uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Wilbur Smith - Płomienie Gniewu tom 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Wilbur Smith - Płomienie Gniewu tom 2.pdf

uzavrano EBooki W Wilbur Smith
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Wilbur Smith Płomienie gniewu Tom II (Rage)

Przypadkowe odkrycie dodatkowych drzwi do biura Shasy w parlamencie rozwiązało problem, nad którym Tara i Moses głowili się od tygodni. Samo wprowadzenie Mosesa do gmachu okazało się dziecinnie łatwe. W szoferskiej liberii, z naręczem pakunków, nie wzbudzał niczyich podejrzeń. Tara pewnym krokiem mijała portierów przy głównym wejściu, a on podążał skromnie za nią, dźwigając pudła z butami i kapeluszami z najdroższych sklepów w mieście. Budynek był praktycznie nie strzeżony. Wchodzących nie obowiązywały przepustki ani identyfikatory. Zdarzało się, że obcych proszono przy wejściu o okazanie dokumentów, ale Tarę, jako żonę ministra, witano jedynie pełnymi szacunku ukłonami. Zadbała zresztą o to, by zaprzyjaźnić się z odźwiernymi. Przystawała często, żeby zapytać, jak mają się ich dzieci, lub poradzić coś na artretyzm. Dzięki życzliwości i pogodnemu usposobieniu szybko zaskarbiła sobie sympatię wszystkich portierów pilnujących wejścia. Zabierała Mosesa ze sobą tylko wówczas, gdy miała pewność, że nie natkną się na Shasę, na tyle często jednak, by przyzwyczaić wszystkich do jego obecności w tym miejscu i u jej boku. Zazwyczaj przychodzili oboje do biura Shasy, po czym Tara polecała Mosesowi, żeby zaniósł zakupy do gabinetu, sama zaś gawędziła przez chwilę z Tricią w sekretariacie. Kiedy Moses zjawiał się ponownie, już bez paczek, mówiła: – Dziękuję, Stephen. Jesteś teraz wolny. Będę potrzebowała samochodu dopiero o jedenastej. Czekaj na mnie przed głównym wejściem. Moses schodził posłusznie na dół, grzecznie ustępując z drogi wszystkim gońcom i posłom. Raz nawet minął się na schodach z samym premierem, ale szybko spuścił wzrok, by Yerwoerd nie dostrzegł wyzierającej z oczu Mosesa nienawiści. Było to niesamowite, niemal nierealne doznanie – znaleźć się na odległość ramienia od człowieka, który odpowiadał za całą nędzę jego ludu, za niesprawiedliwość i terror panujące w tym kraju – człowieka, który z dyskryminacji rasowej uczynił nieledwie panującą religię. Moses był tak poruszony tym nieoczekiwanym spotkaniem, że przez dłuższą chwilę nie mógł ochłonąć. Jednak opuszczając gmach starał się wyglądać zupełnie normalnie, i człowiek siedzący w portierni nawet nie podniósł oczu znad gazety. Istotnym punktem planu Mosesa było to, by zdołał wyjść z parlamentu sam, nie zwracając niczyjej uwagi. Powtarzając wielokrotnie ten manewr zwiększał swoje szansę na powodzenie. Już teraz portierzy właściwie przestali go zauważać. Wciąż nie rozwiązana pozostawała natomiast kwestia dostępu do gabinetu Shasy. Mosesowi wolno było tam wejść, ale tylko, by zostawić przyniesione paczki. Nie mógł jednak przebywać tam zbyt długo, za zamkniętymi drzwiami, ani tym bardziej sam na sam z Tarą. Tricia, sekretarka Shasy, była osobą niezwykle czujną i spostrzegawczą, a na dodatek – bezgranicznie oddaną swojemu szefowi. Nie stanowiła zresztą wyjątku wśród kobiet zatrudnianych przez Shasę: kochała się w nim jak pensjonarka. Zaczęli już rozważać szalenie ryzykowny wariant, według którego wszelkie czynności przygotowawcze w biurze Shasy miały być wykonane przez Tarę. Na szczęście cudownym zrządzeniem losu dowiedziała się o istnieniu tylnych drzwi do gabinetu. – Boże, ile nerwów straciliśmy! Teraz wszystko pójdzie jak z płatka! – powiedziała do Mosesa roześmiana i odprężona. Następnym razem, kiedy Shasa wyjechał w towarzystwie Garry’ego na inspekcję do H’ani Mine, Tara i Moses złożyli kolejną, rutynową, wizytę w parlamencie. Moses jak zwykle zaniósł zakupy do gabinetu, po czym Tara odesłała go w obecności Tricii.

– Nie będziesz mi potrzebny aż do popołudnia, Stephen. Zjem lunch z ojcem, tu w parlamencie. Kiedy Moses wyszedł, Tara zwróciła się do sekretarki: – Mam do napisania kilka listów. Będę w gabinecie męża. Proszę, dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał. Tricię ogarnęły wątpliwości. Wiedziała, że Shasa nie pozwala, by ktokolwiek dotykał jego biurka i szperał w szufladach, ale nie potrafiła wymyślić argumentu, który powstrzymałby Tarę od naruszenia tego sanktuarium. Nie zważając na jej wahanie, Tara wkroczyła do gabinetu, zamknęła za sobą drzwi i starannie przekręciła klucz. Był to kolejny precedens, który wprawił Tricię w osłupienie. Znalazłszy się w gabinecie Tara niemal natychmiast usłyszała ciche pukanie. Minęło trochę czasu, nim odkryła, że przycisk zwalniający zamek w ukrytych drzwiach wygląda tak samo jak wyłącznik światła. Uchyliła lekko drzwi i Moses wślizgnął się do środka. Zamek trzasnął – niezbyt głośno, ale Tara wstrzymała na chwilę oddech. Potem podniecona zwróciła się do Mosesa. – Tamte drzwi też zamknęłam na klucz – szepnęła przytulając się do niego. – Ach, Mosesie, tak długo czekałam na ten moment... Choć ostatnimi czasy byli prawie nierozłączni, rzadko mogli sobie pozwolić na autentyczną intymność. Tara objęła Mosesa i przywarła do niego całym ciałem. – Nie teraz – odparł łagodnie. – Mamy ważniejsze rzeczy do zrobienia. Niechętnie wypuściła go z objęć. Najpierw podszedł ostrożnie do okna i zasunął zasłony, aby nikt z zewnątrz nie mógł go zobaczyć. Potem zdjął szoferską kurtkę, powiesił ją na oparciu krzesła i zbliżył się do ołtarza. Zatrzymał się na chwilę i pochylił głowę składając dłonie w pełnym uszanowania geście, jakby oddawał cześć swemu bogu. Potem zdjął ze skrzyni ciężką statuetkę, przeszedł przez gabinet i postawił ją na biurku Shasy. Wrócił do ołtarza i podniósł ostrożnie wieko. Antyczne zawiasy skrzypnęły głośno. Moses nerwowo zmarszczył brwi. Wnętrze skrzyni wypełniały do połowy stare książki, czasopisma i dokumenty Shasy, które nie mieściły się już na regałach. Mosesa zirytowała ta nieoczekiwana przeszkoda. – Pomóż mi – polecił szeptem Tarze. Wspólnie zaczęli rozładowywać skrzynię. – Uważaj, żeby ich nie pomieszać – ostrzegł podając jej papiery. – Będziemy musieli potem włożyć wszystko z powrotem w tej samej kolejności. Nie możemy zostawić żadnych śladów. Skrzynia była tak głęboka, że sięganie do jej wnętrza stało się wkrótce niewygodne. Moses wszedł do środka i kucając na dnie podawał Tarze ostatnie pliki gazet. Dywan w gabinecie był teraz zasłany stertami papierów, ale wreszcie udało im się opróżnić skrzynię do końca. – Teraz daj mi narzędzia – powiedział Moses. Tara posłusznie wręczyła mu jeden z pakunków, które przyniósł z samochodu. – Staraj się nie hałasować – szepnęła błagalnie. Skrzynia była tak wielka, że Moses skrył się całkowicie w jej wnętrzu. Tara na palcach zbliżyła się do drzwi i zaczęła nasłuchiwać. Z sekretariatu dobiegał uspokajający stukot maszyny do pisania. Wróciła do ołtarza, żeby zobaczyć, jak idzie Mosesowi praca. Klęczał na dnie ze śrubokrętem w dłoni. Śruby były autentycznie stare, pochodziły z innego antycznego mebla. Przeciętny obserwator nie domyśliłby się, że są dużo późniejszym dodatkiem. Podłogę skrzyni wykonano z dębowych klepek, które poddano specjalnej obróbce, by drewno

wyglądało na stare. To fałszerstwo również mógł wykryć tylko wysokiej klasy ekspert. Po jakimś czasie Moses zdołał obluzować śruby i wyjąć klepki. Skrzynia miała podwójne dno podzielone na kilka skrytek. Zawartość pierwszej była troskliwie zabezpieczona pakułami. Moses ostrożnie usunął górną warstwę i włożył pakuły do pudełka, w którym przedtem znajdowały się narzędzia. Tara ze zgrozą i fascynacją wpatrywała się w przemycony przez nich ładunek. Były to niewielkie, prostokątne bloki tajemniczej, ciemnej substancji przypominającej cukierki toffi lub kit – każdy zawinięty oddzielnie w półprzeźroczysty, natłuszczany papier i opatrzony nalepką z napisami w nie znanym jej języku, najprawdopodobniej rosyjskim. Pierwsza warstwa składała się z dziesięciu takich bloków, ale Tara wiedziała, że pod spodem są jeszcze dwie. W sumie trzydzieści kostek materiału wybuchowego, o łącznej wadze sześćdziesięciu funtów. Wyglądały bardzo zwyczajnie i nieszkodliwie, niczym jakiś produkt spożywczy, ale Moses ostrzegł ją, że drzemie w nich potworna, śmiercionośna siła. – Jeden taki kawałek wystarczy, żeby wysadzić w powietrze stalowe przęsło mostu. Pięć może zrównać z ziemią średniej wielkości budynek. Mamy tego dziesięć razy więcej, niż nam potrzeba – stwierdził obojętnie. Rozpakował jedną z paczek, upewniając się co do zawartości, odłożył ją na miejsce i na powrót przykręcił drewnianą płytkę. Potem odsłonił środkowy schowek. Zdejmując warstwę pakuł objaśnił Tarze szeptem: – Są tu cztery różne typy detonatorów. Wolałem się przygotować na każdą ewentualność. Ten na przykład – tłumaczył z ożywieniem, biorąc do ręki płaskie metalowe pudełeczko wielkości paczki papierosów – jest na baterie, ale można go również podłączyć wprost do głównej sieci. Ten z kolei – rozgarnął pakuły odsłaniając drugie pudełko – działa na zasadzie odbiornika radiowego. Uruchamia się go za pomocą miniaturowego nadajnika pracującego na bardzo wysokiej częstotliwości. – Wyjął i pokazał Tarze kolejne urządzenie, które jej zdaniem nie różniło się specjalnie wyglądem od zwykłego, przenośnego radia. – Potrzeba tylko sześciu baterii, takich jak do latarki, żeby go uruchomić. Tutaj mamy, jako ostateczność, najprostszy detonator, z opóźnionym zapalnikiem. Bardzo prymitywny i prawdopodobnie nie dałby nam wystarczającej rezerwy czasowej. A to jest detonator czuły na wstrząsy. Po odbezpieczeniu reaguje na każdy najmniejszy ruch lub wibracje. Widzisz więc sama, że tylko świetny specjalista ma szansę unieszkodliwić podłożony przeze mnie ładunek i pokrzyżować mi plany – zakończył z dumą. Dotychczas Tara pomagała Mosesowi zakładając niejako automatycznie, że wypełniają ważną i szczególną misję, jednak jej wizja tego, co miało się stać, była bardzo mglista, właściwie czysto abstrakcyjna. Dopiero teraz z całą wyrazistością dotarło do niej, jakie są realne konsekwencje tych wszystkich przygotowań, w których zgodziła się uczestniczyć. Leżały przed nią narzędzia okrutnego, masowego mordu i totalnego zniszczenia. Wyglądały równie niepozornie jak sploty pogrążonej we śnie kobry, i było to tak samo złudne. Po raz pierwszy Tarę ogarnęły wątpliwości. – Mosesie – wyszeptała. – Obiecałeś mi, że nie będzie ofiar w ludziach. Żadnych zabitych ani nawet rannych, prawda? – Rozmawialiśmy już o tym wiele razy – uciął Moses. Obrzucił ją lodowatym, pełnym niechęci spojrzeniem i poczuła nagle wstyd. – Wybacz mi, proszę – powiedziała ze skruchą. Ignorując ją Moses zaczął odkręcać trzecią i ostatnią płytę. W skrytce znajdował się tylko pistolet i cztery zapasowe magazynki. Resztę wolnego miejsca zajmowały pakuły, które Moses

wyjął jak poprzednio. – Przynieś mi drugą paczkę – rozkazał. Tara bez słowa spełniła polecenie. Otworzył pakunek i zaczął przekładać zawartość do skrytki. Był tam komplet narzędzi składający się z pilnika do metalu i ręcznej wiertarki z zestawem wierteł, pudełko z bateriami, latarka, zwój cienkiego kabla, diament do cięcia szkła, kit, a także żelazny zapas żywności – suchary i kilka konserw. – Szkoda, że nie pozwoliłeś mi przygotować trochę bardziej urozmaiconego menu – wtrąciła Tara. – Przecież to tylko dwa dni – odparł. Przypomniała sobie, jak znikomą wagę przykładał zawsze do spraw doczesnych. Moses zakrył schowek drewnianą płytą, nie dokręcając jednak śrub zbyt mocno, by później można było usunąć je gołymi rękami. – W porządku – powiedział. – Teraz będziesz podawać mi książki i dokumenty. Zaczął z powrotem układać papiery Shasy na dnie skrzyni. Kiedy wszystko wróciło na swoje miejsce, trudno było poznać, że ktoś tu w ogóle czegoś dotykał. Moses starannie zamknął wieko i postawił na nim statuetkę. Potem stanął przy biurku i dokładnie zlustrował cały gabinet. – Będę musiał wymyślić sobie jakąś dobrą kryjówkę. – Może zasłony? – podsunęła Tara. Moses aprobująco skinął głową. – Trywialne, ale zazwyczaj skuteczne – przyznał łaskawie, przyglądając się grubym, ciężkim draperiom. Były uszyte z brokatu, bogato haftowanej tkaniny, i sięgały do samej podłogi. – Klucz – dodał po namyśle, wskazując na ukryte w boazerii drzwi. – Będę go potrzebował. – Spróbuję... – zaczęła Tara, ale urwała, ponieważ w tym momencie ktoś zapukał z sekretariatu. Moses, bojąc się, by nie wpadła w panikę, ścisnął ją uspokajająco za ramię. – Kto tam? – zapytała Tara możliwie opanowanym głosem. – To ja, proszę pani – odparła z szacunkiem Tricia. – Chciałam tylko powiedzieć, że jest pierwsza i idę na lunch. – Dobrze, Tricio. Ja zostanę tu jeszcze kilka minut. Nie martw się, wychodząc pozamykam wszystko. Usłyszeli kroki, a następnie lekkie trzaśnięcie drzwi. Moses puścił ramię Tary. – Idź i przeszukaj jej biurko. Może trzyma gdzieś klucz do tylnego wejścia. Wkrótce Tara była z powrotem z niewielkim pękiem kluczy w ręku. – Ma numer seryjny. Zanotuję go – powiedziała. Wyrwała kartkę z bloczka Shasy i pośpiesznie nabazgrała na niej kilka cyfr. – Muszę odłożyć klucze na miejsce. Kiedy wróciła do gabinetu, Moses zdążył już włożyć kurtkę i właśnie zapinał guziki. Mimo to zamknęła za sobą drzwi i ponownie przekręciła klucz. – Będzie mi jeszcze potrzebny plan tego budynku – oznajmił. – Na pewno mają go w dziale administracyjnym. Musisz zdobyć dla mnie kopię. Najlepiej zleć to Tricii. – Pod jakim pretekstem? Zacznie w końcu coś podejrzewać. – Powiedz jej, że zamierzasz zmienić oświetlenie w gabinecie męża – odparł wskazując żyrandol wiszący pod sufitem – i że w tym celu musisz mieć dokładny plan tego piętra, z uwzględnieniem wszystkich instalacji elektrycznych, przewodów w ścianach i tak dalej. – Rzeczywiście, to mogę zrobić – zgodziła się. – A więc załatwione. Możemy iść. Na dzisiaj robota skończona. – Nie musimy się wcale tak śpieszyć. Tricia wróci najwcześniej za godzinę. Przez ułamek sekundy wydawało się jej, że w chmurnym i przenikliwym spojrzeniu Mosesa dostrzegła odcień pogardy, a nawet coś w rodzaju obrzydzenia, ale natychmiast odegnała tę myśl

jako zbyt absurdalną. Przytuliła się do niego mocno i ukryła twarz na jego piersi. Mimo rozdzielających ich warstw ubrania po chwili wyczuła wyraźnie napięcie rosnące w jego lędźwiach i ostatecznie wyzbyła się wszelkich podejrzeń. Wierzyła, że na swój tajemniczy, nie zawsze zrozumiały, afrykański sposób Moses nadal ją kocha. Sięgnęła w dół, by uwolnić ze spodni jego męskość, teraz nabrzmiałą pożądaniem. Członek Mosesa był tak potężny, że Tara z trudem mogła go objąć kciukiem i palcem wskazującym. Gorący i twardy, sterczał triumfalnie w górę niczym gigantyczny czarny obelisk lśniący w promieniach słońca. Drżąc z niecierpliwości Tara osunęła się na dywan i zachłannie pociągnęła Mosesa za sobą. Każdego dnia mogli zostać zdemaskowani. Ryzyko było ogromne i oboje zdawali sobie z tego sprawę. – Co będzie, jeśli Shasa cię rozpozna? – spytała Tara już chyba po raz setny. – Jest mi coraz trudniej trzymać was z dala od siebie. Nie możesz w nieskończoność unikać spotkania się z nim twarzą w twarz. Ostatnio znów pytał o ciebie. Isabella zwróciła uwagę Shasy na nowego szofera, naturalnie z czysto egoistycznych pobudek. Tara najchętniej przetrzepałaby jej za to skórę, ale nie miała dość odwagi. Taka interwencja mogła jedynie utrwalić w przebiegłym umyśle córki wrażenie, że Moses jest dla Tary kimś więcej niż szoferem. – Czy on może cię rozpoznać? – nalegała Tara. Moses zamyślił się głęboko nad odpowiedzią. – To się zdarzyło bardzo dawno temu, jeszcze przed wojną. Był wtedy dzieckiem. – Moses potrząsnął głową z powątpiewaniem. – Spotkaliśmy się w zupełnie innych okolicznościach, daleko stąd. A jednak przez krótki czas byliśmy sobie w jakimś sensie bliscy. Myślę, że wywarliśmy na siebie nawzajem ogromny wpływ – może właśnie dlatego, że losy naszej znajomości były z góry przesądzone. Bliska, wręcz intymna przyjaźń pomiędzy Murzynem i białym chłopcem! Nie mieliśmy żadnych szans – westchnął. – Ale z pewnością w trakcie procesu był na bieżąco i wiedział, że szuka mnie policja. Nawiasem mówiąc tamten nakaz aresztowania wciąż jest w mocy. Nie potrafię natomiast powiedzieć, czy mógł skojarzyć, że jego przyjaciel z dzieciństwa i wyjęty spod prawa, groźny rewolucjonista to jedna i ta sama osoba. Dlatego wolę nie ryzykować. Musimy jak najszybciej doprowadzić nasz plan do końca. – Z tego, co pamiętam, przez ostatnie pięć lat wszystkie weekendy Shasa spędzał poza domem – powiedziała z goryczą Tara przygryzając wargę. – Ale ostatnimi czasy nie rusza się z Weltevreden ani na krok, akurat teraz, kiedy chciałabym, żeby wyjeżdżał jak najczęściej! Najpierw te przeklęte rozgrywki w polo... – W kraju gościła właśnie reprezentacja Argentyny. Shasa miał się opiekować zawodnikami podczas ich pobytu w Kapsztadzie i zaproponował, by swój pierwszy mecz rozegrali w Weltevreden. – A zaraz potem przyjeżdża z wizytą premier Wielkiej Brytanii, Harold Macmillan. Shasa będzie tu siedział jeszcze co najmniej do końca miesiąca. – Tara zerknęła na twarz Mosesa w lusterku, żeby sprawdzić jego reakcję. Wydawało się, że intensywnie myśli nad tym, co usłyszał. – Każdy wariant pociąga za sobą ryzyko – stwierdził ze spokojem. – Ciągłe odkładanie decyzji jest dla nas równie niebezpieczne, jak działanie zbyt pochopne. Musimy po prostu wybrać najodpowiedniejszy moment. Dojechali w milczeniu aż do przystanku autobusowego. Moses zaparkował chevroleta po przeciwnej stronie ulicy i zapytał:

– Kiedy ma być ten mecz? – W piątek po południu. – Czy twój mąż będzie w reprezentacji? – Ostateczny skład drużyny zostanie oficjalnie ogłoszony w połowie przyszłego tygodnia, ale myślę, że udział Shasy jest pewny. Może nawet mianują go kapitanem. – A jeśli nie, to i tak musi tam być. Jest przecież gospodarzem całej imprezy. – To prawda – zgodziła się Tara. – W piątek. A więc będę miał cały weekend. – Nieoczekiwanie podjął decyzję. – To jest okazja, na którą czekaliśmy. Zrobimy to właśnie wtedy. W pierwszej chwili Tara poczuła bezsilną rozpacz i strach lekkomyślnego wędrowca, który zabrnął w strefę ruchomych piasków. Wciągały ją powoli, ale nieubłaganie. Wkrótce jednak świadomość nieuchronności tego, co miało się stać, podziałała kojąco. Lęk ustąpił miejsca tępej rezygnacji. Tara pogodziła się z faktem, że nie ma już odwrotu. – Autobus – powiedział Moses. W jego głosie dosłyszała lekką nutę podniecenia. Niezwykle rzadko się zdarzało, by nie potrafił zapanować nad emocjami. Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, Tara dostrzegła na tylnym pomoście kobietę z dzieckiem. Oboje przyglądali się chevroletowi z widocznym zainteresowaniem. Tara zamachała do nich. Chłopczyk wysiadł i zaczął iść w kierunku samochodu. Autobus ruszył. Miriam Afrika dalej stała na pomoście i patrzyła za nimi, dopóki autobus nie zniknął za najbliższym zakrętem. Benjamin podszedł bliżej. Jego buzia jaśniała powitalnym uśmiechem. Wyrastał na całkiem przystojnego kawalera, a Miriam dbała zawsze o to, żeby był ładnie i schludnie ubrany. Teraz też wyglądał wspaniale w czyściutkiej, śnieżnobiałej koszuli, szarych spodenkach i świeżo wyczyszczonych, czarnych bucikach. Miał zdrową, kremowo-złotą cerę, a jego główkę pokrywała starannie przystrzyżona czupryna ciemnych, sprężystych loków. – Czyż on nie jest po prostu fantastyczny? – Tara aż westchnęła z zachwytu. – To nasz syn, Mosesie! Tylko twój i mój. Chłopczyk otworzył drzwi, wskoczył na siedzenie obok ojca i uśmiechnął się do niego promiennie. Moses przygarnął go do siebie i obdarzył krótkim uściskiem. Tara przechyliła się przez oparcie, by także przytulić go choć na moment. W miejscach publicznych nie mogła sobie pozwolić na zbytnią wylewność. Zauważyła, że w miarę jak Benjamin robi się starszy, coraz trudniej jest utrzymać z nim więź uczuciową. Wprawdzie nadal był przekonany, że jego matką jest Miriam, ale skończył już sześć lat i stawał się coraz bardziej dociekliwy. Był przy tym niezwykle bystry i wrażliwy, dlatego można się było spodziewać, że prędzej czy później niektóre rzeczy zaczną go zastanawiać. Z pewnością już teraz wyczuwał, że pomiędzy nimi trojgiem istnieje jakaś bliżej nie określona więź. Ich potajemne spotkania stały się zbyt regularne i nasycone emocjami, by uszło to jego uwadze. Domyślał się, na razie być może tylko wyczuwał podświadomie, że tych dwoje coś przed nim ukrywa – coś, co w końcu będą musieli mu powiedzieć. Na razie wiedział tylko, że są bliskimi przyjaciółmi jego rodziny, ale choć był jeszcze bardzo mały, wiedział także, że ich układ wykracza poza ogólnie przyjęte normy społeczne. Na świecie byli ludzie biali i czarni. Niewiele mieli ze sobą wspólnego – przeciwnie, unikali wszelkich kontaktów, nie mówiąc już o zażyłości. Benjamin niezbyt dokładnie rozumiał, na czym polega różnica, ale przekonał się, że istnieje i w znacznym stopniu wpływa na jego życie, ale świadomy własnej odrębności, czyli faktu, iż sam, ze swoją jasnoczekoladową skórą, znajdował się gdzieś pośrodku, często przypatrywał się Tarze z dziecięcą ciekawością i zdumieniem, jakby nie była

istotą realną, lecz jakąś cudowną wróżką z bajki. W tej chwili Tara niczego na świecie nie pragnęła równie mocno jak chwycić Benjamina w objęcia i powiedzieć mu: Jesteś moim synem i kocham cię tak samo jak twojego ojca. Ale nie było jej wolno nawet posadzić go przy sobie na tylnym siedzeniu, bo ktoś mógłby zobaczyć ich razem. Minęli Cape Flats i pojechali w kierunku Somerset West. Nie dojeżdżając do wioski skręcili w boczną drogę. Kiedy skończył się gęsty, wierzbowy las, ujrzeli przed sobą ogromny półksiężyc pustej plaży i zielone wody False Bay. Moses zatrzymał samochód i wyjął z bagażnika kosz pełen wiktuałów. Wąską dróżką wzdłuż plaży doszli we trójkę do ulubionego miejsca, gdzie już nieraz urządzali piknik. Rozciągał się stąd widok na całą zatokę, więc z daleka mogli dostrzec każdego zbliżającego się intruza. W głębi lądu wybujała, egzotyczna roślinność tworzyła dziką, niemal nieprzebytą dżunglę. Mało kto zapuszczał się do tego odległego zakątka, najwyżej zbłąkani rybacy lub kochankowie szukający samotności. Tutaj byli bezpieczni. Tara pomogła Benjaminowi przebrać się w strój kąpielowy i wszyscy troje zeszli nad wodę. Było tam płytkie miejsce odgrodzone skałami od morza. Chłopczyk pluskał się i baraszkował w wodzie rozkosznie jak mały piesek. Wreszcie wyszedł na brzeg – zdyszany, przemarznięty, ale szczęśliwy. Tara otuliła go ręcznikiem, a kiedy przestał trząść się z zimna, pomogła mu włożyć ubranie. Potem Moses i Benjamin rozpalili ognisko na wydmach, żeby usmażyć kiełbaski i kotlety. Po jedzeniu chłopiec chciał znów iść do wody, ale Tara mu zabroniła, tłumacząc łagodnie: – Kochanie, nie wolno pływać z pełnym brzuszkiem. Benjamin znalazł więc sobie inne zajęcie – poszedł zbierać muszelki zostawione przez morze w czasie przypływu. Obserwowali go oboje siedząc na szczycie wydmy. Tara nie pamiętała już, kiedy ostatnio czuła się równie szczęśliwa. Z błogich rozmyślań wyrwał ją głos Mosesa. – To jest dokładnie to, o co walczymy – powiedział. – O godność i szczęście wszystkich mieszkańców tego kraju. – Wiem, Mosesie – wyszeptała. – Warto za to zapłacić każdą cenę. – O, tak! – przytaknęła żarliwie – O, tak! – A w pierwszej kolejności powinien zapłacić ten, kto odpowiada za nasze upodlenie – ciągnął twardo Moses. – Nie wspomniałem ci o tym dotychczas, więc robię to teraz. Yerwoerd musi umrzeć, a wraz z nim – wszyscy jego poplecznicy. Los wyznaczył mnie na wykonawcę wyroku i następcę tego potwora. Tara zbladła. Była tak zaszokowana, że nie potrafiła zdobyć się na żadną odpowiedź. Moses ujął jej dłoń z niespotykaną u niego czułością i delikatnością. – To jest konieczne, dla dobra nas wszystkich. Aby Benjamin mógł być z nami i cieszyć się wolnością. Tara próbowała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w krtani. Moses czekał cierpliwie, aż odzyska głos. – Obiecałeś mi, Mosesie! – wykrztusiła wreszcie. – Nieprawda. – Potrząsnął głową – Źle mnie zrozumiałaś. Usłyszałaś tylko to, co chciałaś usłyszeć, i tylko w to uwierzyłaś. Wolałem nie rozwiewać przedwcześnie twoich złudzeń. – Moses, na Boga! – Tara uświadomiła sobie wreszcie straszliwy sens tego, co powiedział. – Byłam pewna, że zamierzasz wysadzić w powietrze pusty budynek. Że ma to być po prostu

symboliczny gest. Tymczasem ty od początku planowałeś... – Urwała, czując, że nie jest w stanie dokończyć zdania. Moses nie zaprzeczył. – Mosesie – spróbowała raz jeszcze – tuż obok Yerwoerda będzie siedział mój mąż, Shasa. – Od kiedy nazywasz go swoim mężem, a nie jednym z naszych śmiertelnych wrogów? – zapytał. Trafił celnie. Tara ze wstydem spuściła oczy, ale po chwili przypomniała sobie jeszcze o czymś. – Będzie tam także mój ojciec – dodała nieśmiało. – Oni obaj już się nie liczą w twoim życiu. Zapomnij o przeszłości. Zostawiłaś ją za sobą. Teraz ja jestem twoim mężem i ojcem. Stawką w tej walce jest nasza wspólna przyszłość. – Może istnieje jednak jakiś sposób, by ich oszczędzić? Tylko ich dwóch, Mosesie! – powiedziała błagalnym tonem. Moses milczał, ale wyczytała odpowiedź z jego oczu. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła żałośnie szlochać. Spazmatyczne łkanie wstrząsało całym jej ciałem. Słyszała dobiegające z oddali radosne okrzyki Benjamina. Moses siedział obok niej bez ruchu, z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Po dłuższej chwili uniosła głowę i wierzchem dłoni otarła łzy spływające jej po policzkach. – Wybacz mi – szepnęła. – Miałam chwilę słabości. Pomyślałam o śmierci mojego ojca i zaczęłam go opłakiwać. Ale teraz już jestem silna i zrobię wszystko, czego zażądasz. Mecz polo z drużyną argentyńską był najbardziej emocjonującym wydarzeniem, jakie miało miejsce w Weltevreden od co najmniej dziesięciu lat. Teoretycznie zaplanowanie i zorganizowanie imprezy należało do obowiązków Tary, jako pani domu. Tara jednak nie cierpiała sportu i nie miała za grosz zdolności organizacyjnych. Centaine Courtney-Malcomess wiedząc o tym doskonale postanowiła jej pomóc. Początkowo ograniczało się to do dyskretnych porad, ale w końcu, wyprowadzona z równowagi całkowitą nieporadnością pasierbicy, wzięła sprawy w swoje ręce. W rezultacie wszystko wspaniale się udało. Centaine konsultowała fachowe sprawy z Blaine’em i wyciskała z kolorowych robotników siódme poty, ale efekt okazał się imponujący. Darń pokrywająca boisko była aksamitna i soczyście zielona, a podłoże na tyle twarde, by konie nie traciły szybkości, jednak dostatecznie sprężyste, by zbytnio nie męczyć ich nóg. Bramki pomalowano zgodnie z barwami obu drużyn: południowoafrykańska była pomarańczowo-błękitno-biała, zaś argentyńska – błękitno-biała. Dwieście flag w tych samych kolorach ozdabiało trybuny, które podobnie jak stajnie również odmalowano. Ogrodzenia wzmocniono, aby nadmiar chętnych nie przedostał się na prywatne tereny posiadłości. Ponadto Centaine postanowiła specjalnie na tę okazję zwiększyć ilość miejsc na trybunach. Na zapleczu postawiono szalety, a obok boiska urządzono restaurację pod gołym niebem na dwieście osób. Rozbudowano także stajnie, które mogły teraz pomieścić dodatkowo pięćdziesiąt koni, i przygotowano nowe kwatery dla stajennych, ponieważ Argentyńczycy przywieźli własnych gauchos, którzy kręcili się przy koniach w swoich tradycyjnych, ogromnych kapeluszach ozdobionych srebrnymi monetami. Garry wyrwał się wreszcie ze swojego nowego biura w Centaine House i spędził dwa dni włócząc się po stajniach i zgłębiając pod okiem samych mistrzów tajniki hodowli koni i gry w polo. Michael wywalczył sobie wreszcie upragniony etat i został oficjalnie zatrudniony. Wierzył

naiwnie, że redaktor naczelny gazety tej rangi co johannesburska Golden City Mail powierzył początkującemu reporterowi stanowisko lokalnego korespondenta wyłącznie z powodu jego wysokich kwalifikacji. Centaine, która wykonała dyskretny telefon do właściciela Mail, prezesa agencji Associate Newspapers of South Africa, postanowiła nie wyprowadzać Michaela z błędu. Miał dostawać pięć gwinei dziennie plus osobne honorarium w wysokości jednego szylinga za słowo tekstu, który ukaże się w druku. Michael przeprowadził wywiady ze wszystkimi zawodnikami obu drużyn, nie wykluczając rezerwowych. Nie darował również sędziom. Prześledził szczegółowo historię rozgrywek pomiędzy oboma krajami i sporządził tabelę wyników wszystkich spotkań, począwszy od olimpiady w 1936 roku. Zbadał i opisał także rodowód wszystkich koni, ale tu już nie wykazał się zbytnią pracowitością, sięgając wstecz zaledwie do drugiej generacji. Na długo przed meczem jego materiał napęczniał do takich rozmiarów, że Przeminęło z wiatrem wyglądało przy nim jak broszurka. Potem uparł się, by telefonicznie przedyktować ten bezcenny tekst zastępcy naczelnego, który okazał anielską cierpliwość. Opłata za telefon kilkakrotnie przewyższyła dzienne wynagrodzenie Michaela. – Nie przejmuj się – pocieszył go Shasa. – Jeśli wydrukują wszystko, co napisałeś, zostaniesz milionerem. Wielkim rozczarowaniem dla wszystkich mieszkańców Weltevreden było ogłoszenie w środę składu reprezentacji południowoafrykańskiej. Shasa miał jak zwykle grać na pozycji numer dwa, ale kapitanem mianowano Maxa Theunissena. Był to hałaśliwy, twardy, bajecznie bogaty farmer z Natalu, z którym Shasa rywalizował na boisku od najmłodszych lat, a dokładnie od momentu, kiedy po raz pierwszy zagrali razem, jeszcze jako juniorzy. Shasa był rozżalony, ale nie miał zamiaru tego okazywać. Uśmiechnął się cierpko i powiedział do Blaine’a: – On przywiązuje do tego dużo większą wagę niż ja. – Masz rację – zgodził się Blaine, który był w komisji selekcyjnej. – Właśnie dlatego go powołaliśmy. Potrafi docenić to wyróżnienie. Isabella zakochała się do szaleństwa w numerze czwartym – wspaniałym okazie latynoskiego samca o oliwkowej skórze, błyszczących ciemnych oczach, gęstych falistych włosach i nieskazitelnie białych zębach. Przebierała się trzy, a nawet cztery razy dziennie paradując w najbardziej wymyślnych i awangardowych kreacjach, w jakie zaopatrzył ją Shasa. Zaczęła się również malować. Robiła to tak umiejętnie, że ojciec niczego nie zauważył, miała natomiast nadzieję, że zauważy to Jose Jesus Goncalves De Santos. Cały swój spryt i energię poświęcała temu, by ani na chwilę nie spuszczać go z oczu. Godzinami kręciła się w pobliżu stajni w nadziei, że go wytropi, a kiedy wreszcie się pojawiał, rzucała mu omdlewające i tęskne spojrzenia, starannie przećwiczone przed lustrem. Obiekt jej westchnień miał niewiele ponad trzydzieści lat i był głęboko przeświadczony o tym, że Argentyńczycy są najwspanialszymi kochankami na świecie, on sam zaś jest mistrzem w tej dyscyplinie. Krążyło wokół niego co najmniej tuzin dam w kwiecie wieku, gotowych na każde jego skinienie. W tej sytuacji Jose Jesus nie miał czasu dostrzec komicznych zabiegów rozbrykanej czternastolatki. Dostrzegła je za to Centaine. – Robisz z siebie pośmiewisko, Bello – ostrzegła ją. – Od dziś kategorycznie zabraniam ci chodzenia do stajni, a jeśli na twojej buzi zobaczę jeszcze raz choćby ślad różu albo szminki, natychmiast powiem o wszystkim ojcu.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby sprzeciwić się Centaine, nawet gdyby usychał z miłości. Chcąc nie chcąc Isabella musiała więc porzucić swój romantyczny plan zwabienia Josego na jakiś stryszek załadowany sianem i obdarowania go kwiatem swego dziewictwa, choć na dobrą sprawę nie była wcale pewna, co to oznacza. W pewnej zakazanej książce, którą pożyczyła jej w sekrecie Lenora, nazwano to bezcenną perłą. Bezcenna czy nie, Isabella była gotowa oddać ją Josemu razem z całą resztą, gdyby tylko zechciał. Stosując się jednak do zakazu Centaine ograniczyła swoje zaloty do śledzenia ukochanego z bezpiecznej odległości i posyłania mu, także z daleka, wymownych spojrzeń, gdy tylko nadarzyła się okazja. Któregoś razu Garry przypadkowo zauważył namiętność malującą się w jej oczach i mocno zaniepokojony spytał głośno: – Źle się czujesz, Bella? Wyglądasz jakbyś za chwilę miała zwymiotować! Na nieszczęście Jose był na tyle blisko, że to usłyszał. Po raz pierwszy w życiu Isabella z całej duszy nienawidziła swojego średniego brata. Centaine spodziewała się najwyżej dwóch tysięcy gości. Polo było elitarnym sportem i nie miało zbyt wielu kibiców. Bilet kosztował dwa funty, co stanowiło dość wygórowaną cenę. Ale w dniu meczu bramę Weltverden sforsowało aż pięć tysięcy osób. Dla klubu oznaczało to zysk, jednak Centaine nie była przygotowana na przyjęcie takiego tłumu. Ponieważ jej autorytet w dziedzinie organizacji został poważnie zagrożony, zatrudniła do pomocy wszystkich, nie wyłączając Tary. Przede wszystkim należało zapewnić gościom wystarczającą ilość jedzenia i napojów. Dopiero kiedy obie drużyny wyjechały na boisko, Tara zdołała umknąć macosze i usadowić się na trybunie. Shasa jechał na gniadym wałachu. Doskonale wyczyszczona sierść zwierzęcia błyszczała w słońcu jak lustro. Shasa miał na sobie zielony sweter lamowany złotą nicią, śnieżnobiałe bryczesy i lśniące, czarne buty. Tara musiała w duchu przyznać, że prezentował się wspaniale. Galopując przed trybuną spojrzał w górę i uśmiechnął się. Czarna przepaska na oku, która nadawała mu zazwyczaj wygląd nieco złowieszczy, teraz, w zestawieniu z jego chłopięcym, rozbrajającym uśmiechem, stanowiła intrygujący akcent. Wbrew sobie Tara pomachała mu ręką w odpowiedzi i wtedy zdała sobie sprawę, że Shasa nie uśmiecha się do niej, lecz do kogoś siedzącego niżej na trybunie. Wiedząc doskonale, że zachowuje się jak idiotka, wspięła się na palce i pochyliła do przodu, by sprawdzić, kto to taki. Kobieta, którą Shasa pozdrowił, była wysoka i szczupła w talii, ale jej twarz zakrywało szerokie rondo kapelusza przybranego różami. Tara zarejestrowała jedynie szczupłe opalone ramię nieznajomej, kształtną dłoń oraz obrączkę i zaręczynowy pierścionek z brylantem na trzecim palcu. Tara odwróciła się i zdjęła kapelusz, by Centaine nie wyłowiła jej zbyt szybko z tłumu. Sprawnie prześlizgując się przez tłum dotarła do bocznego wyjścia z trybuny. Kiedy minęła parking i zaczęła okrążać stajnie, od strony boiska dobiegł ją pierwszy dopingujący ryk kibiców. Wiedziała, że przez najbliższe kilka godzin nikt nie będzie jej szukał. Puściła się biegiem. Moses zaparkował chevroleta na skraju sosnowego młodniaka, w pobliżu kwater gościnnych. Tara jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i rzuciła się na tylne siedzenie. – Nikt nie widział, jak wychodziłam – powiedziała zdyszana. Moses włączył silnik i bez pośpiechu ruszył w kierunku bramy Anreith. Tara zerknęła na zegarek. Było tuż po trzeciej, ale potrzebowali czterdziestu minut, żeby okrążyć górę i dojechać do miasta. W Parlamencie będą o czwartej – w porze gdy strażnicy zaczynają myśleć o przerwie na herbatę. Było piątkowe popołudnie i większość członków Izby umierała z nudów lub jawnie drzemała w ławkach na kolejnym rutynowym posiedzeniu komisji

budżetowej. Blaine i Shasa dyplomatycznie ustalili z kolegami odpowiedzialnymi za dyscyplinę wewnątrzpartyjną taki a nie inny porządek obrad w tym dniu, po to by mogli wraz z pokaźną grupą innych posłów – zapalonych kibiców polo – wymknąć się na mecz nie opuszczając żadnej ważnej debaty czy głosowania. Najwidoczniej wielu innych członków Parlamentu zdecydowało się nieco wcześniej wyjechać na weekend, ponieważ hall świecił pustką, a cały gmach sprawiał wrażenie wymarłego. Moses zatrzymał chevroleta na parkingu dla samochodów służbowych i zaczął wyładowywać paczki. Potem ruszył frontowymi schodami za Tarą, jak zwykle zachowując pełen szacunku dystans. Nikt nie próbował im przeszkodzić. Wszystko wydawało się tak dziecinnie łatwe, że Moses czuł się niemal rozczarowany. Weszli na pierwsze piętro. Kiedy mijali wejście na galerię dla prasy, trzej młodzi dziennikarze otaksowali przelotnie Tarę pustym wzrokiem. Zgarbieni smętnie na swoich miejscach, przysłuchiwali się bez entuzjazmu przemówieniu czcigodnego ministra łączności, który monotonnym głosem rozwodził się nad tym, jak wzorowo piastował swój urząd przez cały miniony rok budżetowy. Tricia siedziała za biurkiem lakierując sobie paznokcie. Na widok Tary zmieszana zerwała się z krzesła. – Śliczny kolor – powiedziała Tara słodkim głosem. Tricia próbowała udawać, że nie rozumie, o co chodzi, ale lakier nie zdążył jeszcze obeschnąć i nie bardzo wiedziała, co zrobić z rękami. – Skończyłam już wszystkie listy, które pan Courtney zostawił mi na dziś do przepisania. Nie było żadnych wizyt ani telefonów, a ja mam dziś wieczorem randkę, dlatego pomyślałam... tłumaczyła się nieudolnie. – Przyniosłam próbki materiałów na nowe zasłony – powiedziała Tara. – Chciałabym je zmienić przy okazji wymiany oświetlenia. To ma być niespodzianka dla mojego męża, dlatego proszę, jeśli możesz, nie wspominaj mu o tym. – Jak pani sobie życzy. – Obejrzę sobie dokładnie te próbki, żeby zdecydować, który odcień będzie najodpowiedniejszy. Na pewno zostanę tu dłużej niż do piątej. Jeśli skończyłaś na dzisiaj, możesz wyjść wcześniej. Nie ma sensu, żebyś tu siedziała. Sama będę odbierała wszystkie telefony. – To chyba nie byłoby w porządku – zaprotestowała słabo Tricia. – Marsz do domu! – rozkazała Tara żartobliwie. – Popilnuję za ciebie tej fortecy. Ty masz iść na randkę i dobrze się bawić. – Pani jest bardzo miła. Rzeczywiście, nie mogę się już doczekać. – Stephen, proszę, wnieś te paczki do gabinetu i połóż je na kanapie – poleciła Tara nie patrząc na Mosesa. Zaczekała, aż Tricia skończy porządkować swoje biurko. Trzeba przyznać, że szło jej to wyjątkowo sprawnie. – Życzę pani udanego weekendu i jeszcze raz dziękuję – powiedziała wychodząc. Tara zamknęła za nią drzwi na klucz i pobiegła do gabinetu. – Tym razem mieliśmy trochę szczęścia – szepnęła. – Poczekajmy jeszcze chwilę. Mogła czegoś zapomnieć. Lepiej się upewnić, że nie wróci. – Usiedli obok siebie na kanapie. Tara wyglądała na zdenerwowaną i nieszczęśliwą, ale milczała. Dopiero po jakimś czasie zdecydowała się zdradzić, co ją dręczy: – Mosesie, jeśli chodzi o mojego ojca i o Shasę... – Słucham? – Lodowaty ton jego głosu odebrał jej resztki odwagi. – Słucham? – powtórzył z

naciskiem. – Nie, już nic. Masz rację – westchnęła. – Trzeba zrobić tak jak mówisz. Muszę być silna. – Właśnie. Musisz być silna – powtórzył jak echo. – Ale teraz musisz przede wszystkim zostawić mnie tutaj samego, żebym mógł wszystko przygotować. Tara wstała. – Pocałuj mnie, proszę – szepnęła. Trwała przez chwilę w jego objęciach, po czym odsunęła się i dodała żarliwie: – Życzę ci powodzenia. Wyszła zamykając biuro na klucz od zewnątrz. W połowie schodów zatrzymała się jednak porażona nieznanym jej dotąd uczuciem lęku i grozy. A więc stało się! Wstrząs był tak nagły i silny, że na moment musiała przytrzymać się poręczy, by nie upaść. Była oszołomiona, kręciło jej się w głowie, a na czole i górnej wardze poczuła krople zimnego potu. Wiedziała, że nie wolno jej się teraz załamywać. Ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść i ruszyła na dół. Portier w głównym hallu przyglądał się jej dziwnie. Szła dalej ignorując jego spojrzenie, ale on wyszedł ze swojej stróżówki i najwyraźniej zamierzał ją zatrzymać. Pomyślała, że zostali zdemaskowani i wpadła w panikę. Chciała zawrócić, pobiec na górę i ostrzec Mosesa. Strażnik zastąpił jej drogę. – Pani Courtney – zaczął. – O co chodzi? – spytała drżącym głosem, zastanawiając się gorączkowo, jak wybrnąć z sytuacji. – Postawiłem parę groszy w zakładach o wynik dzisiejszego meczu. Nie wie pani przypadkiem, jak się nasi spisują? Tara popatrzyła na niego błędnym wzrokiem, nie rozumiejąc z początku, o co mu chodzi. Już miała spytać: „Mecz? Jaki mecz?” ale w ostatniej chwili się zreflektowała i odetchnęła z ulgą. Wdała się z portierem w błahą pogawędkę, marząc jednocześnie, by znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Po minucie udało jej się wreszcie uwolnić. Znalazłszy się na zewnątrz nie potrafiła już dłużej panować nad nerwami. Biegiem ruszyła do samochodu, wskoczyła na przednie siedzenie i wsparła się na kierownicy, żeby wyrównać przyspieszony oddech. Po wyjściu Tary Moses wrócił do gabinetu i zasłonił szczelnie okna. Podszedł do regału z książkami i zaczął studiować tytuły. Ołtarzem postanowił zająć się w ostatniej chwili. Wciąż istniało niebezpieczeństwo, że Tricia po coś wróci albo że strażnicy zrobią obchód budynku. W sobotę rano mógł się także zjawić Shasa. Wprawdzie Tara zapewniała Mosesa, że jej mąż przez cały weekend będzie zajęty gośćmi i nie da rady wyrwać się z Weltevreden ani na moment, ale wolał nie ryzykować. Chciał uniknąć zamieszania tak długo jak to będzie możliwe. Uśmiechnął się widząc na półce luksusowe, oprawione w skórę wydanie Historii Anglii Macaulaya. Książka ta przypominała mu odległe czasy, kiedy on i człowiek, którego miał niedługo zabić, byli jeszcze przyjaciółmi, i kiedy wierzyli obaj, że wszystko potoczy się inaczej. Odczytywał po kolei inne tytuły, aż dotarł do półki, na której Shasa najwyraźniej zgromadził dzieła zawierające wyłącznie poglądy sprzeczne z jego własnymi. Było tu wszystko, począwszy od Mein Kampf Hitlera, a skończywszy na Marksie; między jednym a drugim Moses zauważył kilku klasyków socjalizmu. Wybrał jeden tom Dzieł zebranych Lenina, usiadł za biurkiem i zabrał się do lektury. Wiedział, że nawet w przypadku niespodziewanego gościa zdąży zgodnie z planem ukryć się za zasłoną.

Czytał aż do zmroku. Kiedy w pokoju zrobiło się ciemno, wyjął koc przyniesiony z samochodu w jednej z paczek i przygotował sobie posłanie na sofie. W sobotni ranek obudził się bardzo wcześnie. Pomogły mu w tym gołębie hałasujące na gzymsie za oknem. Otworzył ukryte drzwi i wyszedł na korytarz w poszukiwaniu toalety. Wiedział, że nieprędko będzie miał okazję znów z niej skorzystać. Z mściwą satysfakcją bezcześcił przybytek, na którego drzwiach widniał napis: Tylko dla białych. Wprawdzie Parlament nigdy nie zbierał się w soboty, ale drzwi były otwarte i po gmachu kręciło się zazwyczaj trochę ludzi – sprzątaczki, strażnicy, kilku posłów, może nawet któryś z ministrów. Moses musiał poczekać jeszcze jeden dzień, by mieć gwarancję, że budynek będzie zupełnie pusty. Kalwińskie reguły zabraniały w niedzielę wszelkiej pracy czy aktywności poza obrębem kościoła. Całą sobotę spędził więc znowu na czytaniu, a wieczorem zjadł skromną kolację. Puste puszki i opakowania wrzucił do kosza stojącego w toalecie. Spał niespokojnie i wstał, nim zaczęło świtać. Przed wyruszeniem na rekonesans przełknął symboliczne śniadanie, a następnie przebrał się w roboczy kombinezon i tenisówki. Gmach był cichy i wyludniony. Moses przechylił się przez balustradę i zobaczył, że główne wejście jest zaryglowane, a wszystkie światła w hallu wygaszone. Poczuł się pewniej. Drzwi do loży prasowej nie były zamknięte, wszedł więc i ogarnął spojrzeniem wielką salę. Tutaj narodziły się wszystkie znienawidzone dekrety i zarządzenia, które ujarzmiły jego braci i zrobiły z nich niewolników. Moses poczuł w piersiach wzbierający gniew. Miał ochotę zawyć jak schwytane w sidła dzikie zwierzę, które pragnie się wyswobodzić. Zszedł na dół i zbliżył się do wysokich drzwi prowadzących do sali obrad. Stąpając po marmurowej posadzce słyszał echo własnych kroków. Tak jak się spodziewał, drzwi były zamknięte, ale zamek, choć solidny, wyglądał na mocno przestarzały. Moses uklęknął i wyjął z kieszeni składane etui z kompletem narzędzi ślusarskich. Przydało mu się teraz intensywne szkolenie, które przeszedł w Rosji. Po niespełna minucie zamek ustąpił. Moses lekko uchylił drzwi, wślizgnął się do środka i zamknął je za sobą. Znalazł się w katedrze wyznawców apartheidu. Niemal namacalnie wyczuwał przytłaczającą obecność zła, które obezwładniało go fizycznie do tego stopnia, że prawie przestał oddychać. Dokładnie na wprost przejścia między rzędami ławek stał imponujący tron przewodniczącego zwieńczony masywnym herbem. Moses minął go i poszedł na lewo. Okrążył stół, na którym zwykle spoczywała buława, i znalazł się naprzeciw ław rządowych. A więc to tutaj przesiadywał premier, doktor Hendrik Frensch Yerwoerd. Szerokie nozdrza Mosesa drgnęły, jakby zwietrzył woń grubego zwierza. Targały nim gwałtowne uczucia, ale wiedział, że jeśli chce wreszcie dopaść swego wroga, musi nad sobą zapanować. Najgorsze było jeszcze przed nim. Stłumił nienawiść i zabrał się metodycznie do pracy. Najpierw cal po calu obejrzał ławę, kładąc się na ziemi i zaglądając pod spód. Wprawdzie nim dostał się do gmachu, skrupulatnie przestudiował wszystkie fotografie sali, ale teraz mógł się przekonać, jak niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Ciężka, mahoniowa ława była obita zieloną skórą. Przejechał po niej dłonią. Z bliska widać było wyraźne fałdy i wgniecenia powstałe przez lata pod ciężarem różnych ważnych osobistości. Sięgnął pod siedzenie i wymacał solidną konstrukcję podtrzymującą ze skrzyżowanych belek. Skwitował swoje odkrycie pomrukiem zadowolenia. Było to dokładnie to, czego potrzebował. Wrócił do biura Shasy i natychmiast zajął się ołtarzem. Tak jak poprzednim razem, pieczołowicie wyłożył zawartość skrzyni na dywan, uważając, by niczego nie pomieszać. Potem wszedł do środka i odkręcił drewniane płytki w fałszywym dnie.

Żywność odłożył na bok. Zamierzał wrócić tu jeszcze na kolację. Jedną po drugiej wyjmował ze skrytki kostki materiału wybuchowego i rzucał je niedbale na rozpostarty koc. Plastyk miał tę zaletę, że był substancją całkowicie obojętną i znosił dowolne traktowanie. Bez detonatora był po prostu nieszkodliwy. Moses związał rogi koca i zarzucił go sobie na ramię jak worek. Pośpiesznie zszedł do sali obrad i na wszelki wypadek umieścił tobołek pod ławą. Ponownie wrócił do biura, tym razem po narzędzia. Kiedy znalazł się w sali po raz trzeci, za pomocą wytrycha zamknął drzwi od wewnątrz. Teraz mógł działać bez obawy, że ktoś go nakryje. Zamocowanie ładunków było bardzo pracochłonne. Moses zrezygnował z użycia wiertarki elektrycznej, gdyż hałas stwarzał dodatkowe, niepotrzebne ryzyko. Ułożył się pod ławą na plecach i zaczął żmudnie borować otwory w mahoniu pilnując, by średnice i odległości były jednakowe. Następnie w każdy z otworów starannie wkręcił gwintowaną podwieszkę. Wiercenie i wkręcanie śrub zajęło mu prawie godzinę. Teraz mógł przystąpić do zamocowania ładunków. Podzielił plastyk na kupki po pięć kostek. Każdą porcję okręcał mocno drutem, wczołgiwał się pod ławę i przewlekał zwisający koniec przez metalową pętelkę podwieszki. Następnie naciągał drut i znowu okręcał go kilkakrotnie wokół plastyku, który dzięki temu maksymalnie przylegał do drewna. Moses pracował metodycznie, posuwając się wzdłuż ławy i mocując jeden za drugim dziesięciofuntowe ładunki. Kiedy dotarł do końca, tworzyły równy, ciasno zwarty szereg. Wstał, żeby ocenić swoje dzieło. Skórzane pokrycie ławy było zabezpieczone na dole szeroką, mahoniową listwą, która całkowicie zakrywała ładunki. Moses schylił się na próbę, jakby chciał podnieść z podłogi upuszczoną kartkę lub pióro. Test wypadł znakomicie. Nie było widać najmniejszego śladu jego ciężkiej pracy. – Będzie dobrze – mruknął pod nosem i wziął się za sprzątanie. Pieczołowicie zamiótł wszystkie trociny, zebrał leżące tu i ówdzie kawałki drutu, po czym spakował narzędzia. Pora sprawdzić nadajnik, zdecydował i pobiegł po schodach na górę. Włożył do nadajnika nowe baterie. Rozjarzona lampka kontrolna zasygnalizowała, że wszystko w porządku. Wyłączył nadajnik i zajął się detonatorem. Był to czarny, bakelitowy cylindryczny przedmiot wielkości pudełka od zapałek. Z boku znajdował się miniaturowy przełącznik, zaś na obudowie zaznaczono trzy funkcje – stop, test i odbiór. Cienki drucik na dźwigni przełącznika zapobiegał jej przypadkowemu przesunięciu w położenie „odbiór”. Moses ustawił ją w pozycji „test”. Położył detonator na kanapie i włączył nadajnik. Kontrolka detonatora zapaliła się natychmiast. Moses usłyszał głośne buczenie, jakby w małym, czarnym pudełeczku miotała się uwięziona pszczoła. Urządzenia współpracowały. Po wyłączeniu nadajnika światełko detonatora zamarło, a buczenie ucichło. Teraz muszę umieścić detonator na dole i sprawdzić, czy nadajnik zadziała z tej odległości, pomyślał Moses. Zostawił włączony nadajnik na biurku Shasy i po raz kolejny zbiegł schodami do sali obrad. Klęcząc obok ławy premiera wstrzymał oddech i przełączył urządzenie na „test”. Detonator nie zareagował. Moses spróbował jeszcze trzykrotnie, ale nadal nic się nie działo. Najwyraźniej na drodze pomiędzy salą a gabinetem Shasy było zbyt wiele przeszkód w postaci grubych ścian z cegły i betonu. Chyba za łatwo mi szło, stwierdził ponuro, wiedziałem, że prędzej czy później muszą pojawić się kłopoty. Westchnął z rezygnacją i sięgnął do torby z narzędziami po zwój kabla. Do ostatniego momentu miał nadzieję, że uda się tego uniknąć. Chociaż kabel był cienki jak pajęczyna, a

matowobrązowa izolacja czyniła go niemal niewidocznym, ryzyko wykrycia ładunku wzrastało do niewyobrażalnych rozmiarów. Trzeba to trzeba, pocieszył się w duchu. Już wcześniej prześledził szczegółowo schemat instalacji elektrycznej dostarczony przez Tarę, ale teraz rozłożył go ponownie, by odświeżyć w pamięci pewne szczegóły. Za ostatnią z ław rządowych było ścienne gniazdko. Z planu wynikało, że przewód ukryty pod boazerią prowadzi aż na dach. Korki znajdowały się na portierni, naprzeciwko głównego wejścia. Moses bez trudu sforsował prosty zamek i dostał się do środka, żeby wyłączyć zasilanie. Wróciwszy do sali odnalazł gniazdko i odkręcił obudowę. Na szczęście przewody były oznaczone kolorami, co znacznie upraszczało sprawę. Moses wrócił na piętro i wszedł do męskiej toalety. Już wcześniej odkrył, że w schowku gospodarczym stoi składana drabina, zaś klapa w suficie to wyjście prowadzące na dach. Sprawnie przedostał się przez kwadratowy otwór i znalazł się na strychu. Zapalił latarkę. Powietrze było tu zatęchłe, a spod stóp unosiły się gęste tumany nie tkniętego od lat kurzu. Moses kichnął i zasłonił twarz chusteczką. Szedł ostrożnie, licząc przezornie kroki, by nie stracić orientacji. Wreszcie dotarł do ściany, o którą mu chodziło, i oświetlił ją latarką. Zgodnie z przewidywaniami zobaczył około piętnastu biegnących obok siebie przewodów elektrycznych. Oglądał je uważnie przez dłuższą chwilę, starając się wytypować ten, który prowadził do interesującego go gniazdka w sali obrad. Wreszcie zdecydował. Po sprawdzeniu złącza z ulgą stwierdził, że odgadł bezbłędnie. Natychmiast rozpoznał kombinację kolorów identyczną jak w gniazdku na dole. Przeciągnięcie drutu z gabinetu Shasy do sali obrad okazało się dużo łatwiejsze, niż początkowo sądził. Rozwinął długą, giętką sprężynę monterską i wsunął jej koniec w kanał przewodu, pchając aż do momentu, kiedy napotkał opór. Teraz musiał odnaleźć drogę powrotną przez ciemny strych i jeszcze raz pokonać znaną aż do znudzenia trasę z pierwszego piętra do sali obrad. Sprężyna sterczała z gniazdka. Moses przymocował do niej koniec cienkiego kabla. Następnie rozluźnił zwój i ułożył drut swobodnie na ziemi, żeby móc go łatwiej przeciągnąć przez przewód. Drugi koniec przywiązał mocno do jednej z ławek. Wrócił na strych i wyciągnął sprężynę z przewodu. Udało się. Ostrożnie zaczął nawijać drut na dłoń, aż poczuł, że węzeł na drugim końcu stawia opór. Zostawił zwój przy ścianie i po raz kolejny zszedł do sali. Jego kombinezon pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Odwiązał drut i przeciągnął go po podłodze w kierunku ławy premiera, żeby się upewnić, czy zostawił sobie na dole wystarczający zapas. Potem zajął się zacieraniem śladów. Kabel poprowadził wzdłuż ściany aż do pierwszej ławki, zakrywając go zieloną wykładziną dywanową, zaś końcowy odcinek zamocował starannie w sąsiedztwie ładunków. Nim na powrót przykręcił metalową obudowę gniazdka, wypiłował u dołu maleńką szczelinę i umieścił w niej wystający ze ściany drut. Rozejrzał się uważnie po podłodze, ale nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kilka cali cienkiego kabla pomiędzy gniazdkiem i podłogą nie rzucało się w oczy na tle boazerii. Usatysfakcjonowany Moses przysiadł na miejscu Yerwoerda, żeby chwilę odpocząć przed ostatnią fazą przygotowań. Po kilku minutach wspiął się znów na piętro. Najtrudniejsze i najbardziej frustrujące okazało się dla Mosesa oznaczenie w podłodze strychu punktu, który znajdowałby się dokładnie nad gabinetem Shasy. Był to główny warunek powodzenia całego przedsięwzięcia. Moses aż trzykrotnie biegał między biurem a strychem i

odmierzał krokami odległości pomiędzy zakrętami korytarza, nim w końcu udało mu się precyzyjnie zlokalizować właściwe jego zdaniem miejsce. Nie zwlekając wywiercił na wylot niewielki otwór. Zobaczył smużkę światła, ale nic poza tym – nawet kiedy uklęknął i przyłożył oko do dziurki. Powiększył ją trochę, wciąż bez rezultatu. Nie było rady. Po raz czwarty musiał pokonać tę samą drogę, żeby dostać się do biura. Już od progu zauważył fatalną pomyłkę w obliczeniach. Otwór w suficie znajdował się dokładnie nad biurkiem Shasy, a na dodatek w trakcie jego powiększania popękał tynk i kilka kawałków spadło na biurko. Moses zorientował się, że właśnie popełnił poważny błąd w sztuce. Sam otwór nie był duży, ale okalającą go siateczkę drobnych pęknięć można było dostrzec gołym okiem, jeśli tylko spojrzało się na sufit. W pierwszej chwili Moses rozważał, czy nie spróbować zamaskować lub naprawić szkody, ale w głębi duszy wiedział, że wszelkie tego typu zabiegi jeszcze pogorszą sprawę. Jedyne, co mógł zrobić, to zmieść z biurka białe okruchy tynku. Pocieszał się myślą, że jest mało prawdopodobne, aby ktokolwiek z wchodzących do tego pokoju od razu gapił się na sufit, a nawet gdyby, to mała skaza w takim miejscu nie powinna wzbudzić podejrzeń. Wściekły na siebie zrobił to, co należało zrobić od razu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego wcześniej na to nie wpadł: powinien był wiercić otwór od dołu. Musiał wspiąć się na regał z książkami, by dosięgnąć sufitu w rogu gabinetu. Tym razem był zadowolony z efektu swojej pracy. Otwór znajdował się w samym kącie, pomiędzy brzegiem sutej zasłony a boczną ścianką regału, i tylko bardzo wnikliwy obserwator byłby w stanie go odkryć. Moses wrócił na strych i wsunął koniec kabla w nowy otwór. Kiedy ponownie zszedł do gabinetu, drut zwisał luźno tuż przy ścianie, zaś poplątany zwój leżał w rogu na podłodze. Moses jeszcze raz starannie go zwinął, po czym ukrył na górnej półce za długim rzędem tomów Encyclopaedia Britannica. Przesunął nieco zasłonę, żeby zamaskować kilkucalowy fragment drutu sterczący z otworu w suficie. Na koniec jak zwykle musiał po sobie posprzątać. Zebrał z dywanu każdy, nawet najmniejszy okruch tynku. Zauważył, że w czasie wiercenia kilka nowych spadło na biurko Shasy. Wyzbierał je poślinionym palcem i przetarł blat rękawem. Tylnym wyjściem opuścił gabinet, żeby zrobić obchód i uporządkować wszystko, czego dotykał. Zamknął zapadkowe drzwi w suficie toalety, pozamiatał posadzkę z kurzu i odstawił drabinę do schowka. Później po raz ostatni zszedł do sali obrad. Nareszcie mógł zająć się detonatorem. Zdjął drucik zabezpieczający dźwignię przełącznika. Wyborował dziurę w miękkim ładunku, mniej więcej w połowie długości ławy, i umieścił w niej włączone urządzenie. Zdarł izolację z końcówki kabla, a następnie zamocował lśniący, miedziany drucik w zacisku detonatora. Wyczołgał się spod ławy i spakował narzędzia. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie, czy na pewno nie pozostawił żadnych śladów swojej działalności. Uznał, że wszystko w porządku i opuścił salę. Zamknął drzwi wytrychem, po czym pracowicie starł z mosiężnej klamki swoje odciski palców. Na koniec poszedł na portiernię, żeby włączyć prąd. Znalazłszy się znów w biurze Shasy zamknął się od wewnątrz i sprawdził godzinę. Dochodziło wpół do piątej. Zajęło mu to prawie cały dzień, głównie dlatego, że musiał zachować szczególną ostrożność, rezultat był jednak zadowalający. Moses opadł ciężko na sofę. Wielogodzinne napięcie nerwowe i konieczność nieprzerwanej koncentracji zmęczyły go dużo bardziej niż wysiłek fizyczny. Po chwili odpoczynku zaczął pakować skrzynię. Do pustej skrytki po ładunkach

wybuchowych wepchnął brudny kombinezon, a na nim położył nadajnik, by w razie potrzeby mógł w miarę szybko po niego sięgnąć. Wyjęcie go ze skrytki, podłączenie kabla, zamknięcie obwodu i zdetonowanie ładunku zajmie w sumie nie więcej niż kilka minut. Moses wykalkulował, że biuro znajduje się wystarczająco daleko od epicentrum wybuchu, by zagwarantować mu bezpieczeństwo, ale z sali obrad zostaną tylko zgliszcza. Dobra robota, pomyślał Moses z zadowoleniem, otulając się kocem i układając wygodnie na sofie. Zerwał się o świcie i po raz ostatni zlustrował uważnie gabinet. Niechętnie rzucił okiem na sufit – tam, gdzie rysowała się delikatna pajęczyna drobnych pęknięć wokół zbędnego otworu. Zebrał wszystkie swoje rzeczy, wyślizgnął się tylnymi drzwiami i wszedł do toalety. Umył się i ogolił starannie nad umywalką. Do paczki z jedzeniem Tara dołączyła brzytwę i ręcznik. Założył swój szoferski uniform – czapkę z daszkiem oraz kurtkę – po czym zamknął się w jednej z kabin. Nie mógł już dłużej przebywać w biurze Shasy, bo punktualnie o dziewiątej rano zjawiała się Tricia, ale nie mógł też zejść na dół, nim gmach się nie zaludni. Musiał jak zwykle przemknąć się przez hall w taki sposób, by nikt nie zauważył go w tłumie. Usiadł na sedesie i czekał. Około dziewiątej usłyszał czyjeś kroki na korytarzu. Parę minut później ktoś wszedł do toalety i skorzystał z sąsiedniej kabiny hałaśliwie puszczając wiatry i stękając. W ciągu następnej godziny przez toaletę przewinęło się kilkunastu mężczyzn, jednak po jakimś czasie ruch ustał i zrobiło się spokojnie. Moses wstał, zapiął kurtkę, pozbierał swoje pakunki i wyszedł z kabiny. Energicznie zbliżył się do drzwi i wyjrzał na korytarz. Był pusty. Moses zaczął iść szybko w stronę schodów. Nagle zatrzymał się w pół kroku, skamieniały z przerażenia. Dwaj mężczyźni weszli właśnie na piętro i teraz zbliżali się korytarzem w jego kierunku. Byli pogrążeni w dyskusji. Niższy i starszy z nich gestykulując zawzięcie tłumaczył coś swojemu towarzyszowi, który słuchał z natężeniem, a w jego jedynym oku migotały iskierki z trudem powstrzymywanego rozbawienia. Moses opanował się i ruszył im naprzeciw. Jego twarz miała teraz wyraz pokory i cierpliwości, jaki widać zazwyczaj na twarzy trochę nierozgarniętego osobnika, a jaki przybiera najczęściej Afrykanin w obecności białych, jeśli chce ukryć swoje prawdziwe uczucia. Kiedy się mijali, Moses z szacunkiem usunął się na bok, by ułatwić im przejście, unikając przy tym wszelkiego kontaktu wzrokowego. Dokładnie w momencie, gdy się zrównali, Shasa wybuchnął gromkim śmiechem. – Co za głupia krowa! – zawołał obrzucając jednocześnie Mosesa uważnym spojrzeniem. Nieoczekiwanie przestał się śmiać i na moment zmarszczył czoło, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Moses miał wrażenie, że Shasa się zatrzyma, ale drugi mężczyzna pociągnął go za rękaw w stronę biura. – To jeszcze nie koniec – kontynuował swoją opowieść. – Wyobraź sobie, że ta idiotka nie chciała zwrócić mu spodni, dopóki... Reszty Moses już nie dosłyszał. Nie oglądając się za siebie ani nie przyspieszając kroku zszedł po schodach do hallu i bez dalszych komplikacji opuścił gmach. Chevrolet stał w umówionym miejscu. Kiedy Moses wślizgnął się za kierownicę, siedząca z tyłu Tara pochyliła się do niego i szepnęła: – Dzięki Bogu! Tak strasznie martwiłam się o ciebie. Przybycie Harolda Macmillana i jego świty do Kapsztadu wzbudziło ogromne emocje – nie tylko w stolicy Przylądka, ale w całym państwie.

Kapsztad był ostatnim przystankiem na trasie podróży premiera Wielkiej Brytanii w głąb afrykańskiego lądu. Odwiedził po drodze wszystkie brytyjskie kolonie i kraje członkowskie Wspólnoty Narodów. Związek Południowej Afryki był państwem największym, najbogatszym i spośród nich najbardziej zaawansowanym gospodarczo. Biali obywatele Afryki Południowej dzielili się zasadniczo na dwie grupy. Dla każdej z nich wizyta Macmillana miała całkiem inną wymowę. Społeczność anglojęzyczna korzystała z tej okazji, by potwierdzić i zamanifestować swoją bliską więź ze Starym Krajem, a także bezwzględną lojalność wobec królowej. Przyjazd premiera wzmacniał poczucie bezpieczeństwa wynikające z przynależności do wielkiej Wspólnoty i gwarantował kontynuację przeszło stuletniego, historycznego przymierza pomiędzy oboma krajami, które los połączył na dobre i na złe, i które ramię w ramię walczyły w wielu wojnach i pokonywały kolejne kryzysy ekonomiczne. W przypadku afrykanerskich nacjonalistów sprawa miała się zupełnie inaczej. Korona brytyjska była ich odwiecznym wrogiem. Stoczyli z nią dwie krwawe wojny i obie przegrali. Jakkolwiek w dwu późniejszych wojnach wielu Burów walczyło na ochotnika po stronie Wielkiej Brytanii, dużo liczniejszą grupę stanowili ci, którzy całym sercem popierali zarówno cesarza Wilhelma, jak i Adolfa Hitlera. Należała do niej większość członków nacjonalistycznego gabinetu, przeciwstawiających się ostro polityce zagranicznej Związku w czasach rządów premiera Jana Smutsa. Wśród Afrykanerów zajmujących wysokie stanowiska w obecnym rządzie znajdowali się byli członkowie Ossewa Brandwag. Jednym z nich był Manfred De La Rey. Wszyscy oni, jako ludzie sprawujący władzę w najlepiej prosperującym państwie na kontynencie afrykańskim, oczekiwali od Macmillana jedynie potwierdzenia swojej suwerenności, kompetencji i znaczenia. Macmillan zatrzymał się w Groote Schuur – oficjalnej rezydencji południowoafrykańskiego premiera. Punktem kulminacyjnym wizyty miało być przemówienie wygłoszone w Parlamencie, w obecności Izby Zgromadzeń i Senatu. Natomiast pierwszego wieczoru po przybyciu premiera do Kapsztadu doktor Yerwoerd wydał prywatne przyjęcie na jego cześć, celem przedstawienia mu swojego gabinetu, a także liderów opozycyjnej Partii Zjednoczonej i innych dygnitarzy. Tara serdecznie nie znosiła oficjalnych imprez, ale Shasa był nieustępliwy. – To część naszej umowy, pamiętasz, moja droga? Zaproszenie zostało wyraźnie skierowane do nas obojga, a ty obiecałaś, że będziesz wspierać moją karierę, a przynajmniej dbać o zachowanie pozorów. W końcu Tara dała za wygraną, a nawet specjalnie na tę okazję założyła swoje brylanty, czego nie robiła już od lat. Shasa był zachwycony i nie ustawał w prawieniu jej komplementów. – Kiedy się postarasz, wyglądasz naprawdę szałowo – powiedział jej, gdy jechali do Groote Shuur, ale Tara nie zareagowała. Siedziała milcząc i sprawiała wrażenie nieobecnej. – Jesteś czymś zmartwiona – stwierdził. Trzymając jedną rękę na kierownicy wyjął złotą zapalniczkę Ronsona i przypalił sobie papierosa. – Nie – zaprzeczyła natychmiast. – Po prostu boję się, że mogę strzelić jakąś gafę. Tam będą sami obcy ludzie. Prawdziwa przyczyna jej roztargnienia leżała zupełnie gdzie indziej. Przed niespełna trzema godzinami Moses, odwożąc ją z zebrania w Instytucie Kobiet do domu, oznajmił krótko: – Ustaliliśmy już datę i godzinę. Dalsze wyjaśnienia były zbędne. Od zeszłego poniedziałku, kiedy to zabrała Mosesa

samochodem spod gmachu Parlamentu, nie przestawała myśleć o tym, co miało wkrótce nastąpić. Straszliwy sekret, który nosiła w sercu, ani na chwilę nie dawał jej spokoju. – Kiedy? – spytała szeptem. – W trakcie przemówienia Anglika – odparł lakonicznie. Tara poczuła w piersiach bolesny skurcz, porażona szatańską logiką tego planu. – Obie izby Parlamentu w pełnym składzie – ciągnął Moses – wszyscy poganiacze niewolników zgromadzeni w jednej sali, a do tego ten Anglik, ich protektor i wspólnik. Niech umierają razem. Tę eksplozję usłyszy cały świat. Tymczasem Shasa z trzaskiem zamknął zapalniczkę i wypuścił smugę dymu. – Nie będzie aż tak źle. Załatwiłem ci dobre towarzystwo. Zgodnie z protokołem dyplomatycznym masz się dziś wieczorem opiekować lordem Littletonem. Usiądziesz z nim do kolacji i tak dalej. Z tego, co wiem, nieźle się dogadujecie. – Nie wiedziałam, że on też tam będzie – powiedziała Tara wymijająco. Cała ta rozmowa wydawała się jej drażniąco płytka i nieistotna w obliczu zbliżającego się pogromu. Kiedy skręcili w główną bramę Groote Schuur, Shasa zwolnił, opuścił szybę po swojej stronie i dołączył do długiej kolejki limuzyn ciągnącej się w kierunku podjazdu. Obejrzawszy zaproszenie kapitan straży zasalutował służbiście. – Dobry wieczór, panie ministrze. Proszę jechać cały czas prosto, aż do głównego wejścia. Holenderska nazwa Groote Schuur znaczyła tyle co „wielka stodoła” i była wyjątkowo trafna. Niegdyś mieszkał tutaj Cecil John Rhodes – twórca imperium i słynny awanturnik. Zajmował rezydencję jako premier dawnej Kolonii Przylądkowej, aż do aktu zjednoczenia w 1910 roku, kiedy cztery prowincje utworzyły niezależny Związek Południowej Afryki. Wówczas Rhodes opuścił wielki dom, odrestaurowany po pożarze, zostawiając go narodowi. Była to ciężka, pozbawiona wdzięku budowla, która doskonale odzwierciedlała barbarzyński gust Rhodesa. Stanowiła przedziwną mieszankę rozmaitych stylów architektonicznych. Wszystko razem robiło na Tarze odpychające wrażenie. Pewne pocieszenie stanowił wspaniały widok na Cape Flats – morze światła u podnóża ciemnych, majestatycznych gór sięgających rozgwieżdżonego nieba. Tego wieczora odświętny nastrój i panujące wokół zamieszanie zdawały się odmładzać i upiększać niezgrabny budynek. Wszystkie okna były jasno oświetlone. Lokaje pomagali gościom wysiadać z samochodów i odprowadzali ich po szerokich schodach do głównego wejścia. W hallu uformowała się kolejka. Premier Yerwoerd z żoną u boku osobiście witał wszystkich przybyłych, ale Tara wypatrywała przede wszystkim honorowego gościa wieczoru. Ku jej zaskoczeniu Macmillan okazał się mężczyzną bardzo postawnym – wzrostem niemal dorównywał Yerwoerdowi. Ponadto dostrzegła uderzające podobieństwo pomiędzy licznymi karykaturami premiera, które miała okazję oglądać, a żywym człowiekiem: te same kępki włosów sterczące nad uszami, końskie zęby i szczeciniaste wąsy. W trakcie powitania zarejestrowała jeszcze miękki, głęboki tembr jego głosu, który zupełnie nie pasował do krótkiego, mocnego i oschłego uścisku dłoni. Dołączyli z Shasą do gości zebranych w salonie. Wkrótce odszukał ich lord Littleton w swoim nieśmiertelnym zrudziałym i wytartym ze starości smokingu z jedwabnymi wyłogami. Na widok Tary rozpromienił się wyraźnie. – Moja droga, jesteś jak zawsze ozdobą wieczoru! – Pocałował ją w policzek i zwrócił się do Shasy: – Muszę wam koniecznie opowiedzieć o naszej podróży po Afryce. Fascynujące. Rozmowa była na tyle interesująca, że Tara na moment zapomniała o tym, co ją gnębi. – Ależ milordzie, nie może pan wymieniać Konga jako typowego przedstawiciela zbuntowanej Afryki. Gdyby dać Lumumbie wolną rękę, byłby świetnym przykładem tego, co

czarny przywódca. – Lumumba to pospolity oszust i kryminalista – przerwał jej Shasa. – A Czombe to z kolei pionek i zdrajca. Marionetka w rękach belgijskich kolonialistów. – Ale przynajmniej nie gnębi opozycji, w przeciwieństwie do Lumumby i jego drużyny – wtrącił niewinnie Littleton. Tara zwróciła się ku niemu z wojowniczym błyskiem w oczach. – Nigdy nie sądziłam, że człowiek taki jak pan... – Urwała przypominając sobie w porę, że miała unikać wygłaszania zbyt radykalnych poglądów i grać rolę przykładnej żony. – A zresztą, dajmy sobie spokój z polityką. To takie nudne! – powiedziała. – Porozmawiajmy lepiej o teatrze. Jakieś ciekawe premiery w Londynie? – Owszem – lord Littleton gładko zaakceptował zmianę tematu. – Tuż przed wyjazdem widziałem nową sztukę Pintera „Dozorca”. Shasa rozejrzał się po sali. W pewnej chwili napotkał jasne, intensywne spojrzenie De La Reya, ale kiedy ich oczy się spotkały, Manfred natychmiast spuścił głowę. – Muszę was na moment przeprosić – mruknął Shasa. Tara i Littleton byli tak zajęci rozmową, że ledwo zauważyli jego odejście. Manfred stał w rogu salonu w towarzystwie swojej posągowej żony, którą przed laty przywiózł z Niemiec. Widać było, że we fraku czuje się, jak zawsze, nieswojo. Ciasny, wykrochmalony kołnierzyk koszuli uwierał go w szyję, pozostawiając wyraźną, czerwoną pręgę. – I jak tam, kolego? – zagadnął złośliwie. – Zdaje się, że te latynoskie ścierwa na swoich konikach dały wam nieźle w skórę? Uśmiech Shasy odrobinę stężał. – Osiem do sześciu to jeszcze nie masakra – zaprotestował, ale Manfred najwyraźniej nie miał ochoty wysłuchiwać wywodów na temat polo. Wziął Shasę pod ramię i wciąż uśmiechając się jowialnie szepnął mu do ucha: – Dzieje się coś niedobrego. – Rozumiem. – Shasa także się uśmiechnął i pokiwał głową czekając niecierpliwie na dalszy ciąg. – Macmillan nie chciał udostępnić Yerwoerdowi tekstu swojego jutrzejszego przemówienia. – Rozumiem – powtórzył Shasa, ale dalsze utrzymywanie pogodnego wyrazu twarzy przychodziło mu z trudem. Jeżeli to była prawda, premier Wielkiej Brytanii dopuścił się skandalicznego naruszenia protokołu dyplomatycznego. Dostarczenie Yerwoerdowi z wyprzedzeniem kopii przemówienia należało do ogólnie przyjętych zwyczajów. Był to grzecznościowy gest, który umożliwiał drugiej stronie wcześniejsze przygotowanie repliki. – Widocznie Macmillan ma nam do powiedzenia coś naprawdę ważnego – kontynuował Manfred. – Z pewnością – zgodził się Shasa. – Maud był jego konsultantem. Specjalnie wrócił do Londynu, żeby mu pomóc w opracowaniu tekstu. Musieli go szlifować do ostatniej chwili. – Sir John Maud pełnił funkcję Wysokiego Komisarza do spraw Afryki Południowej. Wezwanie go do Londynu świadczyło dobitnie o tym, że w grę wchodzą sprawy najwyższej wagi. – Jesteś w dobrych stosunkach z Littletonem – powiedział cicho Manfred. – Spróbuj z niego wydobyć, co kombinuje Macmillan. – Wątpię, żeby wiedział. – Shasa uśmiechał się uprzejmie, zachowując pozory towarzyskiej konwersacji. – Ale jeśli puści farbę, natychmiast dam ci znać. Kolację podano na wspaniałej zastawie z czasów Kompanii Wschodnioindyjskiej, ale

obsługa była protekcjonalna i opieszała. Shasa podejrzewał, że większość kucharzy i kelnerów doskonaliła swoje umiejętności w wagonach restauracyjnych. Białe wina były słodkie i nie miały dobrego bukietu, za to czerwone – cabernet sauvignon z Weltevreden, rocznik 1951 – sprawdziło się doskonale. Stanowiło skromny wkład Shasy w urządzenie bankietu. Z satysfakcją ocenił, że jego cabernet nie ma sobie równych, może z wyjątkiem najlepszego bordeaux, żałował natomiast, że białe po raz kolejny okazało się absolutnie niestrawne. Shasa nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje – tutejszy klimat i gleba były przecież bez zarzutu. Wprawdzie Weltervreden koncentrowało się zawsze na winach czerwonych, ale Shasa postanowił rozwinąć wkrótce własną produkcję białych, nawet gdyby musiał w tym celu sprowadzić specjalistę z Francji lub Niemiec i zakupić dodatkową winnicę na półwyspie. Yerwoerd i Macmillan okazali zebranym miłosierdzie – ich przemówienia wygłoszone przy stole były krótkie, błahe i ograniczyły się do kurtuazyjnej wymiany powitań oraz podziękowań. Rozmowy przy kolacji również nie wykraczały poza kwestie tak doniosłe jak przegrana z Argentyńczykami czy znakomita forma Denisa Comptona. Ale gdy tylko przyjęcie zaczęło dobiegać końca, Shasa odszukał wzrokiem Littletona, który bawił się w najlepsze w towarzystwie Tary i najwyraźniej był z tego zadowolony. – A propos jutra – Shasa starał się, by zabrzmiało to możliwie zdawkowo. – Słyszałem, że Macmillan szykuje jakąś bombę. – Ciekawe, kto ci to powiedział? – zainteresował się uprzejmie Littleton, ale Shasa zauważył w jego oczach nagły błysk czujności. – Możemy chwilę porozmawiać? – spytał półgłosem, po czym zwrócił się do Tary: – Wybacz nam, kochanie. Wziął Littletona za łokieć i bez pośpiechu wyprowadził go przez oszklone drzwi na taras obrośnięty dzikim winem. – Co się tutaj dzieje, Peter? – zapytał zniżając głos. – Chyba możesz mi powiedzieć? Byli bliskimi przyjaciółmi od wielu lat. Lord Littleton nie mógł zignorować tak bezpośredniego pytania. – Będę z tobą szczery, Shasa – odpowiedział. – Mac ma rzeczywiście coś w zanadrzu. Nie wiem, co to takiego, ale szykuje się wielka sensacja. Nasza prasa szaleje. Myślę, że jutrzejsze przemówienie będzie przełomowe w sensie politycznym. – Przewidujesz jakieś istotne zmiany w naszych stosunkach? Na przykład zniesienie klauzuli najwyższego uprzywilejowania w handlu? – naciskał Shasa. – Chyba żartujesz! – zachichotał Littleton. – Oczywiście, że nie. Handel to rzecz święta. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. Musimy wszyscy zaczekać do jutra. Całą drogę do domu Tara i Shasa przebyli w milczeniu. Dopiero gdy rolls minął bramę Weltevreden, Tara spytała z napięciem w głosie: – O której Macmillan ma jutro przemawiać? – Sesja zaczyna się o jedenastej – odpowiedział Shasa machinalnie. Jego myśli krążyły nadal wokół tego, co usłyszał od Littletona. – Chciałabym przyjść i posłuchać. Poprosiłam Tricię, żeby zdobyła dla mnie bilet na galerię. – Ach, zapomniałem ci powiedzieć. To nie będzie w sali obrad. Nie ma tam wystarczającej ilości miejsc. Zdecydowaliśmy się na jadalnię, ale nie sądzę, żeby tym razem wpuszczono jakichś gości... – Przerwał zobaczywszy, że Tara nieoczekiwanie zrobiła się śmiertelnie blada. – Czy dobrze się czujesz? – zapytał. – W jadalni? – powtórzyła bez tchu. – Jesteś pewien?

– Naturalnie, że tak. Coś nie w porządku, kochanie? – Tak. To znaczy nie! Nic mi nie jest. Trochę dokucza mi żołądek. Wszystko przez tę kolację i alkohol. – Jedno i drugie było dość paskudne – zgodził się Shasa. Jadalnia, myślała gorączkowo Tara. Była bliska paniki. Muszę ostrzec Mosesa. Muszę mu powiedzieć, że to nie może być jutro. Wszystko zostało już zaplanowane, łącznie z jego ucieczką. Muszę mu koniecznie dać znać, co się stało. Shasa wysadził Tarę przed głównym wejściem i odprowadził rollsa do garażu. Po powrocie zastał ją w błękitnym salonie. Służba czekająca jak zawsze na ich powrót, serwowała właśnie gorącą czekoladę. Lokaj Shasy pomógł mu przebrać się w brązową, aksamitną bonżurkę, a pokojówki uwijały się gorliwie, dopóki Shasa nie raczył ich wreszcie zwolnić. Tara konsekwentnie potępiała jego zachowanie. – Mogłabym z powodzeniem sama podgrzać mleko, podobnie jak tobie do założenia bonżurki nie jest potrzebna pomoc ze strony innego, dorosłego mężczyzny – powiedziała z naganą, kiedy służący opuścili salon. – To barbarzyński i feudalny zwyczaj trzymać ich na nogach do późnej nocy. – Nonsens, moja droga. – Shasa nalał sobie kieliszek koniaku. – To tradycja, którą oni cenią sobie tak samo jak my. Dzięki niej czują się potrzebni, wręcz niezastąpieni. A poza tym kucharz dostałby apopleksji, gdybyś zaczęła się panoszyć w jego kuchni. Powiedziawszy to Shasa zatonął w swoim ulubionym fotelu i nieoczekiwanie spoważniał. Zaczął mówić o rzeczach, o których rozmawiali tylko na początku małżeństwa, kiedy jeszcze panowała między nimi harmonia. – Coś niedobrego wisi w powietrzu i trochę mnie to niepokoi. Stoimy u progu nowej dekady. Boję się tego, co przyniosą nam lata sześćdziesiąte. Wprawdzie nacjonaliści rządzą tym krajem już od blisko dwudziestu lat i choć miałem jak najgorsze przeczucia, żadne z nich nie znalazło dotychczas potwierdzenia. Pomimo tego czuję jakiś dyskomfort. Przez bardzo długi czas wszystko szło po naszej myśli, ale mam wrażenie, że niedługo sprawy przyjmą zupełnie nowy obrót. Zły obrót. To może się stać nawet jutro... – Urwał i posłał Tarze uśmiech pełen zażenowania. – Wybacz mi, kochanie. Wiesz, że nieczęsto puszczam wodze fantazji. Patrzyła, jak Shasa w zamyśleniu sączy swój koniak i nie potrafiła wykrzesać z siebie nawet odrobiny współczucia. Miała mu tak wiele do zarzucenia, w jej sercu nagromadziło się tyle żalów i pretensji, że najchętniej wykrzyczałaby mu to wszystko w twarz, ale bała się. Łatwo mogła stracić panowanie nad sobą i powiedzieć za dużo – na przykład zacząć się głośno napawać bliską perspektywą zasłużonej kary, która spotka jego i jemu podobnych. Miała już dosyć tego żałosnego tete-a-tete. Chciała biec do Mosesa, powiedzieć mu, że musi koniecznie zmienić plany. Podniosła się z fotela. – Wiesz dobrze, co myślę na ten temat. Nie muszę chyba powtarzać. Wybacz, ale pójdę się położyć – oznajmiła. – Oczywiście. – Wstał kurtuazyjnie ze swojego miejsca. – Nie przejmuj się mną. Popracuję jeszcze przez kilka godzin. Muszę przejrzeć swoje notatki i przygotować się do jutrzejszego spotkania z Littletonem. Tara zajrzała po drodze do pokoju Isabelli i upewniła się, że dziewczynka już śpi. Znalazłszy się u siebie zamknęła drzwi na klucz, po czym szybko zmieniła wieczorową suknię i klejnoty na dżinsy i ciemny sweter. Skręciła sobie papierosa z haszyszem i postanowiła poczekać piętnaście minut, aż Shasa zabierze się na dobre do pracy. Wreszcie pogasiła światła, wrzuciła niedopałek

do ubikacji i spuściła wodę. Opuszczając apartament ponownie zamknęła drzwi na klucz – na wypadek, gdyby Shasa przyszedł na górę i czegoś od niej chciał. Zeszła na dół tylnymi schodami. Była już na werandzie, kiedy usłyszała, że w bibliotece dzwoni telefon. Mimo woli znieruchomiała i przywarła do ściany. Serce waliło jej jak młotem. Potem uświadomiła sobie, że to prywatna linia Shasy. Już miała kontynuować wędrówkę, ale głos Shasy osadził ją w miejscu. Okna gabinetu były otwarte. Usłyszała, jak powiedział do słuchawki: – Kitty Godolphin! Ty mała czarownico! Mogłem się domyśleć, że tu będziesz. Na dźwięk tego nazwiska w pamięci Tary odżyły dręczące wspomnienia. Nie potrafiła jednak oprzeć się pokusie i podeszła bliżej do okna. – Przyznaj się, znowu zwęszyłaś zapach świeżej krwi! – powiedział Shasa. Kitty musiała rzucić jakąś zręczną ripostę, bo po sekundzie zachichotał. – Gdzie jesteś? Aha, w „Nellie’m”. – „Mount Nelson” był najlepszym hotelem na Przylądku. – A co teraz robisz? Tak, dokładnie w tej chwili? Wiem, która jest godzina. Druga w nocy. Ale sama mi kiedyś mówiłaś, że każdy moment jest dobry. Będę za pół godziny. Cokolwiek masz zamiar robić, nie zaczynaj beze mnie. – Shasa odłożył słuchawkę. Okna były zasłonięte, ale Tara zobaczyła jego cień na tle zasłon i wiedziała, że wstał zza biurka. Bezszelestnie pokonała długość werandy, zeskoczyła w gęstwinę hortensji i skuliła się w krzakach. Po kilku minutach w bocznych drzwiach pojawił się Shasa w ciemnym płaszczu narzuconym na bonżurkę i wyprowadził jaguara. Mimo pośpiechu przez winnice przejechał bardzo wolno i ostrożnie, jakby starał się nie zakurzyć swoich bezcennych winogron. Obserwując niknące w oddali światła Tara nienawidziła go tak mocno, jak jeszcze nigdy dotąd. Wydawało się, że powinna była już dawno przywyknąć do jego niezliczonych miłostek, ale doprawdy teraz zachowywał się jak kocur w czasie rui. Kiedy był w pobliżu, żadna kobieta nie mogła czuć się bezpieczna. I to właśnie Shasa ośmielił się wygnać z domu własnego syna, reagując świętym oburzeniem na jego wybryki, które niczym się nie różniły od tego, co sam wyprawiał! Tara uważała, że to absurdalne i głęboko niesprawiedliwe. Kitty Godolphin. Tara przypomniała sobie nagle swoje pierwsze spotkanie z ambitną panią redaktor z telewizji i jej dziwną reakcję, kiedy padło imię Shasy. Teraz wszystko było jasne. – Boże, jak ja go nienawidzę! Nie ma za grosz wstydu ani sumienia. Zasługuje na śmierć bardziej niż ktokolwiek inny! – Tara powiedziała to głośno, ale zaraz potem zasłoniła usta dłonią, przerażona bluźnierczą treścią własnych słów. Nie powinnam była tak mówić, strofowała się w myślach, ale to wszystko prawda! Zasłużył sobie na śmierć, a ja zasłużyłam na to, żeby się od niego wreszcie uwolnić i móc dołączyć do Mosesa i do mojego ukochanego syna. Podniosła się z klęczek, otrzepała spodnie z piasku i pobiegła przez trawnik w kierunku winnicy. Księżyc był dopiero w pierwszej kwadrze, ale świecił dostatecznie jasno, by czuła się nieswojo na otwartej przestrzeni. Z ulgą dotarła do plantacji, gdzie znalazła się pod osłoną winorośli obsypanych ciężkimi owocami. Szła szybko pomiędzy dwoma szpalerami krzewów, aż znalazła się po drugiej stronie winnicy. Za stajniami i budynkami gospodarczymi stały baraki dla służby. Moses zajmował pokój w końcu drugiego szeregu baraków, z oknem wychodzącym na plantację. Tara delikatnie zastukała w szybę. Odpowiedział niemal natychmiast; sypiał czujnie jak dziki kot. – To ja – szepnęła. – Zaczekaj – odparł. – Zaraz ci otworzę. Pojawił się w drzwiach ubrany tylko w białe szorty.

Jego skóra lśniła w blasku księżyca niczym płynna smoła. – Jesteś chyba szalona, skoro przychodzisz tu o tej porze – powiedział karcąco, wciągając ją za ramię do pokoju. – Narażasz nas oboje na wielkie niebezpieczeństwo. – Wysłuchaj mnie, Mosesie. Dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego. To nie może być jutro. Moses obrzucił ją spojrzeniem pełnym bezbrzeżnej pogardy. – Zawsze wiedziałem, że nie jesteś jedną z nas. Nie ma w tobie ducha prawdziwej rewolucjonistki. – Nieprawda, Mosesie. Całym sercem jestem z wami. Kocham cię i zrobię dla ciebie wszystko. Ale oni zmienili plany. Macmillan nie będzie przemawiał w głównej sali, tylko w jadalni. Tym razem Moses popatrzył na nią nieco inaczej. Po chwili namysłu podszedł do wąskiej szafki wbudowanej w ścianę u wezgłowia łóżka i zaczął się ubierać. – Co zamierzasz zrobić? – spytała Tara. – Muszę natychmiast ostrzec pozostałych. – Jakich pozostałych? Nie wiedziałam, że jest w to zaangażowany jeszcze ktoś oprócz ciebie. – Wiesz tylko tyle, ile powinnaś wiedzieć – uciął Moses. – Muszę wziąć samochód. Nie będzie z tym problemu? – Nie. Shasa wyszedł i nieprędko wróci. Mogę jechać z tobą? – Zwariowałaś? Gdyby policja przyłapała w środku nocy Murzyna z białą kobietą... – Nie dokończył zdania. – Pójdziesz teraz do domu i zadzwonisz pod numer, który ci podam. Odbierze kobieta. Powiesz tylko: „Jedzie do was Cheetah. Będzie tam za pół godziny” – i odłożysz słuchawkę. Moses powoli przeciskał się chevroletem przez labirynt wąskich uliczek Szóstej Dzielnicy zamieszkanej przez Malajczyków. Za dnia było tu gwarno i kolorowo. W małych sklepikach kwitł handel, na parterach zrujnowanych wiktoriańskich kamienic gnieździły się zakłady blacharskie, pracownie krawieckie i jatki, zaś wyżej, na ozdobnych balkonach z lanego żelaza, powiewały wielobarwne proporce suszącej się bielizny. Kręte uliczki tętniły życiem, rozbrzmiewały tu okrzyki wędrownych handlarzy i śmiech dzieciarni. Po zmroku jednak wszyscy zwijali swoje interesy i znikali w domach ustępując miejsca ulicznym gangom, alfonsom i prostytutkom. Czasem jacyś biali śmiałkowie zapuszczali się nocą w te okolice w poszukiwaniu mocnych wrażeń, odwiedzali zatłoczone spelunki, żeby posłuchać jazzu lub skosztować owocu zakazanego i poderwać kolorowego kociaka – w tym drugim przypadku chodziło bardziej o posmak ryzyka niż o autentyczną przyjemność. Moses zaparkował w bocznej, ciemnej ulicy. Graffiti na ścianie pobliskiego domu informowało, że znalazł się na terytorium należącym do gangu o nazwie Rude Boys. Szajka była postrachem całej dzielnicy. Już po paru sekundach z mroku wyłonił się pierwszy zwiadowca – drobny chłopaczek o twarzy występnego starca. Moses rzucił mu srebrnego szylinga i wskazując chevroleta powiedział: – Pilnuj go dobrze. Jeśli ktoś posieka mi opony, ja zrobię to samo z twoim tyłkiem. Mały urwis uśmiechnął się złośliwie w odpowiedzi. Moses wspiął się po wąskich schodach prowadzących do „Vortex Club”. Na podeście jakaś para ukryta w cieniu kopulowała zawzięcie. Moses spojrzał z dezaprobatą. Mężczyzna był biały. Próbował uchylić się przed ciosem, ale Moses nigdy nie chybiał.