Wilhelmina Skulska
Sylwester inspektora
Rogosza
Fakty tu opisane są prawdziwe
Nazwiska osób i miejsce akcji
zostały zmienione.
Okrążali po raz któryś z kolei zamknięty półcegłami owal trawnika. Resztki zieleni
przebijały przez kępki topniejącego w południe śniegu. Krzaczki róż, owinięte starannie
słomą, przesypiały czas nieprzychylny dla ludzi, zwierząt i roślin. Grudzień był tego roku na
poły jesienny, deszcz padał na przemian ze śniegiem, a ostre podmuchy wiatru
przemieszczały na podwórku więziennym strzępy papy, worki po cemencie, kawały dykty.
Widać pogoda przerwała budowę pawilonu gospodarczego, który sterczał niczym budynek w
połowie zbombardowany. Widok raczej niewesoły, jak i ci spacerowicze o twarzach nie
odcinających się od szarych, wytartych drelichów. Wiatrowi towarzyszył klekot drewnianych
holcy, jednostajny, głuchy. Nogi mężczyzn w drelichach wybijały miarowy rytm. Muzyka
więziennego spaceru. Biorący w nim udział byli tak do siebie podobni, bezbarwni,
anonimowi, że dopiero po dłuższej obserwacji można było spośród tych apatycznych,
sennych postaci wyłuskać jedyną twarz, różniącą się od innych. Młody, ciemnowłosy
mężczyzna szedł z głową podniesioną do góry, a pobyt za murami nie zdołał wygasić blasku
jasnych, prawie błękitnych oczu, hardego wyrazu ust. Nie odzywał się do kolegów, szedł
swobodnie, jakby nieprzymuszony więzienną dyscypliną, obserwując z pogardliwą
obojętnością dobrze mu znane realia więziennego podwórka.
Ruch jak co dzień. Kosze z brudną bielizną wędrowały w kierunku pralni. Wielki kocioł na
wózku, prowadzonym przez dwóch więźniów, zapowiadał bliską porę obiadu. Za kilka minut
spacer się skończy, do menażek rozleją rzadką zupę, a ziemniaki trzeba będzie sobie z
własnego omaścić. Towarzystwo ożywiło się, ktoś krzyknął do kucharczyka w więziennym
drelichu: — Starczy dziś na dokładkę?
Tarnawski — tak się bowiem nazywał ów więzień o hardym spojrzeniu — nie zdradzał
zainteresowania zawartością kotła. Rzadko korzystał z więziennego wiktu. Jego dziewczyna,
Iza Kurek, dbała o niego, posyłała paczki i nie brakło mu nigdy pieniędzy na wypiski. Straż
więzienna szła mu także na rękę. Wiedzieli, że Kiedy im przyjdzie wprowadzić na oddziale
jakieś nowe rozporządzenie, porządki, Tarnawski — jak trzeba — pomoże. Miał wśród tej
trudnej społeczności posłuch. Nie mogli mu odmówić poczucia solidarności, koleżeństwa.
Niektórzy nazywali go ojcem chrzestnym. Nie lubił tego i powtarzał wiele razy, że niczyjej
śmierci nie ma na sumieniu. Uważano go za takiego, który nie da sobie w kaszę dmuchać.
Zgrzytnęła brama więzienna. Mężczyźni w drelichach jak na hasło odwrócili głowy w
stronę ulicy. Co się dzieje? Wszedł strażnik, prowadząc młodego chłopca, ubranego jeszcze
po cywilnemu, rumiana twarz, żywe spojrzenie. Jeszcze, bo za kilka godzin wciągną go do
kartoteki, zuniformizują, więźniowie „poćwiczą” w nudne wieczory. Zaczekaj, bratku!
Poznasz prawa dżungli.
Tarnawski przyglądał się nowemu z pewną życzliwością. Strażnik popędzał go, szli w
kierunku pawilonu administracyjnego, ale chłopiec wcale się nie spieszył. Kiedy zbliżył się
do spacerujących, przystanął, jakby chciał zapytać: Jak tu jest, co mnie czeka za tymi
murami? Tarnawski zatrzymał się, może też chciał coś powiedzieć, może podtrzymać tego
nowego na duchu, ale strażnik dozorujący spacer krzyknął: — Dosyć świeżego powietrza. Na
oddział!
Ustawili się. Jeden z więźniów, garbus — kalectwo dziś już rzadkie, widać niełatwe miał
dzieciństwo — zatrzymał się, żeby poprawić skarpetę, wciąż spadającą z chudej jak patyk
nogi. Młody, krzepki mężczyzna nadepnął mu na nią z całej siły. Garbus aż zawył, ale nie
śmiał się strażnikowi poskarżyć. Tarnawski doskoczył do krzepkiego towarzysza spaceru,
jakby go chciał uderzyć. Zrezygnował jednak, tylko syknął przez zęby: — Niech ja cię dorwę
pod celą*
. Gieroj! Sztuka wygrać z kaleką.
Blondyn spokorniał, słowem nie odpowiedział. Strażnik, który obserwował tę scenę, nie
włączał się. Pracował tu niedługo, ale wiedział, że nie należy wtrącać się do konfliktów
*
Pod celą — w celi.
między więźniami. Zagrożeni, konsolidują się błyskawicznie. A szczególnie wtedy, kiedy jest
między nimi Tarnawski. Można było zauważyć pewną sympatię czy zaufanie, jakim
przedstawiciel porządku więziennego darzył obrońcę garbusa. Uśmiechnął się do niego
porozumiewawczo, ale Tarnawski nie zwracał na strażnika uwagi, pogrążony w
rozmyślaniach.
Był od ostatniego widzenia z Izą spięty, podniecony, ale i czujny, nie zdradzał się przed
współwięźniami ze swoim niepokojem. Miał różne koncepcje, jak wykorzystać informacje
swojej przyjaciółki, ale nie było już czasu na rozpatrywanie rozmaitych wersji. Zbliżał się
dzień, w którym trzeba było podjąć decyzję. Rezygnacja nie leżała w jego naturze. Liczył, że
sam wykona ten skok, bezpieczny i umożliwiający rozpoczęcie nowego życia na wolności.
Oczywiście, dla nich dwojga.
Niespodziewanie spotkał go zawód. Liczył, że wypuszczą go przed Bożym Narodzeniem i
darują te dwa tygodnie odsiadki. Na to konto podejmował się najgorszych prac, bo
porządkowych. Tymczasem diabli wiedzą dlaczego właśnie jemu wstrzymano wypiskę. Może
z tego powodu, że w czasie świąt łatwiej o skok, włamanie. Zamiast pięćdziesięciu kilku
więźniów, tylko czterech miało szansę wyjść na wolność. Nie było go między nimi. Jeżeli nie
wykorzysta fantastycznej możliwości, którą mu zsyła życie, nie ma do czego wracać. Nie
chciało mu się już powtarzać drobnych i ryzykownych skoków, mieć do czynienia z bandą
bezczelnych paserów. Nareszcie miał szansę wyjść na prostą. Potrzebna mu była wolność na
jeden wieczór.
Wyobraził sobie Izę, jej twarz. Zadziorny nosek, podwinięte rzęsy, pełne usta i wspaniałe
nogi, które umiała pokazywać. Najważniejsze, że nie jęczała jak inne: Zmień życie, Idź do
pracy, przychodź na czas. Wiedziała, że z pracy się nie dorobi. Sama była zatrudniona w
„Pewexie”. Tam się dopiero napatrzyła, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. Jedni wydają
zielone, kupują koniaki, inne wspaniałości, a drudzy liżą szyby wystawy.
Szczęście w nieszczęściu trafić na taką dziewczynę. Nie opuściła go w więziennej biedzie,
zajmuje się jego matką. Oczywiście, chciałaby go wrobić w małżeństwo. Na ostatnim
widzeniu powiedziała, że marzy o dziecku, sama je wychowa. Takie gadki słyszał już od
niejednej. Zawsze dzieckiem chcą omotać, a mężczyzna jak głupi ulega. Ale kto wie? Jeżeli
wszystko się uda po jego myśli? Kupiłby sobie kawałek ziemi blisko Warszawy. Znał jednego
właściciela szklarni. Zaczął od zera, a teraz dieslem zapycha. Czy on jest gorszy? Potrzebne
mu są pieniądze, dużo pieniędzy. Żeby je zdobyć, trzeba mieć pomysł. Ma go dzięki swojej
dziewczynie.
Na ostatnie widzenie przyniosła plan tego domu. Wejście, rozkład na dole, schody na
pięterko. Każdy detal został opisany. Sam kiedyś słuchał piosenek tej artystki. Nawet niezłe.
Ale willę, samochód, biżuterię ma nie ze śpiewu. Sławna Roma Karska! W gruncie rzeczy
dziwka. Puszcza się z czarnuchem, Iza twierdzi, że to szejk. Leje im się za darmo ropa, mogą
sobie kupować kobiety.
Dia Karskiej nie byłaby to żadna krzywda.— Odrobi stratę własną d… Czy to jeden
czarnuch przyjeżdża do Polski? Anka, co u niej pracuje, a jest kumpelką Izy jeszcze ze
szkoły, nienawidzi swojej pani. Służy jej tyle lat „wiernie”, śniadanka nosi do łóżka, a Karska
jej płaci grosze. Kiedy otwiera rano drzwi, odstawiają z tym Arabem rozmaite numery, a nią
się nawet nie krępują. Nie liczy się, bo jest służącą. Karska ma tyle pieniędzy, a sprawdza ją,
ile wydała na gospodarstwo. Tacy są ci bogacze.
Karska chwaliła się swojej koleżance, nie zwracając uwagi na obecność Anki, że ten szejk
trzyma u niej forsę, dolary i biżuterię. U niego w kraju ciągłe rewolucje, nie jest wcale
pewien, czy tam wróci. Ma tyle pieniędzy, że lokuje w Szwajcarii, nawet w Polsce. Karska
powiedziała Ance, że może przeniesie się na stałe do niej, jakby u niego w kraju się na dobre
zawieruszyło. Z pewnością nawija. Taki bogacz, co by u nas robił za interesy? Teraz
wyjeżdżają do Włoch. Boże Narodzenie spędzą na Sycylii. Tam jest ciepło. Pomarańcze na
drzewach rosną. Tańsze są od ziemniaków. I co tu pieprzyć o sprawiedliwości. Jeden śiedzi
pod celą, a drugi zimą winogrona zapycha, wyleguje się na słońcu. Karska z amantem wracają
zaraz po Nowym Roku. Właśnie wtedy, kiedy go będą wypisywali na wolność. Prosił
naczelnika, żeby go puścił choć na sylwestra. Nie chciał ustąpić, dla niego więzień się nie
liczy. Może to I dobrze. Pozostanie poza wszelkimi podejrzeniami. Jest szansa stworzenia
sobie niezbitego alibi.
Plan jest dopracowany; najważniejsze, żeby dostać się, i to szybko, do sypialni. Pod
oknem, z prawej strony, stoi szafka na kosmetyki, a wyżej, wprost nad nią — lustro. Kryje
sejf, który znajduje się w ścianie. Karska także nie ma zaufania do banku. Lokuje w złoto.
Sejf zamyka na dwa klucze. Anka ją kiedyś podpatrzyła. Ma te klucze zawsze przy sobie, z
pewnością je zabierze do Włoch. Specjalista dałby sobie radę. Taki kasiarz z „Vabanku”. Już
tylko w filmie robi się takie numery.
Trzeba będzie pruć, każdy ślusarz da sobie radę. Do drzwi wejściowych Iza ma klucze.
Sprytnie to zrobiła. Anka odwiedziła ją niedawno. Kiedy wyszła na chwilę do łazienki, wyjęła
z jej torebki klucze i zrobiła odciski. No i z głowy. Skarżyła się właśnie wtedy Izie, że nie
może w święta, choćby na jeden dzień, skoczyć do domu, w Kieleckie. Obawia się, że Karska
zatelefonuje, jak jej nie zastanie, wyleje z pracy, przecież nie najgorszej. Na szczęście Ance
podoba się cioteczny brat Izy. Szaleje za nim, zawsze przychodzi, kiedy wie, że go może
zastać. Iza namówiła ją, żeby wpadła do niej na wigilię, choćby na dwie, trzy godziny.
Zastanie Waldka. Jej pani nie miałaby z pewnością nic przeciwko temu. Dwie godziny? Jakby
nawet zadzwoniła, połączy się drugi raz. Anka już będzie w domu, najwyżej powie, że telefon
był uszkodzony. Zimą zawsze złącza wypadają. Zresztą Karska w Wigilię nie zatelefonuje.
Włosi to katolicy, też świętują; W końcu ją przekonała. Anka przyrzekła, że przyjedzie pod
warunkiem, że Waldek ją zabierze z Podkowy. Przyrzekła, że go namówi.
Wszystko to powiedziała mu Iza na widzeniu i zapowiedziała stanowczo jak to ona: —
Biorę na siebie Ankę, dostawę kluczy, a teraz ty pogłówkuj.
Tarnawski przepowiadał sobie po wielekroć, w dzień i w nocy, ważne Informacje Izy.
Znalazł idealnie proste wyjście. Wybrać zaufanego człowieka, który dostanie plan domu i
klucze do drzwi wejściowych. Skąd go wziąć? Ryzyko jest minimalne. Będzie musiał
opróżnić sejf, powiesić z powrotem lustro, zwiać, Anka wróci z wigilii, nawet się nie domyśli,
że ktoś buszował po mieszkaniu. Karska po przyjeździe zajrzy chyba zaraz do sejfu, ale nie
wiadomo, czy zawiadomi milicję. Cały ten szmal jest podejrzany. Czarnuch nie zgłosił z
pewnością na cle pieniędzy czy złota. Być może handluje walutą, coś kręci. Taki facet jest
zawsze podejrzany, a Karska musi dbać o nazwisko. Swoją drogą, jak ta Iza mądrze
wykalkulowała skok. I termin. Oczywiście, że najlepiej w Wigilię. Ludzie siedzą z rodzinami
pod choinką, nikt się nie kwapi do wałęsania się po ulicach i podglądania sąsiadów. Dom
będzie pusty. W takiej ciszy nocnej…
Trzeba pomyśleć o wykonawcy. Musi, oczywiście, mieć udział. Nic za darmo. Ilu fajnych
ludzi czeka, pełnych dobrych chęci. Brak im pomysłów, koncepcji. Po to już on ma głowę na
karku. Byle dobrze wybrać wspólnika. Takiego, żeby był solidny, akuratny. Życie wokół
niego jest prawdę mówiąc podłe I nudne. Na świecie ciągle coś się dzieje, w dzienniku
telewizyjnym pokazują co wieczór porwania, skoki na jubilerów, na banki. A co u nas?
Chociaż trzeba przyznać, że I u nas coraz więcej trafia się ludzi z grubą forsą. Jedni klepią
biedę, drudzy kupują mercedesy. Taka sprawiedliwość… Kogo wybrać?
Przerzucił w pamięci nazwiska niezawodnych kumpli. Karol i Sylwek są na wolności, ale
mieszkają pod Wrocławiem. Za mało czasu, żeby Ich odnaleźć. Janek? Ten by się nadał. Co z
tego? Miał strasznego pecha. Wyłapał ćwiartkę. Dwadzieścia pięć lat w Strzelcach Opolskich.
Przecież nie chciał załatwić, tej służącej. Musiał zatkać jej usta, żeby nie krzyczała, jak będą
obrabiali mieszkanie. Wsadził jej bez złych zamiarów ręcznik do gęby, a babka wykitowała.
Tak czy inaczej długo by nie pożyła. A zmarnowali przez staruchę wartościowego
człowieka… Kogo by tu wybrać? Iza nie da rady zorganizować kogoś na wolności. Owszem,
zna handlarzy, cinkciarzy spod „Pewexu”, ale taki nie zdecyduje; się na włamanie. Zresztą
musi się sam z tym człowiekiem porozumieć.
Trzeba szukać wspólnika w więzieniu. Do wzięcia są tylko ci, którzy przed Wigilią
opuszczą więzienie. Czy znajdzie się wśród nich dobry ślusarz i człowiek godny zaufania?
Musi zdobyć nazwiska tej czwórki. Najlepiej porozmawiać z lejwodą*
. Temu durniowi
wydaje się, że jego wychowankowie są na najlepszej drodze do uczciwego życia. Reedukacja,
rehabilitacja. Gadki, chładki. Jakby nie wiedział, że świat jest okrutny i tylko, silni ludzie
mają szansę godnego życia. Taki szejk łachmyta, który może podróżować, kupować sobie
najwspanialsze dziewczyny i on, bez mieszkania, bez przyszłości, jeżeli nie pójdzie na
ryzyko. Ostatnie! Ma dosyć życia w biedzie i w strachu. Teraz musi się udać. Do diabła z
tymi rozmyślaniami, które rozmiękczają człowieka. Trzeba się skupić, kiedy liczą się
godziny. Nazwiska tych czterech…
Mógłby puścić na wszystkie cele cynk i dowiedzieć się, kto wychodzi przed Wigilią.
Kiepski pomysł! Taki wywiad musi potrwać i zrobi się szum. Nigdy nie wiadomo, kto kapuje
dla wychowawcy. A że są tacy, to fakt. Za dużo wciąż wiedzą, za dużo. Nie! Tym razem nie
wolno mu popełnić żadnego błędu. Plan jest bez pudła, decyduje wykonanie. Już wie! Spis
więźniów trzyma u siebie penitencjarny. A na spisie czerwonym krzyżykiem zaznaczane są
zwolnienia. Zgłosi się do lejwody pod pretekstem, że chce się poradzić co do swojej
przyszłości. To chwyci. Wychowawca nie ma własnego pokoju. Zawsze prowadzi do
gabinetu penitencjarnego. Na stole u niego leży bieżący spis więźniów… A co będzie, jeżeli
lejwoda spławi go na korytarzu lub zechce rozmawiać w świetlicy? Wykluczone! Zna faceta.
Przepada za długimi rozmowami w cztery oczy…
* * *
— Mogę ci zająć twój pokój na małe pół godziny? Zgłosił się do mnie Tarnawski. Ma
problemy. W świetlicy ruch. To zawsze więźnia peszy.
Mrugoń zwrócił się z pytaniem do penitencjarnego, którego spotkał, jak codziennie, na
odprawie u naczelnika. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał:
— Za kilka dni idzie na wolność. Człowieka ogarnia strach. Łatwiej siedzieć, niż zaczynać
od początku.
— Dlaczego nie zwróci się do mnie? Penitencjarny spojrzał nie bez ironii na wychowawcę,
który miał opinię nieuleczalnego frajera. Pieprzy o jakiejś tam osobowości, kiedy wiadomo,
że Tarnawski jest zwyczajnym oprychem. Mrugoń wydawał mu się śmieszny, ale zawsze to
kolega.
— Dobrze. Rozmawiaj. Ale na dobrą sprawę Tarnawski powinien był do mnie przyjść.
Przecież od tego tu jestem. Nie mamy etatu dla postpenitencjarnego. Wiesz dobrze, że to ja
zajmuję się zwalnianymi. Załatwiam im pracę, nawet jakieś garniturki przydzielam, jeżeli im
stare ubrania w więzieniu mole zjadły.
„Ciekawe”, pomyślał, „dlaczego Tarnawski zgłosił się do Mrugonia tak wcześnie przed
zwolnieniem?”
Powiedział do kolegi:
— Uważaj, Mrugoń, żeby cię twój pieszczoszek nie wciągnął w maliny. To artycha
Przechytrzy clę. No, ale jak chcesz. Nawet mi to na rękę. Muszę skoczyć do kantyny. Jutro
moje imieniny. Żona kazała mi wykupić pół bufetu. Zaprosiła swoje kumpelki. Niektóra są
dobre. Wpadniesz? Czas już, żebyś się zakręcił koło jakiejś cizi. Marnujesz czas. Tytuł
magistra masz w kieszeni, a wciąż czytasz jakieś nudziarstwa. Dobra. Zwolnię ci pokój o
*
Lejwoda — psycholog więzienny.
jedenastej. Tylko nie roztkliwiaj się nad Tarnawskim i przyjmuj telefony. Notuj, jakby ktoś
służbowo.
„Zazdroszczą mi zaufania, jakim darzą mnie więźniowie” pomyślał Mrugoń. Znał swoich
kolegów. Większa część z nich to prostaki. Mają mu za złe, że nie tyka więźniów, tylko
zwraca się per „pan”. Jeżeli liczy się tylko dyscyplina, to po co ta cała nauka o resocjalizacji?
Nie wolno frustrować osobników psychopatycznych, a jest ich tu większość. Jak wielka
liczba samouszkodzeń spowodowana jest takim głupstwem, jak tykanie, grubiaństwem! Uczył
się tego na wykładach profesora Czapowa. Krzykiem nie zdobędzie się zaufania więźniów. A
tym bardziej Tarnawskiego.
Tarnawski był osobnikiem agresywnym, inteligentnym, miał władzę nad więźniami. W
zakładzie karnym mówią o takich charakterniacy — ludzie mocni. I wielu strażników
starszych, doświadczonych, woli mieć do czynienia z charakterniakiem, którym z reguły
bywa recydywista aniżeli z żółtodziobem. Mięczaki łatwo wpadają w histerię, lubią skarżyć
się do naczelnika, a w razie niepowodzenia łykają rozmaite świństwa, żeby wywołać litość, a
także podziw wśród współwięźniów. Czasami z takiego szantażu wynika bezpośrednie
zagrożenie życia. Kto wtedy odpowiada? Administracja! Naczelnik musi się tłumaczyć, nikt
tego nie lubi. Tarnawski, co do tego nie było wątpliwości, nigdy by się nie pohańbił
okazywaniem własnej słabości. Znał prawo i przepisy, które za murami obowiązują.
Honorował je. Tylko jeden raz zdobył się na wyczyn, który uczynił go sławnym i…
przedłużył czas odsiadki o dwa lata.
Kiedy Mrugoń przyszedł tu na wychowawcę, zaraz po studiach, koledzy opowiedzieli mu
historię próby ucieczki, która obrosła w legendę. Nawet piosenkę ułożył na ten temat
więzienny poeta, a wierszokletów wśród jego podopiecznych jest sporo. Mrugoń zapamiętał
jedną strofkę:
Tarnawski leży na koju*
Nie wie skubany, że od tej chwili
Nigdy nie zazna już spokoju.
Atanda!*
Klawisz*
jest na jego tropie
Kto pod stołem, tego życie kopie…
Może warto by się kiedyś zająć tą więzienną poezją? Można by zebrać wiersze, może
nawet opublikować artykuł w „Przeglądzie Penitencjarnym”. Co zaś dotyczy ucieczki
Tarnawskiego, miała miejsce w czasie jego pobytu w Czarnołęce. Siedział już trzy lata i
pozostał mu rok. Nie wytrzymał. Mówił do kolegów, że ma niezawodny plan. Musi nawiać.
Nie wytrzymuje już kogutkowego*
, który obserwuje każdy jego krok, inni znowu opowiadali,
że wyrywał się do swojej dziewczyny. O jej urodzie także krążyły legendy. Dziewczyna albo
kolega z wolności musieli mu dostarczyć tych nożyc ostrych jak brzytwa. Nikogo nie sypnął,
wszystko wziął na siebie. To jest Tarnawski!
Mrugoń znał niektóre szczegóły z akt więźnia. W przeddzień ucieczki Tarnawski źle się
czuł, a w nocy jęczał, obudził kolegów. Narzekał na ból brzucha gdzieś w okolicy ślepej
kiszki. Rano oddziałowy kazał młodemu strażnikowi zaprowadzić cierpiącego do
ambulatorium, które znajdowało sie w budynku parterowym, tuż przy bramie…
Dalszy ciąg sprawozdania, pisanego suchym, urzędowym stylem, pozwolił Mrugoniowi,
nie pozbawionemu wyobraźni, dopowiedzieć sobie sensacyjny przebieg wydarzenia:
Wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem. Lekarze, wiadomo, nie lubią chodzić po
*
Kojo — łóżko.
*
Atanda — okrzyk ostrzegawczy
*
Klawisz — pracownik administracji, strażnik.
*
Kogutkowy — Jak wyżej.
celach. Więźniowie w gromadzie bywają wulgarni, a nawet brutalni w odpowiedziach,
gestach, prowokujących uśmiechach. Kto to znosi? A do ambulatorium przychodzą owieczki.
Nie ma świadków, którym wypada zaimponować. Jak człowieka boli, cienko śpiewa. Lekarz
się nie zdziwił, kiedy oddziałowy zatelefonował, że za chwilę zjawi się u niego więzień
cierpiący na ból brzucha.
I tak się stało. Młody strażnik, bodaj nawet stażysta, zapukał do drzwi, wprowadził ledwo
trzymającego się na nogach Tarnawskiego. Zapytał lekarza, czy może zwolnić się na małą
chwilę, bo w telewizji leci mecz Juventus–Legia. Skoczy do świetlicy i jak tylko badanie się
skończy, czeka na wezwanie. Wewnętrzny czterdzieści sześć. Może trzeba będzie do szpitala.
Pan doktór w razie czego…
Pan doktór sam by chętnie obejrzał mecz, choćby fragment, ale widać było, że więzień
cierpi. Pielęgniarka kazała choremu się rozebrać i położyć na ceratowej kanapie. Poprawiła
nie pierwszej czystości prześcieradło i spojrzała, jak sobie można dośpiewać, kokieteryjnie na
przystojnego pacjenta, który, choć więzień, obudził w niej cieplejsze uczucia.
— Zaraz coś zaaplikujemy — powiedziała serdecznie. — Proszę się nie denerwować.
— Gdzie cię boli? — zapytał lekarz, myjąc ręce. A siostrze kazał przygotować
odpowiednie narzędzia, przekonany, że ma do czynienia z połykaczem*
, bo takich przysyłano
mu najczęściej. Więzień znowu zajęczał, wskazał bolące miejsce.
— Zdejmuj kalesony — zadysponował lekarz. Cierpiący ociągał się nieco, zerkając na
pielęgniarkę.
— Nie odstawiaj! Pośpiesz się — powtórzył z wyraźną złością, bo dobrze widział, że
więzień zrobił wrażenie na pielęgniarce, która bez entuzjazmu przyjmowała jego własne
umizgi. — Prędzej! — Ponaglał i nachylił się nad jęczącym mężczyzną. Poczuł silne
uderzenie w podbrzusze i zemdlał.
Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Więzień zerwał się z kanapy rześki, napięty,
ale zdecydowany. W jego prawej ręce pojawiły się nie wiadomo skąd rozwarte nożyce.
Skierował je prosto w oczy kobiety w białym fartuchu. Próbowała odwrócić głowę, żeby
wezwać pomocy, ale nie zdążyła… poczuła w ustach szmatę, która odebrała jej dech.
Tarnawski wyciągnął błyskawicznie serwetkę spod narzędzi i wepchnął w gardło
powracającemu do przytomności lekarzowi. Związał go na wszelki wypadek wyciągniętym z
kieszeni drelicha sznurem, dostarczonym — jak wieść głosiła — przez kochającą Izę. Sam
przebrał się w biały fartuch zdjęty z wieszaka. Nałożył na siebie płaszcz lekarza, na głowę
naciągnął cyklistówkę. Już w drzwiach zwrócił się do pielęgniarki:
— Lalunia! Powiedz szefowi, że wóz i ubranie zostawiam na parkingu pod Pałacem
Kultury. Buźka!
Lekarz leżał nieruchomo i Tarnawski miał prawo sądzić, że nadal znajduje się w szoku.
Gdyby spojrzał uważniej, spostrzegłby błysk satysfakcji w oczach mężczyzny, ale nie miał
teraz czasu do stracenia, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wsiąść do samochodu,
wyjechać. Za bramą czekała Iza. Zaraz ją zobaczy!
Wyjął klucze z drzwi, opuścił powilon ambulatoryjny, podszedł spokojnie do samochodu,
stojącego na podwórku, pod oknem pawilonu. Miał w kieszeni kluczyki od stacyjki, zdobyte
bez większego trudu. Warsztat, w którym był zatrudniony, zrobił na zamówienie lekarza
zapasowe. Wówczas, jeszcze bez myśli o ucieczce, wykonał na wszelki wypadek trzeci
komplet i ukrył go w celi. W końcu i tak okazały się niepotrzebne, albowiem lekarz tego dnia
zostawił swoje w stacyjce, uważając nie bez racji, że nie ma bezpieczniejszego parkingu jak
więzienne podwórze.
*
Połykacz — więzień, który połyka drobne przedmioty w celach samobójczych.
Tarnawski wsiadł do wozu. Strażnik opuścił dyżurkę, by lekarzowi otworzyć bramę. I tu
zdarzyło się coś, czego Tarnawski nie przewidział. Tego właśnie dnia lekarz po przyjściu do
pracy wyjął akumulator i dał więziennemu elektrykowi do naładowania.
Z początku Tarnawski nie zorientował się w czym rzecz. Włączał raz po raz stacyjkę, która
wciąż była głucha. Stracił sporo czasu, ale w pewnym momencie zrozumiał, że powinien
połączyć bezpośrednio przewody. W wozie były z pewnością narzędzia. Musiał opuścić
samochód, nie było rady. Otworzył klapę bagażnika, wyjął komplet narzędzi, znalazł
kombinerki. Już był z górki, za chwilę ruszy. Zapalił, jednakże chwilę za późno.
Od strony pawilonu, położonego w głębi podwórka, zbliżał się młody strażnik.
Retransmisja zakończyła się, a lekarz jakoś długo nie telefonował. Być może będą jednak
musieli transportować więźnia do szpitala? Na wszelki wypadek przyspieszył kroku.
Zobaczył, że ktoś siedzi w samochodzie zaparkowanym obok ambulatorium. Znał tego
wartburga, ciągle z nim byty kłopoty. Ktoś siedział w środku. Lekarz? O tej porze wyjeżdża?
Usłyszał warczenie dwutaktu, podbiegł — chciał się usprawiedliwić, że może za długo
zabawił — i od razu poznał kierowcę mimo białego fartucha. Tarnawski włączył bieg, młody
strażnik zobaczył otwierającą się powoli bramę. Krzyknął w panice: — Zamykać! Chwycił
klamkę. Tarnawski wyłączył motet, wysiadł z samochodu. Trzeba umieć przegrywać.
Źle funkcjonujący akumulator wartburga kosztował go dwa lata dodatkowej odsiadki,
Ciekawe, że w sądzie, wytoczono mu bowiem oddzielną sprawę za próbę ucieczki, bronili go
zarówno lekarz, jak i pielęgniarka. Lekarz, ponieważ zapowiedział zwrot samochodu i
prawdopodobnie dotrzymałby słowa. Pielęgniarce zaś chłopak wyraźnie się spodobał, zresztą
nie jej jednej. Młody strażnik dobrze ten wyczyn Tarnawskiego wspominał, ponieważ
otrzymał od naczelnika premię za szybka reakcję. Przy sposobności zwrócono mu na piśmie
uwagę, że w czasie pracy nie należy oglądać meczów, nawet międzynarodowych…
Tę to historię znał Mrugoń i może z powodu mołojeckiej sławy Tarnawskiego doznał
satysfakcji, że ten trudny więzień właśnie do niego zwraca się po poradę. Sam był raczej
człowiekiem słabym, pełnym wahań, fizycznie zaś niesprawnym z powodu ułomności lewej
nogi. Starał się nie kuleć, nosił specjalne obuwie, ale nie był w stanie ukryć kalectwa. Miał z
tym mnóstwo kłopotów w szkole, a później ze znalezieniem partnerki. Kulas — mówili o nim
sąsiedzi, wiedział o tym, unikał ich towarzystwa. Był samotnikiem i chyba z tego powodu
zdecydował się na pracę w więzieniu.
Układ: wychowawca–więzień stwarzał mu naturalną przewagę, a więc i lepsze
samopoczucie. Wyzbył się kompleksów, stać go było na pewną kulturę, nawet współczucie
dla odosobnionych od świata i rodzin ludzi. Zwracał się uprzejmie do więźniów, proponował
herbatę, prowadził rozmowy na rozmaite, także intymne tematy. Najczęściej chodziło o
sprawy rodzinne, wysokość alimentów, o dodatkowe widzenia. Nie zwracali się do niego zbyt
często, jego naiwna moralistyka stała się przedmiotem kpin. Wyczuwał to i tym więcej cenił
sobie zaufanie Tarnawskiego.
Kiedy przyprowadzono więźnia do pokoju zajmowanego przez penitencjarnego, Mrugoń
wskazał krzesło, a sam zabrał się do parzenia herbaty, na stole położył kanapki owinięte w
śniadaniowy papier. Tarnawski od razu zauważył, że na biurku leży wielki arkusz,
zawierający aktualny spis więźniów. Sięgając po cukier, zdążył zauważyć cztery czerwone
krzyżyki przy czterech nazwiskach. Odetchnął! Krzyżyki oznaczały zwolnienia. Wiedział już,
jak pokierować rozmową, żeby wyciągnąć od Mrugonia potrzebne Informacje.
Przede wszystkim musiał mieć pewność, że tych czterech opuści więzienie przed Wigilią.
Zapytał, czemu to jego jednego spotkała taka krzywda, że mimo odsiedzenia wyroku, nie
będzie mógł spędzić świąt przy rodzinnym stole?
Mrugoń współczuł mu, zapewne nawet szczerze, ale zapewnił, że nie była to jego
decyzja… wychowawcy niewiele mają do powiedzenia w tych, a także w wielu innych
sprawach. Zresztą spośród kilkudziesięciu, którzy kończyli odsiadki, jedynie czterem
naczelnik okazał specjalne względy. Dla uwiarygodnienia swoich słów, wymienił nazwiska.
Zieliński i Górka sprawowali się wzorowo, pracowali na budowie, nigdy nie naruszyli
regulaminu. A może dlatego poszedł im na rękę, ponieważ są z Wrocławia, rodzinnego miasta
naczelnika i mrugnął do Tarnawskiego, że rozmawia z nim jak równy z równym. Co do
Romanowskiego — sam nie rozumie. Wielokrotny recydywista, nie żywi do tego człowieka
zaufania, nie wierzy, żeby chciał się zmienić. Jest kłopotliwym więźniem. Być może
naczelnik chce go się jak najszybciej pozbyć. Mirek Porzycki jest chyba najmłodszym
więźniem i ma starą, samotnie żyjącą matkę. Należy jej się wigilia z synem, choćby
marnotrawnym.
Tarnawski pocukrzył herbatę jedną łyżeczką cukru. Mimo zachęty nie wziął drugiej i
odsunął od siebie kanapkę. Nie jest głodny. Mrugoń ciągnął dalej, mówił dużo, chętnie, nie
miał zbyt wielu innych okazji do wypowiadania się. Jego znana gadatliwość śmieszyła
towarzystwo więzienne, ale dziś Tarnawski chłonął każde jego słowo. Jednocześnie myślał
intensywnie. Nie! Na tych wrocławian nie ma co liczyć. Najpewniej nie znają dobrze
Warszawy, być może rodziny po nich przyjadą, nie warto na nich stawiać. Pozostaje Porzycki
i Romanowski. O tym drugim słyszał jakąś plotkę, nie pamiętał jej treści, ale była
niepochlebna. Porzycki był za miody na taką robotę, jeszcze się musi poduczyć. Trzeba
będzie szukać drogi do Romanowskiego. Grypsem tu nie obskoczy.
Wychowawca rozgadał się na dobre:
— Mam prawo powiedzieć, że Romanowski tylko przede mną się otworzył. Kosztowało
mnie to dużo pracy. Jest to osobnik wyraźnie nieprzystosowany. Ma czterdzieści lat, ale jest
infantylny. Cechuje go kompletny brak wyobraźni. Jednocześnie jest agresywny. Bił swoją
żonę; twierdzi jednak, że jest do niej bardzo przywiązany, i do małego synka także. Ta
kobieta była u mnie kilka razy. Nie marzy o jego powrocie. Bardzo się tego obawia. Chciała,
żebym ja mu wytłumaczył jej sytuację. Ciągle się bała i nabawiła się w końcu ciężkiej
nerwicy. Twierdzi, że kiedy on wyczuwa jej strach, staje się jeszcze bardziej gwałtowny. U
nas się też popisał.
Zetknął się pan kiedyś z Porzyckim? To dobry chłopiec i całkiem przypadkowo wpadł.
Oskarżono go o udział w zbiorowym gwałcie. Na rozprawie potwierdził zeznania ze śledztwa.
Od razu po ujęciu oświadczył, że błagał kolegów, ażeby tego nie robili. Nikt jego zeznań nie
potwierdził. Odwrotnie, jakby się zmówili, żeby go oskarżać. I tak, mimo dobrej opinii z
pracy, zarobił trzy lata kiblowania.
Najgorzej, że trafił do celi Romanowskiego. Kazał małemu sobie usługiwać, łóżko ścielić,
wreszcie zrobił z niego parowę*
. Podejrzewałem, że coś jest nie w porządku, ale Porzycki bał
się pisnąć słowo. A jego prześladowca śmiał mi się w nos. Poskarżyłem się oddziałowemu.
Nie zamierzał wtrącać się w nocne życie celi. Dość ma ich w czasie dnia… Szkoda tego
małego. Ma narzeczoną. Dobra dziewczyna. Czeka wszystkie te lata, przynosi wałówki, pisze
listy, nawet wiersze. Romanowski ukradł mu te listy, czytał je głośno, a wszyscy się
podśmiewali z chłopca. Mirek nabrał teraz odwagi, no jego męki miały się ku końcowi.
Wyrwał listy i zapowiedział, że nie będzie ścielił całej celi łóżek. Pobili go, a on poszedł na
skargę do naczelnika. Romanowski mu nie daruje. Jeszcze są razem cztery dni, co gorsze —
cztery noce…
Tarnawski był za bystry, żeby nie dostrzec szansy.
Nie okazując nadmiernego zainteresowania, zaproponował:
— Panie wychowawco! U mnie w celi jest wolna prycza. Już ja się nim zajmę. Odechce
mu ślę straszenia.
— Pomówię z oddziałowym — ucieszył się Mrugoń. Całkiem zapomniał o tym, że więzień
zgłosił się do niego z jakąś osobistą sprawą. Tarnawski jednak trzymał rękę na pulsie, to on
*
Parówa — homoseksualista bierny.
kierował — według swojego planu — rozmową. Zapytał, czy mógłby wrócić do problemu,
który jemu nie daje spać. Chce zmienić tryb życia. Zamierza pracować i ożenić się. Czy
wychowawca mógłby mu pomóc? Mimo deklaracji nikt się nie kwapi zatrudniać byłych
więźniów.
Mrugoń przyznał, że, niestety, on sam nic mu nie może pomóc. Porozmawia z
penitencjarnym. Tylko on jeden dysponuje miejscami pracy, które oferują więźniom. Na
pewno mu wskaże adresy. Dopilnuje tego osobiście!
Do pokoju wszedł penitencjarny. Wydało mu się podejrzane, że arkusz z wykazem
więźniów leży w zasięgu wzroku Tarnawskiego. Pozostawił go chyba w innym miejscu? Na
wszelki wypadek włożył urzędowy dokument do szafy. Wyjął z kieszeni płaszcza torbę na
zakupy i uprzedził Mrugonia, że najwyżej za kwadrans wróci. Zajął sobie miejsce w kolejce
do bufetu. Jest krakowska i parówki. Jak nie ma czegoś lepszego…
Tarnawski podniósł się z krzesła, podziękował z góry za interwencję w sprawie pracy.
Czuł, że więcej potrzebnych mu informacji od Mrugonia nie wyciągnie. Teraz wszystko
zależało od szczęścia, zawsze był przekonany, że los sprzyja silnym. Jeżeli nim jest, a jest, ic
Romanowskiego przeniosą do jego cek.. Jeśli nie, znajdzie do niego inną drogę. Ten człowiek
mógłby zostać wykonawcą jego planu, a udany skok umożliwi mu nowe życie. Chciał je
rzeczywiście rozpocząć.
Widział dookoła siebie tylu cwaniaków, którzy nie narażając się, robili szmal. Nie jest od
nich mniej zdolny. Iza ma kuzyna, który dysponuje większą gotówką. On głową i pomysłami.
Pieniądze także będzie miał, z pustymi rękoma nie przystąpi do spółki. Ma szansę wygrzebać
się z tego szamba. Tym razem będzie miał fart.
W godzinach popołudniowych dała się słyszeć gwałtowna wymiana słów na korytarzu.
Zazgrzytał klucz w drzwiach celi Tarnawskiego. Stanął w nich mężczyzna w średnim wieku.
Oddziałowy wepchnął go do środka. Zapowiedział:
— Nie na długo. To gagatek, trzeba na niego uważać. Przed Wigilią idzie na wypis. Wróci
tu prędko, zatęskni za nami.
Romanowski, pewny siebie, bezczelny, przyglądał się nowym kolegom. Może spotka
znajomego? Ludzie go znali, miał opinię, która zapewniała mu pozycję w tym towarzystwie.
Dopiero, kiedy rozpoznał w półmroku Tarnawskiego, mina mu zrzedła. Wiedział, że taki typ
nie ustąpi mu miejsca, a zwykł być pierwszym. Jakoś te kilka dni wytrzyma. Usiadł przy
stole, jakby już do nowej ferajny należał. Podwinął dla fasonu rękaw drelicha, demonstrując
bogaty tatuaż. Głowa węża i sploty owijające rękę od napięstka po ramię.
Mężczyźni — zmęczeni po pracy, niezadowoleni z nowego lokatora, bo nigdy nie
wiadomo, jakie licho go tu przyniosło — milczeli. Nowy rozumiał ich nieufność, powiedział
pokornie:
— Nie będę u was długo dolatorem*
. Za cztery dni wyklepują mnie na wólkę*
. Szykujcie
grypsy, ferajna! Jestem listonoszem pierwsza klasa: Z rączki do rączki.
Chciał pozyskać ich przychylność; wiedział, jak ważna jest dla każdego więźnia
możliwość przekazania niekontrolowanej korespondencji na zewnątrz. Spojrzeli na niego
łaskawiej. Koleżeństwo! Zasada współżycia, nie zawsze praktykowana w normalnym świecie,
w więzieniu jest prawem.
Na wieczorny posiłek sypnięto im z kotła sporą porcję recydywy. Nieapetyczna, jałowa.
Tarnawski miał smalec z wypiski. Zwykł się z towarzyszami niedoli dzielić. Okrasił każdemu
talerz, pęczak zaświecił oczkami tłuszczu. Jedzenie nabierało tu takiej wagi, że nikt się nie
odzywał słowem. Zresztą na gadanie pozostawał jeszcze długi, jałowy jak ta więzienna kasza,
wieczór i więzienna noc.
*
Dolalor — współwięzień.
*
Wolka — wolność.
Kolacja w celi. Odgłos łyżek uderzających o brzeg blaszanych misek. Ciszę przerywa
czkawka, bo kasza była nie dogotowana, a może Tarnawski za szczodrze krasił. Najstarszy z
więźniów, o twarzy bladej, nalanej, znaczonej piętnem wieloletniego odosobnienia, wstał z
zydelka, zanurzył rękę w swój barłóg i wyciągnął butelkę mętnego płynu. Pociągnęli bimbru
przyniesionego przez więźnia pracującego na wolności. Jeżeli chodzi o alkohol, nigdy nie
mieli trudności. Byle ukryć butelkę przed oddziałowym, a były i takie fajne chłopy, że można
było się z nimi napić. Wypili jedną, drugą kolejkę i zaraz nastrój się poprawił.
Sjesta wieczorna. Wspomnienia, refleksje o życiu, opowieści o wyczynach własnych i
cudzych. Zwykły bałak*
więzienny. Wymiana zdań dotyczy głównie kobiet. Płyną
opowiadania o sukcesach, okraszone szczegółami natury fizjologicznej. Licytacja wyczynów
erotycznych, świadczących głównie o fantazji opowiadającego swoją sex story. Z
pożądaniem, głodem kobiety łączyła się pogarda dla nich. Jako przedmiot bywały niezłe, do
roli podmiotu nie dorastały. Jedno wiedzieli. Kobiety Tarnawskiego nie wolno było włączać
do tych pogaduszek. Nie znosił tego, odznaczał się co prawda koleżeństwem, odwagą w
obronie innych, ale umiał być także okrutny.
Klawisz zagląda przez kukieł*
:
— Wynieść kibel! Gasić światło! Dosyć gadania!
Przygotowali prycze do spania. Więzienny striptiz.
Uwalnianie się od spoconych drelichów stanowi ulgę. Ubrania, ułożone w kostkę, zostają
wystawione na korytarz. Światła pogaszone, rozmowy milkną, chociaż wszyscy wiedzą, że
strażnik nie będzie ingerować zanadto w życie celi, której przewodził Andrzej Tarnawski.
Tego wieczoru nie brał on jednakże udziału w ich bałaku, zamyślony, nieobecny.
Więźniowie, przypadkowi towarzysze ostatniego epizodu więziennego, nie wiedzieli, co taki
stan u niego oznacza. Przyjaciele doświadczyli niejeden raz, że Tarnawski zachowuje się
zawsze w ten sposób, kiedy przygotowuje nowy skok lub musi podjąć ważną dla niego, albo
dla nich, decyzję. Trzeba go było zostawić w spokoju.
Ktoś krzyknął: spać! Do rannego apelu pozostawało leszcze kilka godzin. Jedni zapadali
momentalnie w sen, zmęczeni dniem pracy. Inni, nie krępując się bliskością sąsiadów,
rozwiązywali na własną rękę swoje fizjologiczne potrzeby. Jęczeli, stękali, chrapali
niewrażliwi na odór potu, wydzieliny z nieszczelnie zamkniętego kibla, wydając z siebie
dźwięki niczym parowozy przed wyruszeniem w daleką drogę. Tarnawski zeskoczył z pryczy,
bo zajmował górną, i zbliżył się do pryczy Romanowskiego:
— Obudź się! Właź do mnie na górę.
Zbudzony z pierwszego snu nowy więzień, przerażony wezwaniem Tarnawskiego,
próbował się bronić, wiedząc, że z tamtym nie wygra:
— Ty, człowiek! Po co mam za korejkę*
zapychać? Nie jestem cwelem*
. Mam własną
parówę w jedenastce. Poszukaj sobie kogoś innego!
W innej sytuacji Tarnawski dałby dowód swojego autorytetu. Tym razem powiedział
prawie dobrotliwie:
— Ej, ty głupi! Ja tych zabaw nie lubię. Mam interes. Dla nas obu. Właź, i żebym nie
czekał!
Intonacja głosu budziła zaufanie. A także legenda związana z osobą lokatora górnej
pryczy. Nie było sensu zwlekać. Wciągnął się na górę, usiadł na brzegu:
— No to nawijaj!
*
Bałak — rozmowa.
*
Kukiel — wizjer.
*
Korejka — prostytutka.
*
Cwel — homoseksualista bierny.
Propozycja była fascynująca. Nie zamierzał iść do tyrki*
, jak życzyła sobie jego żona.
Dosyć miał także ryzykownych włamań po byle zegarek, drobny łup wyceniony oszukańczo
przez chytrych paserów. Zwietrzył większy interes i ożywił się:
— Powiedz, co mam robić?
— Słuchaj uważnie! I żeby twój tępy łeb zapamiętał. W Podkowie Leśnej, byłeś tam
kiedyś?, mieszka pewna artystka. Zaczekaj! Przyjdzie pora na adres i nazwisko. Ta baba ma
straszne pieniądze. Nie tylko swoje. Jej kochanek, czarnuch z Kuwejtu, trzyma u niej złoto i
walutę.
— Dlaczego u niej? Oni mają swoje banki szwajcarskie.
— Nic nie rozumiesz. Ten facet ma tyle szmalu, że musi w różnych miejscach lokować,
może ryzykować, że mu przepadnie, ma tego dużo. Pomyśl! Przyjeżdża do tej babki raz albo
dwa w roku. I opłaca mu się wynajmować dla niej willę, kupił jej samochód na ropę i płaci
służącej, która mu wszystko i nie za darmo donosi o tej artystce, co robi, kiedy go nie ma. Ty
nie rozumiesz, co to są pieniądze. On w każdym kraju ma taką dziwkę I gdzie przyjeżdża, na
niego czekają. Wymaga za swoje pieniądze tylko wierności. A wiesz co taka k… robi? Niech,
tylko wyjedzie, pokiwa mu na lotnisku i zaraz wydzwania sobie chłopaków. Ubaw jak się
patrzy. Teraz słuchaj uważnie, idą święta i babka wyjechała razem z czarnuchem do ciepłych
krajów. Domu pilnuje służąca. Młoda, słaba dziewczyna.
— Nie namówisz mnie na mokrą robotę — powiedział zdecydowanie Romanowski i chciał
zeskoczyć z pryczy.
Tarnawski objął jego ramię żelaznym uściskiem.
— Dokąd się śpieszysz? Kto ci mówi zakuty łbie o mokrej robocie? Dziewczyny w domu
nie będzie. Kiedy wychodzisz?
— Wyklepują*
mnie za cztery dni. Może wcale nie wyklepią? Oni kombinują dla siebie
najlepiej.
— Nie pieprz! Mam pewne wiadomości. W piątek idziesz na wolność, a z soboty na
niedzielę willa będzie pusta. Służąca została zaproszona na wigilię do Warszawy i zostanie
przez całą noc z równiachą, na którego od dawna leci. Napatrzyła się u swojej pani, nabrała
apetytu. Oni tam mają łazienkę, że tylko wanna w środku, a lustra na suficie i na bokach.
Razem się kąpią i oglądają w lustrze. Nie muszą chodzić do kina. Jak się nabawią, wołają tę
dziewczynę do łazienki i każą sobie podać kawę, koniaki. Wcale się nie krępują. Zwyczajne
świnie, jak zwierzęta.
Romanowski zachichotał:
— Ładna binia*
? Może ja bym robotę odwalił i na tę wigilię zasunął? Sam bym się
zabawił. Dosyć mam cweli!
Oczy mu zabłysły, żyć się zachciało, kiedy wyobraził sobie ewentualny ubaw. Tarnawski
pomyślał: „Trafiłem na idiotę”. Nie miał wyboru. Musiał posłużyć się kimś, kto w tym czasie
opuszczał więzienie. Porzycki był za młody, przypadkowo zawędrował do więzienia. Z takim
nie ma co ryzykować. Pozostaje ten brutalny, prymitywny wspólnik, inaczej nie zrealizuje
idealnego skoku. Być może Iza dałaby sobie radę? Nie, tu trzeba mężczyzny. Zwrócił się do
Romanowskiego, ton jego głosu był ostrzejszy aniżeli wymagała tego sytuacja. Z takim nie
można inaczej:
— Nie gadaj, tylko słuchaj! Będziesz miał pieniądze, znajdą się dziewczyny. I żona będzie
cię szanowała.
— Co wiesz o mojej żonie?
— Nie zawracaj sobie nią teraz głowy. Macie dziecko, jest twoja. Jak zobaczy pieniądze,
będzie chodziła jak szwajcarski zegarek. Słuchaj teraz uważnie: Z soboty na niedzielę,
*
Tyrka — praca.
*
Wyklepywać — wypuszczać na wolność.
*
Binia — młoda dziewczyna, kochanka, żona.
mówiłem ci, dom będzie stał pusty. Dostaniesz ode mnie klucze. Kiedy? Już się nie martw, to
moja sprawa. Radzę ci, powtarzaj sobie moje wskazówki przez najbliższe dni, żeby ci się
wryły w pamięć. Jak wejdziesz do tego domu, znajdziesz się w przedpokoju. Światła nie
zapalaj, pamiętaj o latarce. No i narzędzia, palnik acetylenowy, klucz francuski, nie muszę ci
mówić.
Słuchaj, łepetyno zakuta. Znajdziesz się w dużym salonie, z którego można schodami
dostać się na górę. Nie idziesz nimi, bo musiałbyś jeszcze szukać na pięterku sypialni
Karskiej, a tam jest tych pomieszczeń wiele.
Zrobisz, uważaj, tak: Obok salonu jest służbówka Anki. Stamtąd małe schodki prowadzą
wprost do sypialni, żeby ta artycha mogła mieć służącą na każde zawołanie. Wejdziesz nimi
na górkę. Nie możesz zabłądzić. Znajdziesz się w sypialni. Sprawdź latarką, czy story są
opuszczone. Karska kazała Ance je opuścić, żeby meble się nie niszczyły. No widzisz,
pomyślałem o każdym szczególe.
Jeżeli zasłony są spuszczone, zapal spokojnie światło, poszukaj stolika, rzeźbiony, antyk.
A na nim słoiczki, butelki, pudełka. Ta baba cały dzień się maluje, pędzluje, wystawia
„towar”. Ciebie ten stolik nie obchodzi, patrz wyżej. Wprost nad nim wisi duże lustro.
Zdejmiesz je, tylko ostrożnie! Znajdziesz wbudowaną w ścianę szafkę. Wiesz, co to jest sejf?
Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć? W budkach „Ruchu” czegoś takiego nie ma, marne
kilkaset złotych trzymają w szufladce. W sejfie chowa się kosztowności i grubą forsę. Jest
dobrze zabezpieczony, ma specjalne otwarcie na dwa klucze i numery. Nie mam tych kluczy,
nie znam numerów. Trzeba sejf rozpruć. Narzędzia masz, tnij palnikiem i koniec.
Romanowski posmutniał.
— To nie dla mnie robota. Nie jestem ślusarzem. Wytrychem dałbym sobie radę. Tu trzeba
fachowca…
Nagle coś sobie przypomniał, ożywił się i klepnął po ramieniu Tarnawskiego, który
zareagował na ten gest z widocznym wstrętem. Nie zauważył tego radośnie podniecony.
— Mam wyjście. Porzycki, mój cwel, wychodzi razem ze mną. To ślusarz pierwszej klasy,
złota rączka. Jak coś nie zaskakiwało u naczelnika, zawsze po niego posyłał.
Tarnawski milczał. Obawiał się wciągania nowych ludzi do spółki, a jeszcze takiego
prawiczka. Pierwszy raz zastanawiał się, czy nie wycofać się z tego przedsięwzięcia. Jeszcze
jeden wspólnik i ten Romanowski, z którym na wolności nie usiadłby do jednego stolika. Ale
pokusa zwyciężyła. Nie umiał rezygnować. Romanowski nalegał.
— Musimy się dogadać. Ja sam i tak bym nie dał rady. Mirka mam w ręku, musi tańczyć,
jak mu zagram.
— Można mieć do niego zaufanie? Może to kapuś?
Romanowski aż się skurczył w sobie, napiął jak łuk. Miał sam pewną zaszłość…
Tarnawski źle zrozumiał jego reakcję:
— Denerwujesz się, że ci twego cwela obrażam. No, dobra, dobra. Kapusia nie wziąłbyś
przecież na wspólnika. Uważaj dalej. Rozprujecie sejf, znajdziecie dwie szkatuły. Wszystko
wrzucić do worka. Żadnych śladów. Nie zapomnij o rękawicach. Nie traćcie czasu na
oglądanie sypialni, tych wspaniałości. I żeby cię czasem ręka nie zaswędziała. Lustro
zawiesić na swoim miejscu, dokładnie tak jak było i wiać.
Jak Anka wróci z wigilii, nie ma prawa nic zauważyć. Cicho jak nad trumną. Karska wróci
dopiero za kilka dni. Z pewnością zajrzy za lustro, ale czas, który minął, jest naszą wygraną.
Zresztą nie jestem pewien, czy pod nieobecność czarnucha zawiadomi milicję. Szmal jest
trefny, a od Anki była wiadomość, bo jest gadatliwa jak każda baba, że amant jej pani jedzie
prosto z Włoch do Kuwejtu. Babka zechce gdzieś wyjść, pokazać się, wystroić. Sięgnie po
biżuterię, zrobi krzyk. Ślady zatarte, niech sobie szukają. Na wszelki wypadek przygotuj
sobie alibi. Zajdź w sobotę do sąsiada, jednego, drugiego. Powiesz, że idziesz do siebie, żona
czeka. Żeby w razie czego potwierdziła.
— To znaczy, że jest ryzyko wpadki?
— Zwariowałeś! Nikomu ostrożność jeszcze nie zaszkodziła. Rękawice, graty ukryj
jeszcze w sobotę. Ten mały niech zrobi to samo. Gdzieś dalej od własnych domów. Zakop
pod znaczonym drzewem. Prosto z więzienia walę do ciebie. Zrobię podział, wypłacę dolę,
jak się należy. A ty odpalisz temu pętakowi. Szkatuły mają zostać zamknięte. Nie zdążyłbyś
skorzystać z tego szmalu! Musieli ci opowiadać, jaki jestem. Łagodny i sprawiedliwy, ale
kiedy potrzeba… Nie oszukałem jeszcze nikogo. Zapytaj o mnie ludzi. Tylko pysk na kłódkę.
Ani słowa twojej kobiecie, funflom*
.
Romanowski nie wątpił, że Tarnawski umie dotrzymać słowa. Zresztą robota mu
pasowała. Od miesięcy rozmyślał, jakby tu zrobić jeden skok, a dobry i dłuższy czas
odpocząć. Nie bać się nędznego klawisza. Poleżeć we własnym miękkim koju przy swojej
kobiecie, która czekała na niego trzy lata. Zamierzał być lepszy dla Broni, przynieść jej
prezent, ale nie śmierdział groszem. W więzieniu nawet tych nędznych państwowych groszy
nie zarobił. Jako recydywistę zatrudniono go przy robotach porządkowych, za które nie płacą.
Będzie musiał, chcąc nie chcąc, znowu buszować po dworcach, kręcić się koło kiosków z
piwem, może uda się obrobić pijaka. Chciał się ratować, poszedł na rękę władzy i co ma z
tego? Musiał swoje pół roku odsiedzieć, a teraz go mogą jeszcze na świadka ciągnąć, jakby
się „ludzie” dowiedzieli, dadzą mu w kość. Szczęściem Tarnawski nic nie wie, zesłał mu go
los. Chciał jeszcze zapytać o coś ważnego, kiedy z dolnej pryczy dał się słyszeć ochrypły
głos:
— Przeleciałeś go? Daj innym pospać!
Romanowski chciał gwałtownie zaprzeczyć, ale nowy funfel powstrzymał go spokojnym
gestem. Sam zeskoczył z pryczy, spojrzał z pogardą na mądralę i płaską dłonią trzasnął
leżącego. Uderzony jęknął, skulił się, ale nie powiedział więcej ani słowa. Było się kogo bać.
— No to dobrej nocy!
Głos Tarnawskiego, zwrócony do więźnia, którego przed chwilą pobił, brzmiał łagodnie,
prawie ciepło. Wciągnął się zręcznie na górę, zrównoważony, pewny siebie, jakby incydent
nie miał miejsca. Romanowski patrzył na niego z rosnącym podziwem. Z takim człekiem
można pracować. Wszystkie szczegóły trzymały się kupy, tylko iść i brać. Z podziałem też
nie będzie kłopotów.
— No to daj adres tej cizi. A co z kluczem?
— Śpieszy ci się? Dostaniesz przed piątkiem. Z adresami trzeba ostrożnie Siedzi tu w
Ptakowie*
kapuś, który znał adres i datę za wcześnie. We trójkę, chyba byli z Nowego
Dworu… nie znam ich nazwisk ani ksywy*
… moja dewiza, jak najmniej nazwisk, a więc ta
trójka zaplanowała skok. Jeden z nich sypnął adres kryminalnej. Kapuś stał na czatach, tamci
dwaj weszli do mieszkania, a tu nagle zabłysły wszystkie żarówki. Sami swoi! Kapnęło im po
osiem lat. Znaleźli u nich broń skradzioną milicji. Wszyscy trzej siedzą. Opłacało mu się?
Kapusia i tak w końcu dorwą!
Tarnawski nie zauważył wzrastającego zdenerwowania słuchającego historii o fatalnym
skoku. Gdyby zwrócił na ten szczegół uwagę, być może historia zaplanowanego bezbłędnie
napadu na mieszkanie Karskiej potoczyłaby się inaczej.
Gwoli prawdzie Andrzej Tarnawski nie znał jeszcze adresu tej willi. Czekał na rozmowę z
Izą Kurek. Miała przyjść na widzenie w środę, powiedzieć, czy wszystko jest dopięte na
ostatni guzik. Nadto służąca Karskiej — Anka, nie wyraziła jeszcze zgody na spędzenie
wieczoru wigilijnego poza domem. Wiedziała, że jak jej pani się dowie — a sprawdzała ją
czasem przez swoje przyjaciółki, które umiały zatelefonować i po nocy — wyleci z pracy,
lepszej nie dostanie. Iza nęciła ją swoim ciotecznym bratem, na którego Anka leciała już od
*
Funfel — kumpel.
*
Ptakowo — Wronki
*
Ksywa — przezwisko
dawna. Miał być na wigilii, przynieść alkohole. A one — jadło. Co zwycięży? Na widzenie
Iza przyrzekała przynieść klucze, bo wprawdzie i brat jej mógł zrobić dubleta z odcisków, ale
mądra dziewczyna nie chciała nikogo bliskiego wciągać do podziału. Musieliby odpalić.
Tarnawski czekał tej środy, dzieliły go od niej godziny. Jakby szczęście zawiodło, zawsze ma
czas powiedzieć Romanowskiemu, że wymyślił sobie dla zgrywy cały ten plan napadu.
Romanowski poczuł się zaniepokojony przedłużającym się milczeniem człowieka na
pryczy.
— Nie wierzysz mi? Zrobię, co do mnie należy. Żonie pary nie puszczę. W razie czego
polecę w zaparte.
— Nie będzie w razie czego. Nie rozmyślaj za dużo. Zaszkodzi ci na zdrowie. Słuchaj! To
wystarczy. Wyklepują cię w piątek. Do tego czasu otrzymasz wszystko, co uważam za
potrzebne.
— Zgoda! Zapalmy. Z innymi bałbym się, ale z tobą można uczciwie pracować.
Porzyckiemu tymczasem nie powiem ani słowa. Wyklepują nas razem. Możesz być spokojny.
Drży ze strachu, żeby do jego Ewki czy kochanej mamusi nie doszły wieści, jak się w
mamrze zabawiał — zarechotał. . — Czas pospać — powiedział Tarnawski.
Romanowski przeniósł się na swoją pryczę. Spał tej noty wyjątkowo spokojnie, kołysany
nadzieją, że wreszcie los mu sprzyja…
* * *
Środa była dniem widzeń. Oczekiwane, radosne godziny w szarości więziennego dnia.
Każdy liczył, że może przyjdą bliscy, przywiozą wałówę, opowiedzą nowiny z wolności. W
zasadzie wpuszczano rodziny do południa, chyba że ktoś przyjeżdżał z daleka. Naczelnik
pozwalał się czasem uprosić.
Andrzej Tarnawski także liczył godziny i minuty. Nie tylko z tęsknoty. Pozostawało
niewiele czasu do wypuszczenia Romanowskiego i Porzyckiego, ale tyle niewiadomych było
w zaplanowanym skoku, że najmniejsza zmiana mogła podważyć całą konstrukcję. Obawiał
się trochę tej Anki. Dziewczyna nie była z ich środowiska, miała swoich znajomych, mogła
wycofać się z obietnicy zjedzenia wigilii u Izy. A jeżeli Karska wróci wcześniej? Może
odcisk z kluczy źle był zdjęty? Powtórzyć cały zabieg bez wzbudzania podejrzeń służącej
artystki… może być trudne lub wręcz niemożliwe.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko zależy od Izy. Okazywała dużo sprytu i oddania.
Zasługiwała nie tylko na miłość, ale i na podziw. Gdyby była mężczyzną, mogliby stworzyć
we dwójkę wspaniały gang, jak we Włoszech czy w Ameryce. Są tacy, którzy twierdzą, że w
kraju tak ubogim jak Polska, nie warto ryzykować skoku. Ukraść zegarek, stare ciuchy? Ale
coraz więcej pojawia się burżujów. Mają po kilka samochodów w rodzinie, biżuterię, walutę.
Nie każdy ma zaufanie do banku, trzymają pod bielizną, w schowkach. Można by się
obłowić, zastosować lepszą organizację, nową metodę skoków, świat idzie naprzód,
włamywacze posługują się lepszymi narzędziami aniżeli kiedyś. Albo informacja. Należałoby
mieć bliższe kontakty z dozorcami, ze służbą… Jeżeli jednak Iza nie przyjdzie na widzenie?
Zjadł obiad, zbliżał się wieczór, czekaj daremnie na głos klawisza: „Tarnawski! Na
widzenie”… Coś się musiało stać. Na domiar złego trzeba było udawać przed Romanowskim,
że sprawa przebiega według planu! Na niespokojne spojrzenie, które rzucał w jego stronę,
wzruszał ramionami. Baz nerwów! Na wszystko przyjdzie czas.
W czwartek Tarnawski zaczął się na dobre niepokoić. Zbliżało się południe. Coraz bliższy
brzęk kluczy, skrzypienie drzwi. W drzwiach otwartych stanął kocioł na kółkach. Przy nim
więzień z wielką warząchwią. Wyciągnęli swoje miski, podchodzili do drzwi jeden za
drugim. Każdemu było spieszno.
Oddziałowy zajrzał do otwartej celi, jakby kogoś szukał.
— Iza! — Zaświtała nadzieja Tarnawskiemu. Ale strażnik minął go obojętnym wzrokiem,
wyszukał wśród czekających z miską więźniów nowego lokatora celi.
— Szykuj się. Idziesz jutro za bramę. Uważaj na siebie. Szuka cię kumpel z Białołęki. Na
twoje szczęście przechwyciliśmy gryps. Jeszcze raz ci się udało. Grzeczny jest? — zwrócił się
do Tarnawskiego, który zajmował nieoficjalne, ale faktyczne stanowisko przywódcy celi i
oddziału.
— U mnie nie ma mocnych. Co to za historia tym grypsem?
— Nieważne. Jego sprawa.
Oddziałowy nie miał ochoty przedłużać rozmowy na ten temat Zmierzał do następnej celi,
sie Tarnawski zdążył jeszcze zapytać:
— Dlaczego zatrzymano mi wczoraj widzenie?
Oddziałowy zdziwił się:
— Nikt się do ciebie nie zgłaszał. Naczelnik nikomu wczoraj nie odmówił. Widać babka o
tobie zapomina. Zawsze znajdzie się dobry przyjaciel, który cię wyręczy. W życiu nie bywa
próżni. Jeszcze w życiu takiej babeczki jak twoja.
Napotkał wściekłe spojrzenie Tarnawskiego i przerwał swój ulubiony wątek.
Tarnawski miał zbyt wielkie wyobrażenie o sobie, by mógł żywić jakiekolwiek
wątpliwości co do wierności Kurek. Musiała napotkać ważne przeszkody. Ważne, bo tak jak i
on łatwo nie rezygnowała. Najpewniej zawiodła Anka. Widać nie przyjęła zaproszenia na
wigilię. Był niezłym psychologiem i wyczuwał osobowość takiego typa jak Romanowski.
Obecność służącej nie odstraszyłaby go od wykonania planu, kiedy już poczuł szmal. Ten
prymitywny, prostacki mężczyzna mógłby iść na każde ryzyko. Postanowił jeszcze czekać.
Miał przekonanie, że Iza coś wymyśli.
Po pracy wrócił do celi. Wciąż czekał. Współwięźniowie wzięli Romanowskiego w obroty:
zlecenia, telefony, grypsy pośpiesznie pisane. Tylko Tarnawski nie poddał się tej gorączkowej
atmosferze. Z godziny na godzinę rozwiewały się jego nadzieje na skok, który pozwoliłby mu
zacząć Inne życie aniżeli prowadził w przeszłości Nie zareagował też na otworzenie się
wizjera, w którym ukazała się okrągła fizys oddziałowego.
— Tarnawski! Widzenie! Nie wiem, jak się twojej babce udało przekonać naczelnika.
Zgłaszam się do niego od miesiąca, ciągle jest zajęty. Raz, dwa, trzy. Zaraz po ciebie
przychodzę!
Więzień, starszy wiekiem, no którego zwracano się per Edzio, a był to ten właśnie, który w
nocy podsłuchiwał rozmowa z Romanowskim, nie wytrzymał.
— Śpieszy jej się do swojego kindybała*
. Każda babka to bladź. Znałem…
Nie skończył, poczuł straszliwy ból. Tarnawski stanął mu ciężkim chodakiem na bosą
stopę. Jęknął. Strażnik zajrzał do celi:
— Co się u was dzieje?
— Nic — pośpiesznie odpowiedział więzień. — Brzuch mnie boli, padlinę daliście do
żarcia.
Poszedł w głąb celi, obrzucany drwiącymi uwagami innych. Tchórz! Ale prawdę mówiąc,
nikt z nich nie kwapił się do awantury z Tarnawskim.
On sam, nie zwracając uwagi na czekającego strażnika, wyjął ze swojej torby lusterko,
grzebień i figurkę z chleba, wyobrażającą Stajenkę betlejemską, przeznaczoną dla Izy.
Przygładził włosy, spojrzał w lusterko. W porządku…
* * *
*
Kindybał — męski członek
W świetlicy, do której zaprowadził Tarnawskiego oddziałowy, był remont. Malarze w
więziennych drelichach ustawiali drabiny, nosili farby, pędzle. Pod oknem, przy małym
stoliku, czekała Kurek, obrzucana, ciekawskimi spojrzeniami pracujących nie za pilnie
więźniów. Takiej ładnej dziewczyny dawno nie widzieli. Padały pod jej adresem niewybredne
przycinki. Ucichli na widok Tarnawskiego. Dziewczyna wstała na jego widok, sądząc, że
będą mieli, jak zwykle, widzenie w konfesjonale*
. Miłe rozczarowanie. Oddziałowy, który
wiedział, że Tarnawski niedługo wychodzi, zezwolił na widzenie przy stoliku; a sam
przyglądał się pracy więźniów. Zastrzegł jednak:
— Kwadrans, no, dwadzieścia minut.
Westchnął w duchu: Po co taka ładna dziewczyna, o naiwnym, wręcz dziecięcym
spojrzeniu, pcha się w ręce bandyty? Mogłaby sobie znaleźć jakiegoś spokojnego chłopca.
Znał kartotekę Tarnawskiego na pamięć.
Doświadczenie podpowiadało mu, że tego rodzaju mocny, zdecydowany, ale i
awanturniczy typ nie znajdzie sobie miejsca w normalnym świecie.
Tarnawski z dziewczyną usiedli naprzeciw siebie. Zapytał pośpiesznie:
— Adres?
— Jest! I plan willi także. Nie można się pomylić. Jeszcze raz ją wypytałam, jakim cudem
powierzyli jej tak wielkie bogactwo. Wcale nie chcieli. Anka podsłuchała ich rozmowę przed
wyjazdem. Czarnuch proponował, żeby u kogoś przechować. Mówił jakieś nazwisko. Ale
Karska nie miała do nikogo zaufania. Powiedziała, że to są gorące pieniądze. Co to znaczy?
— Nieważne! Daj klucze.
— Zaczekaj. Klawisz patrzy. Klucze przyniósł mi ślusarz dopiero dziś rano. Bałam się
nadać taką robotę obcemu… Teraz schyl się prędko, że niby poprawiasz skarpetkę.
Była bystra, Tarnawski ją podziwiał. Ledwo się schylił, delikatna, kobieca rączka, włożyła
mu do kieszeni drelicha klucze.
— Bądź spokojny — powiedziała Iza. — Będzie ubaw po pachy. Mój brat jedzie po nią
maluchem, odwiezie ją nad ranem. Skombinowałam nawet coś nasennego, jakby jej się
gwałtownie co domu śpieszyło. Wasz wystawiony dom na medal. A ty, powiedz. Znalazłeś
odpowiedniego człowieka?
Zawahał się i powiedział zgodnie z prawdą:
— Nie. Ale co miałem robić? Romanowski, zdaje się, że na imię mu Mietek, wie dobrze,
że mnie kiwać nie można. Nawet, na jednego dolca. Z mojej ferajny nie ma nikogo na
wolności. Mam idealne alibi. Jestem kryty. Rozmawiałem z nim w cztery oczy. Zresztą,
dlaczego ma sypnąć?
— Zna mój adres?
— Izuś! Za kogo ty mnie masz. Nigdy bym ciebie nie narażał. Przyszła mi do głowy taka
myśl, żeby u ciebie szmal przechować. Nic z tego. Ty nie możesz być w żadnym wypadku
narażona. Zakopie, jak wyjdę, zrobimy podział… Kochana moja! Mamy nareszcie szansę na
kilka spokojnych lat. Otworzę małe przedsiębiorstwo. Ludzie robią teraz majątki. Wszystko
będzie dla ciebie.
Zwróciła ku niemu najbardziej niebieskie wśród niebieskich oczu, w których czytał podziw
i wierność. Ona zaś nie wątpiła, że taki właśnie winien być mężczyzna, któremu może
powierzyć swoje życie.
Strażnik niecierpliwił się:
— Dosyć gruchania! — przerwał tym dwojgu rozmowę. — Za parę dni będziesz po tamtej
stronie bramy. Wolałbym cię tu więcej nie oglądać. Jak się ma taką dziewczyną, trzeba jej
pilnować.
*
Konfesjonał — rozmównica.
Podpisał przepustkę i wypuścił kobietę z pawilonu. Pomyślała sobie, że ten strażnik jest
cackiem sympatyczny. Ale gdzie mu do Andrzeja!…
* * *
Czwartek, różny wieczór.
Romanowski wciągnął się nie zaproszony na górną pryczę
— No i co? Prujemy kasę?
— Sejf, nie kasę. Mów trochę ciszej.
Tarnawski wstrzymywał się z ostateczną rozmową, ponieważ po widzeniu z Izą nawiedziły
go wątpliwości, czy rzeczywiście wolno mu darzyć nie znanego bliżej człowieka zaufaniem.
Poprzedniego dnia wysłał gryps do celi w której tamten siedział poprzednio. Prosił o opinię
funfla, który tam kiblował. Nie otrzymał odpowiedzi. Fatalnie! Może klawisz przechwycił
pocztę? Po raz któryś zadawał sobie to pytanie: Jeżeli ten człowiek sypnie, skrewi? I sam
sobie odpowiadał. Taki głupi nie jest. Sypnie, to nie zobaczy grosza. Skrewi? Wie dobrze o
tym, że Tarnawskiego nie oszuka. Znalazłby go w piekle. Nie było sensu zwlekać. Powiedział
życzliwie, zachęcająco;
— Siadaj! — Odsunął się w kierunku ściany, żeby dać trochę miejsca Romanowskiemu.
Powtórzył: — Siadaj, Mietek!
Tykanie sprawiło widoczną satysfakcję gościowi. Tarnawski nie do każdego zwracał się po
imieniu, chłonął każde słowo.
— Czy ja ci mówiłem, że chcę się wycofać? Proszę! Masz adres. Napisany na bilecie
autobusowym, jakby cię przy wyjściu rewidowali. Na wszelki wypadek naucz się na pamięć.
Podkowa Leśna. Grunwaldzka. Narożnik. Willa z modrzewia, grube bale. Podbudówka z
czerwonej cegły. Nad drzwiami rzeźbiona figura trzyma w ręku lampkę, jakby latarnię. Niech
cię to nie peszy. Świeci w niedzielę, w świątek i w piątek, żeby goście nóg nie łamali. Masz
klucze.
Dał mu je z ręki do ręki, żeby nie zabrzęczały. Prześladowała go świadomość, że ten
wredniacha Edzio podsłuchuje.
— Pamiętaj! Dom jest pusty, idziesz przez, służbówkę, schodkami prosto do sypialni i
szukasz sejfu. Wszystko razem powinno potrwać pół godziny, godzinę, prujecie sejf i
zmykacie.
— Szkatuły zakopać?
— Nie trzeba. Jeszcze ktoś podejrzy. Będą u ciebie bezpieczne. I do naszego spotkania nie
zaglądaj na bazar, nie zwracaj na siebie uwagi. Gdyby…
Nie musiał kończyć zdania. Romanowski mu przerwał:
— Coś ty? Czy ja nie wiem, z kim pracuję. Dam ci znać z wolności, jak poszło. Zaraz po
świętach. Mam swój kanał.
— Jeżeli pewny. I niech cię Bóg broni, żebyś gwizdnął cokolwiek z mieszkania. Zrób
swoje i wracaj do żony. Posiedź z nią pod choinką, idź z dzieckiem do kina, niech wie, że ma
ojca. Zaraz po Nowym Roku nastąpi podział. Porzyckiemu o mnie ani słowa. Dostanie swoją
dolę. Będziesz się musiał z nim podzielić. To już twoja sprawa. Wolałbym, żebyś to zrobił
sam. Im nas mniej, interes zyskuje i bezpieczeństwo. Gdybyś się znał na ślusarce… Trudno.
Masz idealnie proste zadanie.
— A jak nie znajdę tego domu? Nie znam Podkowy.
— Pojedź w dzień na rekonesans.
Pomyślał, że taki prostak jak Romanowski z pewnością nie wie, co to słowo znaczy.
Powtórzył:
— Pojedź, obejrzyj za dnia tę willę na Grunwaldzkiej.
* * *
Odgłos zamykającej się bramy. Tym razem oznaczał dla nich powrót do normalnego życia.
Wolność!
Stali obok siebie milcząc. Przypatrywali się życiu ulicznemu, śpieszącym się ludziom,
pędzącym samochodom. Wyglądali jak para komików z filmów Bustera Keatona. Ubrania
zmięte, za duże, za szerokie. Schudli na więziennym wikcie. Bladość woskowa ich twarzy
wystarczyłaby za odpowiedź na pytanie skąd wracają. Wysoki, silny mężczyzna i wątły
blondynek, nie sięgający starszemu do ramienia. Mieli za sobą wyrok orzekający,
odosobnienie. Ale przecież przez chwilę nie byli sami. Dwadzieścia cztery godziny pod
okiem strażnika, zaglądającego przez lipo*
. Noce, w których byli obiektami w rękach gites
ludzi albo sami dręczyli słabszych. Musieli się podporządkować nie tylko regulaminowi
więziennemu, ale i prawom obowiązującym w tej społeczności.
Rozejrzeli się wokoło. Nikt „na nich nie czekał i już chyba nie przyjdzie. Nie było
pewności, o której godzinie ich wypiszą. Romanowski wiedział, że żona pilnuje dzieciaka,
może poszła na bazar pohandlować. Z czegoś musiała żyć. Porzycki nie zawiadamiał nikogo z
bliskich. Chciał się ogolić, przebrać, dopiero wtedy pokaże się swojej dziewczynie. A może
Ewka jest u matki, pieką razem ciasto? Pragnął jak najprędzej znaleźć się w małym pokoiku,
z wbudowaną na węgiel kuchnią, zrzucić te łachy, zalatujące więziennym odorem, położyć się
na miękkim łóżku. Matka narzekała nieraz, że inni już mieszkają w blokach, a jej syn nie
potrafi niczego wychodzić. Pójdzie teraz do pracy, na budowę, łatwiej tam o mieszkanie.
Może Ewa się do nich sprowadzi? Matka będzie prowadzić gospodarstwo, a oni zarobią na
życie. Był pewny, że Ewka nigdy nie wierzyła w jego winę. Broniła go, przyjeżdżała na każde
widzenie. Czy jednak po tym wszystkim będzie zdolny prowadzić normalne życie? Chciał jak
najszybciej uwolnić się od tego mężczyzny, który sprawił, że życie po tamtej stronie muru
było nie kończącą się udręką. Nie zobaczy go więcej. W Warszawie nietrudno się zgubić.
Jeszcze kilka godzin jazdy koleją i odczepi się od bydlaka.
Romanowski nie był taki głupi, żeby nie rozumieć nastroju swojej, jak mawiał, „laluni”.
Pies go trącał. Niech przepadnie. Jednak teraz Porzycki był mu niezbędny. Trzeba było
przejść do ważnej rozmowy. Zaczął, jakby ich nic nie dzieliło:
— Mowę straciłeś? Ciesz się chłopie. Trzy lata czekałeś na ten dzień. Pamiętasz Klęczki*
,
tam cię widziałem po raz pierwszy. Nie byłoby tego, żebyś się od razu zgodził. Teraz
Ptakowo. Było ci u mnie dobrze? Broniłem cię przed innymi.
— Chciałbym zapomnieć. Wiesz, co bym chciał? Wykreślić te trzy lata z mojego życia.
— Było, nie powróci. Kto ci każe pamiętać? Tym razem kiblowałem tylko pół roku, ale
jak doliczę stare wyroki, ponad pięć lat życia mi zabrali. Teraz jesteśmy wolni. Ja idę do
swojej kobiety, ty do Ewki, Myślisz, że nie chcę zobaczyć Bronki dzieciaka. Czy mnie się
chce garować*
, kopsać glinę*
, byle z parówą. Czyste łóżko, pierzyna, binia stęskniona za
kawałem chłopa, dziecko rano przychodzi do łóżka…
— Przestań, Mietek. Już nie mogę słuchać tej grypsery. Chodźmy!
* * *
Dojeżdżali do Warszawy. W pociągu normalka. Pasażerowie z tobołami wzbogacającymi
prywatny rynek mięsny. Inni, dostatniej ubrani, jechali po zakupy do stolicy. Hałaśliwa
młodzież i staruszkowie z zapadłymi oczyma, wybierający się być może do swoich dzieci,
*
Lipo — wizjer.
*
Klęczki — Wrocław.
*
Garować — odbywać karę
*
Kopsać glinę — odbywać stosunki homoseksualne
które awansowały dc roli mieszkańców stołecznej aglomeracji. Stali ściśnięci w tłumie
pasażerów. „W tej sytuacji nie rozmówię się z Mirkiem” pomyślał starszy z mężczyzn.
Zbliżali się do Dworca Wschodniego. Porębski chciał jak najszybciej wysiąść, pchał się do
przodu. Romanowski go zatrzymał:
— Czego się śpieszysz? Nie odmówisz chyba kumplowi wypicia jednego kufelka piwa na
pożegnanie. Zapraszam!
— Nie mogę!!! nie chcę!
Przestraszył się własnej odwagi. W więzieniu nie ryzykowałby bezkarnie sprzeciwu. Ale
tym razem Romanowski się nie gniewał. Objął gestem opiekuńczym blondynka, pociągnął za
sobą.
— Jedno piwko w dobrej kompanii. Zapomnijmy o dawnych urazach. A potem do domku.
— W „Oazie” na Targowej siedli na uboczu. Romanowski zamówił dwa duże jasne.
Zapytał o bigos. Poprosił o dwie podwójne porcie. Należy im się po tych wasserzupkach.
Za chwilę kelner w fartuchu, który był kiedyś biały, podał dwa talerze pływającego w
tłuszczu bigosu. Porzycki jadł łapczywie. Romanowski wyławiał z talerza kawałki boczku,
mlaskał nieapetycznie i tak głośno, że ktoś z sąsiedniego stolika obejrzał się. Co za
przypadek! Gość wstał z miejsca i chwiejąc się na nogach podszedł do nich:
— Mietek! Kogo widzą moje oczy? Szamaj zdrowo… Nie dałbyś szluga? — Zamierzał się
dosiąść do starego kumpla.
— Od… się — fuknął Romanowski.
— Jak chcesz. Uważaj tylko, żebyś na Bronka nie trafił. Plotki o tobie puszcza. Nie wiesz,
dlaczego jego brat dziesięć godów zarobił, a ty oberwałeś tylko pół roku?
— Zjeżdżaj stąd, ale szybko!
Wstał z miejsca, a tamten przycichł zaraz i usiadł przy swoim stoliku. Romanowski poczuł
sie od razu lepiej.
— Widzisz, Mirek, jaką mają mojrę… Jedz spokojnie.
Porzycki wyczyścił talerz kromką chleba, tak jak mana uczyła go w dzieciństwie. Wypił
piwo do dna i podniósł się:
— Idziemy?
Romanowski przytrzymał go za rękę:
— Posłuchaj, Maniuchna!
Mirek sczerwieniał, ale nie protestował. Nie chciał już teraz niczego więcej, jak uciec
przed tą zaczerwienioną, bezczelną fizjonomią. Wiedział dobrze, że nie odważy się
sprzeciwić. Sączył piwo, które mu już nie smakowało, przeczuł prędzej, niż pomyślał, że nie
uwolni się od tego typa. Ale Romanowski, jak to bywało w więzieniu, nagie się uspokoił.
— Przepraszam za Maniuchnę. Skończyło się. Sam tego nie lubię. Ani słowa więcej. —
Przyłożył rękę do ust gestem oznaczającym pełną dyskrecję. — Nie było cwela! Zaczynamy
od nowa. Ty i ja dosyć żeśmy się wycierpieli Najważniejsze, żeby mieć kilka groszy na
początek. Jest okazja. Można zarobić, bez żadnego ryzyka.
— Nie wchodzę w rachubę.
— Posłuchaj. Na „nie” masz jeszcze dużo czasu.
Przedstawił plan opróżnienia schowka Karskiej.
— Chłopie! Tu nie może być wpadki. Dom będzie pusty. Za to ręczę. Klucze mam w
kieszeni. I plan willi, dziecko by sobie dało radę. Nie będziemy się włamywać. Wejść,
rozpruć sejf i zabrać co trzeba.
— Nie masz innego kandydata? Może ten, co chciał dosiąść się do stolika?
— Twoich rad nie potrzebuję tylko pomocy. Jeden raz i koniec. Potrzebny mi zaufany
wspólnik. To nie jest robota; to samograj. Wiesz, co to znaczy mieć kapitał na początek?
Ewka za tobą szaleje, ale jak pożyje z pętakiem bez grosza? Chłopie! Jesteś moim najlepszym
funflem. Wyprowadzę cię na prostą.
— Nie piszę się. Nie chcę więcej garować. Nie wpakujesz mnie do celi.
— Zwariowałeś! Czy ja się pcham pod celę. Nic nam nie grozi. Wiesz, gdzie jest szmal.
Dostaniesz swoją działkę. Zabieramy szkatułki i w nogi.
— Idź sam. Będziesz miał Wszystko dla siebie.
— Muszę mieć świecę. No, daj grabulę.
Porzycki wstał z miejsca zdecydowany odmówić. Powiedział zdeterminowany:
— Nic nie wskórasz ze mną. Jestem dobrym ślusarzem. Dostanę wszędzie robotę.
Romanowski uczynił gest, jakby mu chciał podać ręką na pożegnanie, chwycił rękę
Porzyckiego i przycisnął z całej siły do stołu.
— Widać z tobą nie można po ludzku. Nikt cię nie pyta o zdanie.. Musisz mi pomóc. I
żebyś wiedział. Potrzebuję dobrego ślusarza i żeby miał narzędzia, bo ja ich nie mam. Tym
ślusarzem będziesz ty. Odmówisz, uprzedzam cię, trafię do twojej Ewki. Ucieszy się, jak jej
opowiem o pewnym cwelu. Poduczyłeś się u mnie. Ostatnio byłeś nie najgorszy. Z twoją
mamą też sobie porozmawiam. A jakże!
— Przestań! — krzyknął Porzycki, aż kelner się zaniepokoił, przybiegł do stolika.
Poprosił, żeby nie rozrabiali. Wczoraj był nalot i kierownik zapłacił grzywnę.
Romanowski zamówił jeszcze setkę i duże piwo. Porzycki wstał od stołu. Nie patrząc w
twarz człowiekowi, który go dręczył pół roku, i nadal nie chce pozostawić w spokoju,
powiedział:
— Wygrałeś! Ostatni raz. Jak się po tym skoku nie odczepisz, siebie zabiję, ale przedtem z
tobą zrobię koniec. Mówisz, że jestem dobrym ślusarzem. Zrobię sobie taki przełyk*
, że mnie
nie uratują.
— Dobra. Nie strasz. Przyjadę po ciebie w sobotę wieczór. Zjesz wigilię i urwiesz się. Za
dwie godziny będziesz z powrotem.
Porzycki wzdrygnął się:
— Nie możesz się u mnie pokazać. Za nic. Czekaj na dworze. Zagwiżdżesz, to ja wyjdę.
Żeby cię tylko Ewka nie zobaczyła!
— Może bym się jej spodobał. Po takim zdechlaku jak ty. No dobrze, dobrze. Będę czekał
przed domem. Powiedz im, że musisz odwiedzić chorego kumpla, który cię ratował w pierdlu.
Zresztą mów, co chcesz. I nie odważ się skrewić!
Zapłacił rachunek i postanowił pojechać do siebie, na Brzeską. Był na wolności, ale jakoś
nie czuł się w pełni szczęśliwy. Jak go przywita Bronka? Żona nie lubiła, kiedy pił. Dlaczego
właściwie nie przyjechała po niego do Ptakowa? Mogła dziecko zostawić sąsiadce. Już on jej
pokaże, jak trzeba uszanować męża!…
* * *
Piątek, wieczór. Porzycki zbliżał się do domku, który dzielił z matką. Jednoizbowa
chałupa, przeznaczona do rozbiórki, kryła się wstydliwie między dwiema, już po wojnie
wybudowanymi kamieniczkami. Nie otynkowane od urodzenia świeciły kiepską,
wykruszającą się cegłą Rozbiórka wisząca Porzyckim nad głową, była jednocześnie nadzieją,
że otrzymają spółdzielcze mieszkanie.
Zatrzymał się przed spróchniałymi ze starość drzwiami. Szedł do własnego domu, ale
zapukał nieśmiało, jak obcy. Marzył tyle razy w celi o tej chwili zawsze sobie wyobrażał, że
naprzeciw wyjdzie mu Ewka. Uśmiechnięta, ufna, taka jaką zapamiętał z okresu
poprzedzającego katastrofę.
*
Przełyk — samouszkodzenie.
Zapukał raz jeszcze. Cisza. Nacisnął klamkę. Z kuchni wyszła drobna, siwiutka staruszka i
na widok przybysza przystanęła z wrażenia, a po chwili rzuciła mu sie na szyję. Moment
trwał w milczeniu. Wreszcie wyjąkał:
— Jest Ewka?
— Przyjdzie wieczorem. Pojechała do rodziców poprosić…
— O co? — zaniepokoił się.
— Musi ich uprzedzić co do wigilii. Zje ją z nami. Ale pierwszego dnia świąt umyśliła
sobie, że pojedziecie razem do jej rodziny. Pisałeś, że chcesz się żenić. Trzeba, żeby się
zgodzili. To majętni ludzie. Może kapnęliby wam kilka groszy na początek.
— Nic mi od nich nie trzeba. Zarobię na nas troje.
Rozpłakała się:
— Synku! Taki wstyd. Świeciłam twarzą za ciebie Biedna Ewka! — Szlochała na dobre,
nie mogła się uspokoić.
— Byłyście na rozprawie. Słyszała matka, co mówiłem? Nie brałem udziału, nie zrobiłem
nikomu krzywdy. Chciałabyś, żebym stanął przeciwko tym trzem? Jak sąd miał mi uwierzyć,
jeżeli rodzona matka…
— Przecież wiem — zapewniała go, dotykając żylastymi ze starości i ciężkiej pracy
rękoma twarzy syna jego ramion, pieców, jak gdyby chciała się upewnić, że są wreszcie
razem. — Chodzi o nich. Rodzice Ewki, jak to ludzie na wsi, nie chcą zrozumieć. Tam jak
dziecko kurę ukradnie, cała rodzina za złodziei chodzi. Wiem, że nie zawiniłeś. Ale jak
mogłeś zadawać się z taką hołotą? Twojego ojca znano na Olszynce Grochowskiej, każdy go
szanował, a ty?
— Co ja takiego zrobiłem. Przysiadłem się do nich, wypiłem dwa piwa. Powiedzieli, żeby
wyjść na powietrze, duszno było w tym barze. Musicie mi uwierzyć. Nie brałem w tym
obrzydlistwie udziału. Nie wiem, jak się wszystko stało. Chcieli mnie wrobić. Sędzia im
uwierzył.
— Dziewczyna świadczyła przeciwko tobie.
— Co ona widziała? Noc była ciemna, nie odróżniała twarzy. Ze złości mnie wkopała.
Dlaczego miała mi wierzyć, skoro mama…
— Wierzę, synku. Najważniejsze, że Ewka cl ufa. Nawet nie dopuszcza takiej myśli, że
mógłbyś…
Przerwała w pół słowa i pobiegła żwawym jak na jej wiek truchcikiem do kuchni, żeby
czym prędzej przygotować posiłek dla syna. Mirek usiadł w starym, wytartym fotelu, którego
nikomu z rodziny nie wolno było zajmować, póki żył ojciec, i pomyślał, że chyba nigdy nie
odzyska zaufania tych dwóch kobiet, któro stanowiły jedyne jego oparcie.
Miał zawsze pecha, tego pamiętnego wieczora także. A swoim własnym sumieniu nie miał
sobie nic do zarzucenia. Prawdą jest, że nie bronił tej dziewczyny, która płacząc, błagała o
litość. Jakżeby on, słabeusz, wyśmiewany przez kolegów, mógł przeciwstawić się gromadzie
pijanych, rozwydrzonych chłopców. Na sprawie sędziowie nie uwierzyli w szczerość jego
zeznań, adwokat na dobrą sprawę dwa razy z nim rozmawiał, jak to obrońca z urzędu. Gdyby
matka miała pieniądze, znalazłby się adwokat z prawdziwego zdarzenia.
Tamci twardo obstawali przy swoim, że gwałcili wszyscy czterej. Nie pamiętali, kto był
inicjatorem, a kto trzymał się z boku. Albo nie chcieli pamiętać. Nikt mu też nie wierzył, że
był po dwóch piwach, a tamci ledwo trzymali się na nogach. Skoro jednak aresztowanie
nastąpiło dwa dni po owej nocy, na badanie krwi było już za późno.
Wracał w więzieniu do tamtej koszmarnej nocy wiele razy i nic sobie nie miał do
wyrzucenia poza pechem, który mu przez całe jego niedługie życie towarzyszył. Chciał być
podobny do innych, nie odróżniać się, nie być pośmiewiskiem. Jeżeli jego byli koledzy z
zawodówki, których spotkał przypadkowo, dopuścili go do sobotniej zabawy, nie mógł i nie
chciał się wycofać. Cieszył się, że będzie jednym z nich. Wiedział, że podrywają dziewczyny,
przechwalają się sukcesami, imponowali mu. Ale przez chwilę nie przypuszczał, że chodzi o
ubaw czyjąś wielką krzywdą. Co z tego, że nie chciał, nie zamierzał. Te kobiety będą wciąż
wracały dc tej nocy, o której chciał zapomnieć. Niech będzie sprzeczka, mają na niego
haczyk. Nie odzyska w ich oczach autorytetu, szczególnie u Ewki, która ma tak wysokie
pojęcie o męskim honorze.
Matka zajrzała do pokoju, oczy miała pełne łez.
— Co ja mam z mamą? Na widzeniu płacz. Wróciłem, znowu niedobrze.
— Jakiś ty blady. Ubranie na tobie wisi.
Miała miłą, ładną twarz, której zmarszczki dodawały wyrazu dobroci, łagodności.
Przytuliła się do syna i choć chłopiec jej był niepokaźnego wzrostu, sięgała mu zaledwie do
ramion.
— Zapomniałam. Musisz być głodny?
Wyczuwała jego napięcie, zdenerwowanie, nie rozumiała, dlaczego teraz, kiedy już jest po
biedzie…
— Jeść mi się nie chce. Zaczekamy na Ewkę. Gdzie ona się tak długo podziewa?
Przewidywał konflikt z jej rodzicami, szczególnie z ojcem, który nigdy nie pochwalał ich
znajomości. A jeszcze teraz!
— Przyjdzie! Nie ma obawy. Cały dzień była w pracy. Dostała dobrą robotę, w „Corze”.
Rodzice nie chcieli się zgodzić, wysyłali ją na studia pomaturalne. Ona chce jak najszybciej
stanąć na własnych nogach. Na co właściwie czekacie? Mówiła, że jedzie się z nimi
rozmówić.
— Nie zgodzą się. Mieli mnie zawsze za gołodupca. Jeszcze teraz to więzienie, będzie za
mną chodziło całe życie. Nie dam rady.
Spojrzała na niego zapadłymi z troski oczyma, W kogo się jej Mirek wdał? Ojciec jego był
człowiekiem energicznym, czasem nawet za bardzo. Chyba w dziadka, który był bojący się,
nerwowy, i w końcu zawędrował do Tworek. Nie daj Boże! Przeżegnała się i podreptała do
kuchni, żeby przynieść gorącego barszczyku i placki ziemniaczane, które czekały w piecyku.
— Mamo! Zaczekaj! — poprosił Mirek. — Chciałbym się najpierw obmyć, przebrać.
Może jednak przyjdzie…
Wziął miskę i nalał z dużego, blaszanego grzejącego się na kozie garnka ciepłej wody.
— Nie znajdzie się coś dla mnie do ubrania?
— Kupiłam w Cedecie spodnie, a Ewka z pierwszych oszczędności koszulę. Flanelowa, w
kratkę. Powiedziała, że będzie ci w niej do twarzy.
Zrzucił z siebie brudne, wygniecione spodnie, dziurawy sweter zjedzony przez mole w
przechowalni więziennej. Namydlił się do połowy, krępował się swojej męskości przed starą
matką. Kobieta pomyślała rzewnie, że tak niedawno jeszcze obmywała go, a synek pryskał
wodą z miski na cały pokój. Stał się mężczyzną, coraz mniej będzie do niej należał.
Odwróciła się dyskretnie, zwinęła zdjęte łachy do gazety i zaniosła je do sionki.
— Oddamy jakiemuś biedakowi. Nigdy nie jest się tak ubogim, żeby nie było
biedniejszych.
Spojrzał na nią z wdzięcznością. Jakby odgadła, że wraz ze zniknięciem tych spodni,
koszuli, swetra, zalatujących odorem więziennym, te trzy straszne lata, ten wstyd, zostaną
jakoś pomniejszone. Nie zdążył jeszcze, zapiąć guzików nowej koszuli, kiedy bez pukania
weszła do pokoju młoda, przystojna blondynka. Z radosnym okrzykiem rzuciła się
mężczyźnie na szyję.
— Mirek! Nareszcie! Chciałam być pod bramą. Mamie nie pozwoliłam. Jeszcze by się
przeziębiła. Słabiutka jest bardzo po tej chorobie. Nie zdążyłam, musiałam rozmówić się z
rodziną. Nieważne!… Dobrze ci w tej koszuli. Pasuje do oczu. Teraz ci płaszcz kombinuję. Z
podpinką. Jak się trafi błąd w produkcji, mogę kupić u nas po obniżonej cenie.
— Porozmawiamy przy stole — zaproponowała Porzycka
Ewka wyjęła z torebki butelkę czerwonego wina.
— Wypijemy za nowe życie. Tak długo czekałyśmy. Ty tam, a my tutaj.
Siedli do stołu, zaspokoili pierwszy głód. Matka, ledwo skosztowawszy wina — jakoś
ostatnio wszystko jej szkodziło — zaproponowała toast za ich przyszłe, oby długie życie.
— Co ci powiedzieli? — zapytał Mirek.
Czuł, że miała nielekką przeprawę ze swoimi.
Nie chciała psuć pierwszego wspólnego wieczoru, ale też nie umiała kłamać.
— Nie dadzą grosza. Mamy sobie radzić sami. Jak dorobimy się, staniemy na nogach,
zmienią zdanie. Zobaczysz, Mirek! Jeszcze będą o nas zabiegać.
Chłopiec milczał. Tyle już wiedział mimo młodego wieku, że nie jest łatwo nie dorobić,
kiedy trzeba zaczynać co zera, od minusów. Nikt mu więzienia nie daruje. Pracy dobrej nie
dostanie. Otworzyć warsztat… trzeba mieć kapitał. Nawet na meble nie ma, jakby musieli
zostać u matki. Nie stać ich na wynajęcie mieszkania. Przez chwilę przeszło mu przez myśl,
że może nie będzie przeklina, pomocy, której zażądał od niego Romanowski. Coś mu z tego
kapnie. A później już nigdy!
Porzycka odniosła wrażenie, że przeszkadza młodym. Lepiej zostawić ich samych, mają o
czym pogadać. Wstała od stołu, przeprosiła, że musi skoczyć do Zawadzkich. Przyrzekła
posiedzieć przy babci, by młodzi zdążyli zrobić jeszcze ostatnie przedświąteczne zakupy.
Ewa i Mirek pozostali sami. Dziewczyna pociągnęła chłopca na kanapę:
— Chodzi Stęskniłeś się za mną?
Tyle razy marzył o tym spotkaniu po latach. Całował ją zachłannie, coraz goręcej. Nie
zniechęcał ich chłód panujący w nie dogrzanym pokoju, nie zauważali pożółkłych ścian, od
lat nie odnawianych, nie przeszkadzały im sprężyny starej kanapy, sterczące z rozlatującego
się pokrycia. Dziewczyna odpinała swojemu chłopcu guziki koszuli, nie śpiesząc się, jeden za
drugim. Jednocześnie zdejmowała bluzkę, stanik. A jednak nie doszło między nimi do
zbliżenia, które dawało im dawniej tyle satysfakcji. Mirkowi stanęła przed oczyma
rozogniona twarz Romanowskiego, usłyszał chichoty współwięźniów. Rozczulił się nad
swoim losem, nie mógł ukryć łez, które Ewka tłumaczyła sobie jednoznacznie.
— Miruś! Nie może być inaczej. Taka zmiana każdego wykańcza. Trzy lata samotności.
Jutro, pojutrze będzie między nami jak było. Pamiętasz Pomiechówek?
Pamiętał każdy szczegół tej wycieczki we dwoje. Zaskoczył ich deszcz. Przepełniony
autobus nie zabierał do Warszawy. Wysupłali z kieszeni kilkadziesiąt złotych. Starczyło na
wynajęcie kabiny w PTTK, trudno było ją nazwać pokojem. Jedzenia nie mieli za co kupić.
Za to kochali się całą hotelową dobę, aż w końcu kierownik zaczął się dobijać do drzwi.
Ubrali się pośpieszne i dopiero wtedy poczuli ssanie w żołądku. Pozostało im dwadzieścia
złotych. Zamówili jedną porcję flaków i, zaśmiewając się, opróżnili miseczkę.
— Pamiętasz Pomiechówek? — powtórzyła Ewka? — Teraz będzie jeszcze lepiej.
— Zamówimy dwie porcje flaków. Nadal będzie chodzić za nami bieda. Nieszczęścia
mnie się czepiają niczym psie kłaki. Lepiej trzymać się ode mnie z daleka.
— Coś ty! Nie damy się! Pracuję, zarabiam. Rozmawiałam z rodzicami.
— Mówiłaś. Nie zgodzili się. Wiem, że nie ustąpią.
— Trochę już złagodnieli. Ciągle mi powtarzają, że w więzieniu jeszcze się nikt niczego
dobrego nie nauczył. Może to i prawda. Ale ciebie niełatwo jest zepsuć. Przekonają się sami.
A jak nie, tym gorzej dla nich, stracą córkę. Mają mnie jedną. Byłam wczoraj w spółdzielni.
Figuruję na liście.
— Na jakim miejscu?
— Dalekim, ale jak weźmiemy ślub? Liczymy się za rozwojową rodzinę. Jesteśmy młodzi.
Tymczasem zamieszkamy u twojej matki. Jest mi bliższa niż moi starzy.
Jej optymizm udzielił się Mirkowi. Poweselał trochę, wstał z kanapy.
— Chodź, Ewka. Już późno. Odprowadzę cię. Nie warto narażać się ciotce. Zaraz poleci
do rodziców. Wolałbym jednak po zgodzie.
Szli mocno przytuleni, bez słowa. Kiedy zbliżali się do osiedla, w którym mieszkała ciotka
dziewczyny, Mirek zapytał:
— Może wstąpimy, przywitam się. Chyba wypada?
— Jeszcze nie dziś. Najpierw odbębnimy wizytę u rodziców. Będziemy u nich w pierwszy
dzień świąt. Przygotuję smaczny obiad. Ojciec lubi sobie podjeść, a mama jest łasa na
komplementy. A w ogóle kłócą się o byle co, zagryzają. My nigdy tacy nie będziemy. Jeszcze
raz pocałuj. Do jutra! U ciebie na wigilii. Umówiłam się z twoją mamą, że siądziemy do
stołu, jak tylko się ściemni. Będę musiała drugi raz zjeść kolację z rodzicami. Mama by mi
nie darowała.
„Szczęście w nieszczęściu, które mnie przez całe życie prześladuje” pomyślał Mirek.
„Romanowski zapowiedział, że przyjdzie wieczorem. Ewy już nie będzie. Zresztą kto wie?
Może Mietek się rozmyśli, żona go zatrzyma. Niewykluczone, że cały ten plan doskonałego
napadu jest jeszcze jednym kłamstwem, dalszym ciągiem rojeń, które snują więźniowie
dusznymi nocami”.
Ewa znikła, zamknęła za sobą furtkę. Odwróciła się raz jeszcze, pożegnała przyjaznym
ruchem ręki. Teraz chciał się znaleźć jak najszybciej we własnym łóżku. Wreszcie zasnąć, nie
myśleć o jutrzejszym dniu…
* * *
Sobota. Dzień wigilii. Mirek obudził się koło południa. Starał się drzemać za wszelką cenę,
ażeby uciec od myśli o czekającym go spotkaniu z Romanowskim.
A jeżeli odmówi” powie o wszystkim matce, Ewie? Wytłumaczy im, że był bity,
terroryzowany. Powiedzą, że powinien był zwrócić się o pomoc do oddziałowego, rozmawiać
nawet z naczelnikiem. Poprosić go o przeniesienie z tej przeklętej celi, jak gdyby inne były
lepsze. Zresztą ten drań ma długie ręce, dopadłby go tak czy inaczej.
Miał i teraz wyjście. Udać się do komendy, zameldować o projektowanym włamaniu. Kto
mu uwierzy? Nie zna nawet adresu tej willi, nazwiska właścicieli. Milicja dostaje donosów od
groma. Będą podejrzewać, że chce się zemścić na kumplu. Zdrada bezkarnie mu nie ujdzie.
Wystarczy, że matka i Ewka dowiedzą się, w jaki sposób służył temu draniowi. Jeśliby nawet
wybaczyły, Ewka będzie odczuwała do niego wstręt, w końcu odejdzie…
Najważniejsze, żeby znaleźć wiarygodne wytłumaczenie opuszczenia domu. Przychodziły
mu rozmaite pomysły do głowy, wreszcie zdecydował się: Ewka się urwie zaraz po kolacji,
posiedzi z matką, a jak usłyszy gwizd, powie, że przypomniał sobie coś ważnego, musi się
zobaczyć z ojcem współwięźnia, dla którego ma wyjątkowo pilną informację do przekazania.
Tyle mu potrzeba, dwie, trzy godziny, zgodnie z zapowiedzią Romanowskiego. Wcale niezły
pomysł! Może wszystko gładko przebiegnie? Willa jest pusta. Mietek ma klucze. Pomoże mu
z tym sejfem. Nie chce od niego żadnego udziału. Tylko spokój.
Rozstał się, ociągając, z ciepłą pierzyną, wciągnął spodnie, dopiął koszulę. Matki nie było
w domu. Z pewnością poszła do kościoła. Zaścielił łóżko i postanowił zabrać się do
porządków domowych. Przyniósł węgiel, nasypał pełną skrzynię, chciał porąbać drzewo na
podpałkę. Kto to wszystko robił w czasie jego nieobecności? Biedna, stara matka. Może teraz
los jej się odmieni? Zszedł do piwnicy po siekierę. Pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to
stara, przetarta teczka schowana w kącie. Zajrzał do środka. Wszystko leżało na swoim
miejscu: lutownica, palnik, piłki duże i mniejsze. Narzędzia, posmarowane towotem, świeciły
jak nowe.
Obszedł chałupę, zajrzał tu i ówdzie. Dom wymagał niemałych zabiegów, jeżeli mają w
nim nadal mieszkać. Zaniepokoił się o dach. Należało go pilnie wylepikować. Przetrzyma
Wilhelmina Skulska Sylwester inspektora Rogosza Fakty tu opisane są prawdziwe Nazwiska osób i miejsce akcji zostały zmienione.
Okrążali po raz któryś z kolei zamknięty półcegłami owal trawnika. Resztki zieleni przebijały przez kępki topniejącego w południe śniegu. Krzaczki róż, owinięte starannie słomą, przesypiały czas nieprzychylny dla ludzi, zwierząt i roślin. Grudzień był tego roku na poły jesienny, deszcz padał na przemian ze śniegiem, a ostre podmuchy wiatru przemieszczały na podwórku więziennym strzępy papy, worki po cemencie, kawały dykty. Widać pogoda przerwała budowę pawilonu gospodarczego, który sterczał niczym budynek w połowie zbombardowany. Widok raczej niewesoły, jak i ci spacerowicze o twarzach nie odcinających się od szarych, wytartych drelichów. Wiatrowi towarzyszył klekot drewnianych holcy, jednostajny, głuchy. Nogi mężczyzn w drelichach wybijały miarowy rytm. Muzyka więziennego spaceru. Biorący w nim udział byli tak do siebie podobni, bezbarwni, anonimowi, że dopiero po dłuższej obserwacji można było spośród tych apatycznych, sennych postaci wyłuskać jedyną twarz, różniącą się od innych. Młody, ciemnowłosy mężczyzna szedł z głową podniesioną do góry, a pobyt za murami nie zdołał wygasić blasku jasnych, prawie błękitnych oczu, hardego wyrazu ust. Nie odzywał się do kolegów, szedł swobodnie, jakby nieprzymuszony więzienną dyscypliną, obserwując z pogardliwą obojętnością dobrze mu znane realia więziennego podwórka. Ruch jak co dzień. Kosze z brudną bielizną wędrowały w kierunku pralni. Wielki kocioł na wózku, prowadzonym przez dwóch więźniów, zapowiadał bliską porę obiadu. Za kilka minut spacer się skończy, do menażek rozleją rzadką zupę, a ziemniaki trzeba będzie sobie z własnego omaścić. Towarzystwo ożywiło się, ktoś krzyknął do kucharczyka w więziennym drelichu: — Starczy dziś na dokładkę? Tarnawski — tak się bowiem nazywał ów więzień o hardym spojrzeniu — nie zdradzał zainteresowania zawartością kotła. Rzadko korzystał z więziennego wiktu. Jego dziewczyna, Iza Kurek, dbała o niego, posyłała paczki i nie brakło mu nigdy pieniędzy na wypiski. Straż więzienna szła mu także na rękę. Wiedzieli, że Kiedy im przyjdzie wprowadzić na oddziale jakieś nowe rozporządzenie, porządki, Tarnawski — jak trzeba — pomoże. Miał wśród tej trudnej społeczności posłuch. Nie mogli mu odmówić poczucia solidarności, koleżeństwa. Niektórzy nazywali go ojcem chrzestnym. Nie lubił tego i powtarzał wiele razy, że niczyjej śmierci nie ma na sumieniu. Uważano go za takiego, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Zgrzytnęła brama więzienna. Mężczyźni w drelichach jak na hasło odwrócili głowy w stronę ulicy. Co się dzieje? Wszedł strażnik, prowadząc młodego chłopca, ubranego jeszcze po cywilnemu, rumiana twarz, żywe spojrzenie. Jeszcze, bo za kilka godzin wciągną go do kartoteki, zuniformizują, więźniowie „poćwiczą” w nudne wieczory. Zaczekaj, bratku! Poznasz prawa dżungli. Tarnawski przyglądał się nowemu z pewną życzliwością. Strażnik popędzał go, szli w kierunku pawilonu administracyjnego, ale chłopiec wcale się nie spieszył. Kiedy zbliżył się do spacerujących, przystanął, jakby chciał zapytać: Jak tu jest, co mnie czeka za tymi murami? Tarnawski zatrzymał się, może też chciał coś powiedzieć, może podtrzymać tego nowego na duchu, ale strażnik dozorujący spacer krzyknął: — Dosyć świeżego powietrza. Na oddział! Ustawili się. Jeden z więźniów, garbus — kalectwo dziś już rzadkie, widać niełatwe miał dzieciństwo — zatrzymał się, żeby poprawić skarpetę, wciąż spadającą z chudej jak patyk nogi. Młody, krzepki mężczyzna nadepnął mu na nią z całej siły. Garbus aż zawył, ale nie śmiał się strażnikowi poskarżyć. Tarnawski doskoczył do krzepkiego towarzysza spaceru, jakby go chciał uderzyć. Zrezygnował jednak, tylko syknął przez zęby: — Niech ja cię dorwę pod celą* . Gieroj! Sztuka wygrać z kaleką. Blondyn spokorniał, słowem nie odpowiedział. Strażnik, który obserwował tę scenę, nie włączał się. Pracował tu niedługo, ale wiedział, że nie należy wtrącać się do konfliktów * Pod celą — w celi.
między więźniami. Zagrożeni, konsolidują się błyskawicznie. A szczególnie wtedy, kiedy jest między nimi Tarnawski. Można było zauważyć pewną sympatię czy zaufanie, jakim przedstawiciel porządku więziennego darzył obrońcę garbusa. Uśmiechnął się do niego porozumiewawczo, ale Tarnawski nie zwracał na strażnika uwagi, pogrążony w rozmyślaniach. Był od ostatniego widzenia z Izą spięty, podniecony, ale i czujny, nie zdradzał się przed współwięźniami ze swoim niepokojem. Miał różne koncepcje, jak wykorzystać informacje swojej przyjaciółki, ale nie było już czasu na rozpatrywanie rozmaitych wersji. Zbliżał się dzień, w którym trzeba było podjąć decyzję. Rezygnacja nie leżała w jego naturze. Liczył, że sam wykona ten skok, bezpieczny i umożliwiający rozpoczęcie nowego życia na wolności. Oczywiście, dla nich dwojga. Niespodziewanie spotkał go zawód. Liczył, że wypuszczą go przed Bożym Narodzeniem i darują te dwa tygodnie odsiadki. Na to konto podejmował się najgorszych prac, bo porządkowych. Tymczasem diabli wiedzą dlaczego właśnie jemu wstrzymano wypiskę. Może z tego powodu, że w czasie świąt łatwiej o skok, włamanie. Zamiast pięćdziesięciu kilku więźniów, tylko czterech miało szansę wyjść na wolność. Nie było go między nimi. Jeżeli nie wykorzysta fantastycznej możliwości, którą mu zsyła życie, nie ma do czego wracać. Nie chciało mu się już powtarzać drobnych i ryzykownych skoków, mieć do czynienia z bandą bezczelnych paserów. Nareszcie miał szansę wyjść na prostą. Potrzebna mu była wolność na jeden wieczór. Wyobraził sobie Izę, jej twarz. Zadziorny nosek, podwinięte rzęsy, pełne usta i wspaniałe nogi, które umiała pokazywać. Najważniejsze, że nie jęczała jak inne: Zmień życie, Idź do pracy, przychodź na czas. Wiedziała, że z pracy się nie dorobi. Sama była zatrudniona w „Pewexie”. Tam się dopiero napatrzyła, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. Jedni wydają zielone, kupują koniaki, inne wspaniałości, a drudzy liżą szyby wystawy. Szczęście w nieszczęściu trafić na taką dziewczynę. Nie opuściła go w więziennej biedzie, zajmuje się jego matką. Oczywiście, chciałaby go wrobić w małżeństwo. Na ostatnim widzeniu powiedziała, że marzy o dziecku, sama je wychowa. Takie gadki słyszał już od niejednej. Zawsze dzieckiem chcą omotać, a mężczyzna jak głupi ulega. Ale kto wie? Jeżeli wszystko się uda po jego myśli? Kupiłby sobie kawałek ziemi blisko Warszawy. Znał jednego właściciela szklarni. Zaczął od zera, a teraz dieslem zapycha. Czy on jest gorszy? Potrzebne mu są pieniądze, dużo pieniędzy. Żeby je zdobyć, trzeba mieć pomysł. Ma go dzięki swojej dziewczynie. Na ostatnie widzenie przyniosła plan tego domu. Wejście, rozkład na dole, schody na pięterko. Każdy detal został opisany. Sam kiedyś słuchał piosenek tej artystki. Nawet niezłe. Ale willę, samochód, biżuterię ma nie ze śpiewu. Sławna Roma Karska! W gruncie rzeczy dziwka. Puszcza się z czarnuchem, Iza twierdzi, że to szejk. Leje im się za darmo ropa, mogą sobie kupować kobiety. Dia Karskiej nie byłaby to żadna krzywda.— Odrobi stratę własną d… Czy to jeden czarnuch przyjeżdża do Polski? Anka, co u niej pracuje, a jest kumpelką Izy jeszcze ze szkoły, nienawidzi swojej pani. Służy jej tyle lat „wiernie”, śniadanka nosi do łóżka, a Karska jej płaci grosze. Kiedy otwiera rano drzwi, odstawiają z tym Arabem rozmaite numery, a nią się nawet nie krępują. Nie liczy się, bo jest służącą. Karska ma tyle pieniędzy, a sprawdza ją, ile wydała na gospodarstwo. Tacy są ci bogacze. Karska chwaliła się swojej koleżance, nie zwracając uwagi na obecność Anki, że ten szejk trzyma u niej forsę, dolary i biżuterię. U niego w kraju ciągłe rewolucje, nie jest wcale pewien, czy tam wróci. Ma tyle pieniędzy, że lokuje w Szwajcarii, nawet w Polsce. Karska powiedziała Ance, że może przeniesie się na stałe do niej, jakby u niego w kraju się na dobre zawieruszyło. Z pewnością nawija. Taki bogacz, co by u nas robił za interesy? Teraz wyjeżdżają do Włoch. Boże Narodzenie spędzą na Sycylii. Tam jest ciepło. Pomarańcze na
drzewach rosną. Tańsze są od ziemniaków. I co tu pieprzyć o sprawiedliwości. Jeden śiedzi pod celą, a drugi zimą winogrona zapycha, wyleguje się na słońcu. Karska z amantem wracają zaraz po Nowym Roku. Właśnie wtedy, kiedy go będą wypisywali na wolność. Prosił naczelnika, żeby go puścił choć na sylwestra. Nie chciał ustąpić, dla niego więzień się nie liczy. Może to I dobrze. Pozostanie poza wszelkimi podejrzeniami. Jest szansa stworzenia sobie niezbitego alibi. Plan jest dopracowany; najważniejsze, żeby dostać się, i to szybko, do sypialni. Pod oknem, z prawej strony, stoi szafka na kosmetyki, a wyżej, wprost nad nią — lustro. Kryje sejf, który znajduje się w ścianie. Karska także nie ma zaufania do banku. Lokuje w złoto. Sejf zamyka na dwa klucze. Anka ją kiedyś podpatrzyła. Ma te klucze zawsze przy sobie, z pewnością je zabierze do Włoch. Specjalista dałby sobie radę. Taki kasiarz z „Vabanku”. Już tylko w filmie robi się takie numery. Trzeba będzie pruć, każdy ślusarz da sobie radę. Do drzwi wejściowych Iza ma klucze. Sprytnie to zrobiła. Anka odwiedziła ją niedawno. Kiedy wyszła na chwilę do łazienki, wyjęła z jej torebki klucze i zrobiła odciski. No i z głowy. Skarżyła się właśnie wtedy Izie, że nie może w święta, choćby na jeden dzień, skoczyć do domu, w Kieleckie. Obawia się, że Karska zatelefonuje, jak jej nie zastanie, wyleje z pracy, przecież nie najgorszej. Na szczęście Ance podoba się cioteczny brat Izy. Szaleje za nim, zawsze przychodzi, kiedy wie, że go może zastać. Iza namówiła ją, żeby wpadła do niej na wigilię, choćby na dwie, trzy godziny. Zastanie Waldka. Jej pani nie miałaby z pewnością nic przeciwko temu. Dwie godziny? Jakby nawet zadzwoniła, połączy się drugi raz. Anka już będzie w domu, najwyżej powie, że telefon był uszkodzony. Zimą zawsze złącza wypadają. Zresztą Karska w Wigilię nie zatelefonuje. Włosi to katolicy, też świętują; W końcu ją przekonała. Anka przyrzekła, że przyjedzie pod warunkiem, że Waldek ją zabierze z Podkowy. Przyrzekła, że go namówi. Wszystko to powiedziała mu Iza na widzeniu i zapowiedziała stanowczo jak to ona: — Biorę na siebie Ankę, dostawę kluczy, a teraz ty pogłówkuj. Tarnawski przepowiadał sobie po wielekroć, w dzień i w nocy, ważne Informacje Izy. Znalazł idealnie proste wyjście. Wybrać zaufanego człowieka, który dostanie plan domu i klucze do drzwi wejściowych. Skąd go wziąć? Ryzyko jest minimalne. Będzie musiał opróżnić sejf, powiesić z powrotem lustro, zwiać, Anka wróci z wigilii, nawet się nie domyśli, że ktoś buszował po mieszkaniu. Karska po przyjeździe zajrzy chyba zaraz do sejfu, ale nie wiadomo, czy zawiadomi milicję. Cały ten szmal jest podejrzany. Czarnuch nie zgłosił z pewnością na cle pieniędzy czy złota. Być może handluje walutą, coś kręci. Taki facet jest zawsze podejrzany, a Karska musi dbać o nazwisko. Swoją drogą, jak ta Iza mądrze wykalkulowała skok. I termin. Oczywiście, że najlepiej w Wigilię. Ludzie siedzą z rodzinami pod choinką, nikt się nie kwapi do wałęsania się po ulicach i podglądania sąsiadów. Dom będzie pusty. W takiej ciszy nocnej… Trzeba pomyśleć o wykonawcy. Musi, oczywiście, mieć udział. Nic za darmo. Ilu fajnych ludzi czeka, pełnych dobrych chęci. Brak im pomysłów, koncepcji. Po to już on ma głowę na karku. Byle dobrze wybrać wspólnika. Takiego, żeby był solidny, akuratny. Życie wokół niego jest prawdę mówiąc podłe I nudne. Na świecie ciągle coś się dzieje, w dzienniku telewizyjnym pokazują co wieczór porwania, skoki na jubilerów, na banki. A co u nas? Chociaż trzeba przyznać, że I u nas coraz więcej trafia się ludzi z grubą forsą. Jedni klepią biedę, drudzy kupują mercedesy. Taka sprawiedliwość… Kogo wybrać? Przerzucił w pamięci nazwiska niezawodnych kumpli. Karol i Sylwek są na wolności, ale mieszkają pod Wrocławiem. Za mało czasu, żeby Ich odnaleźć. Janek? Ten by się nadał. Co z tego? Miał strasznego pecha. Wyłapał ćwiartkę. Dwadzieścia pięć lat w Strzelcach Opolskich. Przecież nie chciał załatwić, tej służącej. Musiał zatkać jej usta, żeby nie krzyczała, jak będą obrabiali mieszkanie. Wsadził jej bez złych zamiarów ręcznik do gęby, a babka wykitowała. Tak czy inaczej długo by nie pożyła. A zmarnowali przez staruchę wartościowego
człowieka… Kogo by tu wybrać? Iza nie da rady zorganizować kogoś na wolności. Owszem, zna handlarzy, cinkciarzy spod „Pewexu”, ale taki nie zdecyduje; się na włamanie. Zresztą musi się sam z tym człowiekiem porozumieć. Trzeba szukać wspólnika w więzieniu. Do wzięcia są tylko ci, którzy przed Wigilią opuszczą więzienie. Czy znajdzie się wśród nich dobry ślusarz i człowiek godny zaufania? Musi zdobyć nazwiska tej czwórki. Najlepiej porozmawiać z lejwodą* . Temu durniowi wydaje się, że jego wychowankowie są na najlepszej drodze do uczciwego życia. Reedukacja, rehabilitacja. Gadki, chładki. Jakby nie wiedział, że świat jest okrutny i tylko, silni ludzie mają szansę godnego życia. Taki szejk łachmyta, który może podróżować, kupować sobie najwspanialsze dziewczyny i on, bez mieszkania, bez przyszłości, jeżeli nie pójdzie na ryzyko. Ostatnie! Ma dosyć życia w biedzie i w strachu. Teraz musi się udać. Do diabła z tymi rozmyślaniami, które rozmiękczają człowieka. Trzeba się skupić, kiedy liczą się godziny. Nazwiska tych czterech… Mógłby puścić na wszystkie cele cynk i dowiedzieć się, kto wychodzi przed Wigilią. Kiepski pomysł! Taki wywiad musi potrwać i zrobi się szum. Nigdy nie wiadomo, kto kapuje dla wychowawcy. A że są tacy, to fakt. Za dużo wciąż wiedzą, za dużo. Nie! Tym razem nie wolno mu popełnić żadnego błędu. Plan jest bez pudła, decyduje wykonanie. Już wie! Spis więźniów trzyma u siebie penitencjarny. A na spisie czerwonym krzyżykiem zaznaczane są zwolnienia. Zgłosi się do lejwody pod pretekstem, że chce się poradzić co do swojej przyszłości. To chwyci. Wychowawca nie ma własnego pokoju. Zawsze prowadzi do gabinetu penitencjarnego. Na stole u niego leży bieżący spis więźniów… A co będzie, jeżeli lejwoda spławi go na korytarzu lub zechce rozmawiać w świetlicy? Wykluczone! Zna faceta. Przepada za długimi rozmowami w cztery oczy… * * * — Mogę ci zająć twój pokój na małe pół godziny? Zgłosił się do mnie Tarnawski. Ma problemy. W świetlicy ruch. To zawsze więźnia peszy. Mrugoń zwrócił się z pytaniem do penitencjarnego, którego spotkał, jak codziennie, na odprawie u naczelnika. Nie doczekawszy się odpowiedzi, dodał: — Za kilka dni idzie na wolność. Człowieka ogarnia strach. Łatwiej siedzieć, niż zaczynać od początku. — Dlaczego nie zwróci się do mnie? Penitencjarny spojrzał nie bez ironii na wychowawcę, który miał opinię nieuleczalnego frajera. Pieprzy o jakiejś tam osobowości, kiedy wiadomo, że Tarnawski jest zwyczajnym oprychem. Mrugoń wydawał mu się śmieszny, ale zawsze to kolega. — Dobrze. Rozmawiaj. Ale na dobrą sprawę Tarnawski powinien był do mnie przyjść. Przecież od tego tu jestem. Nie mamy etatu dla postpenitencjarnego. Wiesz dobrze, że to ja zajmuję się zwalnianymi. Załatwiam im pracę, nawet jakieś garniturki przydzielam, jeżeli im stare ubrania w więzieniu mole zjadły. „Ciekawe”, pomyślał, „dlaczego Tarnawski zgłosił się do Mrugonia tak wcześnie przed zwolnieniem?” Powiedział do kolegi: — Uważaj, Mrugoń, żeby cię twój pieszczoszek nie wciągnął w maliny. To artycha Przechytrzy clę. No, ale jak chcesz. Nawet mi to na rękę. Muszę skoczyć do kantyny. Jutro moje imieniny. Żona kazała mi wykupić pół bufetu. Zaprosiła swoje kumpelki. Niektóra są dobre. Wpadniesz? Czas już, żebyś się zakręcił koło jakiejś cizi. Marnujesz czas. Tytuł magistra masz w kieszeni, a wciąż czytasz jakieś nudziarstwa. Dobra. Zwolnię ci pokój o * Lejwoda — psycholog więzienny.
jedenastej. Tylko nie roztkliwiaj się nad Tarnawskim i przyjmuj telefony. Notuj, jakby ktoś służbowo. „Zazdroszczą mi zaufania, jakim darzą mnie więźniowie” pomyślał Mrugoń. Znał swoich kolegów. Większa część z nich to prostaki. Mają mu za złe, że nie tyka więźniów, tylko zwraca się per „pan”. Jeżeli liczy się tylko dyscyplina, to po co ta cała nauka o resocjalizacji? Nie wolno frustrować osobników psychopatycznych, a jest ich tu większość. Jak wielka liczba samouszkodzeń spowodowana jest takim głupstwem, jak tykanie, grubiaństwem! Uczył się tego na wykładach profesora Czapowa. Krzykiem nie zdobędzie się zaufania więźniów. A tym bardziej Tarnawskiego. Tarnawski był osobnikiem agresywnym, inteligentnym, miał władzę nad więźniami. W zakładzie karnym mówią o takich charakterniacy — ludzie mocni. I wielu strażników starszych, doświadczonych, woli mieć do czynienia z charakterniakiem, którym z reguły bywa recydywista aniżeli z żółtodziobem. Mięczaki łatwo wpadają w histerię, lubią skarżyć się do naczelnika, a w razie niepowodzenia łykają rozmaite świństwa, żeby wywołać litość, a także podziw wśród współwięźniów. Czasami z takiego szantażu wynika bezpośrednie zagrożenie życia. Kto wtedy odpowiada? Administracja! Naczelnik musi się tłumaczyć, nikt tego nie lubi. Tarnawski, co do tego nie było wątpliwości, nigdy by się nie pohańbił okazywaniem własnej słabości. Znał prawo i przepisy, które za murami obowiązują. Honorował je. Tylko jeden raz zdobył się na wyczyn, który uczynił go sławnym i… przedłużył czas odsiadki o dwa lata. Kiedy Mrugoń przyszedł tu na wychowawcę, zaraz po studiach, koledzy opowiedzieli mu historię próby ucieczki, która obrosła w legendę. Nawet piosenkę ułożył na ten temat więzienny poeta, a wierszokletów wśród jego podopiecznych jest sporo. Mrugoń zapamiętał jedną strofkę: Tarnawski leży na koju* Nie wie skubany, że od tej chwili Nigdy nie zazna już spokoju. Atanda!* Klawisz* jest na jego tropie Kto pod stołem, tego życie kopie… Może warto by się kiedyś zająć tą więzienną poezją? Można by zebrać wiersze, może nawet opublikować artykuł w „Przeglądzie Penitencjarnym”. Co zaś dotyczy ucieczki Tarnawskiego, miała miejsce w czasie jego pobytu w Czarnołęce. Siedział już trzy lata i pozostał mu rok. Nie wytrzymał. Mówił do kolegów, że ma niezawodny plan. Musi nawiać. Nie wytrzymuje już kogutkowego* , który obserwuje każdy jego krok, inni znowu opowiadali, że wyrywał się do swojej dziewczyny. O jej urodzie także krążyły legendy. Dziewczyna albo kolega z wolności musieli mu dostarczyć tych nożyc ostrych jak brzytwa. Nikogo nie sypnął, wszystko wziął na siebie. To jest Tarnawski! Mrugoń znał niektóre szczegóły z akt więźnia. W przeddzień ucieczki Tarnawski źle się czuł, a w nocy jęczał, obudził kolegów. Narzekał na ból brzucha gdzieś w okolicy ślepej kiszki. Rano oddziałowy kazał młodemu strażnikowi zaprowadzić cierpiącego do ambulatorium, które znajdowało sie w budynku parterowym, tuż przy bramie… Dalszy ciąg sprawozdania, pisanego suchym, urzędowym stylem, pozwolił Mrugoniowi, nie pozbawionemu wyobraźni, dopowiedzieć sobie sensacyjny przebieg wydarzenia: Wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem. Lekarze, wiadomo, nie lubią chodzić po * Kojo — łóżko. * Atanda — okrzyk ostrzegawczy * Klawisz — pracownik administracji, strażnik. * Kogutkowy — Jak wyżej.
celach. Więźniowie w gromadzie bywają wulgarni, a nawet brutalni w odpowiedziach, gestach, prowokujących uśmiechach. Kto to znosi? A do ambulatorium przychodzą owieczki. Nie ma świadków, którym wypada zaimponować. Jak człowieka boli, cienko śpiewa. Lekarz się nie zdziwił, kiedy oddziałowy zatelefonował, że za chwilę zjawi się u niego więzień cierpiący na ból brzucha. I tak się stało. Młody strażnik, bodaj nawet stażysta, zapukał do drzwi, wprowadził ledwo trzymającego się na nogach Tarnawskiego. Zapytał lekarza, czy może zwolnić się na małą chwilę, bo w telewizji leci mecz Juventus–Legia. Skoczy do świetlicy i jak tylko badanie się skończy, czeka na wezwanie. Wewnętrzny czterdzieści sześć. Może trzeba będzie do szpitala. Pan doktór w razie czego… Pan doktór sam by chętnie obejrzał mecz, choćby fragment, ale widać było, że więzień cierpi. Pielęgniarka kazała choremu się rozebrać i położyć na ceratowej kanapie. Poprawiła nie pierwszej czystości prześcieradło i spojrzała, jak sobie można dośpiewać, kokieteryjnie na przystojnego pacjenta, który, choć więzień, obudził w niej cieplejsze uczucia. — Zaraz coś zaaplikujemy — powiedziała serdecznie. — Proszę się nie denerwować. — Gdzie cię boli? — zapytał lekarz, myjąc ręce. A siostrze kazał przygotować odpowiednie narzędzia, przekonany, że ma do czynienia z połykaczem* , bo takich przysyłano mu najczęściej. Więzień znowu zajęczał, wskazał bolące miejsce. — Zdejmuj kalesony — zadysponował lekarz. Cierpiący ociągał się nieco, zerkając na pielęgniarkę. — Nie odstawiaj! Pośpiesz się — powtórzył z wyraźną złością, bo dobrze widział, że więzień zrobił wrażenie na pielęgniarce, która bez entuzjazmu przyjmowała jego własne umizgi. — Prędzej! — Ponaglał i nachylił się nad jęczącym mężczyzną. Poczuł silne uderzenie w podbrzusze i zemdlał. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie. Więzień zerwał się z kanapy rześki, napięty, ale zdecydowany. W jego prawej ręce pojawiły się nie wiadomo skąd rozwarte nożyce. Skierował je prosto w oczy kobiety w białym fartuchu. Próbowała odwrócić głowę, żeby wezwać pomocy, ale nie zdążyła… poczuła w ustach szmatę, która odebrała jej dech. Tarnawski wyciągnął błyskawicznie serwetkę spod narzędzi i wepchnął w gardło powracającemu do przytomności lekarzowi. Związał go na wszelki wypadek wyciągniętym z kieszeni drelicha sznurem, dostarczonym — jak wieść głosiła — przez kochającą Izę. Sam przebrał się w biały fartuch zdjęty z wieszaka. Nałożył na siebie płaszcz lekarza, na głowę naciągnął cyklistówkę. Już w drzwiach zwrócił się do pielęgniarki: — Lalunia! Powiedz szefowi, że wóz i ubranie zostawiam na parkingu pod Pałacem Kultury. Buźka! Lekarz leżał nieruchomo i Tarnawski miał prawo sądzić, że nadal znajduje się w szoku. Gdyby spojrzał uważniej, spostrzegłby błysk satysfakcji w oczach mężczyzny, ale nie miał teraz czasu do stracenia, wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wsiąść do samochodu, wyjechać. Za bramą czekała Iza. Zaraz ją zobaczy! Wyjął klucze z drzwi, opuścił powilon ambulatoryjny, podszedł spokojnie do samochodu, stojącego na podwórku, pod oknem pawilonu. Miał w kieszeni kluczyki od stacyjki, zdobyte bez większego trudu. Warsztat, w którym był zatrudniony, zrobił na zamówienie lekarza zapasowe. Wówczas, jeszcze bez myśli o ucieczce, wykonał na wszelki wypadek trzeci komplet i ukrył go w celi. W końcu i tak okazały się niepotrzebne, albowiem lekarz tego dnia zostawił swoje w stacyjce, uważając nie bez racji, że nie ma bezpieczniejszego parkingu jak więzienne podwórze. * Połykacz — więzień, który połyka drobne przedmioty w celach samobójczych.
Tarnawski wsiadł do wozu. Strażnik opuścił dyżurkę, by lekarzowi otworzyć bramę. I tu zdarzyło się coś, czego Tarnawski nie przewidział. Tego właśnie dnia lekarz po przyjściu do pracy wyjął akumulator i dał więziennemu elektrykowi do naładowania. Z początku Tarnawski nie zorientował się w czym rzecz. Włączał raz po raz stacyjkę, która wciąż była głucha. Stracił sporo czasu, ale w pewnym momencie zrozumiał, że powinien połączyć bezpośrednio przewody. W wozie były z pewnością narzędzia. Musiał opuścić samochód, nie było rady. Otworzył klapę bagażnika, wyjął komplet narzędzi, znalazł kombinerki. Już był z górki, za chwilę ruszy. Zapalił, jednakże chwilę za późno. Od strony pawilonu, położonego w głębi podwórka, zbliżał się młody strażnik. Retransmisja zakończyła się, a lekarz jakoś długo nie telefonował. Być może będą jednak musieli transportować więźnia do szpitala? Na wszelki wypadek przyspieszył kroku. Zobaczył, że ktoś siedzi w samochodzie zaparkowanym obok ambulatorium. Znał tego wartburga, ciągle z nim byty kłopoty. Ktoś siedział w środku. Lekarz? O tej porze wyjeżdża? Usłyszał warczenie dwutaktu, podbiegł — chciał się usprawiedliwić, że może za długo zabawił — i od razu poznał kierowcę mimo białego fartucha. Tarnawski włączył bieg, młody strażnik zobaczył otwierającą się powoli bramę. Krzyknął w panice: — Zamykać! Chwycił klamkę. Tarnawski wyłączył motet, wysiadł z samochodu. Trzeba umieć przegrywać. Źle funkcjonujący akumulator wartburga kosztował go dwa lata dodatkowej odsiadki, Ciekawe, że w sądzie, wytoczono mu bowiem oddzielną sprawę za próbę ucieczki, bronili go zarówno lekarz, jak i pielęgniarka. Lekarz, ponieważ zapowiedział zwrot samochodu i prawdopodobnie dotrzymałby słowa. Pielęgniarce zaś chłopak wyraźnie się spodobał, zresztą nie jej jednej. Młody strażnik dobrze ten wyczyn Tarnawskiego wspominał, ponieważ otrzymał od naczelnika premię za szybka reakcję. Przy sposobności zwrócono mu na piśmie uwagę, że w czasie pracy nie należy oglądać meczów, nawet międzynarodowych… Tę to historię znał Mrugoń i może z powodu mołojeckiej sławy Tarnawskiego doznał satysfakcji, że ten trudny więzień właśnie do niego zwraca się po poradę. Sam był raczej człowiekiem słabym, pełnym wahań, fizycznie zaś niesprawnym z powodu ułomności lewej nogi. Starał się nie kuleć, nosił specjalne obuwie, ale nie był w stanie ukryć kalectwa. Miał z tym mnóstwo kłopotów w szkole, a później ze znalezieniem partnerki. Kulas — mówili o nim sąsiedzi, wiedział o tym, unikał ich towarzystwa. Był samotnikiem i chyba z tego powodu zdecydował się na pracę w więzieniu. Układ: wychowawca–więzień stwarzał mu naturalną przewagę, a więc i lepsze samopoczucie. Wyzbył się kompleksów, stać go było na pewną kulturę, nawet współczucie dla odosobnionych od świata i rodzin ludzi. Zwracał się uprzejmie do więźniów, proponował herbatę, prowadził rozmowy na rozmaite, także intymne tematy. Najczęściej chodziło o sprawy rodzinne, wysokość alimentów, o dodatkowe widzenia. Nie zwracali się do niego zbyt często, jego naiwna moralistyka stała się przedmiotem kpin. Wyczuwał to i tym więcej cenił sobie zaufanie Tarnawskiego. Kiedy przyprowadzono więźnia do pokoju zajmowanego przez penitencjarnego, Mrugoń wskazał krzesło, a sam zabrał się do parzenia herbaty, na stole położył kanapki owinięte w śniadaniowy papier. Tarnawski od razu zauważył, że na biurku leży wielki arkusz, zawierający aktualny spis więźniów. Sięgając po cukier, zdążył zauważyć cztery czerwone krzyżyki przy czterech nazwiskach. Odetchnął! Krzyżyki oznaczały zwolnienia. Wiedział już, jak pokierować rozmową, żeby wyciągnąć od Mrugonia potrzebne Informacje. Przede wszystkim musiał mieć pewność, że tych czterech opuści więzienie przed Wigilią. Zapytał, czemu to jego jednego spotkała taka krzywda, że mimo odsiedzenia wyroku, nie będzie mógł spędzić świąt przy rodzinnym stole? Mrugoń współczuł mu, zapewne nawet szczerze, ale zapewnił, że nie była to jego decyzja… wychowawcy niewiele mają do powiedzenia w tych, a także w wielu innych sprawach. Zresztą spośród kilkudziesięciu, którzy kończyli odsiadki, jedynie czterem
naczelnik okazał specjalne względy. Dla uwiarygodnienia swoich słów, wymienił nazwiska. Zieliński i Górka sprawowali się wzorowo, pracowali na budowie, nigdy nie naruszyli regulaminu. A może dlatego poszedł im na rękę, ponieważ są z Wrocławia, rodzinnego miasta naczelnika i mrugnął do Tarnawskiego, że rozmawia z nim jak równy z równym. Co do Romanowskiego — sam nie rozumie. Wielokrotny recydywista, nie żywi do tego człowieka zaufania, nie wierzy, żeby chciał się zmienić. Jest kłopotliwym więźniem. Być może naczelnik chce go się jak najszybciej pozbyć. Mirek Porzycki jest chyba najmłodszym więźniem i ma starą, samotnie żyjącą matkę. Należy jej się wigilia z synem, choćby marnotrawnym. Tarnawski pocukrzył herbatę jedną łyżeczką cukru. Mimo zachęty nie wziął drugiej i odsunął od siebie kanapkę. Nie jest głodny. Mrugoń ciągnął dalej, mówił dużo, chętnie, nie miał zbyt wielu innych okazji do wypowiadania się. Jego znana gadatliwość śmieszyła towarzystwo więzienne, ale dziś Tarnawski chłonął każde jego słowo. Jednocześnie myślał intensywnie. Nie! Na tych wrocławian nie ma co liczyć. Najpewniej nie znają dobrze Warszawy, być może rodziny po nich przyjadą, nie warto na nich stawiać. Pozostaje Porzycki i Romanowski. O tym drugim słyszał jakąś plotkę, nie pamiętał jej treści, ale była niepochlebna. Porzycki był za miody na taką robotę, jeszcze się musi poduczyć. Trzeba będzie szukać drogi do Romanowskiego. Grypsem tu nie obskoczy. Wychowawca rozgadał się na dobre: — Mam prawo powiedzieć, że Romanowski tylko przede mną się otworzył. Kosztowało mnie to dużo pracy. Jest to osobnik wyraźnie nieprzystosowany. Ma czterdzieści lat, ale jest infantylny. Cechuje go kompletny brak wyobraźni. Jednocześnie jest agresywny. Bił swoją żonę; twierdzi jednak, że jest do niej bardzo przywiązany, i do małego synka także. Ta kobieta była u mnie kilka razy. Nie marzy o jego powrocie. Bardzo się tego obawia. Chciała, żebym ja mu wytłumaczył jej sytuację. Ciągle się bała i nabawiła się w końcu ciężkiej nerwicy. Twierdzi, że kiedy on wyczuwa jej strach, staje się jeszcze bardziej gwałtowny. U nas się też popisał. Zetknął się pan kiedyś z Porzyckim? To dobry chłopiec i całkiem przypadkowo wpadł. Oskarżono go o udział w zbiorowym gwałcie. Na rozprawie potwierdził zeznania ze śledztwa. Od razu po ujęciu oświadczył, że błagał kolegów, ażeby tego nie robili. Nikt jego zeznań nie potwierdził. Odwrotnie, jakby się zmówili, żeby go oskarżać. I tak, mimo dobrej opinii z pracy, zarobił trzy lata kiblowania. Najgorzej, że trafił do celi Romanowskiego. Kazał małemu sobie usługiwać, łóżko ścielić, wreszcie zrobił z niego parowę* . Podejrzewałem, że coś jest nie w porządku, ale Porzycki bał się pisnąć słowo. A jego prześladowca śmiał mi się w nos. Poskarżyłem się oddziałowemu. Nie zamierzał wtrącać się w nocne życie celi. Dość ma ich w czasie dnia… Szkoda tego małego. Ma narzeczoną. Dobra dziewczyna. Czeka wszystkie te lata, przynosi wałówki, pisze listy, nawet wiersze. Romanowski ukradł mu te listy, czytał je głośno, a wszyscy się podśmiewali z chłopca. Mirek nabrał teraz odwagi, no jego męki miały się ku końcowi. Wyrwał listy i zapowiedział, że nie będzie ścielił całej celi łóżek. Pobili go, a on poszedł na skargę do naczelnika. Romanowski mu nie daruje. Jeszcze są razem cztery dni, co gorsze — cztery noce… Tarnawski był za bystry, żeby nie dostrzec szansy. Nie okazując nadmiernego zainteresowania, zaproponował: — Panie wychowawco! U mnie w celi jest wolna prycza. Już ja się nim zajmę. Odechce mu ślę straszenia. — Pomówię z oddziałowym — ucieszył się Mrugoń. Całkiem zapomniał o tym, że więzień zgłosił się do niego z jakąś osobistą sprawą. Tarnawski jednak trzymał rękę na pulsie, to on * Parówa — homoseksualista bierny.
kierował — według swojego planu — rozmową. Zapytał, czy mógłby wrócić do problemu, który jemu nie daje spać. Chce zmienić tryb życia. Zamierza pracować i ożenić się. Czy wychowawca mógłby mu pomóc? Mimo deklaracji nikt się nie kwapi zatrudniać byłych więźniów. Mrugoń przyznał, że, niestety, on sam nic mu nie może pomóc. Porozmawia z penitencjarnym. Tylko on jeden dysponuje miejscami pracy, które oferują więźniom. Na pewno mu wskaże adresy. Dopilnuje tego osobiście! Do pokoju wszedł penitencjarny. Wydało mu się podejrzane, że arkusz z wykazem więźniów leży w zasięgu wzroku Tarnawskiego. Pozostawił go chyba w innym miejscu? Na wszelki wypadek włożył urzędowy dokument do szafy. Wyjął z kieszeni płaszcza torbę na zakupy i uprzedził Mrugonia, że najwyżej za kwadrans wróci. Zajął sobie miejsce w kolejce do bufetu. Jest krakowska i parówki. Jak nie ma czegoś lepszego… Tarnawski podniósł się z krzesła, podziękował z góry za interwencję w sprawie pracy. Czuł, że więcej potrzebnych mu informacji od Mrugonia nie wyciągnie. Teraz wszystko zależało od szczęścia, zawsze był przekonany, że los sprzyja silnym. Jeżeli nim jest, a jest, ic Romanowskiego przeniosą do jego cek.. Jeśli nie, znajdzie do niego inną drogę. Ten człowiek mógłby zostać wykonawcą jego planu, a udany skok umożliwi mu nowe życie. Chciał je rzeczywiście rozpocząć. Widział dookoła siebie tylu cwaniaków, którzy nie narażając się, robili szmal. Nie jest od nich mniej zdolny. Iza ma kuzyna, który dysponuje większą gotówką. On głową i pomysłami. Pieniądze także będzie miał, z pustymi rękoma nie przystąpi do spółki. Ma szansę wygrzebać się z tego szamba. Tym razem będzie miał fart. W godzinach popołudniowych dała się słyszeć gwałtowna wymiana słów na korytarzu. Zazgrzytał klucz w drzwiach celi Tarnawskiego. Stanął w nich mężczyzna w średnim wieku. Oddziałowy wepchnął go do środka. Zapowiedział: — Nie na długo. To gagatek, trzeba na niego uważać. Przed Wigilią idzie na wypis. Wróci tu prędko, zatęskni za nami. Romanowski, pewny siebie, bezczelny, przyglądał się nowym kolegom. Może spotka znajomego? Ludzie go znali, miał opinię, która zapewniała mu pozycję w tym towarzystwie. Dopiero, kiedy rozpoznał w półmroku Tarnawskiego, mina mu zrzedła. Wiedział, że taki typ nie ustąpi mu miejsca, a zwykł być pierwszym. Jakoś te kilka dni wytrzyma. Usiadł przy stole, jakby już do nowej ferajny należał. Podwinął dla fasonu rękaw drelicha, demonstrując bogaty tatuaż. Głowa węża i sploty owijające rękę od napięstka po ramię. Mężczyźni — zmęczeni po pracy, niezadowoleni z nowego lokatora, bo nigdy nie wiadomo, jakie licho go tu przyniosło — milczeli. Nowy rozumiał ich nieufność, powiedział pokornie: — Nie będę u was długo dolatorem* . Za cztery dni wyklepują mnie na wólkę* . Szykujcie grypsy, ferajna! Jestem listonoszem pierwsza klasa: Z rączki do rączki. Chciał pozyskać ich przychylność; wiedział, jak ważna jest dla każdego więźnia możliwość przekazania niekontrolowanej korespondencji na zewnątrz. Spojrzeli na niego łaskawiej. Koleżeństwo! Zasada współżycia, nie zawsze praktykowana w normalnym świecie, w więzieniu jest prawem. Na wieczorny posiłek sypnięto im z kotła sporą porcję recydywy. Nieapetyczna, jałowa. Tarnawski miał smalec z wypiski. Zwykł się z towarzyszami niedoli dzielić. Okrasił każdemu talerz, pęczak zaświecił oczkami tłuszczu. Jedzenie nabierało tu takiej wagi, że nikt się nie odzywał słowem. Zresztą na gadanie pozostawał jeszcze długi, jałowy jak ta więzienna kasza, wieczór i więzienna noc. * Dolalor — współwięzień. * Wolka — wolność.
Kolacja w celi. Odgłos łyżek uderzających o brzeg blaszanych misek. Ciszę przerywa czkawka, bo kasza była nie dogotowana, a może Tarnawski za szczodrze krasił. Najstarszy z więźniów, o twarzy bladej, nalanej, znaczonej piętnem wieloletniego odosobnienia, wstał z zydelka, zanurzył rękę w swój barłóg i wyciągnął butelkę mętnego płynu. Pociągnęli bimbru przyniesionego przez więźnia pracującego na wolności. Jeżeli chodzi o alkohol, nigdy nie mieli trudności. Byle ukryć butelkę przed oddziałowym, a były i takie fajne chłopy, że można było się z nimi napić. Wypili jedną, drugą kolejkę i zaraz nastrój się poprawił. Sjesta wieczorna. Wspomnienia, refleksje o życiu, opowieści o wyczynach własnych i cudzych. Zwykły bałak* więzienny. Wymiana zdań dotyczy głównie kobiet. Płyną opowiadania o sukcesach, okraszone szczegółami natury fizjologicznej. Licytacja wyczynów erotycznych, świadczących głównie o fantazji opowiadającego swoją sex story. Z pożądaniem, głodem kobiety łączyła się pogarda dla nich. Jako przedmiot bywały niezłe, do roli podmiotu nie dorastały. Jedno wiedzieli. Kobiety Tarnawskiego nie wolno było włączać do tych pogaduszek. Nie znosił tego, odznaczał się co prawda koleżeństwem, odwagą w obronie innych, ale umiał być także okrutny. Klawisz zagląda przez kukieł* : — Wynieść kibel! Gasić światło! Dosyć gadania! Przygotowali prycze do spania. Więzienny striptiz. Uwalnianie się od spoconych drelichów stanowi ulgę. Ubrania, ułożone w kostkę, zostają wystawione na korytarz. Światła pogaszone, rozmowy milkną, chociaż wszyscy wiedzą, że strażnik nie będzie ingerować zanadto w życie celi, której przewodził Andrzej Tarnawski. Tego wieczoru nie brał on jednakże udziału w ich bałaku, zamyślony, nieobecny. Więźniowie, przypadkowi towarzysze ostatniego epizodu więziennego, nie wiedzieli, co taki stan u niego oznacza. Przyjaciele doświadczyli niejeden raz, że Tarnawski zachowuje się zawsze w ten sposób, kiedy przygotowuje nowy skok lub musi podjąć ważną dla niego, albo dla nich, decyzję. Trzeba go było zostawić w spokoju. Ktoś krzyknął: spać! Do rannego apelu pozostawało leszcze kilka godzin. Jedni zapadali momentalnie w sen, zmęczeni dniem pracy. Inni, nie krępując się bliskością sąsiadów, rozwiązywali na własną rękę swoje fizjologiczne potrzeby. Jęczeli, stękali, chrapali niewrażliwi na odór potu, wydzieliny z nieszczelnie zamkniętego kibla, wydając z siebie dźwięki niczym parowozy przed wyruszeniem w daleką drogę. Tarnawski zeskoczył z pryczy, bo zajmował górną, i zbliżył się do pryczy Romanowskiego: — Obudź się! Właź do mnie na górę. Zbudzony z pierwszego snu nowy więzień, przerażony wezwaniem Tarnawskiego, próbował się bronić, wiedząc, że z tamtym nie wygra: — Ty, człowiek! Po co mam za korejkę* zapychać? Nie jestem cwelem* . Mam własną parówę w jedenastce. Poszukaj sobie kogoś innego! W innej sytuacji Tarnawski dałby dowód swojego autorytetu. Tym razem powiedział prawie dobrotliwie: — Ej, ty głupi! Ja tych zabaw nie lubię. Mam interes. Dla nas obu. Właź, i żebym nie czekał! Intonacja głosu budziła zaufanie. A także legenda związana z osobą lokatora górnej pryczy. Nie było sensu zwlekać. Wciągnął się na górę, usiadł na brzegu: — No to nawijaj! * Bałak — rozmowa. * Kukiel — wizjer. * Korejka — prostytutka. * Cwel — homoseksualista bierny.
Propozycja była fascynująca. Nie zamierzał iść do tyrki* , jak życzyła sobie jego żona. Dosyć miał także ryzykownych włamań po byle zegarek, drobny łup wyceniony oszukańczo przez chytrych paserów. Zwietrzył większy interes i ożywił się: — Powiedz, co mam robić? — Słuchaj uważnie! I żeby twój tępy łeb zapamiętał. W Podkowie Leśnej, byłeś tam kiedyś?, mieszka pewna artystka. Zaczekaj! Przyjdzie pora na adres i nazwisko. Ta baba ma straszne pieniądze. Nie tylko swoje. Jej kochanek, czarnuch z Kuwejtu, trzyma u niej złoto i walutę. — Dlaczego u niej? Oni mają swoje banki szwajcarskie. — Nic nie rozumiesz. Ten facet ma tyle szmalu, że musi w różnych miejscach lokować, może ryzykować, że mu przepadnie, ma tego dużo. Pomyśl! Przyjeżdża do tej babki raz albo dwa w roku. I opłaca mu się wynajmować dla niej willę, kupił jej samochód na ropę i płaci służącej, która mu wszystko i nie za darmo donosi o tej artystce, co robi, kiedy go nie ma. Ty nie rozumiesz, co to są pieniądze. On w każdym kraju ma taką dziwkę I gdzie przyjeżdża, na niego czekają. Wymaga za swoje pieniądze tylko wierności. A wiesz co taka k… robi? Niech, tylko wyjedzie, pokiwa mu na lotnisku i zaraz wydzwania sobie chłopaków. Ubaw jak się patrzy. Teraz słuchaj uważnie, idą święta i babka wyjechała razem z czarnuchem do ciepłych krajów. Domu pilnuje służąca. Młoda, słaba dziewczyna. — Nie namówisz mnie na mokrą robotę — powiedział zdecydowanie Romanowski i chciał zeskoczyć z pryczy. Tarnawski objął jego ramię żelaznym uściskiem. — Dokąd się śpieszysz? Kto ci mówi zakuty łbie o mokrej robocie? Dziewczyny w domu nie będzie. Kiedy wychodzisz? — Wyklepują* mnie za cztery dni. Może wcale nie wyklepią? Oni kombinują dla siebie najlepiej. — Nie pieprz! Mam pewne wiadomości. W piątek idziesz na wolność, a z soboty na niedzielę willa będzie pusta. Służąca została zaproszona na wigilię do Warszawy i zostanie przez całą noc z równiachą, na którego od dawna leci. Napatrzyła się u swojej pani, nabrała apetytu. Oni tam mają łazienkę, że tylko wanna w środku, a lustra na suficie i na bokach. Razem się kąpią i oglądają w lustrze. Nie muszą chodzić do kina. Jak się nabawią, wołają tę dziewczynę do łazienki i każą sobie podać kawę, koniaki. Wcale się nie krępują. Zwyczajne świnie, jak zwierzęta. Romanowski zachichotał: — Ładna binia* ? Może ja bym robotę odwalił i na tę wigilię zasunął? Sam bym się zabawił. Dosyć mam cweli! Oczy mu zabłysły, żyć się zachciało, kiedy wyobraził sobie ewentualny ubaw. Tarnawski pomyślał: „Trafiłem na idiotę”. Nie miał wyboru. Musiał posłużyć się kimś, kto w tym czasie opuszczał więzienie. Porzycki był za młody, przypadkowo zawędrował do więzienia. Z takim nie ma co ryzykować. Pozostaje ten brutalny, prymitywny wspólnik, inaczej nie zrealizuje idealnego skoku. Być może Iza dałaby sobie radę? Nie, tu trzeba mężczyzny. Zwrócił się do Romanowskiego, ton jego głosu był ostrzejszy aniżeli wymagała tego sytuacja. Z takim nie można inaczej: — Nie gadaj, tylko słuchaj! Będziesz miał pieniądze, znajdą się dziewczyny. I żona będzie cię szanowała. — Co wiesz o mojej żonie? — Nie zawracaj sobie nią teraz głowy. Macie dziecko, jest twoja. Jak zobaczy pieniądze, będzie chodziła jak szwajcarski zegarek. Słuchaj teraz uważnie: Z soboty na niedzielę, * Tyrka — praca. * Wyklepywać — wypuszczać na wolność. * Binia — młoda dziewczyna, kochanka, żona.
mówiłem ci, dom będzie stał pusty. Dostaniesz ode mnie klucze. Kiedy? Już się nie martw, to moja sprawa. Radzę ci, powtarzaj sobie moje wskazówki przez najbliższe dni, żeby ci się wryły w pamięć. Jak wejdziesz do tego domu, znajdziesz się w przedpokoju. Światła nie zapalaj, pamiętaj o latarce. No i narzędzia, palnik acetylenowy, klucz francuski, nie muszę ci mówić. Słuchaj, łepetyno zakuta. Znajdziesz się w dużym salonie, z którego można schodami dostać się na górę. Nie idziesz nimi, bo musiałbyś jeszcze szukać na pięterku sypialni Karskiej, a tam jest tych pomieszczeń wiele. Zrobisz, uważaj, tak: Obok salonu jest służbówka Anki. Stamtąd małe schodki prowadzą wprost do sypialni, żeby ta artycha mogła mieć służącą na każde zawołanie. Wejdziesz nimi na górkę. Nie możesz zabłądzić. Znajdziesz się w sypialni. Sprawdź latarką, czy story są opuszczone. Karska kazała Ance je opuścić, żeby meble się nie niszczyły. No widzisz, pomyślałem o każdym szczególe. Jeżeli zasłony są spuszczone, zapal spokojnie światło, poszukaj stolika, rzeźbiony, antyk. A na nim słoiczki, butelki, pudełka. Ta baba cały dzień się maluje, pędzluje, wystawia „towar”. Ciebie ten stolik nie obchodzi, patrz wyżej. Wprost nad nim wisi duże lustro. Zdejmiesz je, tylko ostrożnie! Znajdziesz wbudowaną w ścianę szafkę. Wiesz, co to jest sejf? Nie wiesz, bo skąd masz wiedzieć? W budkach „Ruchu” czegoś takiego nie ma, marne kilkaset złotych trzymają w szufladce. W sejfie chowa się kosztowności i grubą forsę. Jest dobrze zabezpieczony, ma specjalne otwarcie na dwa klucze i numery. Nie mam tych kluczy, nie znam numerów. Trzeba sejf rozpruć. Narzędzia masz, tnij palnikiem i koniec. Romanowski posmutniał. — To nie dla mnie robota. Nie jestem ślusarzem. Wytrychem dałbym sobie radę. Tu trzeba fachowca… Nagle coś sobie przypomniał, ożywił się i klepnął po ramieniu Tarnawskiego, który zareagował na ten gest z widocznym wstrętem. Nie zauważył tego radośnie podniecony. — Mam wyjście. Porzycki, mój cwel, wychodzi razem ze mną. To ślusarz pierwszej klasy, złota rączka. Jak coś nie zaskakiwało u naczelnika, zawsze po niego posyłał. Tarnawski milczał. Obawiał się wciągania nowych ludzi do spółki, a jeszcze takiego prawiczka. Pierwszy raz zastanawiał się, czy nie wycofać się z tego przedsięwzięcia. Jeszcze jeden wspólnik i ten Romanowski, z którym na wolności nie usiadłby do jednego stolika. Ale pokusa zwyciężyła. Nie umiał rezygnować. Romanowski nalegał. — Musimy się dogadać. Ja sam i tak bym nie dał rady. Mirka mam w ręku, musi tańczyć, jak mu zagram. — Można mieć do niego zaufanie? Może to kapuś? Romanowski aż się skurczył w sobie, napiął jak łuk. Miał sam pewną zaszłość… Tarnawski źle zrozumiał jego reakcję: — Denerwujesz się, że ci twego cwela obrażam. No, dobra, dobra. Kapusia nie wziąłbyś przecież na wspólnika. Uważaj dalej. Rozprujecie sejf, znajdziecie dwie szkatuły. Wszystko wrzucić do worka. Żadnych śladów. Nie zapomnij o rękawicach. Nie traćcie czasu na oglądanie sypialni, tych wspaniałości. I żeby cię czasem ręka nie zaswędziała. Lustro zawiesić na swoim miejscu, dokładnie tak jak było i wiać. Jak Anka wróci z wigilii, nie ma prawa nic zauważyć. Cicho jak nad trumną. Karska wróci dopiero za kilka dni. Z pewnością zajrzy za lustro, ale czas, który minął, jest naszą wygraną. Zresztą nie jestem pewien, czy pod nieobecność czarnucha zawiadomi milicję. Szmal jest trefny, a od Anki była wiadomość, bo jest gadatliwa jak każda baba, że amant jej pani jedzie prosto z Włoch do Kuwejtu. Babka zechce gdzieś wyjść, pokazać się, wystroić. Sięgnie po biżuterię, zrobi krzyk. Ślady zatarte, niech sobie szukają. Na wszelki wypadek przygotuj sobie alibi. Zajdź w sobotę do sąsiada, jednego, drugiego. Powiesz, że idziesz do siebie, żona czeka. Żeby w razie czego potwierdziła.
— To znaczy, że jest ryzyko wpadki? — Zwariowałeś! Nikomu ostrożność jeszcze nie zaszkodziła. Rękawice, graty ukryj jeszcze w sobotę. Ten mały niech zrobi to samo. Gdzieś dalej od własnych domów. Zakop pod znaczonym drzewem. Prosto z więzienia walę do ciebie. Zrobię podział, wypłacę dolę, jak się należy. A ty odpalisz temu pętakowi. Szkatuły mają zostać zamknięte. Nie zdążyłbyś skorzystać z tego szmalu! Musieli ci opowiadać, jaki jestem. Łagodny i sprawiedliwy, ale kiedy potrzeba… Nie oszukałem jeszcze nikogo. Zapytaj o mnie ludzi. Tylko pysk na kłódkę. Ani słowa twojej kobiecie, funflom* . Romanowski nie wątpił, że Tarnawski umie dotrzymać słowa. Zresztą robota mu pasowała. Od miesięcy rozmyślał, jakby tu zrobić jeden skok, a dobry i dłuższy czas odpocząć. Nie bać się nędznego klawisza. Poleżeć we własnym miękkim koju przy swojej kobiecie, która czekała na niego trzy lata. Zamierzał być lepszy dla Broni, przynieść jej prezent, ale nie śmierdział groszem. W więzieniu nawet tych nędznych państwowych groszy nie zarobił. Jako recydywistę zatrudniono go przy robotach porządkowych, za które nie płacą. Będzie musiał, chcąc nie chcąc, znowu buszować po dworcach, kręcić się koło kiosków z piwem, może uda się obrobić pijaka. Chciał się ratować, poszedł na rękę władzy i co ma z tego? Musiał swoje pół roku odsiedzieć, a teraz go mogą jeszcze na świadka ciągnąć, jakby się „ludzie” dowiedzieli, dadzą mu w kość. Szczęściem Tarnawski nic nie wie, zesłał mu go los. Chciał jeszcze zapytać o coś ważnego, kiedy z dolnej pryczy dał się słyszeć ochrypły głos: — Przeleciałeś go? Daj innym pospać! Romanowski chciał gwałtownie zaprzeczyć, ale nowy funfel powstrzymał go spokojnym gestem. Sam zeskoczył z pryczy, spojrzał z pogardą na mądralę i płaską dłonią trzasnął leżącego. Uderzony jęknął, skulił się, ale nie powiedział więcej ani słowa. Było się kogo bać. — No to dobrej nocy! Głos Tarnawskiego, zwrócony do więźnia, którego przed chwilą pobił, brzmiał łagodnie, prawie ciepło. Wciągnął się zręcznie na górę, zrównoważony, pewny siebie, jakby incydent nie miał miejsca. Romanowski patrzył na niego z rosnącym podziwem. Z takim człekiem można pracować. Wszystkie szczegóły trzymały się kupy, tylko iść i brać. Z podziałem też nie będzie kłopotów. — No to daj adres tej cizi. A co z kluczem? — Śpieszy ci się? Dostaniesz przed piątkiem. Z adresami trzeba ostrożnie Siedzi tu w Ptakowie* kapuś, który znał adres i datę za wcześnie. We trójkę, chyba byli z Nowego Dworu… nie znam ich nazwisk ani ksywy* … moja dewiza, jak najmniej nazwisk, a więc ta trójka zaplanowała skok. Jeden z nich sypnął adres kryminalnej. Kapuś stał na czatach, tamci dwaj weszli do mieszkania, a tu nagle zabłysły wszystkie żarówki. Sami swoi! Kapnęło im po osiem lat. Znaleźli u nich broń skradzioną milicji. Wszyscy trzej siedzą. Opłacało mu się? Kapusia i tak w końcu dorwą! Tarnawski nie zauważył wzrastającego zdenerwowania słuchającego historii o fatalnym skoku. Gdyby zwrócił na ten szczegół uwagę, być może historia zaplanowanego bezbłędnie napadu na mieszkanie Karskiej potoczyłaby się inaczej. Gwoli prawdzie Andrzej Tarnawski nie znał jeszcze adresu tej willi. Czekał na rozmowę z Izą Kurek. Miała przyjść na widzenie w środę, powiedzieć, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Nadto służąca Karskiej — Anka, nie wyraziła jeszcze zgody na spędzenie wieczoru wigilijnego poza domem. Wiedziała, że jak jej pani się dowie — a sprawdzała ją czasem przez swoje przyjaciółki, które umiały zatelefonować i po nocy — wyleci z pracy, lepszej nie dostanie. Iza nęciła ją swoim ciotecznym bratem, na którego Anka leciała już od * Funfel — kumpel. * Ptakowo — Wronki * Ksywa — przezwisko
dawna. Miał być na wigilii, przynieść alkohole. A one — jadło. Co zwycięży? Na widzenie Iza przyrzekała przynieść klucze, bo wprawdzie i brat jej mógł zrobić dubleta z odcisków, ale mądra dziewczyna nie chciała nikogo bliskiego wciągać do podziału. Musieliby odpalić. Tarnawski czekał tej środy, dzieliły go od niej godziny. Jakby szczęście zawiodło, zawsze ma czas powiedzieć Romanowskiemu, że wymyślił sobie dla zgrywy cały ten plan napadu. Romanowski poczuł się zaniepokojony przedłużającym się milczeniem człowieka na pryczy. — Nie wierzysz mi? Zrobię, co do mnie należy. Żonie pary nie puszczę. W razie czego polecę w zaparte. — Nie będzie w razie czego. Nie rozmyślaj za dużo. Zaszkodzi ci na zdrowie. Słuchaj! To wystarczy. Wyklepują cię w piątek. Do tego czasu otrzymasz wszystko, co uważam za potrzebne. — Zgoda! Zapalmy. Z innymi bałbym się, ale z tobą można uczciwie pracować. Porzyckiemu tymczasem nie powiem ani słowa. Wyklepują nas razem. Możesz być spokojny. Drży ze strachu, żeby do jego Ewki czy kochanej mamusi nie doszły wieści, jak się w mamrze zabawiał — zarechotał. . — Czas pospać — powiedział Tarnawski. Romanowski przeniósł się na swoją pryczę. Spał tej noty wyjątkowo spokojnie, kołysany nadzieją, że wreszcie los mu sprzyja… * * * Środa była dniem widzeń. Oczekiwane, radosne godziny w szarości więziennego dnia. Każdy liczył, że może przyjdą bliscy, przywiozą wałówę, opowiedzą nowiny z wolności. W zasadzie wpuszczano rodziny do południa, chyba że ktoś przyjeżdżał z daleka. Naczelnik pozwalał się czasem uprosić. Andrzej Tarnawski także liczył godziny i minuty. Nie tylko z tęsknoty. Pozostawało niewiele czasu do wypuszczenia Romanowskiego i Porzyckiego, ale tyle niewiadomych było w zaplanowanym skoku, że najmniejsza zmiana mogła podważyć całą konstrukcję. Obawiał się trochę tej Anki. Dziewczyna nie była z ich środowiska, miała swoich znajomych, mogła wycofać się z obietnicy zjedzenia wigilii u Izy. A jeżeli Karska wróci wcześniej? Może odcisk z kluczy źle był zdjęty? Powtórzyć cały zabieg bez wzbudzania podejrzeń służącej artystki… może być trudne lub wręcz niemożliwe. Zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko zależy od Izy. Okazywała dużo sprytu i oddania. Zasługiwała nie tylko na miłość, ale i na podziw. Gdyby była mężczyzną, mogliby stworzyć we dwójkę wspaniały gang, jak we Włoszech czy w Ameryce. Są tacy, którzy twierdzą, że w kraju tak ubogim jak Polska, nie warto ryzykować skoku. Ukraść zegarek, stare ciuchy? Ale coraz więcej pojawia się burżujów. Mają po kilka samochodów w rodzinie, biżuterię, walutę. Nie każdy ma zaufanie do banku, trzymają pod bielizną, w schowkach. Można by się obłowić, zastosować lepszą organizację, nową metodę skoków, świat idzie naprzód, włamywacze posługują się lepszymi narzędziami aniżeli kiedyś. Albo informacja. Należałoby mieć bliższe kontakty z dozorcami, ze służbą… Jeżeli jednak Iza nie przyjdzie na widzenie? Zjadł obiad, zbliżał się wieczór, czekaj daremnie na głos klawisza: „Tarnawski! Na widzenie”… Coś się musiało stać. Na domiar złego trzeba było udawać przed Romanowskim, że sprawa przebiega według planu! Na niespokojne spojrzenie, które rzucał w jego stronę, wzruszał ramionami. Baz nerwów! Na wszystko przyjdzie czas. W czwartek Tarnawski zaczął się na dobre niepokoić. Zbliżało się południe. Coraz bliższy brzęk kluczy, skrzypienie drzwi. W drzwiach otwartych stanął kocioł na kółkach. Przy nim więzień z wielką warząchwią. Wyciągnęli swoje miski, podchodzili do drzwi jeden za drugim. Każdemu było spieszno. Oddziałowy zajrzał do otwartej celi, jakby kogoś szukał.
— Iza! — Zaświtała nadzieja Tarnawskiemu. Ale strażnik minął go obojętnym wzrokiem, wyszukał wśród czekających z miską więźniów nowego lokatora celi. — Szykuj się. Idziesz jutro za bramę. Uważaj na siebie. Szuka cię kumpel z Białołęki. Na twoje szczęście przechwyciliśmy gryps. Jeszcze raz ci się udało. Grzeczny jest? — zwrócił się do Tarnawskiego, który zajmował nieoficjalne, ale faktyczne stanowisko przywódcy celi i oddziału. — U mnie nie ma mocnych. Co to za historia tym grypsem? — Nieważne. Jego sprawa. Oddziałowy nie miał ochoty przedłużać rozmowy na ten temat Zmierzał do następnej celi, sie Tarnawski zdążył jeszcze zapytać: — Dlaczego zatrzymano mi wczoraj widzenie? Oddziałowy zdziwił się: — Nikt się do ciebie nie zgłaszał. Naczelnik nikomu wczoraj nie odmówił. Widać babka o tobie zapomina. Zawsze znajdzie się dobry przyjaciel, który cię wyręczy. W życiu nie bywa próżni. Jeszcze w życiu takiej babeczki jak twoja. Napotkał wściekłe spojrzenie Tarnawskiego i przerwał swój ulubiony wątek. Tarnawski miał zbyt wielkie wyobrażenie o sobie, by mógł żywić jakiekolwiek wątpliwości co do wierności Kurek. Musiała napotkać ważne przeszkody. Ważne, bo tak jak i on łatwo nie rezygnowała. Najpewniej zawiodła Anka. Widać nie przyjęła zaproszenia na wigilię. Był niezłym psychologiem i wyczuwał osobowość takiego typa jak Romanowski. Obecność służącej nie odstraszyłaby go od wykonania planu, kiedy już poczuł szmal. Ten prymitywny, prostacki mężczyzna mógłby iść na każde ryzyko. Postanowił jeszcze czekać. Miał przekonanie, że Iza coś wymyśli. Po pracy wrócił do celi. Wciąż czekał. Współwięźniowie wzięli Romanowskiego w obroty: zlecenia, telefony, grypsy pośpiesznie pisane. Tylko Tarnawski nie poddał się tej gorączkowej atmosferze. Z godziny na godzinę rozwiewały się jego nadzieje na skok, który pozwoliłby mu zacząć Inne życie aniżeli prowadził w przeszłości Nie zareagował też na otworzenie się wizjera, w którym ukazała się okrągła fizys oddziałowego. — Tarnawski! Widzenie! Nie wiem, jak się twojej babce udało przekonać naczelnika. Zgłaszam się do niego od miesiąca, ciągle jest zajęty. Raz, dwa, trzy. Zaraz po ciebie przychodzę! Więzień, starszy wiekiem, no którego zwracano się per Edzio, a był to ten właśnie, który w nocy podsłuchiwał rozmowa z Romanowskim, nie wytrzymał. — Śpieszy jej się do swojego kindybała* . Każda babka to bladź. Znałem… Nie skończył, poczuł straszliwy ból. Tarnawski stanął mu ciężkim chodakiem na bosą stopę. Jęknął. Strażnik zajrzał do celi: — Co się u was dzieje? — Nic — pośpiesznie odpowiedział więzień. — Brzuch mnie boli, padlinę daliście do żarcia. Poszedł w głąb celi, obrzucany drwiącymi uwagami innych. Tchórz! Ale prawdę mówiąc, nikt z nich nie kwapił się do awantury z Tarnawskim. On sam, nie zwracając uwagi na czekającego strażnika, wyjął ze swojej torby lusterko, grzebień i figurkę z chleba, wyobrażającą Stajenkę betlejemską, przeznaczoną dla Izy. Przygładził włosy, spojrzał w lusterko. W porządku… * * * * Kindybał — męski członek
W świetlicy, do której zaprowadził Tarnawskiego oddziałowy, był remont. Malarze w więziennych drelichach ustawiali drabiny, nosili farby, pędzle. Pod oknem, przy małym stoliku, czekała Kurek, obrzucana, ciekawskimi spojrzeniami pracujących nie za pilnie więźniów. Takiej ładnej dziewczyny dawno nie widzieli. Padały pod jej adresem niewybredne przycinki. Ucichli na widok Tarnawskiego. Dziewczyna wstała na jego widok, sądząc, że będą mieli, jak zwykle, widzenie w konfesjonale* . Miłe rozczarowanie. Oddziałowy, który wiedział, że Tarnawski niedługo wychodzi, zezwolił na widzenie przy stoliku; a sam przyglądał się pracy więźniów. Zastrzegł jednak: — Kwadrans, no, dwadzieścia minut. Westchnął w duchu: Po co taka ładna dziewczyna, o naiwnym, wręcz dziecięcym spojrzeniu, pcha się w ręce bandyty? Mogłaby sobie znaleźć jakiegoś spokojnego chłopca. Znał kartotekę Tarnawskiego na pamięć. Doświadczenie podpowiadało mu, że tego rodzaju mocny, zdecydowany, ale i awanturniczy typ nie znajdzie sobie miejsca w normalnym świecie. Tarnawski z dziewczyną usiedli naprzeciw siebie. Zapytał pośpiesznie: — Adres? — Jest! I plan willi także. Nie można się pomylić. Jeszcze raz ją wypytałam, jakim cudem powierzyli jej tak wielkie bogactwo. Wcale nie chcieli. Anka podsłuchała ich rozmowę przed wyjazdem. Czarnuch proponował, żeby u kogoś przechować. Mówił jakieś nazwisko. Ale Karska nie miała do nikogo zaufania. Powiedziała, że to są gorące pieniądze. Co to znaczy? — Nieważne! Daj klucze. — Zaczekaj. Klawisz patrzy. Klucze przyniósł mi ślusarz dopiero dziś rano. Bałam się nadać taką robotę obcemu… Teraz schyl się prędko, że niby poprawiasz skarpetkę. Była bystra, Tarnawski ją podziwiał. Ledwo się schylił, delikatna, kobieca rączka, włożyła mu do kieszeni drelicha klucze. — Bądź spokojny — powiedziała Iza. — Będzie ubaw po pachy. Mój brat jedzie po nią maluchem, odwiezie ją nad ranem. Skombinowałam nawet coś nasennego, jakby jej się gwałtownie co domu śpieszyło. Wasz wystawiony dom na medal. A ty, powiedz. Znalazłeś odpowiedniego człowieka? Zawahał się i powiedział zgodnie z prawdą: — Nie. Ale co miałem robić? Romanowski, zdaje się, że na imię mu Mietek, wie dobrze, że mnie kiwać nie można. Nawet, na jednego dolca. Z mojej ferajny nie ma nikogo na wolności. Mam idealne alibi. Jestem kryty. Rozmawiałem z nim w cztery oczy. Zresztą, dlaczego ma sypnąć? — Zna mój adres? — Izuś! Za kogo ty mnie masz. Nigdy bym ciebie nie narażał. Przyszła mi do głowy taka myśl, żeby u ciebie szmal przechować. Nic z tego. Ty nie możesz być w żadnym wypadku narażona. Zakopie, jak wyjdę, zrobimy podział… Kochana moja! Mamy nareszcie szansę na kilka spokojnych lat. Otworzę małe przedsiębiorstwo. Ludzie robią teraz majątki. Wszystko będzie dla ciebie. Zwróciła ku niemu najbardziej niebieskie wśród niebieskich oczu, w których czytał podziw i wierność. Ona zaś nie wątpiła, że taki właśnie winien być mężczyzna, któremu może powierzyć swoje życie. Strażnik niecierpliwił się: — Dosyć gruchania! — przerwał tym dwojgu rozmowę. — Za parę dni będziesz po tamtej stronie bramy. Wolałbym cię tu więcej nie oglądać. Jak się ma taką dziewczyną, trzeba jej pilnować. * Konfesjonał — rozmównica.
Podpisał przepustkę i wypuścił kobietę z pawilonu. Pomyślała sobie, że ten strażnik jest cackiem sympatyczny. Ale gdzie mu do Andrzeja!… * * * Czwartek, różny wieczór. Romanowski wciągnął się nie zaproszony na górną pryczę — No i co? Prujemy kasę? — Sejf, nie kasę. Mów trochę ciszej. Tarnawski wstrzymywał się z ostateczną rozmową, ponieważ po widzeniu z Izą nawiedziły go wątpliwości, czy rzeczywiście wolno mu darzyć nie znanego bliżej człowieka zaufaniem. Poprzedniego dnia wysłał gryps do celi w której tamten siedział poprzednio. Prosił o opinię funfla, który tam kiblował. Nie otrzymał odpowiedzi. Fatalnie! Może klawisz przechwycił pocztę? Po raz któryś zadawał sobie to pytanie: Jeżeli ten człowiek sypnie, skrewi? I sam sobie odpowiadał. Taki głupi nie jest. Sypnie, to nie zobaczy grosza. Skrewi? Wie dobrze o tym, że Tarnawskiego nie oszuka. Znalazłby go w piekle. Nie było sensu zwlekać. Powiedział życzliwie, zachęcająco; — Siadaj! — Odsunął się w kierunku ściany, żeby dać trochę miejsca Romanowskiemu. Powtórzył: — Siadaj, Mietek! Tykanie sprawiło widoczną satysfakcję gościowi. Tarnawski nie do każdego zwracał się po imieniu, chłonął każde słowo. — Czy ja ci mówiłem, że chcę się wycofać? Proszę! Masz adres. Napisany na bilecie autobusowym, jakby cię przy wyjściu rewidowali. Na wszelki wypadek naucz się na pamięć. Podkowa Leśna. Grunwaldzka. Narożnik. Willa z modrzewia, grube bale. Podbudówka z czerwonej cegły. Nad drzwiami rzeźbiona figura trzyma w ręku lampkę, jakby latarnię. Niech cię to nie peszy. Świeci w niedzielę, w świątek i w piątek, żeby goście nóg nie łamali. Masz klucze. Dał mu je z ręki do ręki, żeby nie zabrzęczały. Prześladowała go świadomość, że ten wredniacha Edzio podsłuchuje. — Pamiętaj! Dom jest pusty, idziesz przez, służbówkę, schodkami prosto do sypialni i szukasz sejfu. Wszystko razem powinno potrwać pół godziny, godzinę, prujecie sejf i zmykacie. — Szkatuły zakopać? — Nie trzeba. Jeszcze ktoś podejrzy. Będą u ciebie bezpieczne. I do naszego spotkania nie zaglądaj na bazar, nie zwracaj na siebie uwagi. Gdyby… Nie musiał kończyć zdania. Romanowski mu przerwał: — Coś ty? Czy ja nie wiem, z kim pracuję. Dam ci znać z wolności, jak poszło. Zaraz po świętach. Mam swój kanał. — Jeżeli pewny. I niech cię Bóg broni, żebyś gwizdnął cokolwiek z mieszkania. Zrób swoje i wracaj do żony. Posiedź z nią pod choinką, idź z dzieckiem do kina, niech wie, że ma ojca. Zaraz po Nowym Roku nastąpi podział. Porzyckiemu o mnie ani słowa. Dostanie swoją dolę. Będziesz się musiał z nim podzielić. To już twoja sprawa. Wolałbym, żebyś to zrobił sam. Im nas mniej, interes zyskuje i bezpieczeństwo. Gdybyś się znał na ślusarce… Trudno. Masz idealnie proste zadanie. — A jak nie znajdę tego domu? Nie znam Podkowy. — Pojedź w dzień na rekonesans. Pomyślał, że taki prostak jak Romanowski z pewnością nie wie, co to słowo znaczy. Powtórzył: — Pojedź, obejrzyj za dnia tę willę na Grunwaldzkiej.
* * * Odgłos zamykającej się bramy. Tym razem oznaczał dla nich powrót do normalnego życia. Wolność! Stali obok siebie milcząc. Przypatrywali się życiu ulicznemu, śpieszącym się ludziom, pędzącym samochodom. Wyglądali jak para komików z filmów Bustera Keatona. Ubrania zmięte, za duże, za szerokie. Schudli na więziennym wikcie. Bladość woskowa ich twarzy wystarczyłaby za odpowiedź na pytanie skąd wracają. Wysoki, silny mężczyzna i wątły blondynek, nie sięgający starszemu do ramienia. Mieli za sobą wyrok orzekający, odosobnienie. Ale przecież przez chwilę nie byli sami. Dwadzieścia cztery godziny pod okiem strażnika, zaglądającego przez lipo* . Noce, w których byli obiektami w rękach gites ludzi albo sami dręczyli słabszych. Musieli się podporządkować nie tylko regulaminowi więziennemu, ale i prawom obowiązującym w tej społeczności. Rozejrzeli się wokoło. Nikt „na nich nie czekał i już chyba nie przyjdzie. Nie było pewności, o której godzinie ich wypiszą. Romanowski wiedział, że żona pilnuje dzieciaka, może poszła na bazar pohandlować. Z czegoś musiała żyć. Porzycki nie zawiadamiał nikogo z bliskich. Chciał się ogolić, przebrać, dopiero wtedy pokaże się swojej dziewczynie. A może Ewka jest u matki, pieką razem ciasto? Pragnął jak najprędzej znaleźć się w małym pokoiku, z wbudowaną na węgiel kuchnią, zrzucić te łachy, zalatujące więziennym odorem, położyć się na miękkim łóżku. Matka narzekała nieraz, że inni już mieszkają w blokach, a jej syn nie potrafi niczego wychodzić. Pójdzie teraz do pracy, na budowę, łatwiej tam o mieszkanie. Może Ewa się do nich sprowadzi? Matka będzie prowadzić gospodarstwo, a oni zarobią na życie. Był pewny, że Ewka nigdy nie wierzyła w jego winę. Broniła go, przyjeżdżała na każde widzenie. Czy jednak po tym wszystkim będzie zdolny prowadzić normalne życie? Chciał jak najszybciej uwolnić się od tego mężczyzny, który sprawił, że życie po tamtej stronie muru było nie kończącą się udręką. Nie zobaczy go więcej. W Warszawie nietrudno się zgubić. Jeszcze kilka godzin jazdy koleją i odczepi się od bydlaka. Romanowski nie był taki głupi, żeby nie rozumieć nastroju swojej, jak mawiał, „laluni”. Pies go trącał. Niech przepadnie. Jednak teraz Porzycki był mu niezbędny. Trzeba było przejść do ważnej rozmowy. Zaczął, jakby ich nic nie dzieliło: — Mowę straciłeś? Ciesz się chłopie. Trzy lata czekałeś na ten dzień. Pamiętasz Klęczki* , tam cię widziałem po raz pierwszy. Nie byłoby tego, żebyś się od razu zgodził. Teraz Ptakowo. Było ci u mnie dobrze? Broniłem cię przed innymi. — Chciałbym zapomnieć. Wiesz, co bym chciał? Wykreślić te trzy lata z mojego życia. — Było, nie powróci. Kto ci każe pamiętać? Tym razem kiblowałem tylko pół roku, ale jak doliczę stare wyroki, ponad pięć lat życia mi zabrali. Teraz jesteśmy wolni. Ja idę do swojej kobiety, ty do Ewki, Myślisz, że nie chcę zobaczyć Bronki dzieciaka. Czy mnie się chce garować* , kopsać glinę* , byle z parówą. Czyste łóżko, pierzyna, binia stęskniona za kawałem chłopa, dziecko rano przychodzi do łóżka… — Przestań, Mietek. Już nie mogę słuchać tej grypsery. Chodźmy! * * * Dojeżdżali do Warszawy. W pociągu normalka. Pasażerowie z tobołami wzbogacającymi prywatny rynek mięsny. Inni, dostatniej ubrani, jechali po zakupy do stolicy. Hałaśliwa młodzież i staruszkowie z zapadłymi oczyma, wybierający się być może do swoich dzieci, * Lipo — wizjer. * Klęczki — Wrocław. * Garować — odbywać karę * Kopsać glinę — odbywać stosunki homoseksualne
które awansowały dc roli mieszkańców stołecznej aglomeracji. Stali ściśnięci w tłumie pasażerów. „W tej sytuacji nie rozmówię się z Mirkiem” pomyślał starszy z mężczyzn. Zbliżali się do Dworca Wschodniego. Porębski chciał jak najszybciej wysiąść, pchał się do przodu. Romanowski go zatrzymał: — Czego się śpieszysz? Nie odmówisz chyba kumplowi wypicia jednego kufelka piwa na pożegnanie. Zapraszam! — Nie mogę!!! nie chcę! Przestraszył się własnej odwagi. W więzieniu nie ryzykowałby bezkarnie sprzeciwu. Ale tym razem Romanowski się nie gniewał. Objął gestem opiekuńczym blondynka, pociągnął za sobą. — Jedno piwko w dobrej kompanii. Zapomnijmy o dawnych urazach. A potem do domku. — W „Oazie” na Targowej siedli na uboczu. Romanowski zamówił dwa duże jasne. Zapytał o bigos. Poprosił o dwie podwójne porcie. Należy im się po tych wasserzupkach. Za chwilę kelner w fartuchu, który był kiedyś biały, podał dwa talerze pływającego w tłuszczu bigosu. Porzycki jadł łapczywie. Romanowski wyławiał z talerza kawałki boczku, mlaskał nieapetycznie i tak głośno, że ktoś z sąsiedniego stolika obejrzał się. Co za przypadek! Gość wstał z miejsca i chwiejąc się na nogach podszedł do nich: — Mietek! Kogo widzą moje oczy? Szamaj zdrowo… Nie dałbyś szluga? — Zamierzał się dosiąść do starego kumpla. — Od… się — fuknął Romanowski. — Jak chcesz. Uważaj tylko, żebyś na Bronka nie trafił. Plotki o tobie puszcza. Nie wiesz, dlaczego jego brat dziesięć godów zarobił, a ty oberwałeś tylko pół roku? — Zjeżdżaj stąd, ale szybko! Wstał z miejsca, a tamten przycichł zaraz i usiadł przy swoim stoliku. Romanowski poczuł sie od razu lepiej. — Widzisz, Mirek, jaką mają mojrę… Jedz spokojnie. Porzycki wyczyścił talerz kromką chleba, tak jak mana uczyła go w dzieciństwie. Wypił piwo do dna i podniósł się: — Idziemy? Romanowski przytrzymał go za rękę: — Posłuchaj, Maniuchna! Mirek sczerwieniał, ale nie protestował. Nie chciał już teraz niczego więcej, jak uciec przed tą zaczerwienioną, bezczelną fizjonomią. Wiedział dobrze, że nie odważy się sprzeciwić. Sączył piwo, które mu już nie smakowało, przeczuł prędzej, niż pomyślał, że nie uwolni się od tego typa. Ale Romanowski, jak to bywało w więzieniu, nagie się uspokoił. — Przepraszam za Maniuchnę. Skończyło się. Sam tego nie lubię. Ani słowa więcej. — Przyłożył rękę do ust gestem oznaczającym pełną dyskrecję. — Nie było cwela! Zaczynamy od nowa. Ty i ja dosyć żeśmy się wycierpieli Najważniejsze, żeby mieć kilka groszy na początek. Jest okazja. Można zarobić, bez żadnego ryzyka. — Nie wchodzę w rachubę. — Posłuchaj. Na „nie” masz jeszcze dużo czasu. Przedstawił plan opróżnienia schowka Karskiej. — Chłopie! Tu nie może być wpadki. Dom będzie pusty. Za to ręczę. Klucze mam w kieszeni. I plan willi, dziecko by sobie dało radę. Nie będziemy się włamywać. Wejść, rozpruć sejf i zabrać co trzeba. — Nie masz innego kandydata? Może ten, co chciał dosiąść się do stolika? — Twoich rad nie potrzebuję tylko pomocy. Jeden raz i koniec. Potrzebny mi zaufany wspólnik. To nie jest robota; to samograj. Wiesz, co to znaczy mieć kapitał na początek? Ewka za tobą szaleje, ale jak pożyje z pętakiem bez grosza? Chłopie! Jesteś moim najlepszym funflem. Wyprowadzę cię na prostą.
— Nie piszę się. Nie chcę więcej garować. Nie wpakujesz mnie do celi. — Zwariowałeś! Czy ja się pcham pod celę. Nic nam nie grozi. Wiesz, gdzie jest szmal. Dostaniesz swoją działkę. Zabieramy szkatułki i w nogi. — Idź sam. Będziesz miał Wszystko dla siebie. — Muszę mieć świecę. No, daj grabulę. Porzycki wstał z miejsca zdecydowany odmówić. Powiedział zdeterminowany: — Nic nie wskórasz ze mną. Jestem dobrym ślusarzem. Dostanę wszędzie robotę. Romanowski uczynił gest, jakby mu chciał podać ręką na pożegnanie, chwycił rękę Porzyckiego i przycisnął z całej siły do stołu. — Widać z tobą nie można po ludzku. Nikt cię nie pyta o zdanie.. Musisz mi pomóc. I żebyś wiedział. Potrzebuję dobrego ślusarza i żeby miał narzędzia, bo ja ich nie mam. Tym ślusarzem będziesz ty. Odmówisz, uprzedzam cię, trafię do twojej Ewki. Ucieszy się, jak jej opowiem o pewnym cwelu. Poduczyłeś się u mnie. Ostatnio byłeś nie najgorszy. Z twoją mamą też sobie porozmawiam. A jakże! — Przestań! — krzyknął Porzycki, aż kelner się zaniepokoił, przybiegł do stolika. Poprosił, żeby nie rozrabiali. Wczoraj był nalot i kierownik zapłacił grzywnę. Romanowski zamówił jeszcze setkę i duże piwo. Porzycki wstał od stołu. Nie patrząc w twarz człowiekowi, który go dręczył pół roku, i nadal nie chce pozostawić w spokoju, powiedział: — Wygrałeś! Ostatni raz. Jak się po tym skoku nie odczepisz, siebie zabiję, ale przedtem z tobą zrobię koniec. Mówisz, że jestem dobrym ślusarzem. Zrobię sobie taki przełyk* , że mnie nie uratują. — Dobra. Nie strasz. Przyjadę po ciebie w sobotę wieczór. Zjesz wigilię i urwiesz się. Za dwie godziny będziesz z powrotem. Porzycki wzdrygnął się: — Nie możesz się u mnie pokazać. Za nic. Czekaj na dworze. Zagwiżdżesz, to ja wyjdę. Żeby cię tylko Ewka nie zobaczyła! — Może bym się jej spodobał. Po takim zdechlaku jak ty. No dobrze, dobrze. Będę czekał przed domem. Powiedz im, że musisz odwiedzić chorego kumpla, który cię ratował w pierdlu. Zresztą mów, co chcesz. I nie odważ się skrewić! Zapłacił rachunek i postanowił pojechać do siebie, na Brzeską. Był na wolności, ale jakoś nie czuł się w pełni szczęśliwy. Jak go przywita Bronka? Żona nie lubiła, kiedy pił. Dlaczego właściwie nie przyjechała po niego do Ptakowa? Mogła dziecko zostawić sąsiadce. Już on jej pokaże, jak trzeba uszanować męża!… * * * Piątek, wieczór. Porzycki zbliżał się do domku, który dzielił z matką. Jednoizbowa chałupa, przeznaczona do rozbiórki, kryła się wstydliwie między dwiema, już po wojnie wybudowanymi kamieniczkami. Nie otynkowane od urodzenia świeciły kiepską, wykruszającą się cegłą Rozbiórka wisząca Porzyckim nad głową, była jednocześnie nadzieją, że otrzymają spółdzielcze mieszkanie. Zatrzymał się przed spróchniałymi ze starość drzwiami. Szedł do własnego domu, ale zapukał nieśmiało, jak obcy. Marzył tyle razy w celi o tej chwili zawsze sobie wyobrażał, że naprzeciw wyjdzie mu Ewka. Uśmiechnięta, ufna, taka jaką zapamiętał z okresu poprzedzającego katastrofę. * Przełyk — samouszkodzenie.
Zapukał raz jeszcze. Cisza. Nacisnął klamkę. Z kuchni wyszła drobna, siwiutka staruszka i na widok przybysza przystanęła z wrażenia, a po chwili rzuciła mu sie na szyję. Moment trwał w milczeniu. Wreszcie wyjąkał: — Jest Ewka? — Przyjdzie wieczorem. Pojechała do rodziców poprosić… — O co? — zaniepokoił się. — Musi ich uprzedzić co do wigilii. Zje ją z nami. Ale pierwszego dnia świąt umyśliła sobie, że pojedziecie razem do jej rodziny. Pisałeś, że chcesz się żenić. Trzeba, żeby się zgodzili. To majętni ludzie. Może kapnęliby wam kilka groszy na początek. — Nic mi od nich nie trzeba. Zarobię na nas troje. Rozpłakała się: — Synku! Taki wstyd. Świeciłam twarzą za ciebie Biedna Ewka! — Szlochała na dobre, nie mogła się uspokoić. — Byłyście na rozprawie. Słyszała matka, co mówiłem? Nie brałem udziału, nie zrobiłem nikomu krzywdy. Chciałabyś, żebym stanął przeciwko tym trzem? Jak sąd miał mi uwierzyć, jeżeli rodzona matka… — Przecież wiem — zapewniała go, dotykając żylastymi ze starości i ciężkiej pracy rękoma twarzy syna jego ramion, pieców, jak gdyby chciała się upewnić, że są wreszcie razem. — Chodzi o nich. Rodzice Ewki, jak to ludzie na wsi, nie chcą zrozumieć. Tam jak dziecko kurę ukradnie, cała rodzina za złodziei chodzi. Wiem, że nie zawiniłeś. Ale jak mogłeś zadawać się z taką hołotą? Twojego ojca znano na Olszynce Grochowskiej, każdy go szanował, a ty? — Co ja takiego zrobiłem. Przysiadłem się do nich, wypiłem dwa piwa. Powiedzieli, żeby wyjść na powietrze, duszno było w tym barze. Musicie mi uwierzyć. Nie brałem w tym obrzydlistwie udziału. Nie wiem, jak się wszystko stało. Chcieli mnie wrobić. Sędzia im uwierzył. — Dziewczyna świadczyła przeciwko tobie. — Co ona widziała? Noc była ciemna, nie odróżniała twarzy. Ze złości mnie wkopała. Dlaczego miała mi wierzyć, skoro mama… — Wierzę, synku. Najważniejsze, że Ewka cl ufa. Nawet nie dopuszcza takiej myśli, że mógłbyś… Przerwała w pół słowa i pobiegła żwawym jak na jej wiek truchcikiem do kuchni, żeby czym prędzej przygotować posiłek dla syna. Mirek usiadł w starym, wytartym fotelu, którego nikomu z rodziny nie wolno było zajmować, póki żył ojciec, i pomyślał, że chyba nigdy nie odzyska zaufania tych dwóch kobiet, któro stanowiły jedyne jego oparcie. Miał zawsze pecha, tego pamiętnego wieczora także. A swoim własnym sumieniu nie miał sobie nic do zarzucenia. Prawdą jest, że nie bronił tej dziewczyny, która płacząc, błagała o litość. Jakżeby on, słabeusz, wyśmiewany przez kolegów, mógł przeciwstawić się gromadzie pijanych, rozwydrzonych chłopców. Na sprawie sędziowie nie uwierzyli w szczerość jego zeznań, adwokat na dobrą sprawę dwa razy z nim rozmawiał, jak to obrońca z urzędu. Gdyby matka miała pieniądze, znalazłby się adwokat z prawdziwego zdarzenia. Tamci twardo obstawali przy swoim, że gwałcili wszyscy czterej. Nie pamiętali, kto był inicjatorem, a kto trzymał się z boku. Albo nie chcieli pamiętać. Nikt mu też nie wierzył, że był po dwóch piwach, a tamci ledwo trzymali się na nogach. Skoro jednak aresztowanie nastąpiło dwa dni po owej nocy, na badanie krwi było już za późno. Wracał w więzieniu do tamtej koszmarnej nocy wiele razy i nic sobie nie miał do wyrzucenia poza pechem, który mu przez całe jego niedługie życie towarzyszył. Chciał być podobny do innych, nie odróżniać się, nie być pośmiewiskiem. Jeżeli jego byli koledzy z zawodówki, których spotkał przypadkowo, dopuścili go do sobotniej zabawy, nie mógł i nie chciał się wycofać. Cieszył się, że będzie jednym z nich. Wiedział, że podrywają dziewczyny,
przechwalają się sukcesami, imponowali mu. Ale przez chwilę nie przypuszczał, że chodzi o ubaw czyjąś wielką krzywdą. Co z tego, że nie chciał, nie zamierzał. Te kobiety będą wciąż wracały dc tej nocy, o której chciał zapomnieć. Niech będzie sprzeczka, mają na niego haczyk. Nie odzyska w ich oczach autorytetu, szczególnie u Ewki, która ma tak wysokie pojęcie o męskim honorze. Matka zajrzała do pokoju, oczy miała pełne łez. — Co ja mam z mamą? Na widzeniu płacz. Wróciłem, znowu niedobrze. — Jakiś ty blady. Ubranie na tobie wisi. Miała miłą, ładną twarz, której zmarszczki dodawały wyrazu dobroci, łagodności. Przytuliła się do syna i choć chłopiec jej był niepokaźnego wzrostu, sięgała mu zaledwie do ramion. — Zapomniałam. Musisz być głodny? Wyczuwała jego napięcie, zdenerwowanie, nie rozumiała, dlaczego teraz, kiedy już jest po biedzie… — Jeść mi się nie chce. Zaczekamy na Ewkę. Gdzie ona się tak długo podziewa? Przewidywał konflikt z jej rodzicami, szczególnie z ojcem, który nigdy nie pochwalał ich znajomości. A jeszcze teraz! — Przyjdzie! Nie ma obawy. Cały dzień była w pracy. Dostała dobrą robotę, w „Corze”. Rodzice nie chcieli się zgodzić, wysyłali ją na studia pomaturalne. Ona chce jak najszybciej stanąć na własnych nogach. Na co właściwie czekacie? Mówiła, że jedzie się z nimi rozmówić. — Nie zgodzą się. Mieli mnie zawsze za gołodupca. Jeszcze teraz to więzienie, będzie za mną chodziło całe życie. Nie dam rady. Spojrzała na niego zapadłymi z troski oczyma, W kogo się jej Mirek wdał? Ojciec jego był człowiekiem energicznym, czasem nawet za bardzo. Chyba w dziadka, który był bojący się, nerwowy, i w końcu zawędrował do Tworek. Nie daj Boże! Przeżegnała się i podreptała do kuchni, żeby przynieść gorącego barszczyku i placki ziemniaczane, które czekały w piecyku. — Mamo! Zaczekaj! — poprosił Mirek. — Chciałbym się najpierw obmyć, przebrać. Może jednak przyjdzie… Wziął miskę i nalał z dużego, blaszanego grzejącego się na kozie garnka ciepłej wody. — Nie znajdzie się coś dla mnie do ubrania? — Kupiłam w Cedecie spodnie, a Ewka z pierwszych oszczędności koszulę. Flanelowa, w kratkę. Powiedziała, że będzie ci w niej do twarzy. Zrzucił z siebie brudne, wygniecione spodnie, dziurawy sweter zjedzony przez mole w przechowalni więziennej. Namydlił się do połowy, krępował się swojej męskości przed starą matką. Kobieta pomyślała rzewnie, że tak niedawno jeszcze obmywała go, a synek pryskał wodą z miski na cały pokój. Stał się mężczyzną, coraz mniej będzie do niej należał. Odwróciła się dyskretnie, zwinęła zdjęte łachy do gazety i zaniosła je do sionki. — Oddamy jakiemuś biedakowi. Nigdy nie jest się tak ubogim, żeby nie było biedniejszych. Spojrzał na nią z wdzięcznością. Jakby odgadła, że wraz ze zniknięciem tych spodni, koszuli, swetra, zalatujących odorem więziennym, te trzy straszne lata, ten wstyd, zostaną jakoś pomniejszone. Nie zdążył jeszcze, zapiąć guzików nowej koszuli, kiedy bez pukania weszła do pokoju młoda, przystojna blondynka. Z radosnym okrzykiem rzuciła się mężczyźnie na szyję. — Mirek! Nareszcie! Chciałam być pod bramą. Mamie nie pozwoliłam. Jeszcze by się przeziębiła. Słabiutka jest bardzo po tej chorobie. Nie zdążyłam, musiałam rozmówić się z rodziną. Nieważne!… Dobrze ci w tej koszuli. Pasuje do oczu. Teraz ci płaszcz kombinuję. Z podpinką. Jak się trafi błąd w produkcji, mogę kupić u nas po obniżonej cenie. — Porozmawiamy przy stole — zaproponowała Porzycka
Ewka wyjęła z torebki butelkę czerwonego wina. — Wypijemy za nowe życie. Tak długo czekałyśmy. Ty tam, a my tutaj. Siedli do stołu, zaspokoili pierwszy głód. Matka, ledwo skosztowawszy wina — jakoś ostatnio wszystko jej szkodziło — zaproponowała toast za ich przyszłe, oby długie życie. — Co ci powiedzieli? — zapytał Mirek. Czuł, że miała nielekką przeprawę ze swoimi. Nie chciała psuć pierwszego wspólnego wieczoru, ale też nie umiała kłamać. — Nie dadzą grosza. Mamy sobie radzić sami. Jak dorobimy się, staniemy na nogach, zmienią zdanie. Zobaczysz, Mirek! Jeszcze będą o nas zabiegać. Chłopiec milczał. Tyle już wiedział mimo młodego wieku, że nie jest łatwo nie dorobić, kiedy trzeba zaczynać co zera, od minusów. Nikt mu więzienia nie daruje. Pracy dobrej nie dostanie. Otworzyć warsztat… trzeba mieć kapitał. Nawet na meble nie ma, jakby musieli zostać u matki. Nie stać ich na wynajęcie mieszkania. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, że może nie będzie przeklina, pomocy, której zażądał od niego Romanowski. Coś mu z tego kapnie. A później już nigdy! Porzycka odniosła wrażenie, że przeszkadza młodym. Lepiej zostawić ich samych, mają o czym pogadać. Wstała od stołu, przeprosiła, że musi skoczyć do Zawadzkich. Przyrzekła posiedzieć przy babci, by młodzi zdążyli zrobić jeszcze ostatnie przedświąteczne zakupy. Ewa i Mirek pozostali sami. Dziewczyna pociągnęła chłopca na kanapę: — Chodzi Stęskniłeś się za mną? Tyle razy marzył o tym spotkaniu po latach. Całował ją zachłannie, coraz goręcej. Nie zniechęcał ich chłód panujący w nie dogrzanym pokoju, nie zauważali pożółkłych ścian, od lat nie odnawianych, nie przeszkadzały im sprężyny starej kanapy, sterczące z rozlatującego się pokrycia. Dziewczyna odpinała swojemu chłopcu guziki koszuli, nie śpiesząc się, jeden za drugim. Jednocześnie zdejmowała bluzkę, stanik. A jednak nie doszło między nimi do zbliżenia, które dawało im dawniej tyle satysfakcji. Mirkowi stanęła przed oczyma rozogniona twarz Romanowskiego, usłyszał chichoty współwięźniów. Rozczulił się nad swoim losem, nie mógł ukryć łez, które Ewka tłumaczyła sobie jednoznacznie. — Miruś! Nie może być inaczej. Taka zmiana każdego wykańcza. Trzy lata samotności. Jutro, pojutrze będzie między nami jak było. Pamiętasz Pomiechówek? Pamiętał każdy szczegół tej wycieczki we dwoje. Zaskoczył ich deszcz. Przepełniony autobus nie zabierał do Warszawy. Wysupłali z kieszeni kilkadziesiąt złotych. Starczyło na wynajęcie kabiny w PTTK, trudno było ją nazwać pokojem. Jedzenia nie mieli za co kupić. Za to kochali się całą hotelową dobę, aż w końcu kierownik zaczął się dobijać do drzwi. Ubrali się pośpieszne i dopiero wtedy poczuli ssanie w żołądku. Pozostało im dwadzieścia złotych. Zamówili jedną porcję flaków i, zaśmiewając się, opróżnili miseczkę. — Pamiętasz Pomiechówek? — powtórzyła Ewka? — Teraz będzie jeszcze lepiej. — Zamówimy dwie porcje flaków. Nadal będzie chodzić za nami bieda. Nieszczęścia mnie się czepiają niczym psie kłaki. Lepiej trzymać się ode mnie z daleka. — Coś ty! Nie damy się! Pracuję, zarabiam. Rozmawiałam z rodzicami. — Mówiłaś. Nie zgodzili się. Wiem, że nie ustąpią. — Trochę już złagodnieli. Ciągle mi powtarzają, że w więzieniu jeszcze się nikt niczego dobrego nie nauczył. Może to i prawda. Ale ciebie niełatwo jest zepsuć. Przekonają się sami. A jak nie, tym gorzej dla nich, stracą córkę. Mają mnie jedną. Byłam wczoraj w spółdzielni. Figuruję na liście. — Na jakim miejscu? — Dalekim, ale jak weźmiemy ślub? Liczymy się za rozwojową rodzinę. Jesteśmy młodzi. Tymczasem zamieszkamy u twojej matki. Jest mi bliższa niż moi starzy. Jej optymizm udzielił się Mirkowi. Poweselał trochę, wstał z kanapy.
— Chodź, Ewka. Już późno. Odprowadzę cię. Nie warto narażać się ciotce. Zaraz poleci do rodziców. Wolałbym jednak po zgodzie. Szli mocno przytuleni, bez słowa. Kiedy zbliżali się do osiedla, w którym mieszkała ciotka dziewczyny, Mirek zapytał: — Może wstąpimy, przywitam się. Chyba wypada? — Jeszcze nie dziś. Najpierw odbębnimy wizytę u rodziców. Będziemy u nich w pierwszy dzień świąt. Przygotuję smaczny obiad. Ojciec lubi sobie podjeść, a mama jest łasa na komplementy. A w ogóle kłócą się o byle co, zagryzają. My nigdy tacy nie będziemy. Jeszcze raz pocałuj. Do jutra! U ciebie na wigilii. Umówiłam się z twoją mamą, że siądziemy do stołu, jak tylko się ściemni. Będę musiała drugi raz zjeść kolację z rodzicami. Mama by mi nie darowała. „Szczęście w nieszczęściu, które mnie przez całe życie prześladuje” pomyślał Mirek. „Romanowski zapowiedział, że przyjdzie wieczorem. Ewy już nie będzie. Zresztą kto wie? Może Mietek się rozmyśli, żona go zatrzyma. Niewykluczone, że cały ten plan doskonałego napadu jest jeszcze jednym kłamstwem, dalszym ciągiem rojeń, które snują więźniowie dusznymi nocami”. Ewa znikła, zamknęła za sobą furtkę. Odwróciła się raz jeszcze, pożegnała przyjaznym ruchem ręki. Teraz chciał się znaleźć jak najszybciej we własnym łóżku. Wreszcie zasnąć, nie myśleć o jutrzejszym dniu… * * * Sobota. Dzień wigilii. Mirek obudził się koło południa. Starał się drzemać za wszelką cenę, ażeby uciec od myśli o czekającym go spotkaniu z Romanowskim. A jeżeli odmówi” powie o wszystkim matce, Ewie? Wytłumaczy im, że był bity, terroryzowany. Powiedzą, że powinien był zwrócić się o pomoc do oddziałowego, rozmawiać nawet z naczelnikiem. Poprosić go o przeniesienie z tej przeklętej celi, jak gdyby inne były lepsze. Zresztą ten drań ma długie ręce, dopadłby go tak czy inaczej. Miał i teraz wyjście. Udać się do komendy, zameldować o projektowanym włamaniu. Kto mu uwierzy? Nie zna nawet adresu tej willi, nazwiska właścicieli. Milicja dostaje donosów od groma. Będą podejrzewać, że chce się zemścić na kumplu. Zdrada bezkarnie mu nie ujdzie. Wystarczy, że matka i Ewka dowiedzą się, w jaki sposób służył temu draniowi. Jeśliby nawet wybaczyły, Ewka będzie odczuwała do niego wstręt, w końcu odejdzie… Najważniejsze, żeby znaleźć wiarygodne wytłumaczenie opuszczenia domu. Przychodziły mu rozmaite pomysły do głowy, wreszcie zdecydował się: Ewka się urwie zaraz po kolacji, posiedzi z matką, a jak usłyszy gwizd, powie, że przypomniał sobie coś ważnego, musi się zobaczyć z ojcem współwięźnia, dla którego ma wyjątkowo pilną informację do przekazania. Tyle mu potrzeba, dwie, trzy godziny, zgodnie z zapowiedzią Romanowskiego. Wcale niezły pomysł! Może wszystko gładko przebiegnie? Willa jest pusta. Mietek ma klucze. Pomoże mu z tym sejfem. Nie chce od niego żadnego udziału. Tylko spokój. Rozstał się, ociągając, z ciepłą pierzyną, wciągnął spodnie, dopiął koszulę. Matki nie było w domu. Z pewnością poszła do kościoła. Zaścielił łóżko i postanowił zabrać się do porządków domowych. Przyniósł węgiel, nasypał pełną skrzynię, chciał porąbać drzewo na podpałkę. Kto to wszystko robił w czasie jego nieobecności? Biedna, stara matka. Może teraz los jej się odmieni? Zszedł do piwnicy po siekierę. Pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to stara, przetarta teczka schowana w kącie. Zajrzał do środka. Wszystko leżało na swoim miejscu: lutownica, palnik, piłki duże i mniejsze. Narzędzia, posmarowane towotem, świeciły jak nowe. Obszedł chałupę, zajrzał tu i ówdzie. Dom wymagał niemałych zabiegów, jeżeli mają w nim nadal mieszkać. Zaniepokoił się o dach. Należało go pilnie wylepikować. Przetrzyma