabnie, trzymając wysoko głowy ozdobione rogami w kształcie doskonałych lir, pełne wdzięku i nieopisanie piękne. Dla Shasy ocena odległości nie była łatwa, gdyż był pozbawiony stereoskopowego widzenia, lecz nauczył się określać wielkość różnych przedmiotów, a oprócz tego wyrobił w sobie szósty zmysł, dzięki któremu mógł pilotować samolot, grać w polo i strzelać równie dobrze jak każdy, kto widział normalnie. Najbliższa gazela była już niemal w zasięgu strzału, gdy nagle rozległy się strzały pierwszej pary myśliwych i stado rozpierzchło się w powietrznej gonitwie. Skakały w górę i tańczyły na długich nogach, nie grubszych niż kciuk mężczyzny. Wydawało się, że nie są skrępowane prawem ciążenia. Opadały w dół i odbijając się od spękanej ziemi śmigały w rozedrgane powietrze płynnymi susami, dając wspaniały popis zręczności, z której były znane. Sierść na ich grzbietach nastroszyła się i połyskiwała w słońcu. Polowanie na gazele było trudniejsze niż strzelanie do zrywających się kuropatw, gdyż uchwycenie w celowniku śmigających, zwiewnych kształtów było prawie niemożliwe. Należało raczej mierzyć w pustą przestrzeń przed nimi, gdzie znajdą się w ułamek sekundy później, w chwili, gdy dosięgnie je lecący z ponaddźwiękową prędkością pocisk. Niektórzy mężczyźni opanowują sztukę strzelania dzięki długim ćwiczeniom i koncentracji. Dla Shasy natomiast była to umiejętność wrodzona. Kiedy obracał się górną częścią ciała, długa lufa sztucera była skierowana dokładnie tam, gdzie patrzył, a krzyżyk celownika optycznego przesuwał się gładko na środek pola widzenia i znajdował się na skaczącym wysoko w powietrze gibkim ciele gazeli. Shasa nie zdawał sobie sprawy, że naciska spust, wydawało się, że sztucer strzela sam z siebie, a odrzut uderza go w ramię dokładnie wtedy, kiedy powinien. Pocisk trafił kozła w serce, gdy był w powietrzu. Impet małej bryłki metalu obrócił go i biały jak śnieg brzuch zalśnił przez moment w słońcu, po czym martwe już zwierzę spadło na ziemię,