WILLIAM FAULKNER
WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK
Tytuł oryginału
THE SOUND AND THE FURY
tłumaczyła
Anna Przedpełska-Trzeciakowska
SPIS TREŚCI
Siódmy kwietnia 1928 roku
Drugi czerwca 1910 roku
Szósty kwietnia 1928 roku
Ósmy kwietnia 1928 roku
Dodatek - Rodzina Compsonów: 1699—1945
Przypisy
SIÓDMY KWIETNIA
1928 ROKU
Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy widziałem, jak uderzali. Szli tam, gdzie stała
chorągiewka, a ja za nimi wzdłuż sztachet. Luster szukał w trawie koło kwiatowego drzewa. Wyjęli
chorągiewkę i uderzali. Potem wsadzili chorągiewkę z powrotem i podeszli do stolika, i jeden uderzył, i
drugi uderzył. Potem ruszyli, a ja też wzdłuż sztachet. Luster odszedł od drzewa i szliśmy wzdłuż sztachet, i
oni stanęli, i myśmy stanęli, i patrzyłem przez sztachety, a Luster szukał w trawie.
— Trzymaj, caddie
1)
. — Uderzył. Odeszli przez pastwisko. Złapałem się ogrodzenia i patrzyłem za
nimi.
— Słuchaj no — powiedział Luster. — Wstyd, taki stary, trzydzieści trzy lata, i takie wrzaski. Mało ci, że
łaziłem kawał drogi do miasta po ten twój tort. Przestań lamentować. Pomóż mi szukać moich dwudziestu
pięciu centów. Jak nie znajdę, to mogę się pożegnać z przedstawieniem.
Jeszcze trochę uderzali, tam, na pastwisku. Poszedłem z powrotem wzdłuż sztachet, do chorągiewki.
Trzepotała na jasnej trawie i drzewach.
— Chodź — powiedział Luster. — Dosyć tego wybałuszania ślepi. Już nie wrócą. Pójdziemy nad zalew i
poszukamy mojej ćwierćdolarówki. Prędzej, bo ją zabiorą inne czarnuchy.
Była czerwona i trzepotała na pastwisku. Potem ptak przechylał się na niej w tył i w przód. Luster rzucił.
Chorągiewka trzepotała na jasnej trawie i drzewach. Trzymałem się sztachet.
— Przestań lamentować — mówił Luster. — Przecie ich nie przymuszę, żeby tu przyszli, no nie. Jak się
nie zamkniesz, to ci Nianiusia nie urządzi urodzin. Wiesz, co będzie. Pójdę i zjem cały twój tort. Świeczki
też. Wszystkie, każdą jedną. Chodź, idziemy nad zalew. Muszę znaleźć moje ćwierć dolara. Może nam się
trafi jaka piłka. Popatrz. Oni są już tam. Kawał drogi. Spójrz. — Podszedł do sztachet i pokazał ręką. —
Widzisz ich. Wcale nie zamiarują wracać. Chodź.
Poszliśmy wzdłuż sztachet do ogrodowego parkanu, na którym leżały nasze cienie. Mój cień był wyższy
od cienia Lustera. Doszliśmy do dziury i przeleźliśmy na drugą stronę.
— Stój — zawołał Luster. — Znowu zaczepiłeś się o ten gwóźdź. Nie potrafisz przeleźć przez tę dziurę,
żeby się nie zahaczyć.
Caddy odczepiła mnie i przeszliśmy na drugą stronę. Wujek Maury przykazał, żebyśmy się nikomu nie
pokazywali na oczy, więc lepiej się pochylmy, powiedziała Caddy. Pochyl się, Benjy. O, tak, widzisz.
Pochyliliśmy się i przeszliśmy przez ogród, gdzie kwiaty szeleszcząc ocierały się o nas. Ziemia była twarda.
1
Wdrapaliśmy się na płot, tam gdzie świnie chrumkały i sapały. Pewno im smutno, bo jedną z nich dzisiaj
zarżnęli, powiedziała Caddy. Ziemia była twarda, ubita, sękata.
Trzymaj ręce w kieszeniach, mówiła Caddy, bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć odmrożonych
rąk na Boże Narodzenie.
— Za zimno na dworze — oświadczył Versh. — Po co ci tam łazić.
— Co tam znowu — spytała Matka.
— Napiera się na dwór — odparł Versh.
— Niech idzie — powiedział Wujek Maury.
— Za zimno — mówiła Matka. — Lepiej niech zostanie w domu. Benjamin, uspokój się w tej chwili.
— Nic mu się nie stanie — tłumaczył Wujek Maury.
— Słuchaj, Benjamin. Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz do kuchni — gniewała się Matka.
— Nianiusia przykazywała, żeby go nie puszczać do kuchni — mówił Versh. — Ona ma tyle gotowania
na głowie.
— Niech idzie, Karolino — nalegał Wujek Maury. — Doprowadzisz się do choroby tą ciągłą troską o
niego.
— Wiem — powiedziała Matka. — To jest mój los. Zastanawiam się czasami...
— Tak, tak — przerwał Wujek. — Musisz być silna. Przygotuję ci szklaneczkę grogu.
— Po grogu bywam jeszcze bardziej zgnębiona, wiesz przecież.
— Zobaczysz, że dobrze ci zrobi. Opatul go porządnie, chłopcze, i wyprowadź stąd na chwilę.
Wujek Maury wyszedł. Versh wyszedł.
— Bądźże cicho — prosiła Matka. — Staramy się jak najszybciej wyprowadzić cię na dwór, szybciej już
nie możemy. Nie chcę, żebyś się rozchorował.
Versh nałożył mi kalosze i płaszcz, wzięliśmy moją czapkę i wyszliśmy. Wujek Maury odstawiał właśnie
butelkę do kredensu w stołowym.
— Zatrzymaj go tam z pół godzinki, chłopcze — przykazał Vershowi. — Tylko niech nie wychodzi poza
ogrodzenie.
— Dobrze, psze pana. Ja mu tam nie pozwalam wychodzić.
Stanęliśmy na dworze. Słońce było zimne i jasne.
— Gdzie tak lecisz — zapytał Versh, — Chyba nie do miasta, co. — Szliśmy po szeleszczących liściach.
Brama była zimna. — Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedział. — Przymarzną ci do bramy, zobaczysz.
Nie możesz zaczekać w domu. — Wsadził mi ręce do kieszeni. Słyszałem, jak szura w liściach. Czułem
zapach zimna. Brama była zimna.
— Spójrz. Orzeszki hikorowe. O, tam. Włazi na drzewo. Popatrz, wiewiórka, Benjy.
Nie czułem już wcale bramy, tylko zapach jasnego zimna.
— Wsadź lepiej te ręce z powrotem do kieszeni.
Caddy szła. Potem biegła, a torba z książkami kołysała się i podskakiwała jej na plecach.
— Dzień dobry, Benjy — powiedziała. Otworzyła bramę, weszła i pochyliła się. Caddy pachniała jak
liście. — Wyszedłeś mi naprzeciw. Wyszedłeś na spotkanie Caddy. Versh, jak mogłeś pozwolić, żeby mu tak
ręce zmarzły.
— Toć mu przykazywałem, niech je trzyma w kieszeni. Czepia się i czepia tej żelaznej bramy.
— Wyszedłeś na spotkanie Caddy — mówiła rozcierając mi ręce. — No co. Co chcesz powiedzieć
swojej Caddy. — Caddy pachniała jak drzewa, tak jak wtedy, kiedy mówi, że już śpimy.
Czego jęczysz, pytał Luster. Będziesz mógł wybałuszać na nich ślepia, jak dojdziemy do zalewu. Masz,
trzymaj to swoje zielsko. Dał mi kwiat. Przeszliśmy przez parkan, na posesję.
— No co — pytała Caddy. — Co chcesz powiedzieć Caddy. Czy go wysłali z domu, Versh.
— Nie dali rady utrzymać go w domu. Cięgiem się napierał, a jak go puścili, to zaraz tu przyleciał i gapi
się na tę bramę.
— O czym ty myślisz — pytała Caddy. — Wydaje ci się, że jak wrócę ze szkoły, to już będzie Boże
Narodzenie. Tak myślałeś. Boże Narodzenie jest pojutrze. Święty Mikołaj, Benjy. Święty Mikołaj. Chodź,
pobiegniemy do domu, żeby się rozgrzać.
Wzięła mnie za rękę i biegliśmy po jasnych szeleszczących liściach. Wpadliśmy po schodach z jasnego
zimna w ciemne zimno. Wujek Maury odstawiał butelkę do kredensu. Zawołał Caddy. Powiedziała:
— Zaprowadź go do kominka, Versh. Idź z Vershem, Benjy, ja zaraz przyjdę.
Poszliśmy do kominka. — Czy on zmarzł, Versh — spytała Matka.
— Czego by miał zmarznąć.
— Zabierz stąd jego płaszcz i kalosze. Ile razy ci mówiłam, żebyś go nie wprowadzał do domu w
2
kaloszach.
— Dobrze, psze pani. Stój spokojnie. — Zdjął mi kalosze i rozpiął płaszcz.
— Zaczekaj, Versh. — Weszła Caddy. — Czy on może jeszcze wyjść, mamo. Chciałabym, żeby się ze
mną przeszedł.
— Lepiej go zostaw w domu, dosyć już ma na dzisiaj — powiedział Wujek Maury.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie oboje — rozkazała Matka. — Dilsey powiada, że robi się
coraz zimniej.
— Ale Mamo — napierała się Caddy.
— Co tam — wtrącił Wujek. — Siedziała cały dzień w szkole, potrzeba jej świeżego powietrza. Biegnij,
Candace.
— Niech mu Mama pozwoli wyjść. Proszę. Mama wie, że będzie płakał.
— To czemu mówiłaś przy nim o wyjściu. Czemu do mnie przychodziłaś. Żeby miał sposobność znowu
mnie dręczyć. Dosyć już miałaś dzisiaj świeżego powietrza. Usiądź tu lepiej i pobaw się z nim.
— Niech sobie idą, Karolino — powiedział Wujek Maury. — Trochę zimna nic im nie zaszkodzi.
Pamiętaj, musisz dbać o swoje siły.
— Wiem. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jak bardzo się boję Bożego Narodzenia. Nikt nie jest w stanie
wyobrazić sobie tego. Nie należę do kobiet, które mogą wiele udźwignąć. Ze względu na Jazona i dzieci
pragnęłabym mieć więcej sił.
— Musisz robić, co się tylko da, i nie pozwolić, żeby cię dzieci denerwowały. Biegnijcie obydwoje. Ale
nie siedźcie na dworze za długo, bo się Matka będzie martwiła.
— Dobrze, Wujku — powiedziała Caddy. — Chodź, Benjy. Idziemy znowu na dwór. — Zapięła mi
płaszcz i ruszyliśmy w stronę drzwi.
— Chcesz zabrać to dziecko bez kaloszy — zawołała Matka. — Chcesz go doprowadzić do choroby,
kiedy mamy dom pełen ludzi.
— Zapomniałam — powiedziała Caddy. — Myślałam, że ma je na sobie.
Zawróciliśmy. — Trzeba myśleć — powiedziała Matka.
Stój spokojnie prosił Versh. Założył mi kalosze.
— Przyjdzie dzień, kiedy umrę, a wtedy będziesz musiała o nim myśleć.
Teraz tupnij rozkazał Versh.
— Chodź no tu i daj Mamie buzi, Benjaminie.
Caddy podprowadziła mnie do fotela Mamy, a ona wzięła w ręce moją twarz, a potem przycisnęła mnie
do siebie.
— Moje biedne dziecko — powiedziała. Puściła mnie. — Pilnuj go razem z Vershem, kochanie.
— Dobrze, Mamo. — Wyszliśmy. Caddy powiedziała:
— Nie potrzebujesz chodzić z nami, Versh. Ja się nim trochę zajmę.
— Dobra. Nie będę łaził po próżnicy na taki mróz. — Poszedł, a my stanęliśmy w hallu, Caddy uklękła,
objęła mnie rękami i przycisnęła do mego policzka swoją zimną, jasną twarz. Pachniała jak drzewa.
— Nie jesteś żadne biedne dziecko, prawda. Masz swoją Caddy, co.
Przestań wreszcie jęczeć i pluć, powiedział Luster. Nie wstyd ci podnosić taki lament. Minęliśmy
powozownię, w której stał brek. Miał nowe koło.
— Właź do środka, siedź spokojnie i czekaj na Mamę. — Dilsey wepchnęła mnie do breka. T. P. trzymał
lejce. — W głowie się nie mieści, że Jazon tyle czasu nie kupuje nowego powozu. Ten grat się kiedyś pod
człowiekiem rozleci na kawałki. Patrzaj tylko na te koła.
Matka wyszła, opuszczając na twarz woalkę. Trzymała kwiaty.
— Gdzie Roskus — spytała.
— Roskus dzisiaj nie może podnieść ręki — tłumaczyła Dilsey. — T.P. umie powozić tak samo dobrze.
— Boję się — powiedziała Matka. — Wydawałoby się, że wszyscy razem wzięci moglibyście mi raz w
tygodniu dostarczyć stangreta. Nie proszę o wiele, Bóg mi świadkiem.
— Panienka wie tak samo jak ja, że Roskus ma straszny reumatyzm i nie może robić więcej, niż musi.
Niech no panienka idzie i wsiada. T. P. umie powozić jak Roskus.
— Boję się — powiedziała Matka. — Z dzieckiem.
Dilsey weszła na schody. — Panienka nazywa go dziecko — wzięła Mamę za rękę. — Toć to mężczyzna
nie mniejszy jak T.P. Niech no panienka idzie, jak panienka chce jechać.
— Boję się jechać — powiedziała Mama.
Zeszły po schodach i Dilsey pomogła Mamie wsiąść. — Może tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich.
— Nie wstyd panience gadać takie rzeczy — oburzyła się Dilsey. — Osiemnastoletni Murzyn nie
3
wystarczy, żeby Queenie poniosła. Starsza jest jak on i Benjy razem wzięci. Panienka to dobrze wie. I żebyś
mi nie próbował wymachiwać batem nad Queenie, słyszysz, T.P. Jak nie będziesz jechał tak, jak chce panna
Kahlina, to każę Roskusowi, żeby cię zlał. Na to mu jeszcze starczy sił.
— Dobra — powiedział T.P.
— Czuję, że coś się stanie — mówiła Mama. — Spokój, Benjamin,
— Niech mu panienka da kwiatek do potrzymania. On prosi. — Dilsey wsunęła rękę do środka.
— Nie, nie — zawołała Mama. — Rozsypiesz mi wszystkie.
— Niech je panienka przytrzyma. Wyciągnę mu jeden. — Dilsey podała mi kwiat i ręka jej się cofnęła.
— Jedźcie już. Jak Quentin was zobaczy, to zacznie się napierać, żeby też jechać — mówiła Dilsey.
— Gdzie ona jest — spytała Mama.
— W domu, bawi się z Lusterem. Ruszaj, T.P. Masz powozić, jak ci Roskus przykazał.
— Dobra — obiecał T.P. — Wio, Queenie.
— Quentin — mówiła Mama. — Pilnuj.
— Pewno, że przypilnuję — powiedziała Dilsey.
Powóz podskakiwał i skrzypiał na podjeździe. — Boję się jechać i zostawiać Quentin — mówiła Mama.
— Lepiej, żebym była nie wyjeżdżała, T.P. — Znaleźliśmy się za bramą, gdzie już nie trzęsło. T.P. zaciął
Queenie batem.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama.
— Trzeba ją pogonić, żeby szła — odparł T.P. — Będzie spała, jak wróci do stajni.
— Zawracaj. Boję się jechać i zostawiać Quentin samą.
— Tu nie da rady zawrócić — powiedział T.P. Dalej było już szerzej.
— Tu już możesz — powiedziała Mama.
— Dobra. — Zaczęliśmy zawracać.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama łapiąc mnie.
— Muszę przecie wykręcić. Prrr. Stój, Queenie. — Stanęliśmy.
— Przewrócisz nas — powiedziała Mama.
— No to czego panienka chce — spytał T.P.
— Boję się tych twoich prób zawracania — powiedziała Mama.
— Dalej, Queenie. — Pojechaliśmy dalej.
— Czuję, że Dilsey nie dopilnuje dziecka jak należy pod moją nieobecność — powiedziała Mama. —
Musimy się śpieszyć z powrotem.
— Wiśta, mała — powiedział T.P. Uderzył Queenie batem.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama i złapała mnie. Słyszałem kopyta Queenie, po obu stronach
przesuwały się gładko i nieprzerwanie jasne kształty, a ich cienie przepływały po grzbiecie Queenie.
Przesuwały się niby jasne wierzchy kół. Potem te po jednej stronie zatrzymały się tam, gdzie stał wysoki
biały słup i żołnierz. Ale po drugiej stronie przesuwały się równo i gładko dalej, tyle że trochę wolniej.
— Czego chcesz — spytał Jazon. Ręce miał w kieszeni, a za uchem ołówek.
— Jedziemy na cmentarz — powiedziała Mama.
— Dobrze — odparł Jazon. — Nie mam przecież zamiaru was zatrzymywać. Czy to tylko chciałaś mi
zakomunikować.
— Wiem, że z nami nie pojedziesz, ale czułabym się z tobą bezpieczniejsza.
— Bezpieczna przed czym. Ojciec i Quentin przecież cię nie ugryzą.
Mama wsunęła chusteczkę pod woalkę. — Przestań, Mamo — powiedział Jazon. — Czy chcesz
koniecznie, żeby ten przeklęty idiota zaczął tu wyć na środku skweru. Jazda, T.P.
— Wio, Queenie — powiedział T.P.
— To dopust Boży — mówiła Mama. — Ale i ja też niedługo zejdę z tego świata.
— Chwileczkę — zawołał Jazon.
— Prrr — zatrzymał konia T.P.
Jazon powiedział:
— Wujek Maury wystąpił o pięćdziesiąt dolarów z twego konta. Co z tym zrobić.
— Czemu mnie pytasz — mówiła Mama. — Nie mam przecież nic do powiedzenia. Staram się nie
przysparzać zmartwień tobie i Dilsey. Niedługo mnie już na tym świecie, a wtedy ty...
— Jedź, T.P. — zawołał Jazon.
— Wiśta, Queenie. — Cienie płynęły dalej. Te po drugiej stronie ruszyły znowu, jasne, szybkie i gładkie
jak wtedy, kiedy Caddy powiada, że będziemy spać.
4
Beksa, mówił Luster. Nie wstyd ci. Przeszliśmy przez stajnię. Wszystkie stanowiska były otwarte. Nie
masz już tego dereszowatego kucyka pod wierzch, powiedział Luster. Podłoga była sucha i pylista. Dach się
zapadał. Ukośne dziury pełne były wirującego złota. Czego się tu pchasz. Chcesz, żeby ci która z tych piłek
głowę rozbiła.
— Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedziała Caddy. — Bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć
odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.
Obeszliśmy stajnię naokoło. Duża krowa i ta mała stały w drzwiach i słyszeliśmy, jak Prince, Queenie i
Fancy grzebią kopytami tam, w środku. — Gdyby nie było tak zimno, pojeździlibyśmy na Fancy, co —
powiedziała Caddy. — Ale dziś za zimno. — Potem zobaczyliśmy zalew, gdzie w górę szedł dym. — Tam
zarzynają świnię — powiedziała Caddy. — Możesz to zanieść. — Wyciągnęła list z kieszeni i włożyła do
mojej. — To prezent świąteczny — powiedziała. — Wujek Maury chce zrobić niespodziankę pani Patterson.
Musimy to jej dać tak, żeby nikt nie zobaczył. Trzymaj teraz porządnie ręce w kieszeniach. — Doszliśmy
nad zalew.
— Lód — zawołała Caddy. — Popatrz. — Złamała wierzch wody i przytrzymała kawałek przed moimi
oczami. — Lód. To dowód, jak jest zimno. — Pomogła mi przejść na drugą stronę i poszliśmy na wzgórze.
— Nie możemy powiedzieć nawet Mamie i Tatusiowi. Czy wiesz, co ja o tym myślę. Myślę, że to
niespodzianka dla Mamy i Taty, i tak samo dla pana Pattersona, za to, że pan Patterson przysłał ci słodycze.
Pamiętasz, jak pan Patterson przysłał ci słodycze zeszłego roku w lecie.
Potem było ogrodzenie. Pnącza uschły i wiatr w nich szeleścił.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego Wujek Maury nie posłał Versha — powiedziała Caddy, — Versh by się
nie wygadał. — Pani Patterson wyglądała przez okno. — Zaczekaj tutaj — powiedziała Caddy. — Zaczekaj,
nie ruszaj się. Wrócę za chwileczkę. Daj mi ten list. — Przelazła przez ogrodzenie trzymając list w ręku i
poszła po brązowych szeleszczących liściach. Pani Patterson podeszła do drzwi, otworzyła je i stała.
Pan Patterson siekał ziemię między zielonymi kwiatami. Przestał siekać i popatrzał na mnie. Pani
Patterson biegła przez ogród coraz bliżej. Kiedy zobaczyłem jej oczy, zacząłem płakać. Ty, głupi,
powiedziała pani Patterson, mówiłam mu, żeby cię tu więcej samego nie przysyłał. Daj mi to szybko. Pan
Patterson nadchodził spiesznie z motyką. Pani Patterson przechylając się przez ogrodzenie wyciągnęła rękę.
Próbowała się wdrapać. Daj mi to, mówiła, daj mi to. Pan Patterson wdrapał się na ogrodzenie. Wziął list.
Suknia pani Patterson zahaczyła się o sztachety. Znowu zobaczyłem jej oczy i zbiegłem ze wzgórza.
— Dalej nic nie ma, ino te domy — mówił Luster. — Idziemy nad zalew.
Prali tam nad zalewem. Jedno z nich śpiewało. Czułem zapach trzepoczącej odzieży i dymu płynącego
nad wodą.
— Siądnij tutaj — powiedział Luster. — Nie masz tam żadnego interesu. Ci ludzie na pewno by ci
przylali.
— Co on chce zrobić.
— A czy on tam wie — powiedział Luster. — Myśli, że chce iść o, tam, gdzie stukają w tę kulę. Siądnij
tutaj i pobaw się swoim zielskiem. Patrzaj, jak dzieci chlapią się w wodzie, kiedy już musisz na coś patrzeć.
Że też nie potrafisz zachować się jak człowiek. — Usiadłem na brzegu, gdzie oni prali i gdzie szedł niebieski
dym. — Nie widzieliście tu gdzieś ćwierćdolarówki — spytał.
— Jakiej.
— Tej, co tu miałem rano, ale gdzieś zgubiłem. Wypadła mi przez tę tutaj dziurę w kieszeni. Jak się nie
znajdzie, to koniec z moim przedstawieniem dziś wieczór.
— Skąd weźmiesz ćwierć dolara, chłopcze. Poszukaj w kieszeni białego, jak nie będzie patrzał.
— Wziąłem, skąd się bierze forsę — odparł Luster. — Pełno jej tam jeszcze. Tyle, że ja muszę znaleźć
tę, co miałem, a nie inną. Możeście ją znaleźli.
— Ja tam nie zamiaruję szukać żadnej ćwiartki. Mam swoje sprawy na głowie.
— Chodźże tutaj — zawołał Luster. — Pomóż mi ją znaleźć.
— Przecież on nie rozezna pieniądza, choćby i zobaczył, no nie.
— Tak czy inaczej może pomóc szukać — powiedział Luster. — Idziecie wieczorem na przedstawienie.
— Nie gadaj mi o przedstawieniach. Jak przyjdzie czas i skończę się szarpać nad tą balią, będę taka
zmęczona, że ani palcem nie kiwnę.
— Założę się, że pójdziesz. Założę się, że byłaś wczoraj. Założę się, że wszyscy tam będziecie, jak
otworzą namiot.
— Dosyć tam czarnych i beze mnie. Jak wczoraj.
— Na mój rozum, forsa czarnych nie gorsza od forsy białych.
— Biali dają czarnym forsę, bo wiedzą, że jak się tylko pokaże jaki inny biały z orkiestrą, to sobie
odbierze wszystko z powrotem, a czarny zaraz poleci pracować na więcej.
5
— Czy nikt ci nie zafunduje tego przedstawienia.
— Jak dotąd nikt. Jakoś to chyba nikomu do głowy nie przyszło.
— Czego ty chcesz od białych, co.
— Niczego od nich nie chcę. Idę swoją drogą, a biali niech sobie chodzą swoją. Ani mi w głowie te
twoje przedstawienia.
— Oni tam mają takiego jednego, co potrafi grać na pile. Całkiem jak na banjo.
— Ty byłeś wczoraj, ja pójdę dzisiaj — powiedział Luster. — Niech tylko znajdę te ćwierć dolara tam,
gdzie je zgubiłem.
— Pewno go zabierasz ze sobą.
— Co — zdziwił się Luster. — Myślisz, że jak on wyje, to ja nic tylko przy nim sterczę.
— A co ty robisz, jak on zaczyna wyć.
— Tłukę go — powiedział Luster. Usiadł i podwinął nogawki. Bawili się w zalewie.
— Znalazł tam już który jaką piłkę — spytał Luster.
— Nie bądź za mądry. Żeby czasem twoja babcia nie usłyszała, co ty tu gadasz.
Luster wszedł do zalewu, gdzie oni się bawili. Szukał w wodzie wzdłuż brzegu.
— Miałem ją, jak tu byliśmy rano — powiedział.
— A gdzie ją zgubiłeś.
— Przez tę dziurę w kieszeni — odpowiedział Luster. Szukali w zalewie. Potem wszyscy szybko się
wyprostowali i stanęli, potem chlapali i bili się w wodzie. Luster to złapał i przysiedli w wodzie spoglądając
przez krzaki ku pagórkowi.
— Gdzie oni są — spytał Luster.
— Jeszcze nie widać.
Luster schował to do kieszeni. Tamci zeszli z pagórka.
— Czy tutaj nie stoczyła się piłka.
— Powinna była wpaść do wody. Czy nikt z was jej nie widział albo nie słyszał, chłopcy.
— Ja tam nie słyszałem, żeby tu coś leciało — powiedział Luster. — Słyszałem, jak coś walnęło w to
drzewo, tam, wyżej. Nie wiem, gdzie się pokulało.
Patrzyli na wodę.
— Do diabła. Poszukajcie wzdłuż zalewu. Potoczyła się tutaj. Sam widziałem.
Patrzyli wzdłuż zalewu. Potem wrócili na wzgórze.
— Masz tę piłkę — spytał chłopak.
— Na co mi piłka — odparł Luster. — Nie widziałem tu żadnej piłki.
Chłopak wlazł do wody. Szedł. Odwrócił się i znowu popatrzył na Lustera. Poszedł dalej zalewem.
Mężczyzna na pagórku zawołał: — Caddie. — Chłopak wylazł z wody i ruszył na pagórek.
— Co ty wyrabiasz — powiedział Luster. — Cicho bądź.
— A czego on znowu jęczy.
— Bóg jeden wie — odparł Luster. — Zaczyna swoje i tyle. Jęczy dziś cały dzień. Pewnikiem przez te
jego urodziny.
— Ile on ma lat.
— Trzydzieści trzy — powiedział Luster. — Trzydzieści trzy lata skończył dziś rano.
— Powiadasz, że toto ma trzy lata od trzydziestu lat.
— Ja tylko powtarzam, co powiada Nianiusia. Skąd mam wiedzieć. Tyle że będziemy mieli trzydzieści
trzy świeczki na torcie. Małym torcie. Ledwo się na nim zmieszczą. Cichaj. Wróć no tutaj. — Podszedł i
złapał mnie za rękę. — Ty stary idioto — powiedział. — Chcesz, żebym cię zlał.
— Już to widzę.
— Iłem razy go lał. Cichaj. Toć mówiłem, że nie wolno ci tam łazić na górę. Rozwalą ci głowę jaką
piłką. Chodź tutaj. — Pociągnął mnie z powrotem. — Siądnij. — Siadłem, a on zdjął mi buciki i podwinął
nogawki spodni. — A teraz właź do wody i baw się. Nijak nie potrafisz skończyć z tym skomleniem.
Ucichłem i wszedłem do wody i Roskus przyszedł i kazał nam wracać na kolację, a Caddy powiedziała,
Jeszcze nie pora na kolację. Ja nie idę.
Była mokra. Bawiliśmy się w zalewie i Caddy przykucnęła, i zmoczyła sukienkę, a Versh powiedział:
— Mama da ci lanie za tę mokrą sukienkę.
— Mama nic podobnego nie zrobi — odparła Caddy.
— Skąd wiesz — spytał Quentin.
— Wszystko jedno skąd. A skąd ty wiesz.
6
— Bo mówiła — powiedział Quentin. — Poza tym jestem od ciebie starszy.
— Ja mam siedem lat — zawołała Caddy. — Chyba wiem.
— A ja mam więcej — powiedział Quentin. — Ja chodzę do szkoły, prawda, Versh.
— A ja idę do szkoły na przyszły rok — wykrzyknęła Caddy. — Jak tylko ten przyszły rok się zacznie.
Prawda, Versh.
— Wiesz, że ona ci da lanie, jak zamoczysz sukienkę — mówił Versh.
— Nie zamoczyłam — Caddy wyprostowała się w wodzie i popatrzyła na sukienkę. — Zdejmę ją, to
wyschnie.
— Założę się, że nie zdejmiesz — powiedział Quentin.
— Założę się, że zdejmę — zawołała Caddy.
— Założę się, że lepiej zrobisz, jak nie zdejmiesz — powiedział Quentin. Caddy podeszła do Versha i do
mnie i odwróciła się plecami.
— Odepnij, Versh — rozkazała.
— Nie rób tego, Versh — zawołał Quentin.
— A co mi tam do jej sukienki — powiedział Versh.
— Odepnij, Versh — powtórzyła Caddy — bo jak nie, to powiem Dilsey, coś robił wczoraj wieczorem.
— No i Versh rozpiął guziki.
— Tylko spróbuj ją zdjąć — groził Quentin.
Caddy ściągnęła sukienkę i rzuciła na brzeg. Nie miała na sobie nic prócz staniczka i majtek i Quentin
dał jej klapsa, a ona pośliznęła się i wpadła do wody. Jak wstała, to zaczęła chlapać wodą na Quentina, a
Quentin na nią. Trochę wody chlapnęło na Versha i na mnie, a Versh złapał mnie i posadził na brzegu.
Powiedział, że poskarży na Caddy i Quentina, a wtedy Caddy i Quentin zaczęli chlapać na Versha. Schował
się za krzak.
— Naskarżę Nianiusi na was wszystkich — powiedział.
Quentin wdrapał się na brzeg i próbował złapać Versha, ale on uciekł i Quentinowi się nie udało. Jak
zawrócił, to Versh stanął i wrzeszczał, że naskarży. Caddy powiedziała, że jak nie naskarży, to mu pozwolą
wrócić. Więc Versh powiedział, że nie powie, i oni mu pozwolili.
— Teraz chyba jesteś zadowolona — powiedział Quentin. — Oboje dostaniemy w skórę.
— A co mi tam — zawołała Caddy. — Ja ucieknę.
— Akurat — powiedział Quentin.
— Ucieknę i nigdy nie wrócę — wołała Caddy. Zacząłem płakać. Caddy obróciła się i powiedziała: —
Cicho. — Więc ucichłem. Potem bawili się w zalewie. Jazon też się bawił. On był sam, trochę dalej w
wodzie. Versh obszedł krzak, podniósł mnie i wsadził z powrotem do wody. Caddy była cała mokra i
zabłocona z tyłu i zacząłem płakać, a ona podeszła i przykucnęła w wodzie.
— Cicho, cicho — mówiła. — Nie uciekną. — Więc ucichłem. Caddy pachniała jak drzewa w deszcz.
Co ci znowu, pytał Luster. Dosyć tych jęków. Baw się w zalewie jak człowiek.
Zabierz go do domu. Nie mówili ci, żeby go nie wyprowadzać za płot, co.
On cięgiem myśli, że to ich pastwisko, powiedział Luster. Zresztą i tak nikt z domu nie może nas tu
zobaczyć.
My możemy. A ludzie nie lubią patrzeć na wariata. To nie przynosi szczęścia.
Roskus przyszedł i kazał nam iść na kolację, a Caddy powiedziała, że jeszcze nie pora.
— Pora i tyle — powiedział Roskus. — Dilsey przykazywała, żebyście zaraz wracali do domu.
Przyprowadź ich, Versh. — Ruszył na wzgórze, gdzie ryczała krowa.
— Może wyschniemy, nim dojdziemy do domu — mówił Quentin.
— To wszystko twoja wina. Mam nadzieję, że dostaniemy w skórę — Caddy nałożyła sukienkę, a Versh
ją zapiął.
— Nie będą wiedzieli, że się zamoczyliście — mówił. — Nic nie widać. Chyba że ja albo Jazon
poskarżymy.
— Poskarżysz, Jazon — spytała Caddy.
— Na kogo.
— On nie poskarży — powiedział Quentin.
— Założę się, że poskarży — mówiła Caddy. — Poskarży Babuni.
— Może jej skarżyć — powiedział Quentin. — Ona jest chora. Jeśli będziemy wolno iść, to się zrobi tak
ciemno, że nikt nic nie zobaczy.
— Mnie tam wszystko jedno, czy kto zobaczy, czy nie. Sama im powiem. Versh, zanieś go pod górę.
— Jazon nie poskarży — powiedział Quentin. — Pamiętasz ten łuk ze strzałami, który ci zrobiłem,
7
Jazon.
— Połamany już — mruknął Jazon.
— A niech sobie skarży — zawołała Caddy. — Mam to w nosie. Zanieś Maury'ego pod górę, Versh. —
Versh przykucnął, a ja wsiadłem mu na barana.
Do zobaczenia z wszystkimi wieczorem na przedstawieniu, powiedział Luster. Chodźże tutaj. Musimy
znaleźć ten pieniądz.
— Jak pójdziemy wolno, to zrobi się ciemno, nim dojdziemy — powiedział Quentin.
— Nie mam zamiaru iść wolno — zawołała Caddy. Ruszyliśmy pod górę, ale Quentin nie szedł z nami.
Stał nad zalewem jeszcze wtedy, jak już doszliśmy tam, gdzie czuć było świnie. Chrząkały i chrumkały przy
korycie w kącie. Jazon szedł za nami, ręce trzymał w kieszeniach. Roskus doił krowę w drzwiach obory.
Krowy wyskakiwały z obory.
— Dalej — powiedział T.P. — klnij sobie! Ja też będę klął. Rety. — Quentin znowu kopnął T.P. Wkopał
go do koryta, gdzie żarły świnie i T.P. tam leżał. — O, rany — powiedział. — Ale mi przyłożył. Widzieliście,
jak ten biały mnie kopie. Rety!
Nie płakałem, ale nie mogłem przestać. Nie płakałem, ale ziemia nie była spokojna i wtedy zacząłem
płakać. Ziemia podnosiła się w górę i krowy wbiegały na wzgórze. T.P. próbował się podnieść. Upadł znowu,
a krowy zbiegły na dół. Quentin trzymał mnie za ramię i szliśmy w kierunku obory. Potem obory tam nie
było i musieliśmy poczekać, aż wróci. Nie widziałem, jak wracała. Wróciła za naszymi plecami, a Quentin
posadził mnie w korycie, gdzie jadły krowy. Trzymałem się koryta. Ono też odchodziło, trzymałem się
mocno. Krowy znowu zbiegały ze wzgórza, na skos drzwi. Nie mogłem przestać. Quentin i T.P. wchodzili na
wzgórze i bili się. T.P. spadał ze wzgórza, a Quentin go wciągał. Quentin uderzył T.P. Nie mogłem przestać.
— Wstawaj — powiedział Quentin. — Zostań tu i nie ruszaj się. Żebyś nigdzie nie odchodził, nim
wrócę.
— My z Benjym wracamy na wesele — powiedział T.P. — Rety.
Quentin uderzył go znowu. Potem zaczął walić T.P. o ścianę, a T.P. śmiał się. Za każdym razem, kiedy
Quentin walił nim o ścianę, próbował powiedzieć „Rety”, ale nie mógł, bo tak się śmiał. Nie płakałem już,
ale nie mogłem przestać. T.P. upadł na mnie i drzwi obory poleciały. Poleciały w dół wzgórza, a T.P. bił się
sam i znowu upadł. Śmiał się dalej, a ja nie mogłem przestać i próbowałem wstać, i upadłem i nie mogłem
przestać. Versh powiedział:
— Tego już za dużo. Słowo daję. Skończ z tym wyciem.
T.P. ciągle się śmiał. Zwalił się na drzwi i śmiał się. — Rety — powiedział. — My z Benjym wracamy
na wesele. Na lemoniadkę.
— Cicho — powiedział Versh. — Skądeś to wziął.
— Z piwnicy. Rety.
— Cicho. Skąd w piwnicy.
— Z wszystkąd — odparł T.P. Śmiał się jeszcze. — Zostało tam ze sto butelek. Milion albo więcej.
Uważaj, czarnuchu, będę wrzeszczał.
Quentin powiedział: — Podnieś go.
Versh podniósł mnie.
— Wypij to, Benjy — rozkazał Quentin. Szklanka była gorąca. — Cicho, cicho. Wypij to.
— Lemoniadka — mówił T.P. — Niech mi panicz Quentin da, ja to wypiję.
— Zamknij gębę — rozkazał Versh — bo panicz Quentin ci pokaże.
— Trzymaj go, Versh — powiedział Quentin.
Przytrzymali mnie. Zrobiło mi się gorąco na policzku i na koszuli. — Pij — rozkazał Quentin. Trzymali
mi głowę. Było gorąco wewnątrz mnie i znowu zacząłem. Płakałem teraz i coś się działo w środku mnie i
płakałem jeszcze, i trzymali mnie, aż to się przestało dziać. Potem ucichłem. Kręciło się w dalszym ciągu,
potem zaczęły się kształty. — Otwórz komórkę, Versh — sunęły wolno. — Rozłóż te puste worki na ziemi.
— Sunęły szybciej, właściwie to całkiem szybko. — Teraz weź go za nogi. — One przesuwały się dalej,
gładkie i jasne. Słyszałem, jak się T.P. śmieje. Sunąłem z nimi na jasne wzgórze.
Na wzgórzu Versh mnie postawił. — Chodźże tu, Quentin — zawołał odwracając się i patrząc w dół
zbocza. Quentin stał w dalszym ciągu nad zalewem. Rzucał patyki w cienie, tam, gdzie była woda.
— Niech sobie ten stary mędrek zostaje — powiedziała Caddy. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy koło
obory i przez furtkę. Na kamiennej dróżce przykucnęła ropucha, na samym środku. Caddy przeszła nad nią i
pociągnęła mnie dalej.
— Chodźże, Maury — powiedziała. Ona wciąż tam siedziała przykucnięta, póki Jazon nie trącił jej
palcem nogi.
— Zrobi ci się od niej brodawka — ostrzegł Versh. Ropucha poskakała dalej.
8
— Chodźże, Maury — zawołała Caddy.
— Mają dziś gości — powiedział Versh.
— Skąd wiesz.
— Wszystkie światła zapalone. We wszystkich oknach.
— Możemy chyba zapalić wszystkie światła nawet bez gości, jeśli nam przyjdzie ochota — powiedziała
Caddy.
— Założę się, że to goście — mówił Versh. — Wejdźcie kuchennymi drzwiami i cichaczem na górę.
— Ja się nie będę przejmować — powiedziała Caddy. — Wejdę prosto do salonu, tam gdzie wszyscy
siedzą.
— Założę się, że jakbyś tak zrobiła, toby cię Tata sprał — powiedział Versh.
— A co mi tam. Pójdę prosto do salonu. Pójdę prosto do jadalni i zjem kolację.
— A gdzie usiądziesz — spytał Versh.
— Usiądę w krześle Babuni — powiedziała Caddy. — Ona je w łóżku.
— Głodny jestem — oznajmił Jazon. Wyprzedził nas i pobiegł ścieżką. Trzymał ręce w kieszeniach i
upadł. Versh podszedł i podniósł go.
— Nie trzymaj tych łap w kieszeniach, to ustoisz na nogach — powiedział Versh. — Nigdy nie zdążysz
wyjąć ich na czas, żeby się podeprzeć, ty grubasie.
Ojciec stał przy schodkach kuchennych.
— Gdzie Quentin — spytał.
— Idzie drogą — odparł Versh. Quentin nadchodził powoli. Jego koszula była białą plamą.
— Och — powiedział Ojciec. Światło padało na schody, na niego.
— Caddy i Quentin chlapali się wodą, jedno i drugie — poskarżył Jazon.
Czekaliśmy.
— Co ty mówisz — spytał Ojciec. Quentin nadszedł i Ojciec powiedział: — Możecie dzisiaj zjeść
kolację w kuchni. — Stanął i podniósł mnie do góry, a światło potoczyło się po schodach i na mnie i mogłem
patrzeć z góry na Caddy i Jazona, i Quentina, i Versha. Ojciec obrócił się ku schodom: — Ale musicie być
cicho — dodał.
— Dlaczego mamy być cicho, Tatusiu — spytała Caddy. — Czy mamy gości.
— Tak — odparł Ojciec.
— Przecie mówiłem, że są goście — powiedział Versh.
— Nic takiego nie mówiłeś — zaprzeczyła Caddy. — To ja powiedziałam, że są goście. Powiedziałam,
że pójdę...
— Cicho — przerwał jej Ojciec. Ucichli, a Ojciec otworzył drzwi i przeszliśmy przez kuchenny ganek
do kuchni. Była tam Dilsey, a Ojciec posadził mnie na krześle, zakrył mi fartuchem kolana i przysunął do
stołu, gdzie stała kolacja. Dymiła.
— Teraz będziecie słuchali Dilsey — rozkazał Ojciec. — Nie pozwól im hałasować, więcej niż to
konieczne, Dilsey.
— Dobrze, psze pana — odparła Dilsey. Ojciec poszedł.
— Pamiętajcie, że macie teraz słuchać Dilsey — powiedział za nami. Pochyliłem głowę nad tym
miejscem, gdzie stała kolacja. Dymiła mi w twarz.
— Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj słuchają, dobrze — prosiła Caddy.
— Ja nie będę — oburzył się Jazon. — Ja tam słucham Dilsey.
— Będziesz musiał, jeśli ci Tatuś każe — upierała się Caddy. — Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj słuchają.
— Cicho — powiedział Ojciec. — No więc dobrze, będziecie teraz słuchać Caddy. Jak skończą,
zaprowadzisz ich na górę tylnymi schodami, Dilsey.
— Dobrze, psze pana.
— No — powiedziała Caddy. — Myślę, że teraz będziecie mnie słuchać.
— Teraz już ani słowa — przerwała Dilsey. — Musicie być dzisiaj cicho.
— Czemu mamy być dzisiaj cicho — szepnęła Caddy.
— Nie twoja sprawa. Dowiesz się w Dzień Pański. — Przyniosła moją miseczkę. Szła z niej para i
łechtała mnie w twarz. — Chodź no tu, Versh. — A kiedy jest Dzień Pański, Dilsey — spytała Caddy.
— W niedzielę — odparł Quentin. — Czy ty nic nie wiesz.
— Cichajcie — powiedziała Dilsey. — Nie słyszeliście, jak pan Jazon przykazywał, żebyście siedzieli
cicho. Jedzże tę kolację. Masz, Versh, weź jego łyżkę. — Ręka Versha razem z łyżką weszła do miski. Potem
łyżka podniosła się do moich ust. Para łechtała mnie w wargi. Potem przestaliśmy jeść i spoglądaliśmy jedno
na drugie i byliśmy cicho, i usłyszeliśmy to znowu, i zacząłem płakać.
9
— Co to — spytała Caddy. Położyła rękę na mojej ręce.
— To Mama — powiedział Quentin. Łyżka podeszła i zjadłem, i zapłakałem znowu.
— Cicho — szepnęła Caddy. Ale ja nie ucichłem i ona podeszła, i objęła mnie rękami. Dilsey poszła i
zamknęła jedne i drugie drzwi, i wtedy nie mogliśmy już tego słyszeć.
— Bądź cicho — prosiła Caddy. Ucichłem i jadłem. Quentin nie jadł, ale Jazon jadł.
— To była Mama — powiedział Quentin. Wstał.
— Siadaj w tej chwili — rozkazała Dilsey. — Mają tam gości, a ty cały ubabrany w błocie. I ty też
siadaj, Caddy, i kończ jedzenie.
— Mama płakała — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey.
— Zjadajcie kolację, jak pan Jazon przykazał. Dowiecie się wszystkiego w Dzień Pański. — Caddy
wróciła na swoje krzesło.
— Mówiłam wam, że to przyjęcie — powiedziała.
Versh odezwał się: — On już zjadł wszystko.
— Przynieś tu jego miskę — kazała Dilsey. Miska odeszła.
— Dilsey — powiedziała Caddy. — Quentin nie je kolacji. Czy on nie miał mnie słuchać.
— Jedz kolację, Quentin — rozkazała Dilsey. — Wszyscy macie kończyć i wynosić się z mojej kuchni.
— Ja już nie chcę jeść — mówił Quentin.
— Masz jeść, jeśli ci każę — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey.
Miska dymiła mi w twarz, a ręka Versha zagłębiła w niej łyżkę i para łechtała mnie w usta.
— Nie chcę już więcej jeść — powiedział Quentin. — Jak oni mogą robić przyjęcie, kiedy Babunia jest
chora.
— Mają przyjęcie na dole — mówiła Caddy. — Babunia może wyjść na podest i patrzeć z góry. Ja też to
zrobię, jak tylko włożę nocną koszulę.
— Mama płakała — powiedział Quentin. — Prawda, Dilsey?
— Przestań mnie męczyć, dziecko. Muszę się brać za kolację dla tej gromady ludzi, jak tylko skończycie
jeść.
Po chwili nawet Jazon miał dość jedzenia i zaczął płakać.
— Teraz ty znów beczysz — gniewała się Dilsey.
— Płacze każdego wieczora, odkąd Babunia się rozchorowała, i on nie może z nią spać — powiedziała
Caddy. — Beksa.
— Poskarżę na ciebie. — Jazon płakał.
— Już naskarżyłeś — powiedziała Caddy. — Już nie masz nic więcej do skarżenia.
— Teraz wszyscy jazda do łóżka — kazała Dilsey. Podeszła, zsadziła mnie i wytarła mi ręce i twarz
ciepłą ściereczką. — Versh, idź z nimi na górę tylnymi schodami, ale cicho. A ty, Jazon, przestań beczeć.
— Za wcześnie jeszcze, żeby iść do łóżka — mówiła Caddy. — Nigdy nam nie każą kłaść się tak
wcześnie.
— Ale dzisiaj każą — powiedziała Dilsey. — Tatuś przykazał, żebyście zarutko po kolacji szli na górę.
Słyszeliście.
— Powiedział, że mają słuchać mnie.
— Ja tam nie będę ciebie słuchał — powiedział Jazon.
— Musisz — zawołała Caddy. — Chodź teraz. Musisz robić, co ja każę.
— Versh, uspokój ich — prosiła Dilsey. — Macie wszyscy być cicho, słyszycie.
— A dlaczego musimy być dzisiaj cicho — spytała Caddy.
— Bo twoja Mama źle się czuje — odpowiedziała Dilsey. — Teraz idźcie wszyscy z Vershem.
— Mówiłem ci, że Mama płakała — powiedział Quentin. Versh podniósł mnie i otworzył drzwi na
kuchenny ganek. Wyszliśmy i Versh zamknął za nami drzwi. Czułem Versha nosem i palcami.
— Teraz wszyscy bądźcie cicho. Nie pójdziemy jeszcze na górę. Pan Jazon kazał wam zaraz tam iść.
Kazał, żebyście mnie słuchali. Ciebie nie będę słuchać. Wszystkim kazał. Prawda, Quentin. — Czułem
głowę Versha. Słyszałem nas. — Prawda, Versh. Tak, to prawda. Wobec tego każę nam wszystkim wyjść
jeszcze na chwilę na dwór. Chodźcie. — Versh otworzył drzwi i wyszliśmy.
Zeszliśmy po schodach.
— Myślę, że najlepiej pójść do domu Versha, jeśli się mamy zachowywać cicho — powiedziała Caddy.
Versh postawił mnie na ziemi, a Caddy wzięła mnie za rękę i poszliśmy kamienną dróżką.
— Chodź — mówiła Caddy. — Ta ropucha już poszła. Teraz sobie skacze daleko, w ogrodzie. Ale może
zobaczymy jakąś inną. — Nadszedł Roskus z wiadrami mleka. Minął nas. Quentin nie szedł z nami. Siedział
na schodkach kuchennych. Poszliśmy do domu Versha. Lubiłem wąchać dom Versha. Wewnątrz palił się
10
ogień, a T.P. przykucnięty przed nim w koszuli wrzucał patyki w płomienie.
Wtedy wstałem i T.P. mnie ubrał, i poszliśmy do kuchni, i jedliśmy. Dilsey śpiewała i zacząłem płakać, a
ona przerwała.
— Trzymaj go na dworze, dalej od domu — rozkazała Dilsey.
— Nie możemy iść tamtędy — mówił T.P. Bawiliśmy się w zalewie.
— Nie możemy iść tamtędy naokoło — powiedział T.P. — Nianiusia powiada, że nie wolno, sam wiesz.
Dilsey śpiewała w kuchni, a ja zacząłem płakać.
— Cichaj — mówił T.P. — Chodź. Pójdziemy sobie do obory.
Roskus doił krowy w oborze. Doił jedną ręką i jęczał. Kilka ptaków siedziało na drzwiach i przyglądało
mu się. Jeden sfrunął i jadł razem z krowami. Patrzałem, jak Roskus doi krowy, a T.P. karmi Queenie i
Prince'a. Cielę siedziało w zagrodzie dla świń. Tarło nosem o siatkę i ryczało.
— T.P. — zawołał Roskus. T.P. powiedział: — Słucham — w oborze. Fancy wysuwała łeb nad drzwi, bo
T.P. jeszcze jej nie karmił. — Kończ tam — kazał Roskus. — Musisz za mnie wydoić te krowy. Nie dam
rady dłużej robić prawą ręką.
T.P. przyszedł i doił.
— Czemu tata nie pójdzie do doktora — spytał.
— Doktory nie poradzą — powiedział Roskus. — Nie w tym domu.
— A co złego z tym domem — spytał T.P.
— Szczęście go się boi — powiedział Roskus. — Wpuść tu to cielę, jak skończyłeś.
Szczęście go się boi, powiedział Roskus. Za nim i Vershem ogień podnosił się, opadał i ślizgał się po ich
twarzach. Dilsey skończyła kłaść mnie do łóżka. Łóżko pachniało T.P. Podobało mi się.
— Co ty o tym wiesz — gniewała się Dilsey. — Co cię znowu naszło.
— Nie potrzebuje mnie nic nachodzić — powiedział Roskus. — Czy to, co tu leży na łóżku, to nie jest
znak. Czy od piętnastu lat ludzie nie widzą tego znaku.
— Może i racja — powiedziała Dilsey. — Ale to nie zaszkodziło tobie i twoim, prawda. Versh ma pracę,
Frony sam wydałeś za mąż, a T.P. już dorasta, żeby zająć twoje miejsce, jak reumatyzm całkiem cię
wykończy.
— Poszło już dwoje — powiedział Roskus. — Pójdzie jeszcze jedno. Widziałem znak i ty też widziałaś.
— Słyszałem dzisiaj w nocy kozuba — mówił T.P. — I Dan za nic nie chciał przyjść wieczorem na
żarcie. Nie chciał podejść, tyle co do obory. Zaczął wyć zaraz po zmroku. Versh słyszał.
— Pójdzie więcej niż jedno — powiedziała Dilsey. — Pokaż mi człowieka, który nie umrze, mój ty
Boże.
— Umrzeć to nie wszystko — mruknął Roskus.
— Wiem, o czym myślisz — gniewała się Dilsey. — I nie licz na szczęście, jak wypowiesz głośno to
imię, chyba że chcesz siedzieć przy nim, jak będzie płakał.
— Szczęście się boi tego domu — mówił Roskus. — Od początku to widziałem, a kiedy odmienili mu
imię, tom wiedział na pewno.
— Cichaj — kazała Dilsey. Podciągnęła koce. Pachniały jak T.P. — Wszyscy teraz cichajcie, póki on nie
zaśnie.
— Widziałem znak — powiedział Roskus.
— Taki tam znak, że T.P. musi robić za ciebie całą robotę — mruknęła Dilsey. Zabierz jego i Quentin do
domu, T.P., niech się bawią z Lusterem tak, żeby Frony mogła mieć na nich oko, i leć pomóc ojcu.
Skończyliśmy jeść, T.P. wziął Quentin na ręce i poszliśmy do jego domu. Luster bawił się w ziemi. T.P.
postawił Quentin i ona też bawiła się w ziemi. Luster miał jakieś szpulki i pobił się z Quentin, i potem
Quentin miała szpulki. Luster płakał i Frony wyszła, i dała Lusterowi blaszaną puszkę, żeby się bawił, i
potem ja miałem szpulki, i Quentin biła się ze mną, i rozpłakałem się.
— Cichaj — mówiła Frony. — Nie wstyd ci zabierać małemu dziecku zabawki. — Odebrała mi szpulki i
dała je z powrotem Quentin.
— Cichaj już — prosiła Frony. — Cichaj, mówię ci.
— Cichaj — mówiła Frony. — Trzeba ci batów, i tyle. — Wzięła Lustera i Quentin na ręce. — Chodźcie.
— Poszliśmy do obory. T.P. doił krowę. Roskus siedział na skrzyni.
— Czego on znowu jęczy — spytał Roskus.
— Zatrzymaj go tutaj — powiedziała Frony. — Znowu się bije z dziećmi. Zabiera im zabawki. Zostań tu
z T.P., może usiedzisz chwilę cicho.
— Zdój ją porządnie — rozkazał Roskus. — Przez ciebie ta młoda straciła mleko zeszłej zimy. Jeśli
zasuszysz i tę, nie będziemy mieli więcej mleka.
11
Dilsey śpiewała.
— Nie tamtędy, naokoło — powiedział T.P. — Wiesz, że Nianiusia nie pozwoliła ci tam chodzić.
Śpiewali.
— Chodź — mówił T.P. — Pobawimy się z Quentin i Lusterem.
Quentin i Luster bawili się w ziemi przed domem T.P. W domu palił się ogień, wstawał i opadał, a
Roskus tak się czernił przed tym ogniem.
— To już troje, dzięki Bogu — powiedział Roskus. — Mówiłem ci dwa lata temu. Szczęście się boi tego
domu.
— Więc czemu tu siedzisz — gniewała się Dilsey. Rozbierała mnie. — Ciągiem gadasz i gadasz o
nieszczęściu, a tyle tylko z tego, że Versh chce się wynieść do miasta. Powinieneś się cieszyć.
— Żeby się tylko na tym skończyło nieszczęście Versha — mówił Roskus.
Weszła Frony.
— Skończyliście — zapytała Dilsey.
— T.P. już kończy — powiedziała Frony. — Panienka Kahlina mówi, żeby mama położyła Quentin do
łóżka.
— Szybciej się ruszać nie potrafię — mruczała Dilsey. — Powinna chyba wiedzieć, że nie mam
skrzydeł.
— To ci właśnie powiadam — mówił Roskus. — Szczęście musi się bać takiego domu, gdzie nigdy nie
wymawiają imienia jednego z własnych dzieci.
— Cichaj — powiedziała Dilsey. — Chcesz, żeby znowu zaczął.
— Chować dziecko, żeby nie znało imienia własnej matki — mruczał Roskus.
— Niech cię o to głowa nie boli — gniewała się Dilsey. — Wychowałam ich wszystkich, to mogę
wychować jeszcze jedno. Cichaj już. Niech zaśnie.
— Co tam imię — mówiła Frony. — Przecież on się nie rozumie na imionach.
— Powiedz to jedno, a zobaczysz, czy się nie rozumie — kiwała głową Dilsey. — Powiedz nad nim to
imię, jak będzie spał, a zobaczysz, że cię usłyszy.
— On więcej wie, niż się ludziom zdaje — mówił Roskus. — Wiedział, jak się zbliżał ich czas, tak jak
ten wyżeł. Jakby tylko umiał mówić, toby powiedział, kiedy przyjdzie jego czas. Albo twój. Albo mój.
— Niech mama zabierze Lustera z tego łóżka — zawołała Frony. — Ten chłopak rzuci na niego urok.
— Milcz — rozgniewała się Dilsey. — Że też nie masz lepiej w głowie. Ot, co przychodzi ze słuchania
Roskusa. Właź, Benjy.
Dilsey popchnęła mnie i położyłem się do łóżka, gdzie już leżał Luster. Spał. Dilsey wzięła długi kawał
deski i wsunęła między nas. — Trzymaj się swojej strony — powiedziała — Luster jest mały, a ty chyba nie
zamiarujesz mu zrobić nic złego.
Nie możesz jeszcze iść, powiedział T.P. Zaczekaj.
Wyjrzeliśmy zza węgła domu i patrzyliśmy, jak powozy odjeżdżają.
— Teraz — Teraz wziął T.P. Quentin na ręce, pobiegliśmy do rogu ogrodzenia i patrzyliśmy, jak
przejeżdżają. — O, tam jedzie — powiedział T.P. — Widzisz, ten ze szkłem. Popatrz tylko. On tam leży.
Widzisz.
Chodź, mówił Luster. Zabieram tę piłkę do domu, tam jej nie zgubią. Nie, ty jej nie dostaniesz. Jakby ci
ludzie zobaczyli ją u ciebie, toby zaraz gadali, żeś ją ukradł. Cichaj już. Nie mogę ci jej dać. Na co ci ona.
Nie potrafisz się bawić piłką.
Frony i T.P. bawili się w ziemi koło drzwi. T.P. miał robaczki świętojańskie w butelce.
— Jak żeście wyszli z domu — spytała Frony.
— Mamy gości — odparła Caddy. —Tatuś im kazał słuchać mnie dzisiaj. Myślę, że ty i T.P. też musicie
mnie słuchać.
— Ja nie mam zamiaru cię słuchać — powiedział Jazon. — Frony i T.P. też nie muszą.
— Muszą, jeśli im każę — mówiła Caddy. — Może im nie każę.
— T.P. nikogo nie słucha — powiedziała Frony. — Czy pogrzeb już się zaczął.
— Co to jest pogrzeb — spytał Jazon.
— Przecież ci Nianiusia przykazywała, żeby im nic nie gadać — rozgniewał się Versh.
— To tam, gdzie jęczą — powiedziała Frony. — Jęczeli dwa dni nad siostrą Beulah Clay.
Jęczeli w domu Dilsey. Dilsey jęczała. Kiedy Dilsey jęczała, Luster powiedział, cicho, i myśmy się
uciszyli, a potem ja zacząłem płakać, a Blue wył pod kuchennymi schodami. Wtedy Dilsey przestała i myśmy
przestali.
— Och — powiedziała Caddy. — To był murzyński. Biali nie mają pogrzebów.
12
— Nianiusia nam przykazała, żeby im nie gadać, Frony — powiedział Versh.
— Nie gadać czego — spytała Caddy.
Dilsey jęczała, a kiedy to już stanęło na miejscu, ja zacząłem płakać, a Blue wył pod schodami. Luster,
powiedziała Frony w oknie, weź ich do obory. Nie mogę gotować w tym wrzasku. Jeszcze ten pies. Weź ich
stąd.
Nie pójdę, powiedział Luster. Mogę tam zobaczyć dziadka. Widziałem go wczoraj wieczór, jak machał
rękami w oborze.
—— Chciałabym wiedzieć, czemu nie — rozgniewała się Frony. — Biali umierają tak samo. Twoja
babcia jest tak samo umarła jak każden jeden umarły Murzyn.
— I psy są też umarłe — mówiła Caddy. — A kiedy Nancy wpadła w ten rów, to Roskus ją zastrzelił i
przyleciały sępy i rozdziobały ją.
Z rowu, gdzie ciemne gałęzie tkwiły w czarnym dole, wyokrąglały się kości w światło księżyca, jakby
niektóre kształty się zatrzymały. Potem wszystkie się zatrzymały i było ciemno, i kiedy ja przestałem, żeby
znowu zacząć, usłyszałem Mamę i stopy odchodzące szybko i poczułem to węchem. Potem już był pokój,
ale oczy miałem zamknięte. Nie przestałem. Czułem to węchem. T.P. odrzucił koce.
— Cicho — mówił. — Ciiii.
Ale ja to czułem węchem. T.P. wyciągnął mnie i szybko ubrał.
— Cichaj, Benjy — powiedział. — Idziemy do naszego domu. Chcesz iść do nas do domu, tam gdzie
jest Frony. Cichaj. Ciii.
Zasznurował mi buciki, włożył czapkę i wyszliśmy. W hallu było światło. Poprzez hall słyszeliśmy
Mamę.
— Cichaj, Benjy — mówił T.P. — Zarutko wyjdziemy.
Drzwi się otworzyły i czułem to węchem mocniej niż kiedykolwiek i wychyliła się głowa. To nie była
głowa Ojca. Ojciec leżał tam chory.
— Czy nie możesz wyprowadzić go na dwór.
— Już wychodzimy — powiedział T.P. Dilsey wchodziła po schodach.
— Cicho — przykazała. — Cicho. Zabierz go na dół, do nas. Frony szykuje dla niego spanie. Miejcie
teraz wszyscy na niego baczenie. Cicho, Benjy. Idź razem z T.P.
Poszła tam, skąd słyszeliśmy Mamę.
— Zatrzymajcie go tam lepiej. — To nie był Ojciec. Zamknął drzwi, ale ja wciąż czułem to węchem.
Zeszliśmy po schodach. Schody schodziły w ciemność i T.P. wziął mnie za rękę i wyszliśmy na dwór z
ciemności. Dan siedział na podwórku za kuchnią i wył.
— On to wyczuł węchem — powiedział T'P- — Czy ty też węchem się o tym dowiedziałeś.
Zeszliśmy po schodkach do naszych cieni.
— Całkiem zapomniałem o twojej kurtce — powiedział T.P. — Powinieneś ją włożyć. Ale nie będą
wracał.
Dan wył.
— Cicho — powiedział T. P. Nasze cienie poruszyły się, ale cień Dana został nieruchomy, tylko wył,
kiedy Dan wył.
— Nie mogę cię zaprowadzić do domu takiego rozryczanego. I tak ledwośmy to mogli znieść, kiedy
jeszcze nie skrzeczałeś jak stara żaba. Chodź.
Szliśmy kamienną dróżką razem z naszymi cieniami. Zagroda dla świń pachniała jak świnie. Krowa stała
na łączce, żuła na nas. Dan wył.
— Obudzisz całe miasto — gniewał się T.P. — Nie możesz się uciszyć.
Zobaczyliśmy Fancy, pasła się nad zalewem. Księżyc oświetlał wodę, kiedy tam doszliśmy.
— Nie, mój panie — powiedział T. P. — To za blisko. Nie możemy tu stawać. Idziemy dalej. No, patrzaj.
Zmoczyłeś calutką nogę. Chodź tu. — Dan wył.
Rów wynurzył się z bzyczącej trawy. Kości wyokrąglały się z czarnych pnączy.
— Teraz — powiedział T. P. — możesz sobie ryczeć, ile wlezie. Masz całą noc i dwadzieścia akrów
pastwiska do ryczenia.
T.P. położył się w rowie, a ja usiadłem patrząc na kości, tam gdzie sępy zjadły Nancy podfruwając
wolno, czarne i ciężkie.
Miałem ją, jakeśmy tu pierwej chodzili, mówił Luster. Pokazywałem ci. Nie widziałeś. Wyjąłem ją z
kieszeni tu, w tym miejscu i pokazywałem.
— Myślisz, że myszołowy rozdziobią Babunię — spytała Caddy. — Głupi.
— Mądrala — Jazon zaczął płakać.
13
— A ty jesteś zakuta pała — zawołała Caddy. Jazon płakał. Race trzymał w kieszeniach.
— Z Jazona będzie bogacz — mówił Versh. — Cały czas trzyma łapę na swojej forsie.
Jazon płakał.
— Teraz się przez ciebie rozbeczał na dobre — gniewała się Caddy. — Cicho, Jazon. Przecież
myszołowy nie mogą dostać się tam, gdzie jest Babunia. Tatuś by im nie dał. Czy ty byś pozwolił, żeby cię
myszołowy rozdziobały? Cicho już.
Jazon ucichł. — Frony mówiła, że to pogrzeb.
— Ale to nie pogrzeb — powiedziała Caddy. — To przyjęcie. Frony nic o tym nie wie. On chce wziąć te
twoje robaczki świętojańskie, T.P. Daj mu, niech je chwilę potrzyma.
T.P. dał mi butelkę z robaczkami.
— Założę się, że jak obejdziemy dom i zajrzymy przez okno do salonu, to coś zobaczymy — mówiła
Caddy. — Wtedy mi uwierzycie.
— Ja tam już wiem — powiedziała Frony. — Nie potrzebuję zaglądać.
— Lepiej byś się zamknęła, Frony — gniewał się Versh. — Mama cię spierze.
— A co ty wiesz — spytała Caddy.
— Wiem, co wiem.
— Chodźcie — powiedziała Caddy. — Obejdźmy dom od frontu.
Ruszyliśmy.
— T.P. chce swoje robaczki świętojańskie — powiedziała Frony.
— Niech je sobie jeszcze chwilę potrzyma, T.P. — poprosiła Caddy. — Przyniesiemy je z powrotem.
— Wyście ich nie łapali — złościła się Frony.
— Jeśli pozwolę tobie i T.P. iść z nami, dasz mu je potrzymać — spytała Caddy.
— Nikt nie przykazywał ani mnie ani T.P., żebyśmy ciebie słuchali — powiedziała Frony.
— Jeśli powiem, że nie musicie, to czy pozwolisz mu ją potrzymać.
— Dobrze — odparła Frony. — Niech trzyma, T.P. Chodź, popatrzymy, jak oni tam jęczą.
— Oni nie jęczą — gniewała się Caddy. — Mówiłam ci, że to przyjęcie. Czy oni jęczą, Versh.
— Nie dowiemy się, co robią, jak będziemy tu stali.
— Chodźcie — rozkazała Caddy. — Frony i T.P. nie muszą mnie słuchać. Ale reszta musi. Lepiej ponieś
go, Versh. Już się robi ciemno.
Versh podniósł mnie i obeszliśmy kuchnię naokoło.
Kiedy wyjrzeliśmy zza węgła, widzieliśmy na podjeździe zbliżające się światła. T.P. wrócił do drzwi od
piwnicy i otworzył.
Wiesz, co tam jest na dole, spytał. Woda sodowa. Widziałem, jak panicz Jazon wychodził stąd z pełnymi
rękami butelek. Zaczekaj chwileczkę.
T. P. poszedł i zajrzał do drzwi kuchennych. Czego tu chcesz. Gdzie Benjy, spytała Dilsey.
Na dworze, powiedział T.P.
Idź i pilnuj go, rozkazała Dilsey. Trzymaj go teraz z daleka od domu.
Dobrze, Nianiusiu, powiedział T.P. Czy oni już zaczęli.
Zabieraj się stąd i trzymaj tego chłopca, żeby go nikt nie oglądał, rozkazała Dilsey. Ja i tak mam dosyć
na głowie.
Spod domu wylazł wąż. Jazon powiedział, że nie boi się węży, a Caddy powiedziała, że on się boi, ale
ona nie, a Versh powiedział, że się oboje boją, a Caddy powiedziała, żeby byli cicho, jak Tatuś kazał.
Chyba nie zaczniesz teraz ryczeć, mówił T. P. Chcesz kropelkę lemoniadki.
Łechtało mnie w nos i oczy.
Jak sam nie chcesz, to mnie daj pociągnąć, powiedział T.P. Dobra, już mamy. Weź sobie lepiej jeszcze
jedną butelkę, jak nikt nam nie przeszkadza. Cichaj teraz.
Zatrzymaliśmy się pod drzewem koło okna salonu. Versh posadził mnie w mokrej trawie. Było zimno.
Świeciło się we wszystkich oknach,
— Za tym oknem jest Babunia — powiedziała Caddy. — Teraz co dzień choruje. Jak wyzdrowieje,
urządzimy piknik.
— Ja tam wiem, co wiem — powiedziała Frony.
Drzewa i trawa bzyczały.
— To okno obok, to tam, gdzie przechodziliśmy odrę — mówiła Caddy. — Gdzie ty i T.P.
przechodziliście odrę, Frony.
— Tam, gdzieśmy akurat byli — odparła Frony.
14
— Jeszcze nie zaczęli — powiedziała Caddy.
Oni zaraz zaczną, już się szykują, mówił T.P.. Stój tu, ani się rusz, a ja podciągnę tę skrzynię, to
popatrzymy przez okno. No, koniec z tą lemoniadką. Tak mi dziwno, jakby mi kozub siedział w brzuchu.
Wypiliśmy lemoniadę i T.P. wepchnął butelkę przez kratę pod dom i poszedł. Słyszałem ich w salonie i
zacisnąłem ręce na murze. T.P. przyciągnął skrzynię. Upadł i zaczął się śmiać. Leżał i śmiał się w trawę.
Wstał i pociągnął skrzynię pod okno starając się nie śmiać.
— Rety, zacznę wrzeszczeć — mówił. — Właź na tę skrzynię i zobacz, czy już zaczęli.
— Nie zaczęli, bo orkiestra jeszcze nie przyszła — powiedziała Caddy.
— Nie będzie żadnej orkiestry — mówiła Frony.
— Skąd wiesz.
— Wiem, co wiem.
— Nic nie wiesz — powiedziała Caddy. Podeszła do drzewa. — Podsadź mnie, Versh.
— Tatuś ci przykazywał, żebyś się trzymała z daleka od tego drzewa — mówił Versh.
— To było dawno. Pewno już o tym zapomniał. Poza tym kazał wam dzisiaj mnie słuchać. Czy nie kazał
wam mnie słuchać.
— Ja nie będę ciebie słuchał — zawołał Jazon, — Frony i T.P. też nie.
— Podsadź mnie, Versh — kazała Caddy.
— Dobra — zgodził się Versh. — Ty dostaniesz lanie, nie ja. — Podszedł i podsadził Caddy na drzewo,
na pierwszą gałąź. Patrzyliśmy na jej zabłocone majtki. Potem już nie było jej widać. Słyszeliśmy, jak
drzewo trzeszczy.
— Pan Jazon powiadał, że jak złamiesz to drzewo, to cię spierze — mówił Versh.
— Ja na nią też naskarżę — groził Jazon.
Drzewo przestało trzeszczeć. Patrzyliśmy w górę na nieruchome gałęzie.
— Co tam widzisz — szepnęła Frony.
Zobaczyłem ich. Potem zobaczyłem Caddy z kwiatami we włosach, z długim welonem jak lśniący wiatr.
Caddy. Caddy.
— Cichaj — powiedział T.P. — Bo cię usłyszą. Złaź stąd szybko. — Ściągnął mnie. Caddy. Zacisnąłem
ręce na murze. Caddy. T.P. ciągnął mnie.
— Cicho — mówił. — Chodź tu szybko. — Ciągnął mnie. Caddy. — Cichaj, Benjy. Chcesz, żeby cię
usłyszeli. Chodź, łykniemy jeszcze lemoniadki, potem wrócimy, jak ścichniesz. Lepiej weźmy jeszcze z
jedną butelkę, żeby nam odeszła ochota do krzyku. Możemy powiedzieć, że Dan to wypił. Panicz Quentin
tyle gada, jaki z niego mądrala, to powiemy, że lubi się dobierać i do lemoniadki.
Księżycowe światło padało na schody do piwnicy. Napiliśmy się jeszcze lemoniadki.
— Wiesz co — powiedział T.P. — Chciałbym, żeby tu niedźwiedź stanął teraz na schodach do piwnicy.
Wiesz, co bym zrobił. Podszedłbym prosto do niego i plunąłbym mu w ślepia. Daj mi butelkę, niech sobie
zatkam gębę, żebym się nie darł.
T.P. upadł. Zaczął się śmiać, drzwi do piwnicy i światło księżyca odskoczyły i coś mnie uderzyło.
— Cichaj — mówił T.P. starając się nie śmiać. — Rety, usłyszą nas. Wstawaj. Wstawaj, Benjy. Szybko.
— Walił rękami i śmiał się, a ja próbowałem wstać. Schody do piwnicy biegły pod górę w światło księżyca i
T.P. upadł tam, w światło księżyca, a ja wpadłem na ogrodzenie i T.P. biegł za mną mówiąc: — Cichaj,
cichaj. — Potem przewrócił się na kwiaty, a ja wpadłem na skrzynię. Ale kiedy próbowałem na nią wejść,
odskoczyła i uderzyła mnie w tył głowy, a gardło wydało dźwięk. Znowu wydało ten dźwięk i już nie
próbowałem się podnieść i znowu wydało ten dźwięk, i zacząłem płakać. Z gardła wciąż mi wychodził ten
dźwięk, kiedy T.P. mnie ciągnął. Ten dźwięk był dalej i nie wiedziałem, czy płaczę, czy nie, i T.P. upadł na
mnie śmiejąc się, i gardło wciąż wydawało ten dźwięk, i Quentin kopnął T.P., i Caddy objęła mnie
ramionami i tym lśniącym welonem, i nie czułem już zapachu drzew, i zacząłem płakać.
Benjy, mówiła Caddy, Benjy. Znowu objęła mnie ramionami, ale ja odszedłem. — O co chodzi, Benjy —
pytała. — Czy o ten kapelusz. — Zdjęła kapelusz i wróciła, a ja odszedłem.
— Benjy — powiedziała. — O co chodzi, Benjy. Co ci Caddy zrobiła.
— Jemu się nie podoba ta cudaczna sukienka — mówił Jazon. — Tobie się zdaje, że jesteś dorosła, co.
Tobie się zdaje, że jesteś coś lepszego niż wszyscy inni, co. Cała taka wycudaczona.
— Zamknij się — zawołała Caddy. — Parszywiec. Benjy.
— Dlatego, że masz czternaście lat, to ci się wydaje, że jesteś dorosła, co — mówił Jazon. — Tobie się
zdaje, że jesteś kimś.
— Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Mama się zdenerwuje. Cicho.
Ale ja nie ucichłem, i kiedy ona odeszła, poszedłem za nią, a ona zatrzymała się na schodach i czekała, i
15
ja zatrzymałem się również.
— O co chodzi, Benjy — spytała. — Powiedz Caddy. Ona to zrobi. Spróbuj.
— Candace — zawołała Mama.
— Słucham, Mamo.
— Czemu go drażnisz. Przyprowadź go tutaj.
Poszliśmy do pokoju Mamy, gdzie ona leżała z chorobą w chustce leżącej na czole.
— O co znowu chodzi — spytała Mama. — Benjamin.
— Benjy — powiedziała Caddy. Znowu podeszła, ale ja się odsunąłem.
— Musiałaś mu coś zrobić — mówiła Mama. — Czemu go nie zostawisz w spokoju, żebym mogła mieć
trochę ciszy. Daj mu pudełko i proszę cię idź i zostaw go samego.
Caddy wyjęła pudełko, postawiła na podłodze i otworzyła. Było pełne gwiazd. Kiedy stałem nieruchomy,
one też tkwiły nieruchomo. Kiedy się poruszyłem, one lśniły i iskrzyły się. Ucichłem.
Potem usłyszałem, że Caddy idzie i znowu zacząłem.
— Benjamin — zawołała Mama. — Chodź tutaj. — Podszedłem do drzwi. — Słyszysz.
— O co znowu chodzi — spytał Ojciec. — Dokąd się wybierasz.
— Zabierz go na dół i znajdź kogoś, kto go przypilnuje. Wiesz przecież, że jestem chora, a mimo to...
Ojciec zamknął za nami drzwi.
— T.P. — zawołał.
— Tak, psze pana — odpowiedział T.P. z dołu.
— Benjy tam schodzi. Idź razem z nim, T.P.
Podszedłem do drzwi łazienki. Słyszałem wodę.
— Benjy — zawołał T.P. z dołu.
Słuchałem wody.
Nie słyszałem już wody i Caddy otworzyła drzwi.
— Cóż to — spytała. Spojrzała na mnie, a ja podszedłem i objęła mnie ramionami. — Znalazłeś Caddy
— powiedziała. — Myślałeś, że uciekła. — Caddy pachniała jak drzewa.
Poszliśmy do jej pokoju. Usiadła przed lustrem. Zatrzymała ręce i popatrzyła na mnie.
— Benjy, cóż to takiego — spytała. — Nie płacz. Caddy nie odchodzi. Popatrz. — Podniosła flakon,
wyjęła korek i podsunęła mi pod nos. — Słodkie. Powąchaj. Przyjemne.
Odszedłem i nie ustawałem, a ona trzymała flakon w ręku i spoglądała na mnie.
— Aha — powiedziała. Postawiła flakon, podeszła i objęła mnie ramionami. — Więc o to ci chodziło.
Starałeś się powiedzieć Caddy i nie potrafiłeś. Chciałeś, ale nie mogłeś, prawda. Oczywiście Caddy więcej
nie będzie. Oczywiście Caddy już nie będzie. Zaczekaj, niech się tylko ubiorę.
Caddy ubrała się i wzięła znowu flakon i poszliśmy na dół do kuchni.
— Dilsey — powiedziała Caddy. — Benjy przyniósł ci prezent. — Pochyliła się i wsunęła mi flakon do
ręki. — Podaj to teraz Dilsey. — Caddy wyciągnęła moją rękę i Dilsey wzięła flakon.
— Co ja widzę — zawołała. — Moje dziecko przyniosło Dilsey butelkę perfum. Patrzaj tylko, Roskus.
Caddy pachniała jak drzewa. — My oboje nie lubimy perfum — powiedziała.
Pachniała jak drzewa.
— Chodź — mówiła Dilsey. — Za duży jesteś, żeby z kimś sypiać. Dorosły chłopiec. Trzynaście lat. To
wystarczy, żebyś już spał sam w pokoju Wujka Maury.
Wujek Maury był chory. Miał chore oko i usta. Versh zaniósł mu na górę kolację na tacy.
— Maury powiada, że zastrzeli tego łajdaka — mówił Ojciec. — Powiedziałem, żeby lepiej nie
uprzedzał o tym Pattersona. — Wypił.
— Jazon — powiedziała Mama.
— Kogo zastrzeli, Tatusiu — zapytał Quentin. — Za co Wujek Maury ma kogo zastrzelić.
— Bo mu się nie spodobał pewien żarcik — powiedział Ojciec.
— Jazon — mówiła Mama. — Jak ty możesz. Siedziałbyś spokojnie patrząc, jak do Maury'ego strzelają
z ukrycia i śmiałbyś się tylko.
— Wobec tego niech Maury lepiej trzyma się z daleka od zasadzki — powiedział Ojciec.
— Kogo zastrzeli, Tatusiu — spytał Quentin. — Kogo Wujaszek Maury zastrzeli.
— Nikogo — odparł Ojciec. — Ja nie mam pistoletu.
Mama zaczęła płakać. — Jeśli żałujesz Maury'emu twego chleba, to czemu nie zachowasz się jak
mężczyzna i nie powiesz mu tego w twarz. Wyśmiewać się z niego wobec dzieci, za jego plecami.
— Jasne, że nie żałuję — powiedział Ojciec. — Uwielbiam Maury'ego. Jest nieoceniony dla mego
16
poczucia wyższości rasowej. Nie zamieniłbym Maury'ego na dobraną parę koni. Wiesz dlaczego, Quentin.
— Nie, proszę ojca — powiedział Quentin.
— Et ego in arcadia. Zapomniałem już łaciny ze szczętem. Dobrze, już dobrze. Ja tylko żartowałem. —
Wypił, odstawił kieliszek, podszedł i położył rękę na ramieniu Mamy.
— To nie są żarty — mówiła Mama. — Moja rodzina jest równie dobra jak twoja. Przecież to tylko
dlatego, że Maury ma słabe zdrowie.
— Oczywiście — powiedział Ojciec. — Słabe zdrowie jest pierwotną przyczyną wszelkiego życia.
Stworzony słabością, poprzez zgniliznę przechodzi w rozkład. Versh.
— Słucham — odezwał się Versh zza mojego krzesła.
— Weź karafkę i napełnij.
— I powiedz Dilsey, żeby przyszła i zabrała Benjamina na górę do łóżka — powiedziała Mama.
— Jesteś już duży chłopiec — mówiła Dilsey. — Caddy ma dość spania z tobą. Cichaj już, bo nie
zaśniesz. — Pokój odszedł, ale ja nie ucichłem i pokój wrócił, i Dilsey przyszła, i usiadła na łóżku, i patrzyła
na mnie.
— Bądź dobry chłopiec, cichaj — mówiła. — Jakiś ty niepoczciwy. Przestań na chwilę.
Wyszła. W drzwiach nic nie było. Nagle stanęła w nich Caddy.
— Cicho — powiedziała. — Idę już.
Ucichłem i Dilsey odrzuciła kapę, i Caddy wsunęła się między kapę i koc. Nie zdjęła szlafroka.
— No — powiedziała. — Już jestem. — Dilsey przyniosła jeszcze jeden koc, nakryła ją i zatuliła.
— On za chwilę zaśnie — powiedziała. — Zostawiam światło w twoim pokoju.
— Dobrze — szepnęła Caddy. Wtuliła głowę koło mojej w poduszkę. — Dobranoc, Dilsey.
— Dobranoc, kochana — powiedziała Dilsey. Pokój poczerniał. Caddy pachniała jak drzewa.
Popatrzyliśmy na drzewo, gdzie siedziała.
— Co ona tam widzi, Versh — szepnęła Frony.
— Ciiii... — powiedziała Caddy z góry, z drzewa.
— Chodźcie tutaj — zawołała Dilsey. Wyszła zza węgła domu. — Czemu nie siedzicie wszyscy na
górze, jak Tatuś przykazał, tylko uciekacie mi za plecami. Gdzie Caddy i Quentin.
— Mówiłem jej, żeby nie właziła na drzewo — powiedział Jazon. — Poskarżę na nią.
— Kto siedzi, na jakim drzewie — spytała Dilsey. Zbliżyła się i spojrzała w górę, na drzewo. — Caddy.
— Gałęzie zaczęły się znowu trząść.
— Ty diablico — zawołała Dilsey. — Złaź tu w tej chwili.
— Cicho — szepnęła Caddy. — Nie wiesz, że Tatuś kazał nam być cicho. — Ukazały się jej nogi i
Dilsey wyciągnęła ręce i zdjęła ją z drzewa.
— Chyba masz źle w głowie, żeby dać im się tu włóczyć — powiedziała.
— Nie mogłem jej poradzić — mówił Versh.
— Co wy robicie. Kto wam kazał przychodzić tu od frontu.
— Ona — powiedziała Frony. — Ona kazała.
— Kto wam powiedział, że co ona każe to mus — gniewała się Dilsey. — Jazda do domu. — Frony i
T.P. poszli. Nim odeszli, już ich nie było widać.
— Na dworze, w głuchą noc — mówiła Dilsey.
Podniosła mnie i poszliśmy do kuchni.
— Żeby tak mi uciekać, jak się tylko odwrócę — mówiła Dilsey. — Wiedzieliście przecie, że już dawno
pora spać.
— Ciiicho, Dilsey — szepnęła Caddy. — Nie gadaj tak głośno. Mamy być cicho.
— Więc zamknij buzię i sama siedź cicho — gniewała się Dilsey. — Gdzie Quentin.
— Quentin się wściekł, bo musi mnie dzisiaj słuchać — powiedziała Caddy. — Benjy ciągle jeszcze ma
butelkę z robaczkami świętojańskimi T.P.
— T.P. może się bez nich obejść, na mój rozum — powiedziała Dilsey. — Idź i znajdź Quentina, Versh.
Roskus powiadał, że go widział na drodze do obory. — Versh poszedł. Nie było go widać.
— Oni tam nic nie robią — mówiła Caddy. — Siedzą tylko na krzesłach i patrzą.
— Niepotrzebna im do tego wasza pomoc — gniewała się Dilsey. Poszliśmy naokoło kuchni.
Dokąd się wybierasz, zapytał Luster. Chyba nie zamiarujesz wracać i patrzeć, jak walą w tę piłkę. Dość
już tego patrzenia. Stój. Zaczekaj chwilę. Zaczekaj tu chwilę, a ja pójdę i wezmę tę piłkę. Coś sobie
umyśliłem.
Kuchnia była ciemna. Drzewa czerniły się na niebie. Dan wylazł, kołysząc się, spod schodków i pogryzał
17
mi moją kostkę. Poszedłem naokoło kuchni, tam gdzie był księżyc. Dan powlókł się za mną w księżycu.
— Benjy — zawołał T.P. z domu.
Drzewo kwiatowe pod oknem salonu nie było ciemne, ale grube drzewa poczerniały. Trawa bzyczała w
księżycu, kiedy szedł po niej mój cień.
— Hej, Benjy — wołał T.P. — Gdzie się chowasz. Chcesz mi zwiać. Wiem o tym.
Luster wrócił. Zaczekaj, powiedział. Stój. Nie chodź tam. Panna Quentin siedzi ze swoim galantem na
huśtawce. Chodź tędy. Wracaj tu, Benjy.
Pod drzewami było ciemno. Dan nie chciał iść. Został w księżycowym świetle. Potem zobaczyłem
huśtawkę i zacząłem płakać.
Chodźże stąd, Benjy, mówił Luster. Wiesz przecie, że panna Quentin będzie się wściekać.
Było dwoje, a potem jedno na huśtawce. Caddy podeszła szybko, cała biała w ciemności.
— Benjy — powiedziała. — Skądżeś się tu znalazł. Gdzie Versh.
Objęła mnie ramionami i ucichłem, i chwyciłem jej sukienkę, i starałem się ją odciągnąć.
— Dlaczego, Benjy — spytała. — O co chodzi. T.P. — zawołała.
Ten w huśtawce wstał i podszedł, a ja płakałem i ciągnąłem Caddy za sukienkę.
— Benjy — mówiła Caddy. — To tylko Charlie. Przecież go znasz.
— Gdzie jest czarnuch — spytał Charlie. — Czemu pozwalają mu włóczyć się bez dozoru.
— Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Odejdź, Charlie. On cię nie lubi. — Charlie odszedł, a ja
ucichłem. Ciągnąłem Caddy za sukienkę.
— Dlaczego, Benjy — pytała Caddy. — Nie pozwolisz mi tu zostać chwileczkę i porozmawiać z
Charlie'm.
— Zawołaj tego czarnucha — rzekł Charlie. Wrócił. Płakałem głośniej i ciągnąłem Caddy za sukienkę.
— Odejdź, Charlie — powiedziała Caddy. Charlie podszedł i położył ręce na Caddy, a ja płakałem
mocniej. Płakałem głośno.
— Nie, nie — mówiła Caddy. — Nie, nie.
— On nie umie mówić — powiedział Charlie. — Caddy.
— Oszalałeś. — Caddy zaczęła szybko oddychać. — On nie jest ślepy. — Szarpali się. Oddychali
szybko. — Proszę cię, proszę — szeptała.
— Odeślij go — powiedział Charlie.
— Dobrze. Puść mnie.
— Odeślesz go.
— Tak. Puść mnie. — Charlie odszedł. — Cicho — mówiła Caddy. — On już poszedł. — Ucichłem.
Słyszałem ją, czułem, jak jej pierś podnosi się i opada.
— Będę go musiała zaprowadzić do domu — szepnęła. Wzięła mnie za rękę. — Idę.
— Zaczekaj — powiedział Charlie. — Zawołaj tego czarnucha.
— Nie — odparła Caddy. — Wrócę. Chodź, Benjy.
— Caddy — wołał szeptem Charlie. Szliśmy dalej. — Wróć. Czy wrócisz — Caddy i ja biegliśmy. —
Caddy — zawołał Charlie. Biegliśmy w księżycowe światło, do kuchni.
— Caddy — wołał Charlie.
Biegliśmy. Wbiegliśmy po schodkach kuchennych na ganek i Caddy uklękła w ciemnościach i objęła
mnie. Słyszałem ją i czułem, jak jej pierś podnosi się i opada. — Nie będę — mówiła. — Nie będę już
więcej, nigdy. Nigdy, Benjy. — Rozpłakała się i ja płakałem, i obejmowaliśmy się mocno. — Cicho —
mówiła. — Nie będę już, nigdy. — Więc ucichłem i Caddy wstała, i poszliśmy do kuchni, i zapaliliśmy
światło, i Caddy wzięła mydło kuchenne, i umyła usta nad zlewem, wyszorowała. Caddy pachniała jak
drzewa.
Mówiłem ci, nie wiem ile razy, żebyś tutaj nie chodził, powiedział Luster. Podnieśli się z huśtawki,
szybko. Quentin trzymała ręce na włosach. On miał czerwony krawat.
Ty stary głupi kretynie, gniewała się Quentin. Powiem Dilsey, że pozwalasz mu włóczyć się za mną.
Zobaczysz, że cię za to spierze.
— Nie mogłem go utrzymać — mówił Luster. — Chodźże, Benjy.
— Owszem, mogłeś — gniewała się Quentin. — Mogłeś, ale ci się nie chciało. Obaj tu węszyliście za
mną. Czy to Babka cię wysłała, żebyś mnie szpiegował. — Zeskoczyła z huśtawki. — Jeśli go stąd w tej
chwili nie zabierzesz i nie będziesz trzymał z daleka, to powiem Jazonowi, żeby cię wytłukł.
— Nie daję z nim rady — powiedział Luster. — Niech panienka sama spróbuje.
— Milcz — zawołała Quentin. — Zabierzesz go czy nie.
— A niech zostanie — powiedział. Miał czerwony krawat. Słońce się na nim czerwieniło. — Spójrz no
18
tutaj, chłoptasiu. — Zapalił zapałkę i włożył do ust. Potem wyjął. Paliła się dalej. — Chcesz spróbować —
spytał. Podszedłem. — Otwórz usta. — Otworzyłem usta. Quentin uderzyła ręką zapałkę, która upadła.
— Niech cię diabli — zawołała. — Chcesz, żeby znowu zaczął. Nie wiesz, że będzie wył przez cały
dzień. Poskarżę na ciebie Dilsey. — Odbiegła.
— Hej, mała — zawołał. — Hej. Wróć. Nie będę z nim robił żadnych sztuczek.
Quentin biegła dalej do domu. Ścieżką naokoło kuchni.
— Aleś narozrabiał, chłoptasiu — powiedział,
— On nie rozumie, co pan mówi — odezwał się Luster. — On jest głuchoniemy.
— Naprawdę. Jak to już długo tak z nim jest.
— Dzisiaj stuknęło mu trzydzieści trzy lata. Urodził się głupi. To pan jest jeden z tych aktorów.
— Czemu.
— Bo mi się nie widzi, żebym tu pana kiedy oglądał — odparł Luster.
— A o co chodzi.
— O nic. Idę dziś na przedstawienie.
Patrzał na mnie.
— A może to pan gra na pile — pytał Luster.
— Będzie cię kosztowało ćwierć dolara, żeby się tego dowiedzieć. — Patrzał na mnie. — Czemu go nie
zamykają. Po coś go tu przyprowadził.
— Co pan mnie pyta. Ja tam nic do niego nie mam. Przyszedłem tu szukać ćwierćdolarówki, com ją
zgubił. Chcę pójść wieczorem na przedstawienie i tyle. Ale coś mi się widzi, że nic z tego. — Luster
popatrzał w ziemię. — Nie ma pan pewno dwudziestu pięciu centów na zbyciu, co.
— Nie mam.
— To myślę, że trzeba mi znaleźć tamte — powiedział Luster. Wsadził rękę do kieszeni. — Pewno pan
też nie chce kupić piłki golfowej, co.
— Jakiej piłki — spytał.
— Golfowej — odparł Luster. — Chcę za nią tylko ćwierć dolara.
— Na co. Na co mi taka piłka.
— Pewno na nic — powiedział Luster. — Chodź tu, barani łbie. Chodź i patrz, jak walą w tę piłkę. Masz
tu coś. Możesz się tym bawić jak twoim chwastem. — Luster podniósł to i dał mi. Było jasne.
— Gdzieś ją znalazł — spytał. Szedł. Krawat miał czerwony w słońcu.
— Pod tym krzakiem — odparł Luster. — Myślałem, że może to moje zgubione ćwierć dolara.
Podszedł i wziął to.
— Cicho — powiedział Luster. — On ci odda, jak obejrzy.
— Agnes Mabel Becky — powiedział. Spojrzał w stronę domu.
— Cicho — mówił Luster. — On ci ją zaraz odda, za chwilę.
Oddał mi ją, a ja ucichłem.
— Kto do niej przychodził wczoraj — spytał.
— A bo ja wiem — odparł Luster. — Przychodzą co wieczór, za każdym razem, jak ona może zsunąć się
po tym drzewie. Ja ich tam nawet nie spamiętam.
— Niech mnie diabli, jeśli jeden nie zostawił tu pamiątki — powiedział. Popatrzył na dom. Potem
poszedł i znowu rozwalił się na huśtawce. — Idźcie — rozkazał. — Nie zawracajcie mi głowy.
— Chodźże — powiedział Luster. — Dość narozrabiałeś. Czas, żeby i panna Quentin skończyła skarżyć
na ciebie.
Podeszliśmy do ogrodzenia i patrzyliśmy przez kędzierzawe kwietne przerwy. Luster szukał w trawie.
— Miałem ją jeszcze tutaj — powiedział. Widziałem trzepoczącą chorągiewkę i słońce kładące się na
szeroką murawę.
— Zarutko jacyś przyjdą — mówił Luster. — Teraz też są, ale już odchodzą. Chodź no, pomóż mi tu
szukać.
Szliśmy wzdłuż sztachet.
— Cichaj — mówił Luster. — Jak mogę ich zmusić, żeby tu przyszli, jak nie chcą. Zaczekaj. Zarutko
jacyś przyjdą. Popatrz. Tam idą.
Szedłem wzdłuż ogrodzenia do bramy, gdzie przechodziły dziewczęta z tornistrami. — Benjy — zawołał
Luster — chodź no tutaj.
Nic ci nie przyjdzie z tego wyglądania przez bramę, powiedział T.P. Panna Caddy pojechała daleko.
Panna Caddy wyszła za mąż i zostawiła cię. Nic ci nie przyjdzie z trzymania się tej bramy i beków. Ona cię,
19
nie usłyszy.
Czego on chce, T.P., spytała Mama. Nie możesz go czymś zająć, żeby był cicho.
On chce tam iść i wyglądać przez bramę, odparł T.P.
Ale nie może, powiedziała Mama. Deszcz pada. Musisz go zabawić, żeby by! cicho. Benjamin.
Nic go nie uciszy, mówił T.P. On myśli, że jak będzie stał przy bramie, to panna Caddy wróci.
Bzdura, powiedziała Mama.
Słyszałem, jak rozmawiali. Wyszedłem za drzwi i już ich nie słyszałem, i poszedłem do bramy, gdzie
przechodziły dziewczynki z tornistrami. Spoglądały na mnie idąc szybko i odwracały głowy. Próbowałem
powiedzieć, ale one szły i ja szedłem wzdłuż ogrodzenia, próbowałem powiedzieć, wtedy one poszły
szybciej. Potem już biegły, a ja doszedłem do rogu ogrodzenia, skąd nie mogłem iść dalej, i trzymając się
sztachet patrzyłem za nimi i próbowałem powiedzieć.
— Hej, Benjy — zawołał T.P. — Do czego to podobne tak mi uciekać. Zobaczysz, że Dilsey da ci lanie.
— Nic ci nie przyjdzie z tego jęczenia i lamentów pod ogrodzeniem — mówił T.P. — Wystraszyłeś te
dzieciaki. Popatrz, przeszły na drugą stronę ulicy.
Jak on się wydostał, spytał Ojciec. Czyżbyś nie zaryglował furtki wracając do domu, Jazon.
Jasne że nie, odparł Jazon. Wie Tata chyba że mam na to za dobrze w głowie. Myśli Tata, że ja bym
czegoś takiego chciał. Bóg wie, że nasza rodzina już się i bez tego stoczyła. Dawno wiedziałem, że się coś
takiego stanie. Mam nadzieję, że teraz wyślecie go do Jackson. O ile pani Burgess przedtem go nie zastrzeli.
Cicho, powiedział Ojciec.
Dawno wiedziałem, że coś takiego się stanie, powiedział Jazon.
Była otwarta, kiedy jej dotknąłem i trzymałem się jej w zmroku. Nie płakałem i starałem się przestać,
patrząc jak dziewczynki przechodzą w półcieniu. Nie płakałem.
— O, jest.
Stanęły.
— Nie może wyjść. Zresztą on i tak nikomu nie zrobi krzywdy. Chodźmy.
— Boję się. Boję. Przejdę na drugą stronę ulicy.
— On nie może wyjść.
Nie płakałem.
— Nie bądź strachulec. Chodź.
Ruszyły dalej w półmroku. Nie płakałem i trzymałem się bramy. Nadchodziły powoli.
— Boję się.
— On ci nic nie zrobi. Przechodzę tędy codziennie. On tylko biega wzdłuż ogrodzenia.
Szły dalej. Otworzyłem furtkę. Stanęły, obracając się. Starałem się powiedzieć i złapałem ją, starałem się
powiedzieć i ona krzyknęła, i ja próbowałem powiedzieć, i starałem się, i jasne kształty zaczęły się
zatrzymywać, a ja próbowałem się wydostać. Starałem się zedrzeć to z twarzy, ale jasne kształty ruszały się
znowu. Szły popod wzgórze, gdzie to odpadło, a ja próbowałem płakać. Ale kiedy wciągnąłem powietrze,
nie mogłem go wypuścić płaczem i starałem się powstrzymać, żeby nie upaść w dół wzgórza i spadłem ze
wzgórza w jasne, wirujące kształty.
Hej, głupi, powiedział Luster. Tu jacyś idą. Przestań się ślinić i jęczeć.
Podeszli do chorągiewki. Jeden ją wyjął i uderzył, a drugi wsadził ją z powrotem.
— Proszę pana — powiedział Luster.
Tamten się obejrzał. — Co takiego.
— Chce pan kupić piłkę golfową — spytał Luster.
— Pokaż. — Podszedł do ogrodzenia, a Luster wyciągnął piłkę.
— Skąd ją masz.
— Znalazłem.
— Wiem o tym. Gdzie. W czyimś worku golfowym.
— Znalazłem ją tu, u nas — mówił Luster. — Chcę za nią ćwierć dolara.
— A dlaczego uważasz, że jest twoja.
— Znalazłem ją.
— To znajdź sobie jeszcze jedną — powiedział, włożył piłkę do kieszeni i poszedł.
— Muszę iść wieczorem na przedstawienie — mówił Luster.
— Co ty powiesz. — Podszedł do stolika. — Dalej, caddie. — Uderzył.
— Słowo daję — powiedział Luster. — Lamentujesz, jak ich nie ma, i lamentujesz, jak są. Nie możesz
siedzieć cicho. Toć ludziom zbrzydnie słuchać bez ustanku. Masz. Zgubiłeś to swoje zielsko. — Podniósł i
20
dał mi. — Przyda ci się nowy chwast. Ten już całkiem połamałeś. — Staliśmy przy ogrodzeniu i patrzyliśmy
na tamtych.
— Z tym białym nie dojdziesz do ładu — mówił Luster. — Widziałeś, jak mi zabrał piłkę. — Poszli
dalej. My ruszyliśmy wzdłuż sztachet. Doszliśmy do ogrodu i nie mogliśmy iść dalej. Trzymałem się
sztachet i patrzyłem przez kędzierzawe kwietne przerwy. Tamci odeszli.
— Teraz już nie masz co jęczeć — mówił Luster. — Cicho bądź. To ja miałbym o co jęczeć, nie ty. Weź.
Czemu nie trzymasz tego zielska. Zaraz będziesz za nim wył. — Podniósł go i dał mi. — Dokąd się znowu
wybierasz.
Nasze cienie leżały na trawie. Docierały do drzew przed nami. Mój dotarł pierwszy. Potem myśmy
dotarli, a potem cienie zniknęły. W butelce był kwiat. Włożyłem do niej ten drugi.
— Przecież z ciebie dorosły chłop — powiedział Luster. — Zęby się bawić dwoma badylami w butelce.
Wiesz, co z tobą zrobią, jak panna Kahlina umrze. Poślą cię do Jackson, gdzie twoje miejsce. Pan Jazon tak
mówi. Tam będziesz mógł się trzymać kratek cały dzień razem z innymi głupimi i ślinić się ile wlezie. Co ty
na to.
Luster uderzył kwiaty ręką i przewrócił. — Tak będą robić z tobą w Jackson, jak zaczniesz wyć.
Próbowałem podnieść kwiaty. Luster podniósł je i one zniknęły. Zacząłem płakać.
— Rycz — powiedział Luster. — Rycz. Nie masz o co ryczeć, co. Caddy — szepnął. — Caddy. Teraz
rycz. Caddy.
— Luster — zawołała Dilsey z kuchni.
Kwiaty wróciły.
— Cicho — powiedział Luster. — Już są. Patrzaj. Siedzą jak przedtem. Cichaj teraz.
— Luster — wołała Dilsey.
— Słucham — powiedział Luster. — Idziemy. Aleś narozrabiał. Wstawaj. — Szarpnął mnie za rękę i
wstałem. Wyszliśmy z drzew. Nasze cienie zniknęły.
— Cichaj — powiedział Luster. — Ludzie na ciebie patrzą. Cichaj.
— Przyprowadź go tutaj — kazała Dilsey. Zeszła po schodkach.
— Cóżeś mu znowu zrobił — spytała.
— Nic mu nie zrobiłem. Ot, zwyczajnie, zaczął ryczeć.
— Już ja wiem — powiedziała Dilsey. — Musiałeś mu coś zrobić. Gdzieście byli.
— Tam, pod cedrami.
— Rozzłościłeś Quentin, że trudno gorzej — mówiła Dilsey. — Czemu nie możesz go utrzymać, żeby do
niej nie szedł. Nie wiesz, że ona go nie lubi koło siebie.
— Może się nim tak samo zająć jak ja — powiedział Luster. — To nie mój wujek.
— Nie przebieraj miarki, łobuzie — zawołała Dilsey.
— Nic mu nie zrobiłem — powiedział Luster. — Tu się bawi, a tu ci nagle zaczyna ryczeć.
— Założę się, że grzebałeś przy jego cmentarzu — mówiła Dilsey.
— Nie dotykałem jego cmentarza — powiedział Luster.
— Nie kłam, łobuzie — gniewała się Dilsey. Weszliśmy po schodkach do kuchni. Dilsey otworzyła
drzwi do ognia i przysunęła tam krzesło, a ja usiadłem. Ucichłem.
Po co ją złościsz, spytała Dilsey. Czemu go nie trzymasz z daleka.
On tylko patrzył w ogień, powiedziała Caddy. Mama powtarzała mu jego nowe imię. Wcale nie
chcieliśmy jej złościć.
Wiem, żeś nie chciała, mówiła Dilsey. On w jednym końcu domu, ona w drugim. Teraz zostaw moje
rzeczy w spokoju. Nic tutaj nie ruszaj, aż wrócę.
— Nie wstyd ci — gniewała się Dilsey. — Drażnić się z nim. — Postawiła tort na stole.
— Ja się z nim nie drażnię — mówił Luster. — Bawił się butelką pełną psiego rumianku, a tu nagle
zaczyna ryczeć. Aż tutaj było go słychać.
— Nic nie zrobiłeś jego kwiatkom — spytała Dilsey.
— Nie ruszałem jego cmentarza — powiedział Luster. — Na co mi te jego śmiecie. Ja tylko szukałem
moich dwudziestu pięciu centów.
— Więc tak, zgubiłeś je — gniewała się Dilsey. Zapaliła świeczki na torcie. Niektóre były malutkie, a
inne duże, tylko pocięte na kawałki. — Mówiłam ci, żebyś je schował. Teraz pewno chcesz, żebym ci
wyciągnęła drugie od Frony.
— Muszę iść na to przedstawienie, Benjy nie Benjy — powiedział Luster. — Nie będę przecież łaził za
nim dzień i noc.
— Będziesz robił akuratnie to, czego od ciebie zechce, łobuziaku — gniewała się Dilsey. — Słyszysz.
21
— Przecie zawsze robię. Czy nie robię zawsze tego, co on chce. Nie robię, Benjy.
— Więc niech tak będzie dalej — powiedziała Dilsey. — Sprowadzasz go do domu rozryczanego,
jeszcze ona się wystraszy. No, dalej, jeden i drugi, zjadajcie ten tort, nim Jazon przyjdzie. Jeszcze mi tu
zacznie gębę krzywić o tort, kupiony za moje własne pieniądze. Jakby tu można było upiec tort. Przecie mi
liczy każde jajko w kuchni. A teraz pilnuj, żeby cichał, jak chcesz iść wieczorem na przedstawienie. Dilsey
odeszła.
— Ty nie potrafisz zdmuchnąć świeczek — mówił Luster. — Popatrz, jak ja je zdmuchnę. — Pochylił
się i nadął policzki. Świeczki zniknęły. Zacząłem płakać. — Cicho — powiedział Luster. — Cicho. Patrzaj
na ogień, a ja będę kroił tort.
Słyszałem zegar i słyszałem Caddy stojącą za mną i słyszałem dach. Ciągle pada, mówiła Caddy.
Nienawidzę deszczu. Nienawidzę wszystkiego. I nagle jej głowa znalazła się na moich kolanach i Caddy
płakała trzymając mnie i ja też zacząłem płakać. Potem patrzyłem znowu na ogień, jasne gładkie kształty
znów szły. Słyszałem zegar i dach, i Caddy.
Zjadłem trochę tortu. Ręka Lustera pojawiła się i wzięła jeszcze jeden kawałek. Słyszałem, jak jadł.
Patrzyłem na ogień.
Długi kawał drutu przesunął się nad moim ramieniem. Doszedł do drzwiczek i ogień zniknął. Zacząłem
płakać.
— Czego znowu wyjesz — spytał Luster. — Patrzaj. — Ogień był znowu. Ucichłem. — Że też taki nie
może usiąść, patrzeć na ogień i siedzieć cicho, jak Nianiusia kazała. Wstyd. Masz. Zjedz jeszcze kawałek
tortu.
— Cóżeś mu znowu zrobił — spytała Dilsey. — Zostaw go wreszcie w spokoju.
— Chciałem tylko, żeby siedział cicho i nie przeszkadzał pannie Kahlinie — odparł Luster. — Coś go
znowu napadło.
— Już ja wiem, jak się to coś nazywa — powiedziała Dilsey. — Powiem Vershowi, żeby wziął na ciebie
pasa, jak wróci do domu. Dokuczasz mu. Cały boży dzień. Czy prowadziłeś go nad zalew.
— Skąd — powiedział Luster. — Byliśmy koło domu cały dzień, jak Nianiusia kazała.
Ręka jego wyciągnęła się po następny kawałek. Dilsey uderzyła ją. — Sięgnij jeszcze raz, to ci tę łapę
odrąbię tasakiem — gniewała się. — On pewno nie zjadł ani kawałeczka.
— A właśnie, że zjadł — powiedział Luster. — Dwa razy tyle co ja. Zapytaj, czy to nieprawda.
— Spróbuj wziąć jeszcze jeden kawałek — mówiła Dilsey. — Spróbuj tylko.
Dobrze, powiedziała Dilsey. Teraz moja kolej płakać. Chyba Maury pozwoli i mnie popłakać nad nim
trochę.
On się teraz nazywa Benjy, mówiła Caddy.
Jak to może być, spytała Dilsey. Przecież nie zużył jeszcze tego imienia, z którym się urodził, co.
Benjamin to imię z Biblii, powiedziała Caddy. Dla niego to lepsze imię niż Maury.
Jak to może być, spytała Dilsey.
Mama tak powiada, Caddy na to.
Nie gadaj. Żadne imię mu nie pomoże. Ani nie zaszkodzi. Ludziom nie przyniesie szczęścia, jak im
zmienić imię. Ja miałam imię Dilsey, odkąd pamiętam, i zostanie Dilsey, kiedy już mnie dawno zapomną.
Skąd będą wiedzieli, że Dilsey, skoro już dawno zapomną, spytała Caddy.
Ono będzie w księdze, kochana. Napisane.
Potrafisz je przeczytać — spytała Caddy. A po co. Wyczytają je za mnie. Ja będę tylko musiała
powiedzieć: Jestem.
Długi drut sięgnął ponad moim ramieniem i ogień zniknął. Zacząłem płakać.
Dilsey i Luster szamotali się.
— Widziałam — mówiła Dilsey. — Widziałam cię. — Wyciągnęła Lustera z kąta i trzęsła nim. — Nikt
mu nie dokuczał, co. Czekaj tylko, nicponiu, jak twój tata wróci do domu. Chciałabym znów być młoda, to
bym ci wyrwała te uszyska z głowy. Aż mnie świerzbi, żeby cię zamknąć w piwnicy i nie puścić na to
przedstawienie wieczorem, słowo daję.
— Och, Nianiusiu — mówił Luster. — Och, Nianiusiu.
Położyłem rękę tam, gdzie był przedtem ogień.
— Trzymaj go — zawołała Dilsey. — Przytrzymaj.
Ręka odskoczyła do tyłu i włożyłem ją do ust, i Dilsey złapała mnie. Wciąż słyszałem zegar między
moim głosem. Dilsey sięgnęła ręką i uderzyła Lustera w głowę. Mój głos podnosił się za każdym razem.
— Przynieś sody — rozkazała Dilsey. Wyjęła mi rękę z ust. Mój głos podniósł się jeszcze bardziej i ręka
chciała wrócić do ust, ale Dilsey ją trzymała. Mój głos podnosił się. Posypała mi sodą rękę.
22
— Leć do spiżarni i odedrzyj kawałek tej ścierki, co wisi na haczyku — mówiła. — Cichaj już, cichaj.
Nie chcesz chyba, żeby się Mama znowu rozchorowała. Masz, popatrzaj tu na ogień. Dilsey tak zrobi, że
zarutko nic nie będzie bolało. Patrzaj tylko na ogień. — Otworzyła drzwiczki od ognia. Patrzyłem na ogień,
ale moja ręka nie przestawała i ja nie przestawałem. Ręka próbowała wejść mi do ust, ale Dilsey ją trzymała.
Owinęła ją ściereczką.
— Co się znowu dzieje — spytała Mama. — Czy nie mogę nawet chorować w spokoju, muszę
koniecznie wstawać z łóżka i schodzić na dół, kiedy w domu jest dwoje dorosłych Murzynów, którzy mają
się nim opiekować.
— Już po wszystkim — odparła Dilsey. — On zaraz przestanie. Sparzył sobie tylko trochę rękę.
— Dwoje dorosłych Murzynów i muszą go sprowadzać do domu rozwrzeszczanego — mówiła Mama.
— Zrobiliście to umyślnie, bo wiecie, że jestem chora. — Podeszła i stanęła przy mnie. — Cicho —
rozkazała. — W tej chwili. Czy dawałaś mu tego tortu.
— To kupny — tłumaczyła Dilsey. — Nic nie brałam ze spiżarni Jazona. Uszykowałam mu takie
urodziny.
— Chcesz go otruć jakimś tanim kupnym ciastem — mówiła Mama. — O to ci pewno chodzi. Czy nigdy
nie będę miała ani chwili spokoju.
— Niech panienka idzie na górę i kładzie się do łóżka — powiedziała Dilsey. — Przestanie go za chwilę
piec, to ucichnie. No, już dobrze.
— I zostawcie go tutaj na dole, żebyście sami mogli coś jeszcze zrobić. Jak ja mam leżeć, kiedy on tu
ciągle wrzeszczy. Benjamin, uspokój się w tej chwili.
— A gdzie go zabrać — rzekła Dilsey. — Nie mamy tego pokoju, cośmy zawsze mieli. Nie może stać
przed domem i płakać, żeby wszyscy sąsiedzi go oglądali.
— Wiem, wiem — mówiła Mama. — To wszystko moja wina. Ale ja niedługo odejdę, a ty z Jazonem
będziecie sobie lepiej dawali radę. — Zaczęła płakać.
— No, niech się panienka uspokoi — prosiła Dilsey. — Niech panienka idzie się położyć. Niech
panienka idzie na górę. Luster zabierze go do biblioteki i pobawi się z nim, a ja przyszykuję kolację.
Dilsey z Mamą wyszły.
— Cichaj — mówił Luster. — Cicho siedź. Chcesz, żebym ci przypiekł drugą rękę. Nic ci się nie stało.
Cicho.
— Masz — powiedziała Dilsey. — Przestań już płakać. — Dała mi kapeć i ucichłem. — Zabierz go do
biblioteki. Jak go jeszcze raz usłyszę, to cię własną ręką wytłukę.
Poszliśmy do biblioteki. Luster zapalił światło. Okna zrobiły się czarne i wyszło ciemne wysokie miejsce
na ścianie, a ja podszedłem i dotknąłem go. Było jak drzwi, ale to nie były drzwi.
Ogień podniósł się za mną, podszedłem do niego i usiadłem na podłodze trzymając kapeć. Ogień
podnosił się wyżej. Sięgnął do poduszki na fotelu Mamy.
— Cicho — powiedział Luster. — Czy nie możesz na chwilę przestać. Rozpaliłem ci taki ogień, a ty
nawet nie patrzysz.
Nazywasz się Benjy, powiedziała Caddy. Słyszysz, Benjy. Benjy.
Nie mów mu tego, kazała Mama, Przyprowadź go tutaj.
Caddy podniosła mnie pod ręce.
Wstań Mau... to znaczy Benjy, powiedziała.
Nie próbuj go nosić, gniewała się Mama. Nie możesz go tutaj przyprowadzić. Czy to takie trudne do
zrozumienia.
Ja go mogę ponieść, upierała się Caddy. Pozwól mi go zanieść na górę, Dilsey.
— Odejdź, mała — powiedziała Dilsey. — Taki pędrak nie może jeszcze tyle dźwigać. Idź i bądź cicho,
jak pan Jazon kazał.
Na górze schodów było światło. Stał tam Ojciec, w koszuli. Patrzył tak, jakby mówił: „Cicho”. Caddy
szepnęła:
— Czy Mama jest chora.
Versh postawił mnie i poszliśmy do pokoju Mamy. Tam był ogień. Podnosił się i opadał na ścianach. W
lustrze widziałem drugi ogień. Czułem zapach choroby. To była chusteczka położona na głowie Mamy. Włosy
leżały na poduszce. Ogień ich nie sięgał, ale błyskał jej na ręku, gdzie skakały pierścionki.
— Podejdź i powiedz Mamie dobranoc — rozkazała Caddy. Podeszliśmy do łóżka. Ogień zniknął z
lustra. Ojciec wstał z łóżka i podniósł mnie, a Mama położyła mi rękę na głowie.
— Która to godzina — spytała. Oczy miała zamknięte.
— Za dziesięć siódma — odparł Ojciec.
23
— Za wcześnie, żeby szedł do łóżka — powiedziała Mama. — Zbudzi się o świcie, a ja po prostu nie
zniosą drugiego takiego dnia jak dzisiejszy.
— No, już dobrze, dobrze. — Ojciec dotknął twarzy Mamy.
— Wiem, że jestem ci tylko ciężarem — mówiła. — Ale ja wkrótce odejdę. Wtedy nie będę już
przysparzała wam kłopotów.
— Cicho — powiedział Ojciec. — Zniosę go na chwilę na dół. — Wziął mnie na ręce. — Chodź, synu.
Pójdziemy na chwilę na dół. Będziemy musieli być cicho, bo Quentin się uczy.
Caddy podeszła i pochyliła twarz nad łóżkiem i ręka Matki ukazała się w świetle ognia. Pierścionki
skakały na plecach Caddy.
Mama jest chora, mówił Ojciec. Dilsey położy cię do łóżka. Gdzie jest Quentin.
Versh poszedł po niego, odparła Dilsey.
Ojciec stał i patrzył, jak przechodzimy. Słyszeliśmy Mamę w jej pokoju. Caddy powiedziała: — Szsz...
— Jazon jeszcze wchodził po schodach. Ręce trzymał w kieszeniach.
— Musicie być dzisiaj wszyscy grzeczni — mówił Ojciec. — I zachowywać się cicho, żeby nie
denerwować Mamy.
— Będziemy cicho — powiedziała Caddy. — Teraz musisz być cicho, Jazon. — Poszliśmy dalej na
palcach.
Słyszeliśmy dach. Widzieliśmy też ogień w lustrze. Caddy podniosła mnie znowu.
— Chodź teraz — rozkazała. — Potem będziesz mógł wrócić do ognia. Cicho.
— Candace — powiedziała Mama.
— Cicho, Benjy — szepnęła Caddy. — Mama potrzebuje cię na chwileczkę. Bądź grzeczny. Potem
będziesz mógł wrócić, Benjy.
Caddy postawiła mnie i ucichłem.
— Pozwól mu zostać tu, Mamo. Kiedy się napatrzy na ogień, będziesz go mogła zawołać.
— Candace — powiedziała Mama. Caddy pochyliła się i podniosła mnie znowu. Zachwialiśmy się. —
Candace — powiedziała Mama.
— Cicho — szepnęła Caddy. — Przecież jeszcze go widzisz. Cicho.
— Przyprowadź go tutaj — powiedziała Mama. — Za duży jest, żebyś go dźwigała. Nie próbuj tego.
Uszkodzisz sobie kręgosłup. Wszystkie kobiety w naszej rodzinie słynęły z pięknej postawy. Czy chcesz
wyglądać jak praczka.
— On nie jest bardzo ciężki — mówiła Caddy. — Mogę go ponieść.
— A więc nie życzę sobie, żeby go noszono. Pięcioletnie dziecko. Nie, nie. Nie na moich kolanach.
Niech sobie stoi.
— Jeśli go Mama potrzyma na kolanach, to przestanie — mówiła Caddy. — Cicho. Zaraz wrócisz. Masz.
Tu jest twoja poduszka. Widzisz.
— Nie rób tego, Candace — rozkazała Mama.
— Niech na nią popatrzy, to nie będzie płakał. Usiądź, Mamo, prosto na chwileczkę, żebym ją mogła
wyciągnąć. Masz, Benjy, popatrz.
Popatrzyłem i ucichłem.
— Zbytnio mu pobłażasz — powiedziała Mama. — Ty i Ojciec, obydwoje. Nie zdajecie sobie sprawy, że
ja za to wszystko muszę płacić. Babunia rozpuściła Jazona i trzeba było dwóch lat, żeby z tego wyrósł. Nie
starcza mi sił na to samo z Benjaminem.
— Mama nie potrzebuje się nim kłopotać. Ja lubię się nim opiekować. Prawda, Benjy.
— Candace — powiedziała Mama. — Mówiłam ci, żebyś się w ten sposób do niego nie zwracała. Dość,
że Ojciec nalega, by ciebie nazywać tym niemądrym zdrobnieniem. Nie pozwolę, żeby do niego tak się
zwracać. Zdrobnienia są wulgarne. Używają ich tylko ludzie pospolici. Benjamin. Spójrz na mnie.
— Benjamin — powiedziała. Ujęła moja twarz w ręce i obróciła do swojej.
— Benjamin. Zabierz tę poduszkę, Candace.
— Będzie płakał.
— Zabierz tę poduszkę, powiedziałam. Musi się nauczyć posłuszeństwa.
Poduszka odeszła.
— Cicho, Benjy — szepnęła Caddy.
— Ty odejdź tam i usiądź — rozkazała Mama. — Benjamin — przysunęła moją twarz do swojej.
— Przestań — powiedziała. — Przestań.
Ale ja nie przestałem i Mama schwyciła mnie w objęcia i zaczęła płakać, i ja płakałem. Potem poduszka
wróciła i Caddy trzymała ją nad głową Mamy. Osunęła Mamę z powrotem na oparcie fotela i Mama leżała
24
płacząc wsparta na czerwonej i żółtej poduszce.
— Cicho, Mamo — mówiła Caddy. — Niech Mama idzie na górę położyć się i pochorować. Ja pójdę i
zawołam Dilsey. — Poprowadziła mnie do ognia, patrzałem na jasne, gładkie kształty i słyszałem ogień i
dach.
Ojciec podniósł mnie. Pachniał jak deszcz.
— No cóż, Benjy — powiedział. — Byłeś dzisiaj grzeczny.
Caddy i Jazon bili się w lustrze.
— Caddy — zawołał Ojciec.
Bili się dalej. Jazon zaczął płakać.
— Caddy — zawołał Ojciec. Jazon płakał. On już się nie bił, ale widzieliśmy w lustrze, że Caddy się
bije, i Ojciec mnie postawił i wszedł w lustro i też się bił. Podniósł Caddy w górę. Ona się dalej biła. Jazon
leżał na podłodze i płakał. W ręku miał nożyczki. Ojciec trzymał Caddy.
— Pokrajał wszystkie lalki Benjy'ego — powiedziała Caddy. — Poderżnę mu gardło.
— Candace — zawołał Ojciec.
— Poderżnę — wołała Caddy. — Poderżnę. — Biła się. Ojciec ją trzymał. Kopała w kierunku Jazona.
Potoczył się w kąt, wytoczył się z lustra. Ojciec zaniósł Caddy do ognia. Wszyscy wyszli z lustra. Tylko
ogień został. Tak, jakby ogień był w drzwiach.
— Dość — powiedział Ojciec. — Czy chcesz, żeby się Mama rozchorowała.
Caddy przestała. — Pokrajał wszystkie lalki, jakie Mau... Benjy i ja razem zrobiliśmy — powiedziała. —
Pokrajał z czystej podłości.
— Nieprawda — mówił Jazon. Siedział tylko i płakał. — Nie wiedziałem, że to jego. Myślałem, że to
jakieś stare papiery.
— Musiałeś wiedzieć — powiedziała Caddy. — Pociąłeś je umyślnie.
— Cicho bądź — przerwał jej Ojciec. — Jazon.
— Zrobię ci jutro więcej — mówiła Caddy. — Zrobimy ich całą masę. Masz, możesz jeszcze popatrzeć
na poduszkę.
Wszedł Jazon.
Cały czas ci powtarzam, żebyś był cicho, powiedział Luster.
Co się tu znowu dzieje, spytał Jazon.
— On się tylko drażni — powiedział Luster. — Taki już dzisiaj jest cały dzień.
— Wobec tego czemu go nie zostawisz w spokoju — spytał Jazon. — Jeśli nie potrafisz go zabawić, to
będziesz musiał zabrać go do kuchni. Nie możemy pozamykać się każde w swoim pokoju tak jak moja
Matka.
— Nianiusia kazała, żeby go nie puszczać do kuchni, póki nie zrobi kolacji — tłumaczył Luster.
— To baw się z nim tak, żeby był cicho — rozkazał Jazon. — Mam pracować cały boży dzień, a potem
wracać do domu wariatów. — Otworzył gazetę i czytał.
Możesz patrzeć na ogień i w lustro, i na poduszką też, mówiła Caddy. Teraz nie będziesz już musiał
czekać aż do kolacji, żeby patrzeć na poduszkę.
Słyszeliśmy dach. Słyszeliśmy i Jazona, który płakał głośno za ścianą.
— Chodź, Jazon. — zawołała Dilsey. — Nic mu tam złego nie robisz, co.
— Ale skąd — powiedział Luster.
— Gdzie Quentin — spytała Dilsey. — Kolacja już prawie gotowa.
— Nie wiem — odparł Luster. — Ja tam jej nie widziałem.
Dilsey wyszła. — Quentin — zawołała w hallu. — Quentin. Kolacja gotowa.
Słyszeliśmy dach. Quentin też pachniał jak deszcz.
Co Jazon zrobił, spytał.
Pociął wszystkie lalki Benjy'ego, odparła Caddy.
Mama mówiła, żeby go nie nazywać Benjy. Quentin usiadł na dywaniku koło nas. Żeby przestało padać!
Nic nie można robić.
Biłeś się, powiedziała Caddy. Prawda.
Trochę.
Możesz się przyznać, powiedziała Caddy. Tatuś i tak zobaczy.
Wszystko mi jedno, chciałbym, żeby już nie padało.
— Czy Dilsey wołała, że kolacja gotowa — spytała Quentin.
— Tak — odparł Luster. Jazon popatrzył na Quentin. Potem znowu czytał gazetę. Quentin weszła. —
25
WILLIAM FAULKNER WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK Tytuł oryginału THE SOUND AND THE FURY tłumaczyła Anna Przedpełska-Trzeciakowska SPIS TREŚCI Siódmy kwietnia 1928 roku Drugi czerwca 1910 roku Szósty kwietnia 1928 roku Ósmy kwietnia 1928 roku Dodatek - Rodzina Compsonów: 1699—1945 Przypisy SIÓDMY KWIETNIA 1928 ROKU Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy widziałem, jak uderzali. Szli tam, gdzie stała chorągiewka, a ja za nimi wzdłuż sztachet. Luster szukał w trawie koło kwiatowego drzewa. Wyjęli chorągiewkę i uderzali. Potem wsadzili chorągiewkę z powrotem i podeszli do stolika, i jeden uderzył, i drugi uderzył. Potem ruszyli, a ja też wzdłuż sztachet. Luster odszedł od drzewa i szliśmy wzdłuż sztachet, i oni stanęli, i myśmy stanęli, i patrzyłem przez sztachety, a Luster szukał w trawie. — Trzymaj, caddie 1) . — Uderzył. Odeszli przez pastwisko. Złapałem się ogrodzenia i patrzyłem za nimi. — Słuchaj no — powiedział Luster. — Wstyd, taki stary, trzydzieści trzy lata, i takie wrzaski. Mało ci, że łaziłem kawał drogi do miasta po ten twój tort. Przestań lamentować. Pomóż mi szukać moich dwudziestu pięciu centów. Jak nie znajdę, to mogę się pożegnać z przedstawieniem. Jeszcze trochę uderzali, tam, na pastwisku. Poszedłem z powrotem wzdłuż sztachet, do chorągiewki. Trzepotała na jasnej trawie i drzewach. — Chodź — powiedział Luster. — Dosyć tego wybałuszania ślepi. Już nie wrócą. Pójdziemy nad zalew i poszukamy mojej ćwierćdolarówki. Prędzej, bo ją zabiorą inne czarnuchy. Była czerwona i trzepotała na pastwisku. Potem ptak przechylał się na niej w tył i w przód. Luster rzucił. Chorągiewka trzepotała na jasnej trawie i drzewach. Trzymałem się sztachet. — Przestań lamentować — mówił Luster. — Przecie ich nie przymuszę, żeby tu przyszli, no nie. Jak się nie zamkniesz, to ci Nianiusia nie urządzi urodzin. Wiesz, co będzie. Pójdę i zjem cały twój tort. Świeczki też. Wszystkie, każdą jedną. Chodź, idziemy nad zalew. Muszę znaleźć moje ćwierć dolara. Może nam się trafi jaka piłka. Popatrz. Oni są już tam. Kawał drogi. Spójrz. — Podszedł do sztachet i pokazał ręką. — Widzisz ich. Wcale nie zamiarują wracać. Chodź. Poszliśmy wzdłuż sztachet do ogrodowego parkanu, na którym leżały nasze cienie. Mój cień był wyższy od cienia Lustera. Doszliśmy do dziury i przeleźliśmy na drugą stronę. — Stój — zawołał Luster. — Znowu zaczepiłeś się o ten gwóźdź. Nie potrafisz przeleźć przez tę dziurę, żeby się nie zahaczyć. Caddy odczepiła mnie i przeszliśmy na drugą stronę. Wujek Maury przykazał, żebyśmy się nikomu nie pokazywali na oczy, więc lepiej się pochylmy, powiedziała Caddy. Pochyl się, Benjy. O, tak, widzisz. Pochyliliśmy się i przeszliśmy przez ogród, gdzie kwiaty szeleszcząc ocierały się o nas. Ziemia była twarda. 1
Wdrapaliśmy się na płot, tam gdzie świnie chrumkały i sapały. Pewno im smutno, bo jedną z nich dzisiaj zarżnęli, powiedziała Caddy. Ziemia była twarda, ubita, sękata. Trzymaj ręce w kieszeniach, mówiła Caddy, bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć odmrożonych rąk na Boże Narodzenie. — Za zimno na dworze — oświadczył Versh. — Po co ci tam łazić. — Co tam znowu — spytała Matka. — Napiera się na dwór — odparł Versh. — Niech idzie — powiedział Wujek Maury. — Za zimno — mówiła Matka. — Lepiej niech zostanie w domu. Benjamin, uspokój się w tej chwili. — Nic mu się nie stanie — tłumaczył Wujek Maury. — Słuchaj, Benjamin. Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz do kuchni — gniewała się Matka. — Nianiusia przykazywała, żeby go nie puszczać do kuchni — mówił Versh. — Ona ma tyle gotowania na głowie. — Niech idzie, Karolino — nalegał Wujek Maury. — Doprowadzisz się do choroby tą ciągłą troską o niego. — Wiem — powiedziała Matka. — To jest mój los. Zastanawiam się czasami... — Tak, tak — przerwał Wujek. — Musisz być silna. Przygotuję ci szklaneczkę grogu. — Po grogu bywam jeszcze bardziej zgnębiona, wiesz przecież. — Zobaczysz, że dobrze ci zrobi. Opatul go porządnie, chłopcze, i wyprowadź stąd na chwilę. Wujek Maury wyszedł. Versh wyszedł. — Bądźże cicho — prosiła Matka. — Staramy się jak najszybciej wyprowadzić cię na dwór, szybciej już nie możemy. Nie chcę, żebyś się rozchorował. Versh nałożył mi kalosze i płaszcz, wzięliśmy moją czapkę i wyszliśmy. Wujek Maury odstawiał właśnie butelkę do kredensu w stołowym. — Zatrzymaj go tam z pół godzinki, chłopcze — przykazał Vershowi. — Tylko niech nie wychodzi poza ogrodzenie. — Dobrze, psze pana. Ja mu tam nie pozwalam wychodzić. Stanęliśmy na dworze. Słońce było zimne i jasne. — Gdzie tak lecisz — zapytał Versh, — Chyba nie do miasta, co. — Szliśmy po szeleszczących liściach. Brama była zimna. — Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedział. — Przymarzną ci do bramy, zobaczysz. Nie możesz zaczekać w domu. — Wsadził mi ręce do kieszeni. Słyszałem, jak szura w liściach. Czułem zapach zimna. Brama była zimna. — Spójrz. Orzeszki hikorowe. O, tam. Włazi na drzewo. Popatrz, wiewiórka, Benjy. Nie czułem już wcale bramy, tylko zapach jasnego zimna. — Wsadź lepiej te ręce z powrotem do kieszeni. Caddy szła. Potem biegła, a torba z książkami kołysała się i podskakiwała jej na plecach. — Dzień dobry, Benjy — powiedziała. Otworzyła bramę, weszła i pochyliła się. Caddy pachniała jak liście. — Wyszedłeś mi naprzeciw. Wyszedłeś na spotkanie Caddy. Versh, jak mogłeś pozwolić, żeby mu tak ręce zmarzły. — Toć mu przykazywałem, niech je trzyma w kieszeni. Czepia się i czepia tej żelaznej bramy. — Wyszedłeś na spotkanie Caddy — mówiła rozcierając mi ręce. — No co. Co chcesz powiedzieć swojej Caddy. — Caddy pachniała jak drzewa, tak jak wtedy, kiedy mówi, że już śpimy. Czego jęczysz, pytał Luster. Będziesz mógł wybałuszać na nich ślepia, jak dojdziemy do zalewu. Masz, trzymaj to swoje zielsko. Dał mi kwiat. Przeszliśmy przez parkan, na posesję. — No co — pytała Caddy. — Co chcesz powiedzieć Caddy. Czy go wysłali z domu, Versh. — Nie dali rady utrzymać go w domu. Cięgiem się napierał, a jak go puścili, to zaraz tu przyleciał i gapi się na tę bramę. — O czym ty myślisz — pytała Caddy. — Wydaje ci się, że jak wrócę ze szkoły, to już będzie Boże Narodzenie. Tak myślałeś. Boże Narodzenie jest pojutrze. Święty Mikołaj, Benjy. Święty Mikołaj. Chodź, pobiegniemy do domu, żeby się rozgrzać. Wzięła mnie za rękę i biegliśmy po jasnych szeleszczących liściach. Wpadliśmy po schodach z jasnego zimna w ciemne zimno. Wujek Maury odstawiał butelkę do kredensu. Zawołał Caddy. Powiedziała: — Zaprowadź go do kominka, Versh. Idź z Vershem, Benjy, ja zaraz przyjdę. Poszliśmy do kominka. — Czy on zmarzł, Versh — spytała Matka. — Czego by miał zmarznąć. — Zabierz stąd jego płaszcz i kalosze. Ile razy ci mówiłam, żebyś go nie wprowadzał do domu w 2
kaloszach. — Dobrze, psze pani. Stój spokojnie. — Zdjął mi kalosze i rozpiął płaszcz. — Zaczekaj, Versh. — Weszła Caddy. — Czy on może jeszcze wyjść, mamo. Chciałabym, żeby się ze mną przeszedł. — Lepiej go zostaw w domu, dosyć już ma na dzisiaj — powiedział Wujek Maury. — Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie oboje — rozkazała Matka. — Dilsey powiada, że robi się coraz zimniej. — Ale Mamo — napierała się Caddy. — Co tam — wtrącił Wujek. — Siedziała cały dzień w szkole, potrzeba jej świeżego powietrza. Biegnij, Candace. — Niech mu Mama pozwoli wyjść. Proszę. Mama wie, że będzie płakał. — To czemu mówiłaś przy nim o wyjściu. Czemu do mnie przychodziłaś. Żeby miał sposobność znowu mnie dręczyć. Dosyć już miałaś dzisiaj świeżego powietrza. Usiądź tu lepiej i pobaw się z nim. — Niech sobie idą, Karolino — powiedział Wujek Maury. — Trochę zimna nic im nie zaszkodzi. Pamiętaj, musisz dbać o swoje siły. — Wiem. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jak bardzo się boję Bożego Narodzenia. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie tego. Nie należę do kobiet, które mogą wiele udźwignąć. Ze względu na Jazona i dzieci pragnęłabym mieć więcej sił. — Musisz robić, co się tylko da, i nie pozwolić, żeby cię dzieci denerwowały. Biegnijcie obydwoje. Ale nie siedźcie na dworze za długo, bo się Matka będzie martwiła. — Dobrze, Wujku — powiedziała Caddy. — Chodź, Benjy. Idziemy znowu na dwór. — Zapięła mi płaszcz i ruszyliśmy w stronę drzwi. — Chcesz zabrać to dziecko bez kaloszy — zawołała Matka. — Chcesz go doprowadzić do choroby, kiedy mamy dom pełen ludzi. — Zapomniałam — powiedziała Caddy. — Myślałam, że ma je na sobie. Zawróciliśmy. — Trzeba myśleć — powiedziała Matka. Stój spokojnie prosił Versh. Założył mi kalosze. — Przyjdzie dzień, kiedy umrę, a wtedy będziesz musiała o nim myśleć. Teraz tupnij rozkazał Versh. — Chodź no tu i daj Mamie buzi, Benjaminie. Caddy podprowadziła mnie do fotela Mamy, a ona wzięła w ręce moją twarz, a potem przycisnęła mnie do siebie. — Moje biedne dziecko — powiedziała. Puściła mnie. — Pilnuj go razem z Vershem, kochanie. — Dobrze, Mamo. — Wyszliśmy. Caddy powiedziała: — Nie potrzebujesz chodzić z nami, Versh. Ja się nim trochę zajmę. — Dobra. Nie będę łaził po próżnicy na taki mróz. — Poszedł, a my stanęliśmy w hallu, Caddy uklękła, objęła mnie rękami i przycisnęła do mego policzka swoją zimną, jasną twarz. Pachniała jak drzewa. — Nie jesteś żadne biedne dziecko, prawda. Masz swoją Caddy, co. Przestań wreszcie jęczeć i pluć, powiedział Luster. Nie wstyd ci podnosić taki lament. Minęliśmy powozownię, w której stał brek. Miał nowe koło. — Właź do środka, siedź spokojnie i czekaj na Mamę. — Dilsey wepchnęła mnie do breka. T. P. trzymał lejce. — W głowie się nie mieści, że Jazon tyle czasu nie kupuje nowego powozu. Ten grat się kiedyś pod człowiekiem rozleci na kawałki. Patrzaj tylko na te koła. Matka wyszła, opuszczając na twarz woalkę. Trzymała kwiaty. — Gdzie Roskus — spytała. — Roskus dzisiaj nie może podnieść ręki — tłumaczyła Dilsey. — T.P. umie powozić tak samo dobrze. — Boję się — powiedziała Matka. — Wydawałoby się, że wszyscy razem wzięci moglibyście mi raz w tygodniu dostarczyć stangreta. Nie proszę o wiele, Bóg mi świadkiem. — Panienka wie tak samo jak ja, że Roskus ma straszny reumatyzm i nie może robić więcej, niż musi. Niech no panienka idzie i wsiada. T. P. umie powozić jak Roskus. — Boję się — powiedziała Matka. — Z dzieckiem. Dilsey weszła na schody. — Panienka nazywa go dziecko — wzięła Mamę za rękę. — Toć to mężczyzna nie mniejszy jak T.P. Niech no panienka idzie, jak panienka chce jechać. — Boję się jechać — powiedziała Mama. Zeszły po schodach i Dilsey pomogła Mamie wsiąść. — Może tak byłoby najlepiej dla nas wszystkich. — Nie wstyd panience gadać takie rzeczy — oburzyła się Dilsey. — Osiemnastoletni Murzyn nie 3
wystarczy, żeby Queenie poniosła. Starsza jest jak on i Benjy razem wzięci. Panienka to dobrze wie. I żebyś mi nie próbował wymachiwać batem nad Queenie, słyszysz, T.P. Jak nie będziesz jechał tak, jak chce panna Kahlina, to każę Roskusowi, żeby cię zlał. Na to mu jeszcze starczy sił. — Dobra — powiedział T.P. — Czuję, że coś się stanie — mówiła Mama. — Spokój, Benjamin, — Niech mu panienka da kwiatek do potrzymania. On prosi. — Dilsey wsunęła rękę do środka. — Nie, nie — zawołała Mama. — Rozsypiesz mi wszystkie. — Niech je panienka przytrzyma. Wyciągnę mu jeden. — Dilsey podała mi kwiat i ręka jej się cofnęła. — Jedźcie już. Jak Quentin was zobaczy, to zacznie się napierać, żeby też jechać — mówiła Dilsey. — Gdzie ona jest — spytała Mama. — W domu, bawi się z Lusterem. Ruszaj, T.P. Masz powozić, jak ci Roskus przykazał. — Dobra — obiecał T.P. — Wio, Queenie. — Quentin — mówiła Mama. — Pilnuj. — Pewno, że przypilnuję — powiedziała Dilsey. Powóz podskakiwał i skrzypiał na podjeździe. — Boję się jechać i zostawiać Quentin — mówiła Mama. — Lepiej, żebym była nie wyjeżdżała, T.P. — Znaleźliśmy się za bramą, gdzie już nie trzęsło. T.P. zaciął Queenie batem. — Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama. — Trzeba ją pogonić, żeby szła — odparł T.P. — Będzie spała, jak wróci do stajni. — Zawracaj. Boję się jechać i zostawiać Quentin samą. — Tu nie da rady zawrócić — powiedział T.P. Dalej było już szerzej. — Tu już możesz — powiedziała Mama. — Dobra. — Zaczęliśmy zawracać. — Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama łapiąc mnie. — Muszę przecie wykręcić. Prrr. Stój, Queenie. — Stanęliśmy. — Przewrócisz nas — powiedziała Mama. — No to czego panienka chce — spytał T.P. — Boję się tych twoich prób zawracania — powiedziała Mama. — Dalej, Queenie. — Pojechaliśmy dalej. — Czuję, że Dilsey nie dopilnuje dziecka jak należy pod moją nieobecność — powiedziała Mama. — Musimy się śpieszyć z powrotem. — Wiśta, mała — powiedział T.P. Uderzył Queenie batem. — Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama i złapała mnie. Słyszałem kopyta Queenie, po obu stronach przesuwały się gładko i nieprzerwanie jasne kształty, a ich cienie przepływały po grzbiecie Queenie. Przesuwały się niby jasne wierzchy kół. Potem te po jednej stronie zatrzymały się tam, gdzie stał wysoki biały słup i żołnierz. Ale po drugiej stronie przesuwały się równo i gładko dalej, tyle że trochę wolniej. — Czego chcesz — spytał Jazon. Ręce miał w kieszeni, a za uchem ołówek. — Jedziemy na cmentarz — powiedziała Mama. — Dobrze — odparł Jazon. — Nie mam przecież zamiaru was zatrzymywać. Czy to tylko chciałaś mi zakomunikować. — Wiem, że z nami nie pojedziesz, ale czułabym się z tobą bezpieczniejsza. — Bezpieczna przed czym. Ojciec i Quentin przecież cię nie ugryzą. Mama wsunęła chusteczkę pod woalkę. — Przestań, Mamo — powiedział Jazon. — Czy chcesz koniecznie, żeby ten przeklęty idiota zaczął tu wyć na środku skweru. Jazda, T.P. — Wio, Queenie — powiedział T.P. — To dopust Boży — mówiła Mama. — Ale i ja też niedługo zejdę z tego świata. — Chwileczkę — zawołał Jazon. — Prrr — zatrzymał konia T.P. Jazon powiedział: — Wujek Maury wystąpił o pięćdziesiąt dolarów z twego konta. Co z tym zrobić. — Czemu mnie pytasz — mówiła Mama. — Nie mam przecież nic do powiedzenia. Staram się nie przysparzać zmartwień tobie i Dilsey. Niedługo mnie już na tym świecie, a wtedy ty... — Jedź, T.P. — zawołał Jazon. — Wiśta, Queenie. — Cienie płynęły dalej. Te po drugiej stronie ruszyły znowu, jasne, szybkie i gładkie jak wtedy, kiedy Caddy powiada, że będziemy spać. 4
Beksa, mówił Luster. Nie wstyd ci. Przeszliśmy przez stajnię. Wszystkie stanowiska były otwarte. Nie masz już tego dereszowatego kucyka pod wierzch, powiedział Luster. Podłoga była sucha i pylista. Dach się zapadał. Ukośne dziury pełne były wirującego złota. Czego się tu pchasz. Chcesz, żeby ci która z tych piłek głowę rozbiła. — Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedziała Caddy. — Bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć odmrożonych rąk na Boże Narodzenie. Obeszliśmy stajnię naokoło. Duża krowa i ta mała stały w drzwiach i słyszeliśmy, jak Prince, Queenie i Fancy grzebią kopytami tam, w środku. — Gdyby nie było tak zimno, pojeździlibyśmy na Fancy, co — powiedziała Caddy. — Ale dziś za zimno. — Potem zobaczyliśmy zalew, gdzie w górę szedł dym. — Tam zarzynają świnię — powiedziała Caddy. — Możesz to zanieść. — Wyciągnęła list z kieszeni i włożyła do mojej. — To prezent świąteczny — powiedziała. — Wujek Maury chce zrobić niespodziankę pani Patterson. Musimy to jej dać tak, żeby nikt nie zobaczył. Trzymaj teraz porządnie ręce w kieszeniach. — Doszliśmy nad zalew. — Lód — zawołała Caddy. — Popatrz. — Złamała wierzch wody i przytrzymała kawałek przed moimi oczami. — Lód. To dowód, jak jest zimno. — Pomogła mi przejść na drugą stronę i poszliśmy na wzgórze. — Nie możemy powiedzieć nawet Mamie i Tatusiowi. Czy wiesz, co ja o tym myślę. Myślę, że to niespodzianka dla Mamy i Taty, i tak samo dla pana Pattersona, za to, że pan Patterson przysłał ci słodycze. Pamiętasz, jak pan Patterson przysłał ci słodycze zeszłego roku w lecie. Potem było ogrodzenie. Pnącza uschły i wiatr w nich szeleścił. — Nie rozumiem tylko, dlaczego Wujek Maury nie posłał Versha — powiedziała Caddy, — Versh by się nie wygadał. — Pani Patterson wyglądała przez okno. — Zaczekaj tutaj — powiedziała Caddy. — Zaczekaj, nie ruszaj się. Wrócę za chwileczkę. Daj mi ten list. — Przelazła przez ogrodzenie trzymając list w ręku i poszła po brązowych szeleszczących liściach. Pani Patterson podeszła do drzwi, otworzyła je i stała. Pan Patterson siekał ziemię między zielonymi kwiatami. Przestał siekać i popatrzał na mnie. Pani Patterson biegła przez ogród coraz bliżej. Kiedy zobaczyłem jej oczy, zacząłem płakać. Ty, głupi, powiedziała pani Patterson, mówiłam mu, żeby cię tu więcej samego nie przysyłał. Daj mi to szybko. Pan Patterson nadchodził spiesznie z motyką. Pani Patterson przechylając się przez ogrodzenie wyciągnęła rękę. Próbowała się wdrapać. Daj mi to, mówiła, daj mi to. Pan Patterson wdrapał się na ogrodzenie. Wziął list. Suknia pani Patterson zahaczyła się o sztachety. Znowu zobaczyłem jej oczy i zbiegłem ze wzgórza. — Dalej nic nie ma, ino te domy — mówił Luster. — Idziemy nad zalew. Prali tam nad zalewem. Jedno z nich śpiewało. Czułem zapach trzepoczącej odzieży i dymu płynącego nad wodą. — Siądnij tutaj — powiedział Luster. — Nie masz tam żadnego interesu. Ci ludzie na pewno by ci przylali. — Co on chce zrobić. — A czy on tam wie — powiedział Luster. — Myśli, że chce iść o, tam, gdzie stukają w tę kulę. Siądnij tutaj i pobaw się swoim zielskiem. Patrzaj, jak dzieci chlapią się w wodzie, kiedy już musisz na coś patrzeć. Że też nie potrafisz zachować się jak człowiek. — Usiadłem na brzegu, gdzie oni prali i gdzie szedł niebieski dym. — Nie widzieliście tu gdzieś ćwierćdolarówki — spytał. — Jakiej. — Tej, co tu miałem rano, ale gdzieś zgubiłem. Wypadła mi przez tę tutaj dziurę w kieszeni. Jak się nie znajdzie, to koniec z moim przedstawieniem dziś wieczór. — Skąd weźmiesz ćwierć dolara, chłopcze. Poszukaj w kieszeni białego, jak nie będzie patrzał. — Wziąłem, skąd się bierze forsę — odparł Luster. — Pełno jej tam jeszcze. Tyle, że ja muszę znaleźć tę, co miałem, a nie inną. Możeście ją znaleźli. — Ja tam nie zamiaruję szukać żadnej ćwiartki. Mam swoje sprawy na głowie. — Chodźże tutaj — zawołał Luster. — Pomóż mi ją znaleźć. — Przecież on nie rozezna pieniądza, choćby i zobaczył, no nie. — Tak czy inaczej może pomóc szukać — powiedział Luster. — Idziecie wieczorem na przedstawienie. — Nie gadaj mi o przedstawieniach. Jak przyjdzie czas i skończę się szarpać nad tą balią, będę taka zmęczona, że ani palcem nie kiwnę. — Założę się, że pójdziesz. Założę się, że byłaś wczoraj. Założę się, że wszyscy tam będziecie, jak otworzą namiot. — Dosyć tam czarnych i beze mnie. Jak wczoraj. — Na mój rozum, forsa czarnych nie gorsza od forsy białych. — Biali dają czarnym forsę, bo wiedzą, że jak się tylko pokaże jaki inny biały z orkiestrą, to sobie odbierze wszystko z powrotem, a czarny zaraz poleci pracować na więcej. 5
— Czy nikt ci nie zafunduje tego przedstawienia. — Jak dotąd nikt. Jakoś to chyba nikomu do głowy nie przyszło. — Czego ty chcesz od białych, co. — Niczego od nich nie chcę. Idę swoją drogą, a biali niech sobie chodzą swoją. Ani mi w głowie te twoje przedstawienia. — Oni tam mają takiego jednego, co potrafi grać na pile. Całkiem jak na banjo. — Ty byłeś wczoraj, ja pójdę dzisiaj — powiedział Luster. — Niech tylko znajdę te ćwierć dolara tam, gdzie je zgubiłem. — Pewno go zabierasz ze sobą. — Co — zdziwił się Luster. — Myślisz, że jak on wyje, to ja nic tylko przy nim sterczę. — A co ty robisz, jak on zaczyna wyć. — Tłukę go — powiedział Luster. Usiadł i podwinął nogawki. Bawili się w zalewie. — Znalazł tam już który jaką piłkę — spytał Luster. — Nie bądź za mądry. Żeby czasem twoja babcia nie usłyszała, co ty tu gadasz. Luster wszedł do zalewu, gdzie oni się bawili. Szukał w wodzie wzdłuż brzegu. — Miałem ją, jak tu byliśmy rano — powiedział. — A gdzie ją zgubiłeś. — Przez tę dziurę w kieszeni — odpowiedział Luster. Szukali w zalewie. Potem wszyscy szybko się wyprostowali i stanęli, potem chlapali i bili się w wodzie. Luster to złapał i przysiedli w wodzie spoglądając przez krzaki ku pagórkowi. — Gdzie oni są — spytał Luster. — Jeszcze nie widać. Luster schował to do kieszeni. Tamci zeszli z pagórka. — Czy tutaj nie stoczyła się piłka. — Powinna była wpaść do wody. Czy nikt z was jej nie widział albo nie słyszał, chłopcy. — Ja tam nie słyszałem, żeby tu coś leciało — powiedział Luster. — Słyszałem, jak coś walnęło w to drzewo, tam, wyżej. Nie wiem, gdzie się pokulało. Patrzyli na wodę. — Do diabła. Poszukajcie wzdłuż zalewu. Potoczyła się tutaj. Sam widziałem. Patrzyli wzdłuż zalewu. Potem wrócili na wzgórze. — Masz tę piłkę — spytał chłopak. — Na co mi piłka — odparł Luster. — Nie widziałem tu żadnej piłki. Chłopak wlazł do wody. Szedł. Odwrócił się i znowu popatrzył na Lustera. Poszedł dalej zalewem. Mężczyzna na pagórku zawołał: — Caddie. — Chłopak wylazł z wody i ruszył na pagórek. — Co ty wyrabiasz — powiedział Luster. — Cicho bądź. — A czego on znowu jęczy. — Bóg jeden wie — odparł Luster. — Zaczyna swoje i tyle. Jęczy dziś cały dzień. Pewnikiem przez te jego urodziny. — Ile on ma lat. — Trzydzieści trzy — powiedział Luster. — Trzydzieści trzy lata skończył dziś rano. — Powiadasz, że toto ma trzy lata od trzydziestu lat. — Ja tylko powtarzam, co powiada Nianiusia. Skąd mam wiedzieć. Tyle że będziemy mieli trzydzieści trzy świeczki na torcie. Małym torcie. Ledwo się na nim zmieszczą. Cichaj. Wróć no tutaj. — Podszedł i złapał mnie za rękę. — Ty stary idioto — powiedział. — Chcesz, żebym cię zlał. — Już to widzę. — Iłem razy go lał. Cichaj. Toć mówiłem, że nie wolno ci tam łazić na górę. Rozwalą ci głowę jaką piłką. Chodź tutaj. — Pociągnął mnie z powrotem. — Siądnij. — Siadłem, a on zdjął mi buciki i podwinął nogawki spodni. — A teraz właź do wody i baw się. Nijak nie potrafisz skończyć z tym skomleniem. Ucichłem i wszedłem do wody i Roskus przyszedł i kazał nam wracać na kolację, a Caddy powiedziała, Jeszcze nie pora na kolację. Ja nie idę. Była mokra. Bawiliśmy się w zalewie i Caddy przykucnęła, i zmoczyła sukienkę, a Versh powiedział: — Mama da ci lanie za tę mokrą sukienkę. — Mama nic podobnego nie zrobi — odparła Caddy. — Skąd wiesz — spytał Quentin. — Wszystko jedno skąd. A skąd ty wiesz. 6
— Bo mówiła — powiedział Quentin. — Poza tym jestem od ciebie starszy. — Ja mam siedem lat — zawołała Caddy. — Chyba wiem. — A ja mam więcej — powiedział Quentin. — Ja chodzę do szkoły, prawda, Versh. — A ja idę do szkoły na przyszły rok — wykrzyknęła Caddy. — Jak tylko ten przyszły rok się zacznie. Prawda, Versh. — Wiesz, że ona ci da lanie, jak zamoczysz sukienkę — mówił Versh. — Nie zamoczyłam — Caddy wyprostowała się w wodzie i popatrzyła na sukienkę. — Zdejmę ją, to wyschnie. — Założę się, że nie zdejmiesz — powiedział Quentin. — Założę się, że zdejmę — zawołała Caddy. — Założę się, że lepiej zrobisz, jak nie zdejmiesz — powiedział Quentin. Caddy podeszła do Versha i do mnie i odwróciła się plecami. — Odepnij, Versh — rozkazała. — Nie rób tego, Versh — zawołał Quentin. — A co mi tam do jej sukienki — powiedział Versh. — Odepnij, Versh — powtórzyła Caddy — bo jak nie, to powiem Dilsey, coś robił wczoraj wieczorem. — No i Versh rozpiął guziki. — Tylko spróbuj ją zdjąć — groził Quentin. Caddy ściągnęła sukienkę i rzuciła na brzeg. Nie miała na sobie nic prócz staniczka i majtek i Quentin dał jej klapsa, a ona pośliznęła się i wpadła do wody. Jak wstała, to zaczęła chlapać wodą na Quentina, a Quentin na nią. Trochę wody chlapnęło na Versha i na mnie, a Versh złapał mnie i posadził na brzegu. Powiedział, że poskarży na Caddy i Quentina, a wtedy Caddy i Quentin zaczęli chlapać na Versha. Schował się za krzak. — Naskarżę Nianiusi na was wszystkich — powiedział. Quentin wdrapał się na brzeg i próbował złapać Versha, ale on uciekł i Quentinowi się nie udało. Jak zawrócił, to Versh stanął i wrzeszczał, że naskarży. Caddy powiedziała, że jak nie naskarży, to mu pozwolą wrócić. Więc Versh powiedział, że nie powie, i oni mu pozwolili. — Teraz chyba jesteś zadowolona — powiedział Quentin. — Oboje dostaniemy w skórę. — A co mi tam — zawołała Caddy. — Ja ucieknę. — Akurat — powiedział Quentin. — Ucieknę i nigdy nie wrócę — wołała Caddy. Zacząłem płakać. Caddy obróciła się i powiedziała: — Cicho. — Więc ucichłem. Potem bawili się w zalewie. Jazon też się bawił. On był sam, trochę dalej w wodzie. Versh obszedł krzak, podniósł mnie i wsadził z powrotem do wody. Caddy była cała mokra i zabłocona z tyłu i zacząłem płakać, a ona podeszła i przykucnęła w wodzie. — Cicho, cicho — mówiła. — Nie uciekną. — Więc ucichłem. Caddy pachniała jak drzewa w deszcz. Co ci znowu, pytał Luster. Dosyć tych jęków. Baw się w zalewie jak człowiek. Zabierz go do domu. Nie mówili ci, żeby go nie wyprowadzać za płot, co. On cięgiem myśli, że to ich pastwisko, powiedział Luster. Zresztą i tak nikt z domu nie może nas tu zobaczyć. My możemy. A ludzie nie lubią patrzeć na wariata. To nie przynosi szczęścia. Roskus przyszedł i kazał nam iść na kolację, a Caddy powiedziała, że jeszcze nie pora. — Pora i tyle — powiedział Roskus. — Dilsey przykazywała, żebyście zaraz wracali do domu. Przyprowadź ich, Versh. — Ruszył na wzgórze, gdzie ryczała krowa. — Może wyschniemy, nim dojdziemy do domu — mówił Quentin. — To wszystko twoja wina. Mam nadzieję, że dostaniemy w skórę — Caddy nałożyła sukienkę, a Versh ją zapiął. — Nie będą wiedzieli, że się zamoczyliście — mówił. — Nic nie widać. Chyba że ja albo Jazon poskarżymy. — Poskarżysz, Jazon — spytała Caddy. — Na kogo. — On nie poskarży — powiedział Quentin. — Założę się, że poskarży — mówiła Caddy. — Poskarży Babuni. — Może jej skarżyć — powiedział Quentin. — Ona jest chora. Jeśli będziemy wolno iść, to się zrobi tak ciemno, że nikt nic nie zobaczy. — Mnie tam wszystko jedno, czy kto zobaczy, czy nie. Sama im powiem. Versh, zanieś go pod górę. — Jazon nie poskarży — powiedział Quentin. — Pamiętasz ten łuk ze strzałami, który ci zrobiłem, 7
Jazon. — Połamany już — mruknął Jazon. — A niech sobie skarży — zawołała Caddy. — Mam to w nosie. Zanieś Maury'ego pod górę, Versh. — Versh przykucnął, a ja wsiadłem mu na barana. Do zobaczenia z wszystkimi wieczorem na przedstawieniu, powiedział Luster. Chodźże tutaj. Musimy znaleźć ten pieniądz. — Jak pójdziemy wolno, to zrobi się ciemno, nim dojdziemy — powiedział Quentin. — Nie mam zamiaru iść wolno — zawołała Caddy. Ruszyliśmy pod górę, ale Quentin nie szedł z nami. Stał nad zalewem jeszcze wtedy, jak już doszliśmy tam, gdzie czuć było świnie. Chrząkały i chrumkały przy korycie w kącie. Jazon szedł za nami, ręce trzymał w kieszeniach. Roskus doił krowę w drzwiach obory. Krowy wyskakiwały z obory. — Dalej — powiedział T.P. — klnij sobie! Ja też będę klął. Rety. — Quentin znowu kopnął T.P. Wkopał go do koryta, gdzie żarły świnie i T.P. tam leżał. — O, rany — powiedział. — Ale mi przyłożył. Widzieliście, jak ten biały mnie kopie. Rety! Nie płakałem, ale nie mogłem przestać. Nie płakałem, ale ziemia nie była spokojna i wtedy zacząłem płakać. Ziemia podnosiła się w górę i krowy wbiegały na wzgórze. T.P. próbował się podnieść. Upadł znowu, a krowy zbiegły na dół. Quentin trzymał mnie za ramię i szliśmy w kierunku obory. Potem obory tam nie było i musieliśmy poczekać, aż wróci. Nie widziałem, jak wracała. Wróciła za naszymi plecami, a Quentin posadził mnie w korycie, gdzie jadły krowy. Trzymałem się koryta. Ono też odchodziło, trzymałem się mocno. Krowy znowu zbiegały ze wzgórza, na skos drzwi. Nie mogłem przestać. Quentin i T.P. wchodzili na wzgórze i bili się. T.P. spadał ze wzgórza, a Quentin go wciągał. Quentin uderzył T.P. Nie mogłem przestać. — Wstawaj — powiedział Quentin. — Zostań tu i nie ruszaj się. Żebyś nigdzie nie odchodził, nim wrócę. — My z Benjym wracamy na wesele — powiedział T.P. — Rety. Quentin uderzył go znowu. Potem zaczął walić T.P. o ścianę, a T.P. śmiał się. Za każdym razem, kiedy Quentin walił nim o ścianę, próbował powiedzieć „Rety”, ale nie mógł, bo tak się śmiał. Nie płakałem już, ale nie mogłem przestać. T.P. upadł na mnie i drzwi obory poleciały. Poleciały w dół wzgórza, a T.P. bił się sam i znowu upadł. Śmiał się dalej, a ja nie mogłem przestać i próbowałem wstać, i upadłem i nie mogłem przestać. Versh powiedział: — Tego już za dużo. Słowo daję. Skończ z tym wyciem. T.P. ciągle się śmiał. Zwalił się na drzwi i śmiał się. — Rety — powiedział. — My z Benjym wracamy na wesele. Na lemoniadkę. — Cicho — powiedział Versh. — Skądeś to wziął. — Z piwnicy. Rety. — Cicho. Skąd w piwnicy. — Z wszystkąd — odparł T.P. Śmiał się jeszcze. — Zostało tam ze sto butelek. Milion albo więcej. Uważaj, czarnuchu, będę wrzeszczał. Quentin powiedział: — Podnieś go. Versh podniósł mnie. — Wypij to, Benjy — rozkazał Quentin. Szklanka była gorąca. — Cicho, cicho. Wypij to. — Lemoniadka — mówił T.P. — Niech mi panicz Quentin da, ja to wypiję. — Zamknij gębę — rozkazał Versh — bo panicz Quentin ci pokaże. — Trzymaj go, Versh — powiedział Quentin. Przytrzymali mnie. Zrobiło mi się gorąco na policzku i na koszuli. — Pij — rozkazał Quentin. Trzymali mi głowę. Było gorąco wewnątrz mnie i znowu zacząłem. Płakałem teraz i coś się działo w środku mnie i płakałem jeszcze, i trzymali mnie, aż to się przestało dziać. Potem ucichłem. Kręciło się w dalszym ciągu, potem zaczęły się kształty. — Otwórz komórkę, Versh — sunęły wolno. — Rozłóż te puste worki na ziemi. — Sunęły szybciej, właściwie to całkiem szybko. — Teraz weź go za nogi. — One przesuwały się dalej, gładkie i jasne. Słyszałem, jak się T.P. śmieje. Sunąłem z nimi na jasne wzgórze. Na wzgórzu Versh mnie postawił. — Chodźże tu, Quentin — zawołał odwracając się i patrząc w dół zbocza. Quentin stał w dalszym ciągu nad zalewem. Rzucał patyki w cienie, tam, gdzie była woda. — Niech sobie ten stary mędrek zostaje — powiedziała Caddy. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy koło obory i przez furtkę. Na kamiennej dróżce przykucnęła ropucha, na samym środku. Caddy przeszła nad nią i pociągnęła mnie dalej. — Chodźże, Maury — powiedziała. Ona wciąż tam siedziała przykucnięta, póki Jazon nie trącił jej palcem nogi. — Zrobi ci się od niej brodawka — ostrzegł Versh. Ropucha poskakała dalej. 8
— Chodźże, Maury — zawołała Caddy. — Mają dziś gości — powiedział Versh. — Skąd wiesz. — Wszystkie światła zapalone. We wszystkich oknach. — Możemy chyba zapalić wszystkie światła nawet bez gości, jeśli nam przyjdzie ochota — powiedziała Caddy. — Założę się, że to goście — mówił Versh. — Wejdźcie kuchennymi drzwiami i cichaczem na górę. — Ja się nie będę przejmować — powiedziała Caddy. — Wejdę prosto do salonu, tam gdzie wszyscy siedzą. — Założę się, że jakbyś tak zrobiła, toby cię Tata sprał — powiedział Versh. — A co mi tam. Pójdę prosto do salonu. Pójdę prosto do jadalni i zjem kolację. — A gdzie usiądziesz — spytał Versh. — Usiądę w krześle Babuni — powiedziała Caddy. — Ona je w łóżku. — Głodny jestem — oznajmił Jazon. Wyprzedził nas i pobiegł ścieżką. Trzymał ręce w kieszeniach i upadł. Versh podszedł i podniósł go. — Nie trzymaj tych łap w kieszeniach, to ustoisz na nogach — powiedział Versh. — Nigdy nie zdążysz wyjąć ich na czas, żeby się podeprzeć, ty grubasie. Ojciec stał przy schodkach kuchennych. — Gdzie Quentin — spytał. — Idzie drogą — odparł Versh. Quentin nadchodził powoli. Jego koszula była białą plamą. — Och — powiedział Ojciec. Światło padało na schody, na niego. — Caddy i Quentin chlapali się wodą, jedno i drugie — poskarżył Jazon. Czekaliśmy. — Co ty mówisz — spytał Ojciec. Quentin nadszedł i Ojciec powiedział: — Możecie dzisiaj zjeść kolację w kuchni. — Stanął i podniósł mnie do góry, a światło potoczyło się po schodach i na mnie i mogłem patrzeć z góry na Caddy i Jazona, i Quentina, i Versha. Ojciec obrócił się ku schodom: — Ale musicie być cicho — dodał. — Dlaczego mamy być cicho, Tatusiu — spytała Caddy. — Czy mamy gości. — Tak — odparł Ojciec. — Przecie mówiłem, że są goście — powiedział Versh. — Nic takiego nie mówiłeś — zaprzeczyła Caddy. — To ja powiedziałam, że są goście. Powiedziałam, że pójdę... — Cicho — przerwał jej Ojciec. Ucichli, a Ojciec otworzył drzwi i przeszliśmy przez kuchenny ganek do kuchni. Była tam Dilsey, a Ojciec posadził mnie na krześle, zakrył mi fartuchem kolana i przysunął do stołu, gdzie stała kolacja. Dymiła. — Teraz będziecie słuchali Dilsey — rozkazał Ojciec. — Nie pozwól im hałasować, więcej niż to konieczne, Dilsey. — Dobrze, psze pana — odparła Dilsey. Ojciec poszedł. — Pamiętajcie, że macie teraz słuchać Dilsey — powiedział za nami. Pochyliłem głowę nad tym miejscem, gdzie stała kolacja. Dymiła mi w twarz. — Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj słuchają, dobrze — prosiła Caddy. — Ja nie będę — oburzył się Jazon. — Ja tam słucham Dilsey. — Będziesz musiał, jeśli ci Tatuś każe — upierała się Caddy. — Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj słuchają. — Cicho — powiedział Ojciec. — No więc dobrze, będziecie teraz słuchać Caddy. Jak skończą, zaprowadzisz ich na górę tylnymi schodami, Dilsey. — Dobrze, psze pana. — No — powiedziała Caddy. — Myślę, że teraz będziecie mnie słuchać. — Teraz już ani słowa — przerwała Dilsey. — Musicie być dzisiaj cicho. — Czemu mamy być dzisiaj cicho — szepnęła Caddy. — Nie twoja sprawa. Dowiesz się w Dzień Pański. — Przyniosła moją miseczkę. Szła z niej para i łechtała mnie w twarz. — Chodź no tu, Versh. — A kiedy jest Dzień Pański, Dilsey — spytała Caddy. — W niedzielę — odparł Quentin. — Czy ty nic nie wiesz. — Cichajcie — powiedziała Dilsey. — Nie słyszeliście, jak pan Jazon przykazywał, żebyście siedzieli cicho. Jedzże tę kolację. Masz, Versh, weź jego łyżkę. — Ręka Versha razem z łyżką weszła do miski. Potem łyżka podniosła się do moich ust. Para łechtała mnie w wargi. Potem przestaliśmy jeść i spoglądaliśmy jedno na drugie i byliśmy cicho, i usłyszeliśmy to znowu, i zacząłem płakać. 9
— Co to — spytała Caddy. Położyła rękę na mojej ręce. — To Mama — powiedział Quentin. Łyżka podeszła i zjadłem, i zapłakałem znowu. — Cicho — szepnęła Caddy. Ale ja nie ucichłem i ona podeszła, i objęła mnie rękami. Dilsey poszła i zamknęła jedne i drugie drzwi, i wtedy nie mogliśmy już tego słyszeć. — Bądź cicho — prosiła Caddy. Ucichłem i jadłem. Quentin nie jadł, ale Jazon jadł. — To była Mama — powiedział Quentin. Wstał. — Siadaj w tej chwili — rozkazała Dilsey. — Mają tam gości, a ty cały ubabrany w błocie. I ty też siadaj, Caddy, i kończ jedzenie. — Mama płakała — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey. — Zjadajcie kolację, jak pan Jazon przykazał. Dowiecie się wszystkiego w Dzień Pański. — Caddy wróciła na swoje krzesło. — Mówiłam wam, że to przyjęcie — powiedziała. Versh odezwał się: — On już zjadł wszystko. — Przynieś tu jego miskę — kazała Dilsey. Miska odeszła. — Dilsey — powiedziała Caddy. — Quentin nie je kolacji. Czy on nie miał mnie słuchać. — Jedz kolację, Quentin — rozkazała Dilsey. — Wszyscy macie kończyć i wynosić się z mojej kuchni. — Ja już nie chcę jeść — mówił Quentin. — Masz jeść, jeśli ci każę — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey. Miska dymiła mi w twarz, a ręka Versha zagłębiła w niej łyżkę i para łechtała mnie w usta. — Nie chcę już więcej jeść — powiedział Quentin. — Jak oni mogą robić przyjęcie, kiedy Babunia jest chora. — Mają przyjęcie na dole — mówiła Caddy. — Babunia może wyjść na podest i patrzeć z góry. Ja też to zrobię, jak tylko włożę nocną koszulę. — Mama płakała — powiedział Quentin. — Prawda, Dilsey? — Przestań mnie męczyć, dziecko. Muszę się brać za kolację dla tej gromady ludzi, jak tylko skończycie jeść. Po chwili nawet Jazon miał dość jedzenia i zaczął płakać. — Teraz ty znów beczysz — gniewała się Dilsey. — Płacze każdego wieczora, odkąd Babunia się rozchorowała, i on nie może z nią spać — powiedziała Caddy. — Beksa. — Poskarżę na ciebie. — Jazon płakał. — Już naskarżyłeś — powiedziała Caddy. — Już nie masz nic więcej do skarżenia. — Teraz wszyscy jazda do łóżka — kazała Dilsey. Podeszła, zsadziła mnie i wytarła mi ręce i twarz ciepłą ściereczką. — Versh, idź z nimi na górę tylnymi schodami, ale cicho. A ty, Jazon, przestań beczeć. — Za wcześnie jeszcze, żeby iść do łóżka — mówiła Caddy. — Nigdy nam nie każą kłaść się tak wcześnie. — Ale dzisiaj każą — powiedziała Dilsey. — Tatuś przykazał, żebyście zarutko po kolacji szli na górę. Słyszeliście. — Powiedział, że mają słuchać mnie. — Ja tam nie będę ciebie słuchał — powiedział Jazon. — Musisz — zawołała Caddy. — Chodź teraz. Musisz robić, co ja każę. — Versh, uspokój ich — prosiła Dilsey. — Macie wszyscy być cicho, słyszycie. — A dlaczego musimy być dzisiaj cicho — spytała Caddy. — Bo twoja Mama źle się czuje — odpowiedziała Dilsey. — Teraz idźcie wszyscy z Vershem. — Mówiłem ci, że Mama płakała — powiedział Quentin. Versh podniósł mnie i otworzył drzwi na kuchenny ganek. Wyszliśmy i Versh zamknął za nami drzwi. Czułem Versha nosem i palcami. — Teraz wszyscy bądźcie cicho. Nie pójdziemy jeszcze na górę. Pan Jazon kazał wam zaraz tam iść. Kazał, żebyście mnie słuchali. Ciebie nie będę słuchać. Wszystkim kazał. Prawda, Quentin. — Czułem głowę Versha. Słyszałem nas. — Prawda, Versh. Tak, to prawda. Wobec tego każę nam wszystkim wyjść jeszcze na chwilę na dwór. Chodźcie. — Versh otworzył drzwi i wyszliśmy. Zeszliśmy po schodach. — Myślę, że najlepiej pójść do domu Versha, jeśli się mamy zachowywać cicho — powiedziała Caddy. Versh postawił mnie na ziemi, a Caddy wzięła mnie za rękę i poszliśmy kamienną dróżką. — Chodź — mówiła Caddy. — Ta ropucha już poszła. Teraz sobie skacze daleko, w ogrodzie. Ale może zobaczymy jakąś inną. — Nadszedł Roskus z wiadrami mleka. Minął nas. Quentin nie szedł z nami. Siedział na schodkach kuchennych. Poszliśmy do domu Versha. Lubiłem wąchać dom Versha. Wewnątrz palił się 10
ogień, a T.P. przykucnięty przed nim w koszuli wrzucał patyki w płomienie. Wtedy wstałem i T.P. mnie ubrał, i poszliśmy do kuchni, i jedliśmy. Dilsey śpiewała i zacząłem płakać, a ona przerwała. — Trzymaj go na dworze, dalej od domu — rozkazała Dilsey. — Nie możemy iść tamtędy — mówił T.P. Bawiliśmy się w zalewie. — Nie możemy iść tamtędy naokoło — powiedział T.P. — Nianiusia powiada, że nie wolno, sam wiesz. Dilsey śpiewała w kuchni, a ja zacząłem płakać. — Cichaj — mówił T.P. — Chodź. Pójdziemy sobie do obory. Roskus doił krowy w oborze. Doił jedną ręką i jęczał. Kilka ptaków siedziało na drzwiach i przyglądało mu się. Jeden sfrunął i jadł razem z krowami. Patrzałem, jak Roskus doi krowy, a T.P. karmi Queenie i Prince'a. Cielę siedziało w zagrodzie dla świń. Tarło nosem o siatkę i ryczało. — T.P. — zawołał Roskus. T.P. powiedział: — Słucham — w oborze. Fancy wysuwała łeb nad drzwi, bo T.P. jeszcze jej nie karmił. — Kończ tam — kazał Roskus. — Musisz za mnie wydoić te krowy. Nie dam rady dłużej robić prawą ręką. T.P. przyszedł i doił. — Czemu tata nie pójdzie do doktora — spytał. — Doktory nie poradzą — powiedział Roskus. — Nie w tym domu. — A co złego z tym domem — spytał T.P. — Szczęście go się boi — powiedział Roskus. — Wpuść tu to cielę, jak skończyłeś. Szczęście go się boi, powiedział Roskus. Za nim i Vershem ogień podnosił się, opadał i ślizgał się po ich twarzach. Dilsey skończyła kłaść mnie do łóżka. Łóżko pachniało T.P. Podobało mi się. — Co ty o tym wiesz — gniewała się Dilsey. — Co cię znowu naszło. — Nie potrzebuje mnie nic nachodzić — powiedział Roskus. — Czy to, co tu leży na łóżku, to nie jest znak. Czy od piętnastu lat ludzie nie widzą tego znaku. — Może i racja — powiedziała Dilsey. — Ale to nie zaszkodziło tobie i twoim, prawda. Versh ma pracę, Frony sam wydałeś za mąż, a T.P. już dorasta, żeby zająć twoje miejsce, jak reumatyzm całkiem cię wykończy. — Poszło już dwoje — powiedział Roskus. — Pójdzie jeszcze jedno. Widziałem znak i ty też widziałaś. — Słyszałem dzisiaj w nocy kozuba — mówił T.P. — I Dan za nic nie chciał przyjść wieczorem na żarcie. Nie chciał podejść, tyle co do obory. Zaczął wyć zaraz po zmroku. Versh słyszał. — Pójdzie więcej niż jedno — powiedziała Dilsey. — Pokaż mi człowieka, który nie umrze, mój ty Boże. — Umrzeć to nie wszystko — mruknął Roskus. — Wiem, o czym myślisz — gniewała się Dilsey. — I nie licz na szczęście, jak wypowiesz głośno to imię, chyba że chcesz siedzieć przy nim, jak będzie płakał. — Szczęście się boi tego domu — mówił Roskus. — Od początku to widziałem, a kiedy odmienili mu imię, tom wiedział na pewno. — Cichaj — kazała Dilsey. Podciągnęła koce. Pachniały jak T.P. — Wszyscy teraz cichajcie, póki on nie zaśnie. — Widziałem znak — powiedział Roskus. — Taki tam znak, że T.P. musi robić za ciebie całą robotę — mruknęła Dilsey. Zabierz jego i Quentin do domu, T.P., niech się bawią z Lusterem tak, żeby Frony mogła mieć na nich oko, i leć pomóc ojcu. Skończyliśmy jeść, T.P. wziął Quentin na ręce i poszliśmy do jego domu. Luster bawił się w ziemi. T.P. postawił Quentin i ona też bawiła się w ziemi. Luster miał jakieś szpulki i pobił się z Quentin, i potem Quentin miała szpulki. Luster płakał i Frony wyszła, i dała Lusterowi blaszaną puszkę, żeby się bawił, i potem ja miałem szpulki, i Quentin biła się ze mną, i rozpłakałem się. — Cichaj — mówiła Frony. — Nie wstyd ci zabierać małemu dziecku zabawki. — Odebrała mi szpulki i dała je z powrotem Quentin. — Cichaj już — prosiła Frony. — Cichaj, mówię ci. — Cichaj — mówiła Frony. — Trzeba ci batów, i tyle. — Wzięła Lustera i Quentin na ręce. — Chodźcie. — Poszliśmy do obory. T.P. doił krowę. Roskus siedział na skrzyni. — Czego on znowu jęczy — spytał Roskus. — Zatrzymaj go tutaj — powiedziała Frony. — Znowu się bije z dziećmi. Zabiera im zabawki. Zostań tu z T.P., może usiedzisz chwilę cicho. — Zdój ją porządnie — rozkazał Roskus. — Przez ciebie ta młoda straciła mleko zeszłej zimy. Jeśli zasuszysz i tę, nie będziemy mieli więcej mleka. 11
Dilsey śpiewała. — Nie tamtędy, naokoło — powiedział T.P. — Wiesz, że Nianiusia nie pozwoliła ci tam chodzić. Śpiewali. — Chodź — mówił T.P. — Pobawimy się z Quentin i Lusterem. Quentin i Luster bawili się w ziemi przed domem T.P. W domu palił się ogień, wstawał i opadał, a Roskus tak się czernił przed tym ogniem. — To już troje, dzięki Bogu — powiedział Roskus. — Mówiłem ci dwa lata temu. Szczęście się boi tego domu. — Więc czemu tu siedzisz — gniewała się Dilsey. Rozbierała mnie. — Ciągiem gadasz i gadasz o nieszczęściu, a tyle tylko z tego, że Versh chce się wynieść do miasta. Powinieneś się cieszyć. — Żeby się tylko na tym skończyło nieszczęście Versha — mówił Roskus. Weszła Frony. — Skończyliście — zapytała Dilsey. — T.P. już kończy — powiedziała Frony. — Panienka Kahlina mówi, żeby mama położyła Quentin do łóżka. — Szybciej się ruszać nie potrafię — mruczała Dilsey. — Powinna chyba wiedzieć, że nie mam skrzydeł. — To ci właśnie powiadam — mówił Roskus. — Szczęście musi się bać takiego domu, gdzie nigdy nie wymawiają imienia jednego z własnych dzieci. — Cichaj — powiedziała Dilsey. — Chcesz, żeby znowu zaczął. — Chować dziecko, żeby nie znało imienia własnej matki — mruczał Roskus. — Niech cię o to głowa nie boli — gniewała się Dilsey. — Wychowałam ich wszystkich, to mogę wychować jeszcze jedno. Cichaj już. Niech zaśnie. — Co tam imię — mówiła Frony. — Przecież on się nie rozumie na imionach. — Powiedz to jedno, a zobaczysz, czy się nie rozumie — kiwała głową Dilsey. — Powiedz nad nim to imię, jak będzie spał, a zobaczysz, że cię usłyszy. — On więcej wie, niż się ludziom zdaje — mówił Roskus. — Wiedział, jak się zbliżał ich czas, tak jak ten wyżeł. Jakby tylko umiał mówić, toby powiedział, kiedy przyjdzie jego czas. Albo twój. Albo mój. — Niech mama zabierze Lustera z tego łóżka — zawołała Frony. — Ten chłopak rzuci na niego urok. — Milcz — rozgniewała się Dilsey. — Że też nie masz lepiej w głowie. Ot, co przychodzi ze słuchania Roskusa. Właź, Benjy. Dilsey popchnęła mnie i położyłem się do łóżka, gdzie już leżał Luster. Spał. Dilsey wzięła długi kawał deski i wsunęła między nas. — Trzymaj się swojej strony — powiedziała — Luster jest mały, a ty chyba nie zamiarujesz mu zrobić nic złego. Nie możesz jeszcze iść, powiedział T.P. Zaczekaj. Wyjrzeliśmy zza węgła domu i patrzyliśmy, jak powozy odjeżdżają. — Teraz — Teraz wziął T.P. Quentin na ręce, pobiegliśmy do rogu ogrodzenia i patrzyliśmy, jak przejeżdżają. — O, tam jedzie — powiedział T.P. — Widzisz, ten ze szkłem. Popatrz tylko. On tam leży. Widzisz. Chodź, mówił Luster. Zabieram tę piłkę do domu, tam jej nie zgubią. Nie, ty jej nie dostaniesz. Jakby ci ludzie zobaczyli ją u ciebie, toby zaraz gadali, żeś ją ukradł. Cichaj już. Nie mogę ci jej dać. Na co ci ona. Nie potrafisz się bawić piłką. Frony i T.P. bawili się w ziemi koło drzwi. T.P. miał robaczki świętojańskie w butelce. — Jak żeście wyszli z domu — spytała Frony. — Mamy gości — odparła Caddy. —Tatuś im kazał słuchać mnie dzisiaj. Myślę, że ty i T.P. też musicie mnie słuchać. — Ja nie mam zamiaru cię słuchać — powiedział Jazon. — Frony i T.P. też nie muszą. — Muszą, jeśli im każę — mówiła Caddy. — Może im nie każę. — T.P. nikogo nie słucha — powiedziała Frony. — Czy pogrzeb już się zaczął. — Co to jest pogrzeb — spytał Jazon. — Przecież ci Nianiusia przykazywała, żeby im nic nie gadać — rozgniewał się Versh. — To tam, gdzie jęczą — powiedziała Frony. — Jęczeli dwa dni nad siostrą Beulah Clay. Jęczeli w domu Dilsey. Dilsey jęczała. Kiedy Dilsey jęczała, Luster powiedział, cicho, i myśmy się uciszyli, a potem ja zacząłem płakać, a Blue wył pod kuchennymi schodami. Wtedy Dilsey przestała i myśmy przestali. — Och — powiedziała Caddy. — To był murzyński. Biali nie mają pogrzebów. 12
— Nianiusia nam przykazała, żeby im nie gadać, Frony — powiedział Versh. — Nie gadać czego — spytała Caddy. Dilsey jęczała, a kiedy to już stanęło na miejscu, ja zacząłem płakać, a Blue wył pod schodami. Luster, powiedziała Frony w oknie, weź ich do obory. Nie mogę gotować w tym wrzasku. Jeszcze ten pies. Weź ich stąd. Nie pójdę, powiedział Luster. Mogę tam zobaczyć dziadka. Widziałem go wczoraj wieczór, jak machał rękami w oborze. —— Chciałabym wiedzieć, czemu nie — rozgniewała się Frony. — Biali umierają tak samo. Twoja babcia jest tak samo umarła jak każden jeden umarły Murzyn. — I psy są też umarłe — mówiła Caddy. — A kiedy Nancy wpadła w ten rów, to Roskus ją zastrzelił i przyleciały sępy i rozdziobały ją. Z rowu, gdzie ciemne gałęzie tkwiły w czarnym dole, wyokrąglały się kości w światło księżyca, jakby niektóre kształty się zatrzymały. Potem wszystkie się zatrzymały i było ciemno, i kiedy ja przestałem, żeby znowu zacząć, usłyszałem Mamę i stopy odchodzące szybko i poczułem to węchem. Potem już był pokój, ale oczy miałem zamknięte. Nie przestałem. Czułem to węchem. T.P. odrzucił koce. — Cicho — mówił. — Ciiii. Ale ja to czułem węchem. T.P. wyciągnął mnie i szybko ubrał. — Cichaj, Benjy — powiedział. — Idziemy do naszego domu. Chcesz iść do nas do domu, tam gdzie jest Frony. Cichaj. Ciii. Zasznurował mi buciki, włożył czapkę i wyszliśmy. W hallu było światło. Poprzez hall słyszeliśmy Mamę. — Cichaj, Benjy — mówił T.P. — Zarutko wyjdziemy. Drzwi się otworzyły i czułem to węchem mocniej niż kiedykolwiek i wychyliła się głowa. To nie była głowa Ojca. Ojciec leżał tam chory. — Czy nie możesz wyprowadzić go na dwór. — Już wychodzimy — powiedział T.P. Dilsey wchodziła po schodach. — Cicho — przykazała. — Cicho. Zabierz go na dół, do nas. Frony szykuje dla niego spanie. Miejcie teraz wszyscy na niego baczenie. Cicho, Benjy. Idź razem z T.P. Poszła tam, skąd słyszeliśmy Mamę. — Zatrzymajcie go tam lepiej. — To nie był Ojciec. Zamknął drzwi, ale ja wciąż czułem to węchem. Zeszliśmy po schodach. Schody schodziły w ciemność i T.P. wziął mnie za rękę i wyszliśmy na dwór z ciemności. Dan siedział na podwórku za kuchnią i wył. — On to wyczuł węchem — powiedział T'P- — Czy ty też węchem się o tym dowiedziałeś. Zeszliśmy po schodkach do naszych cieni. — Całkiem zapomniałem o twojej kurtce — powiedział T.P. — Powinieneś ją włożyć. Ale nie będą wracał. Dan wył. — Cicho — powiedział T. P. Nasze cienie poruszyły się, ale cień Dana został nieruchomy, tylko wył, kiedy Dan wył. — Nie mogę cię zaprowadzić do domu takiego rozryczanego. I tak ledwośmy to mogli znieść, kiedy jeszcze nie skrzeczałeś jak stara żaba. Chodź. Szliśmy kamienną dróżką razem z naszymi cieniami. Zagroda dla świń pachniała jak świnie. Krowa stała na łączce, żuła na nas. Dan wył. — Obudzisz całe miasto — gniewał się T.P. — Nie możesz się uciszyć. Zobaczyliśmy Fancy, pasła się nad zalewem. Księżyc oświetlał wodę, kiedy tam doszliśmy. — Nie, mój panie — powiedział T. P. — To za blisko. Nie możemy tu stawać. Idziemy dalej. No, patrzaj. Zmoczyłeś calutką nogę. Chodź tu. — Dan wył. Rów wynurzył się z bzyczącej trawy. Kości wyokrąglały się z czarnych pnączy. — Teraz — powiedział T. P. — możesz sobie ryczeć, ile wlezie. Masz całą noc i dwadzieścia akrów pastwiska do ryczenia. T.P. położył się w rowie, a ja usiadłem patrząc na kości, tam gdzie sępy zjadły Nancy podfruwając wolno, czarne i ciężkie. Miałem ją, jakeśmy tu pierwej chodzili, mówił Luster. Pokazywałem ci. Nie widziałeś. Wyjąłem ją z kieszeni tu, w tym miejscu i pokazywałem. — Myślisz, że myszołowy rozdziobią Babunię — spytała Caddy. — Głupi. — Mądrala — Jazon zaczął płakać. 13
— A ty jesteś zakuta pała — zawołała Caddy. Jazon płakał. Race trzymał w kieszeniach. — Z Jazona będzie bogacz — mówił Versh. — Cały czas trzyma łapę na swojej forsie. Jazon płakał. — Teraz się przez ciebie rozbeczał na dobre — gniewała się Caddy. — Cicho, Jazon. Przecież myszołowy nie mogą dostać się tam, gdzie jest Babunia. Tatuś by im nie dał. Czy ty byś pozwolił, żeby cię myszołowy rozdziobały? Cicho już. Jazon ucichł. — Frony mówiła, że to pogrzeb. — Ale to nie pogrzeb — powiedziała Caddy. — To przyjęcie. Frony nic o tym nie wie. On chce wziąć te twoje robaczki świętojańskie, T.P. Daj mu, niech je chwilę potrzyma. T.P. dał mi butelkę z robaczkami. — Założę się, że jak obejdziemy dom i zajrzymy przez okno do salonu, to coś zobaczymy — mówiła Caddy. — Wtedy mi uwierzycie. — Ja tam już wiem — powiedziała Frony. — Nie potrzebuję zaglądać. — Lepiej byś się zamknęła, Frony — gniewał się Versh. — Mama cię spierze. — A co ty wiesz — spytała Caddy. — Wiem, co wiem. — Chodźcie — powiedziała Caddy. — Obejdźmy dom od frontu. Ruszyliśmy. — T.P. chce swoje robaczki świętojańskie — powiedziała Frony. — Niech je sobie jeszcze chwilę potrzyma, T.P. — poprosiła Caddy. — Przyniesiemy je z powrotem. — Wyście ich nie łapali — złościła się Frony. — Jeśli pozwolę tobie i T.P. iść z nami, dasz mu je potrzymać — spytała Caddy. — Nikt nie przykazywał ani mnie ani T.P., żebyśmy ciebie słuchali — powiedziała Frony. — Jeśli powiem, że nie musicie, to czy pozwolisz mu ją potrzymać. — Dobrze — odparła Frony. — Niech trzyma, T.P. Chodź, popatrzymy, jak oni tam jęczą. — Oni nie jęczą — gniewała się Caddy. — Mówiłam ci, że to przyjęcie. Czy oni jęczą, Versh. — Nie dowiemy się, co robią, jak będziemy tu stali. — Chodźcie — rozkazała Caddy. — Frony i T.P. nie muszą mnie słuchać. Ale reszta musi. Lepiej ponieś go, Versh. Już się robi ciemno. Versh podniósł mnie i obeszliśmy kuchnię naokoło. Kiedy wyjrzeliśmy zza węgła, widzieliśmy na podjeździe zbliżające się światła. T.P. wrócił do drzwi od piwnicy i otworzył. Wiesz, co tam jest na dole, spytał. Woda sodowa. Widziałem, jak panicz Jazon wychodził stąd z pełnymi rękami butelek. Zaczekaj chwileczkę. T. P. poszedł i zajrzał do drzwi kuchennych. Czego tu chcesz. Gdzie Benjy, spytała Dilsey. Na dworze, powiedział T.P. Idź i pilnuj go, rozkazała Dilsey. Trzymaj go teraz z daleka od domu. Dobrze, Nianiusiu, powiedział T.P. Czy oni już zaczęli. Zabieraj się stąd i trzymaj tego chłopca, żeby go nikt nie oglądał, rozkazała Dilsey. Ja i tak mam dosyć na głowie. Spod domu wylazł wąż. Jazon powiedział, że nie boi się węży, a Caddy powiedziała, że on się boi, ale ona nie, a Versh powiedział, że się oboje boją, a Caddy powiedziała, żeby byli cicho, jak Tatuś kazał. Chyba nie zaczniesz teraz ryczeć, mówił T. P. Chcesz kropelkę lemoniadki. Łechtało mnie w nos i oczy. Jak sam nie chcesz, to mnie daj pociągnąć, powiedział T.P. Dobra, już mamy. Weź sobie lepiej jeszcze jedną butelkę, jak nikt nam nie przeszkadza. Cichaj teraz. Zatrzymaliśmy się pod drzewem koło okna salonu. Versh posadził mnie w mokrej trawie. Było zimno. Świeciło się we wszystkich oknach, — Za tym oknem jest Babunia — powiedziała Caddy. — Teraz co dzień choruje. Jak wyzdrowieje, urządzimy piknik. — Ja tam wiem, co wiem — powiedziała Frony. Drzewa i trawa bzyczały. — To okno obok, to tam, gdzie przechodziliśmy odrę — mówiła Caddy. — Gdzie ty i T.P. przechodziliście odrę, Frony. — Tam, gdzieśmy akurat byli — odparła Frony. 14
— Jeszcze nie zaczęli — powiedziała Caddy. Oni zaraz zaczną, już się szykują, mówił T.P.. Stój tu, ani się rusz, a ja podciągnę tę skrzynię, to popatrzymy przez okno. No, koniec z tą lemoniadką. Tak mi dziwno, jakby mi kozub siedział w brzuchu. Wypiliśmy lemoniadę i T.P. wepchnął butelkę przez kratę pod dom i poszedł. Słyszałem ich w salonie i zacisnąłem ręce na murze. T.P. przyciągnął skrzynię. Upadł i zaczął się śmiać. Leżał i śmiał się w trawę. Wstał i pociągnął skrzynię pod okno starając się nie śmiać. — Rety, zacznę wrzeszczeć — mówił. — Właź na tę skrzynię i zobacz, czy już zaczęli. — Nie zaczęli, bo orkiestra jeszcze nie przyszła — powiedziała Caddy. — Nie będzie żadnej orkiestry — mówiła Frony. — Skąd wiesz. — Wiem, co wiem. — Nic nie wiesz — powiedziała Caddy. Podeszła do drzewa. — Podsadź mnie, Versh. — Tatuś ci przykazywał, żebyś się trzymała z daleka od tego drzewa — mówił Versh. — To było dawno. Pewno już o tym zapomniał. Poza tym kazał wam dzisiaj mnie słuchać. Czy nie kazał wam mnie słuchać. — Ja nie będę ciebie słuchał — zawołał Jazon, — Frony i T.P. też nie. — Podsadź mnie, Versh — kazała Caddy. — Dobra — zgodził się Versh. — Ty dostaniesz lanie, nie ja. — Podszedł i podsadził Caddy na drzewo, na pierwszą gałąź. Patrzyliśmy na jej zabłocone majtki. Potem już nie było jej widać. Słyszeliśmy, jak drzewo trzeszczy. — Pan Jazon powiadał, że jak złamiesz to drzewo, to cię spierze — mówił Versh. — Ja na nią też naskarżę — groził Jazon. Drzewo przestało trzeszczeć. Patrzyliśmy w górę na nieruchome gałęzie. — Co tam widzisz — szepnęła Frony. Zobaczyłem ich. Potem zobaczyłem Caddy z kwiatami we włosach, z długim welonem jak lśniący wiatr. Caddy. Caddy. — Cichaj — powiedział T.P. — Bo cię usłyszą. Złaź stąd szybko. — Ściągnął mnie. Caddy. Zacisnąłem ręce na murze. Caddy. T.P. ciągnął mnie. — Cicho — mówił. — Chodź tu szybko. — Ciągnął mnie. Caddy. — Cichaj, Benjy. Chcesz, żeby cię usłyszeli. Chodź, łykniemy jeszcze lemoniadki, potem wrócimy, jak ścichniesz. Lepiej weźmy jeszcze z jedną butelkę, żeby nam odeszła ochota do krzyku. Możemy powiedzieć, że Dan to wypił. Panicz Quentin tyle gada, jaki z niego mądrala, to powiemy, że lubi się dobierać i do lemoniadki. Księżycowe światło padało na schody do piwnicy. Napiliśmy się jeszcze lemoniadki. — Wiesz co — powiedział T.P. — Chciałbym, żeby tu niedźwiedź stanął teraz na schodach do piwnicy. Wiesz, co bym zrobił. Podszedłbym prosto do niego i plunąłbym mu w ślepia. Daj mi butelkę, niech sobie zatkam gębę, żebym się nie darł. T.P. upadł. Zaczął się śmiać, drzwi do piwnicy i światło księżyca odskoczyły i coś mnie uderzyło. — Cichaj — mówił T.P. starając się nie śmiać. — Rety, usłyszą nas. Wstawaj. Wstawaj, Benjy. Szybko. — Walił rękami i śmiał się, a ja próbowałem wstać. Schody do piwnicy biegły pod górę w światło księżyca i T.P. upadł tam, w światło księżyca, a ja wpadłem na ogrodzenie i T.P. biegł za mną mówiąc: — Cichaj, cichaj. — Potem przewrócił się na kwiaty, a ja wpadłem na skrzynię. Ale kiedy próbowałem na nią wejść, odskoczyła i uderzyła mnie w tył głowy, a gardło wydało dźwięk. Znowu wydało ten dźwięk i już nie próbowałem się podnieść i znowu wydało ten dźwięk, i zacząłem płakać. Z gardła wciąż mi wychodził ten dźwięk, kiedy T.P. mnie ciągnął. Ten dźwięk był dalej i nie wiedziałem, czy płaczę, czy nie, i T.P. upadł na mnie śmiejąc się, i gardło wciąż wydawało ten dźwięk, i Quentin kopnął T.P., i Caddy objęła mnie ramionami i tym lśniącym welonem, i nie czułem już zapachu drzew, i zacząłem płakać. Benjy, mówiła Caddy, Benjy. Znowu objęła mnie ramionami, ale ja odszedłem. — O co chodzi, Benjy — pytała. — Czy o ten kapelusz. — Zdjęła kapelusz i wróciła, a ja odszedłem. — Benjy — powiedziała. — O co chodzi, Benjy. Co ci Caddy zrobiła. — Jemu się nie podoba ta cudaczna sukienka — mówił Jazon. — Tobie się zdaje, że jesteś dorosła, co. Tobie się zdaje, że jesteś coś lepszego niż wszyscy inni, co. Cała taka wycudaczona. — Zamknij się — zawołała Caddy. — Parszywiec. Benjy. — Dlatego, że masz czternaście lat, to ci się wydaje, że jesteś dorosła, co — mówił Jazon. — Tobie się zdaje, że jesteś kimś. — Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Mama się zdenerwuje. Cicho. Ale ja nie ucichłem, i kiedy ona odeszła, poszedłem za nią, a ona zatrzymała się na schodach i czekała, i 15
ja zatrzymałem się również. — O co chodzi, Benjy — spytała. — Powiedz Caddy. Ona to zrobi. Spróbuj. — Candace — zawołała Mama. — Słucham, Mamo. — Czemu go drażnisz. Przyprowadź go tutaj. Poszliśmy do pokoju Mamy, gdzie ona leżała z chorobą w chustce leżącej na czole. — O co znowu chodzi — spytała Mama. — Benjamin. — Benjy — powiedziała Caddy. Znowu podeszła, ale ja się odsunąłem. — Musiałaś mu coś zrobić — mówiła Mama. — Czemu go nie zostawisz w spokoju, żebym mogła mieć trochę ciszy. Daj mu pudełko i proszę cię idź i zostaw go samego. Caddy wyjęła pudełko, postawiła na podłodze i otworzyła. Było pełne gwiazd. Kiedy stałem nieruchomy, one też tkwiły nieruchomo. Kiedy się poruszyłem, one lśniły i iskrzyły się. Ucichłem. Potem usłyszałem, że Caddy idzie i znowu zacząłem. — Benjamin — zawołała Mama. — Chodź tutaj. — Podszedłem do drzwi. — Słyszysz. — O co znowu chodzi — spytał Ojciec. — Dokąd się wybierasz. — Zabierz go na dół i znajdź kogoś, kto go przypilnuje. Wiesz przecież, że jestem chora, a mimo to... Ojciec zamknął za nami drzwi. — T.P. — zawołał. — Tak, psze pana — odpowiedział T.P. z dołu. — Benjy tam schodzi. Idź razem z nim, T.P. Podszedłem do drzwi łazienki. Słyszałem wodę. — Benjy — zawołał T.P. z dołu. Słuchałem wody. Nie słyszałem już wody i Caddy otworzyła drzwi. — Cóż to — spytała. Spojrzała na mnie, a ja podszedłem i objęła mnie ramionami. — Znalazłeś Caddy — powiedziała. — Myślałeś, że uciekła. — Caddy pachniała jak drzewa. Poszliśmy do jej pokoju. Usiadła przed lustrem. Zatrzymała ręce i popatrzyła na mnie. — Benjy, cóż to takiego — spytała. — Nie płacz. Caddy nie odchodzi. Popatrz. — Podniosła flakon, wyjęła korek i podsunęła mi pod nos. — Słodkie. Powąchaj. Przyjemne. Odszedłem i nie ustawałem, a ona trzymała flakon w ręku i spoglądała na mnie. — Aha — powiedziała. Postawiła flakon, podeszła i objęła mnie ramionami. — Więc o to ci chodziło. Starałeś się powiedzieć Caddy i nie potrafiłeś. Chciałeś, ale nie mogłeś, prawda. Oczywiście Caddy więcej nie będzie. Oczywiście Caddy już nie będzie. Zaczekaj, niech się tylko ubiorę. Caddy ubrała się i wzięła znowu flakon i poszliśmy na dół do kuchni. — Dilsey — powiedziała Caddy. — Benjy przyniósł ci prezent. — Pochyliła się i wsunęła mi flakon do ręki. — Podaj to teraz Dilsey. — Caddy wyciągnęła moją rękę i Dilsey wzięła flakon. — Co ja widzę — zawołała. — Moje dziecko przyniosło Dilsey butelkę perfum. Patrzaj tylko, Roskus. Caddy pachniała jak drzewa. — My oboje nie lubimy perfum — powiedziała. Pachniała jak drzewa. — Chodź — mówiła Dilsey. — Za duży jesteś, żeby z kimś sypiać. Dorosły chłopiec. Trzynaście lat. To wystarczy, żebyś już spał sam w pokoju Wujka Maury. Wujek Maury był chory. Miał chore oko i usta. Versh zaniósł mu na górę kolację na tacy. — Maury powiada, że zastrzeli tego łajdaka — mówił Ojciec. — Powiedziałem, żeby lepiej nie uprzedzał o tym Pattersona. — Wypił. — Jazon — powiedziała Mama. — Kogo zastrzeli, Tatusiu — zapytał Quentin. — Za co Wujek Maury ma kogo zastrzelić. — Bo mu się nie spodobał pewien żarcik — powiedział Ojciec. — Jazon — mówiła Mama. — Jak ty możesz. Siedziałbyś spokojnie patrząc, jak do Maury'ego strzelają z ukrycia i śmiałbyś się tylko. — Wobec tego niech Maury lepiej trzyma się z daleka od zasadzki — powiedział Ojciec. — Kogo zastrzeli, Tatusiu — spytał Quentin. — Kogo Wujaszek Maury zastrzeli. — Nikogo — odparł Ojciec. — Ja nie mam pistoletu. Mama zaczęła płakać. — Jeśli żałujesz Maury'emu twego chleba, to czemu nie zachowasz się jak mężczyzna i nie powiesz mu tego w twarz. Wyśmiewać się z niego wobec dzieci, za jego plecami. — Jasne, że nie żałuję — powiedział Ojciec. — Uwielbiam Maury'ego. Jest nieoceniony dla mego 16
poczucia wyższości rasowej. Nie zamieniłbym Maury'ego na dobraną parę koni. Wiesz dlaczego, Quentin. — Nie, proszę ojca — powiedział Quentin. — Et ego in arcadia. Zapomniałem już łaciny ze szczętem. Dobrze, już dobrze. Ja tylko żartowałem. — Wypił, odstawił kieliszek, podszedł i położył rękę na ramieniu Mamy. — To nie są żarty — mówiła Mama. — Moja rodzina jest równie dobra jak twoja. Przecież to tylko dlatego, że Maury ma słabe zdrowie. — Oczywiście — powiedział Ojciec. — Słabe zdrowie jest pierwotną przyczyną wszelkiego życia. Stworzony słabością, poprzez zgniliznę przechodzi w rozkład. Versh. — Słucham — odezwał się Versh zza mojego krzesła. — Weź karafkę i napełnij. — I powiedz Dilsey, żeby przyszła i zabrała Benjamina na górę do łóżka — powiedziała Mama. — Jesteś już duży chłopiec — mówiła Dilsey. — Caddy ma dość spania z tobą. Cichaj już, bo nie zaśniesz. — Pokój odszedł, ale ja nie ucichłem i pokój wrócił, i Dilsey przyszła, i usiadła na łóżku, i patrzyła na mnie. — Bądź dobry chłopiec, cichaj — mówiła. — Jakiś ty niepoczciwy. Przestań na chwilę. Wyszła. W drzwiach nic nie było. Nagle stanęła w nich Caddy. — Cicho — powiedziała. — Idę już. Ucichłem i Dilsey odrzuciła kapę, i Caddy wsunęła się między kapę i koc. Nie zdjęła szlafroka. — No — powiedziała. — Już jestem. — Dilsey przyniosła jeszcze jeden koc, nakryła ją i zatuliła. — On za chwilę zaśnie — powiedziała. — Zostawiam światło w twoim pokoju. — Dobrze — szepnęła Caddy. Wtuliła głowę koło mojej w poduszkę. — Dobranoc, Dilsey. — Dobranoc, kochana — powiedziała Dilsey. Pokój poczerniał. Caddy pachniała jak drzewa. Popatrzyliśmy na drzewo, gdzie siedziała. — Co ona tam widzi, Versh — szepnęła Frony. — Ciiii... — powiedziała Caddy z góry, z drzewa. — Chodźcie tutaj — zawołała Dilsey. Wyszła zza węgła domu. — Czemu nie siedzicie wszyscy na górze, jak Tatuś przykazał, tylko uciekacie mi za plecami. Gdzie Caddy i Quentin. — Mówiłem jej, żeby nie właziła na drzewo — powiedział Jazon. — Poskarżę na nią. — Kto siedzi, na jakim drzewie — spytała Dilsey. Zbliżyła się i spojrzała w górę, na drzewo. — Caddy. — Gałęzie zaczęły się znowu trząść. — Ty diablico — zawołała Dilsey. — Złaź tu w tej chwili. — Cicho — szepnęła Caddy. — Nie wiesz, że Tatuś kazał nam być cicho. — Ukazały się jej nogi i Dilsey wyciągnęła ręce i zdjęła ją z drzewa. — Chyba masz źle w głowie, żeby dać im się tu włóczyć — powiedziała. — Nie mogłem jej poradzić — mówił Versh. — Co wy robicie. Kto wam kazał przychodzić tu od frontu. — Ona — powiedziała Frony. — Ona kazała. — Kto wam powiedział, że co ona każe to mus — gniewała się Dilsey. — Jazda do domu. — Frony i T.P. poszli. Nim odeszli, już ich nie było widać. — Na dworze, w głuchą noc — mówiła Dilsey. Podniosła mnie i poszliśmy do kuchni. — Żeby tak mi uciekać, jak się tylko odwrócę — mówiła Dilsey. — Wiedzieliście przecie, że już dawno pora spać. — Ciiicho, Dilsey — szepnęła Caddy. — Nie gadaj tak głośno. Mamy być cicho. — Więc zamknij buzię i sama siedź cicho — gniewała się Dilsey. — Gdzie Quentin. — Quentin się wściekł, bo musi mnie dzisiaj słuchać — powiedziała Caddy. — Benjy ciągle jeszcze ma butelkę z robaczkami świętojańskimi T.P. — T.P. może się bez nich obejść, na mój rozum — powiedziała Dilsey. — Idź i znajdź Quentina, Versh. Roskus powiadał, że go widział na drodze do obory. — Versh poszedł. Nie było go widać. — Oni tam nic nie robią — mówiła Caddy. — Siedzą tylko na krzesłach i patrzą. — Niepotrzebna im do tego wasza pomoc — gniewała się Dilsey. Poszliśmy naokoło kuchni. Dokąd się wybierasz, zapytał Luster. Chyba nie zamiarujesz wracać i patrzeć, jak walą w tę piłkę. Dość już tego patrzenia. Stój. Zaczekaj chwilę. Zaczekaj tu chwilę, a ja pójdę i wezmę tę piłkę. Coś sobie umyśliłem. Kuchnia była ciemna. Drzewa czerniły się na niebie. Dan wylazł, kołysząc się, spod schodków i pogryzał 17
mi moją kostkę. Poszedłem naokoło kuchni, tam gdzie był księżyc. Dan powlókł się za mną w księżycu. — Benjy — zawołał T.P. z domu. Drzewo kwiatowe pod oknem salonu nie było ciemne, ale grube drzewa poczerniały. Trawa bzyczała w księżycu, kiedy szedł po niej mój cień. — Hej, Benjy — wołał T.P. — Gdzie się chowasz. Chcesz mi zwiać. Wiem o tym. Luster wrócił. Zaczekaj, powiedział. Stój. Nie chodź tam. Panna Quentin siedzi ze swoim galantem na huśtawce. Chodź tędy. Wracaj tu, Benjy. Pod drzewami było ciemno. Dan nie chciał iść. Został w księżycowym świetle. Potem zobaczyłem huśtawkę i zacząłem płakać. Chodźże stąd, Benjy, mówił Luster. Wiesz przecie, że panna Quentin będzie się wściekać. Było dwoje, a potem jedno na huśtawce. Caddy podeszła szybko, cała biała w ciemności. — Benjy — powiedziała. — Skądżeś się tu znalazł. Gdzie Versh. Objęła mnie ramionami i ucichłem, i chwyciłem jej sukienkę, i starałem się ją odciągnąć. — Dlaczego, Benjy — spytała. — O co chodzi. T.P. — zawołała. Ten w huśtawce wstał i podszedł, a ja płakałem i ciągnąłem Caddy za sukienkę. — Benjy — mówiła Caddy. — To tylko Charlie. Przecież go znasz. — Gdzie jest czarnuch — spytał Charlie. — Czemu pozwalają mu włóczyć się bez dozoru. — Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Odejdź, Charlie. On cię nie lubi. — Charlie odszedł, a ja ucichłem. Ciągnąłem Caddy za sukienkę. — Dlaczego, Benjy — pytała Caddy. — Nie pozwolisz mi tu zostać chwileczkę i porozmawiać z Charlie'm. — Zawołaj tego czarnucha — rzekł Charlie. Wrócił. Płakałem głośniej i ciągnąłem Caddy za sukienkę. — Odejdź, Charlie — powiedziała Caddy. Charlie podszedł i położył ręce na Caddy, a ja płakałem mocniej. Płakałem głośno. — Nie, nie — mówiła Caddy. — Nie, nie. — On nie umie mówić — powiedział Charlie. — Caddy. — Oszalałeś. — Caddy zaczęła szybko oddychać. — On nie jest ślepy. — Szarpali się. Oddychali szybko. — Proszę cię, proszę — szeptała. — Odeślij go — powiedział Charlie. — Dobrze. Puść mnie. — Odeślesz go. — Tak. Puść mnie. — Charlie odszedł. — Cicho — mówiła Caddy. — On już poszedł. — Ucichłem. Słyszałem ją, czułem, jak jej pierś podnosi się i opada. — Będę go musiała zaprowadzić do domu — szepnęła. Wzięła mnie za rękę. — Idę. — Zaczekaj — powiedział Charlie. — Zawołaj tego czarnucha. — Nie — odparła Caddy. — Wrócę. Chodź, Benjy. — Caddy — wołał szeptem Charlie. Szliśmy dalej. — Wróć. Czy wrócisz — Caddy i ja biegliśmy. — Caddy — zawołał Charlie. Biegliśmy w księżycowe światło, do kuchni. — Caddy — wołał Charlie. Biegliśmy. Wbiegliśmy po schodkach kuchennych na ganek i Caddy uklękła w ciemnościach i objęła mnie. Słyszałem ją i czułem, jak jej pierś podnosi się i opada. — Nie będę — mówiła. — Nie będę już więcej, nigdy. Nigdy, Benjy. — Rozpłakała się i ja płakałem, i obejmowaliśmy się mocno. — Cicho — mówiła. — Nie będę już, nigdy. — Więc ucichłem i Caddy wstała, i poszliśmy do kuchni, i zapaliliśmy światło, i Caddy wzięła mydło kuchenne, i umyła usta nad zlewem, wyszorowała. Caddy pachniała jak drzewa. Mówiłem ci, nie wiem ile razy, żebyś tutaj nie chodził, powiedział Luster. Podnieśli się z huśtawki, szybko. Quentin trzymała ręce na włosach. On miał czerwony krawat. Ty stary głupi kretynie, gniewała się Quentin. Powiem Dilsey, że pozwalasz mu włóczyć się za mną. Zobaczysz, że cię za to spierze. — Nie mogłem go utrzymać — mówił Luster. — Chodźże, Benjy. — Owszem, mogłeś — gniewała się Quentin. — Mogłeś, ale ci się nie chciało. Obaj tu węszyliście za mną. Czy to Babka cię wysłała, żebyś mnie szpiegował. — Zeskoczyła z huśtawki. — Jeśli go stąd w tej chwili nie zabierzesz i nie będziesz trzymał z daleka, to powiem Jazonowi, żeby cię wytłukł. — Nie daję z nim rady — powiedział Luster. — Niech panienka sama spróbuje. — Milcz — zawołała Quentin. — Zabierzesz go czy nie. — A niech zostanie — powiedział. Miał czerwony krawat. Słońce się na nim czerwieniło. — Spójrz no 18
tutaj, chłoptasiu. — Zapalił zapałkę i włożył do ust. Potem wyjął. Paliła się dalej. — Chcesz spróbować — spytał. Podszedłem. — Otwórz usta. — Otworzyłem usta. Quentin uderzyła ręką zapałkę, która upadła. — Niech cię diabli — zawołała. — Chcesz, żeby znowu zaczął. Nie wiesz, że będzie wył przez cały dzień. Poskarżę na ciebie Dilsey. — Odbiegła. — Hej, mała — zawołał. — Hej. Wróć. Nie będę z nim robił żadnych sztuczek. Quentin biegła dalej do domu. Ścieżką naokoło kuchni. — Aleś narozrabiał, chłoptasiu — powiedział, — On nie rozumie, co pan mówi — odezwał się Luster. — On jest głuchoniemy. — Naprawdę. Jak to już długo tak z nim jest. — Dzisiaj stuknęło mu trzydzieści trzy lata. Urodził się głupi. To pan jest jeden z tych aktorów. — Czemu. — Bo mi się nie widzi, żebym tu pana kiedy oglądał — odparł Luster. — A o co chodzi. — O nic. Idę dziś na przedstawienie. Patrzał na mnie. — A może to pan gra na pile — pytał Luster. — Będzie cię kosztowało ćwierć dolara, żeby się tego dowiedzieć. — Patrzał na mnie. — Czemu go nie zamykają. Po coś go tu przyprowadził. — Co pan mnie pyta. Ja tam nic do niego nie mam. Przyszedłem tu szukać ćwierćdolarówki, com ją zgubił. Chcę pójść wieczorem na przedstawienie i tyle. Ale coś mi się widzi, że nic z tego. — Luster popatrzał w ziemię. — Nie ma pan pewno dwudziestu pięciu centów na zbyciu, co. — Nie mam. — To myślę, że trzeba mi znaleźć tamte — powiedział Luster. Wsadził rękę do kieszeni. — Pewno pan też nie chce kupić piłki golfowej, co. — Jakiej piłki — spytał. — Golfowej — odparł Luster. — Chcę za nią tylko ćwierć dolara. — Na co. Na co mi taka piłka. — Pewno na nic — powiedział Luster. — Chodź tu, barani łbie. Chodź i patrz, jak walą w tę piłkę. Masz tu coś. Możesz się tym bawić jak twoim chwastem. — Luster podniósł to i dał mi. Było jasne. — Gdzieś ją znalazł — spytał. Szedł. Krawat miał czerwony w słońcu. — Pod tym krzakiem — odparł Luster. — Myślałem, że może to moje zgubione ćwierć dolara. Podszedł i wziął to. — Cicho — powiedział Luster. — On ci odda, jak obejrzy. — Agnes Mabel Becky — powiedział. Spojrzał w stronę domu. — Cicho — mówił Luster. — On ci ją zaraz odda, za chwilę. Oddał mi ją, a ja ucichłem. — Kto do niej przychodził wczoraj — spytał. — A bo ja wiem — odparł Luster. — Przychodzą co wieczór, za każdym razem, jak ona może zsunąć się po tym drzewie. Ja ich tam nawet nie spamiętam. — Niech mnie diabli, jeśli jeden nie zostawił tu pamiątki — powiedział. Popatrzył na dom. Potem poszedł i znowu rozwalił się na huśtawce. — Idźcie — rozkazał. — Nie zawracajcie mi głowy. — Chodźże — powiedział Luster. — Dość narozrabiałeś. Czas, żeby i panna Quentin skończyła skarżyć na ciebie. Podeszliśmy do ogrodzenia i patrzyliśmy przez kędzierzawe kwietne przerwy. Luster szukał w trawie. — Miałem ją jeszcze tutaj — powiedział. Widziałem trzepoczącą chorągiewkę i słońce kładące się na szeroką murawę. — Zarutko jacyś przyjdą — mówił Luster. — Teraz też są, ale już odchodzą. Chodź no, pomóż mi tu szukać. Szliśmy wzdłuż sztachet. — Cichaj — mówił Luster. — Jak mogę ich zmusić, żeby tu przyszli, jak nie chcą. Zaczekaj. Zarutko jacyś przyjdą. Popatrz. Tam idą. Szedłem wzdłuż ogrodzenia do bramy, gdzie przechodziły dziewczęta z tornistrami. — Benjy — zawołał Luster — chodź no tutaj. Nic ci nie przyjdzie z tego wyglądania przez bramę, powiedział T.P. Panna Caddy pojechała daleko. Panna Caddy wyszła za mąż i zostawiła cię. Nic ci nie przyjdzie z trzymania się tej bramy i beków. Ona cię, 19
nie usłyszy. Czego on chce, T.P., spytała Mama. Nie możesz go czymś zająć, żeby był cicho. On chce tam iść i wyglądać przez bramę, odparł T.P. Ale nie może, powiedziała Mama. Deszcz pada. Musisz go zabawić, żeby by! cicho. Benjamin. Nic go nie uciszy, mówił T.P. On myśli, że jak będzie stał przy bramie, to panna Caddy wróci. Bzdura, powiedziała Mama. Słyszałem, jak rozmawiali. Wyszedłem za drzwi i już ich nie słyszałem, i poszedłem do bramy, gdzie przechodziły dziewczynki z tornistrami. Spoglądały na mnie idąc szybko i odwracały głowy. Próbowałem powiedzieć, ale one szły i ja szedłem wzdłuż ogrodzenia, próbowałem powiedzieć, wtedy one poszły szybciej. Potem już biegły, a ja doszedłem do rogu ogrodzenia, skąd nie mogłem iść dalej, i trzymając się sztachet patrzyłem za nimi i próbowałem powiedzieć. — Hej, Benjy — zawołał T.P. — Do czego to podobne tak mi uciekać. Zobaczysz, że Dilsey da ci lanie. — Nic ci nie przyjdzie z tego jęczenia i lamentów pod ogrodzeniem — mówił T.P. — Wystraszyłeś te dzieciaki. Popatrz, przeszły na drugą stronę ulicy. Jak on się wydostał, spytał Ojciec. Czyżbyś nie zaryglował furtki wracając do domu, Jazon. Jasne że nie, odparł Jazon. Wie Tata chyba że mam na to za dobrze w głowie. Myśli Tata, że ja bym czegoś takiego chciał. Bóg wie, że nasza rodzina już się i bez tego stoczyła. Dawno wiedziałem, że się coś takiego stanie. Mam nadzieję, że teraz wyślecie go do Jackson. O ile pani Burgess przedtem go nie zastrzeli. Cicho, powiedział Ojciec. Dawno wiedziałem, że coś takiego się stanie, powiedział Jazon. Była otwarta, kiedy jej dotknąłem i trzymałem się jej w zmroku. Nie płakałem i starałem się przestać, patrząc jak dziewczynki przechodzą w półcieniu. Nie płakałem. — O, jest. Stanęły. — Nie może wyjść. Zresztą on i tak nikomu nie zrobi krzywdy. Chodźmy. — Boję się. Boję. Przejdę na drugą stronę ulicy. — On nie może wyjść. Nie płakałem. — Nie bądź strachulec. Chodź. Ruszyły dalej w półmroku. Nie płakałem i trzymałem się bramy. Nadchodziły powoli. — Boję się. — On ci nic nie zrobi. Przechodzę tędy codziennie. On tylko biega wzdłuż ogrodzenia. Szły dalej. Otworzyłem furtkę. Stanęły, obracając się. Starałem się powiedzieć i złapałem ją, starałem się powiedzieć i ona krzyknęła, i ja próbowałem powiedzieć, i starałem się, i jasne kształty zaczęły się zatrzymywać, a ja próbowałem się wydostać. Starałem się zedrzeć to z twarzy, ale jasne kształty ruszały się znowu. Szły popod wzgórze, gdzie to odpadło, a ja próbowałem płakać. Ale kiedy wciągnąłem powietrze, nie mogłem go wypuścić płaczem i starałem się powstrzymać, żeby nie upaść w dół wzgórza i spadłem ze wzgórza w jasne, wirujące kształty. Hej, głupi, powiedział Luster. Tu jacyś idą. Przestań się ślinić i jęczeć. Podeszli do chorągiewki. Jeden ją wyjął i uderzył, a drugi wsadził ją z powrotem. — Proszę pana — powiedział Luster. Tamten się obejrzał. — Co takiego. — Chce pan kupić piłkę golfową — spytał Luster. — Pokaż. — Podszedł do ogrodzenia, a Luster wyciągnął piłkę. — Skąd ją masz. — Znalazłem. — Wiem o tym. Gdzie. W czyimś worku golfowym. — Znalazłem ją tu, u nas — mówił Luster. — Chcę za nią ćwierć dolara. — A dlaczego uważasz, że jest twoja. — Znalazłem ją. — To znajdź sobie jeszcze jedną — powiedział, włożył piłkę do kieszeni i poszedł. — Muszę iść wieczorem na przedstawienie — mówił Luster. — Co ty powiesz. — Podszedł do stolika. — Dalej, caddie. — Uderzył. — Słowo daję — powiedział Luster. — Lamentujesz, jak ich nie ma, i lamentujesz, jak są. Nie możesz siedzieć cicho. Toć ludziom zbrzydnie słuchać bez ustanku. Masz. Zgubiłeś to swoje zielsko. — Podniósł i 20
dał mi. — Przyda ci się nowy chwast. Ten już całkiem połamałeś. — Staliśmy przy ogrodzeniu i patrzyliśmy na tamtych. — Z tym białym nie dojdziesz do ładu — mówił Luster. — Widziałeś, jak mi zabrał piłkę. — Poszli dalej. My ruszyliśmy wzdłuż sztachet. Doszliśmy do ogrodu i nie mogliśmy iść dalej. Trzymałem się sztachet i patrzyłem przez kędzierzawe kwietne przerwy. Tamci odeszli. — Teraz już nie masz co jęczeć — mówił Luster. — Cicho bądź. To ja miałbym o co jęczeć, nie ty. Weź. Czemu nie trzymasz tego zielska. Zaraz będziesz za nim wył. — Podniósł go i dał mi. — Dokąd się znowu wybierasz. Nasze cienie leżały na trawie. Docierały do drzew przed nami. Mój dotarł pierwszy. Potem myśmy dotarli, a potem cienie zniknęły. W butelce był kwiat. Włożyłem do niej ten drugi. — Przecież z ciebie dorosły chłop — powiedział Luster. — Zęby się bawić dwoma badylami w butelce. Wiesz, co z tobą zrobią, jak panna Kahlina umrze. Poślą cię do Jackson, gdzie twoje miejsce. Pan Jazon tak mówi. Tam będziesz mógł się trzymać kratek cały dzień razem z innymi głupimi i ślinić się ile wlezie. Co ty na to. Luster uderzył kwiaty ręką i przewrócił. — Tak będą robić z tobą w Jackson, jak zaczniesz wyć. Próbowałem podnieść kwiaty. Luster podniósł je i one zniknęły. Zacząłem płakać. — Rycz — powiedział Luster. — Rycz. Nie masz o co ryczeć, co. Caddy — szepnął. — Caddy. Teraz rycz. Caddy. — Luster — zawołała Dilsey z kuchni. Kwiaty wróciły. — Cicho — powiedział Luster. — Już są. Patrzaj. Siedzą jak przedtem. Cichaj teraz. — Luster — wołała Dilsey. — Słucham — powiedział Luster. — Idziemy. Aleś narozrabiał. Wstawaj. — Szarpnął mnie za rękę i wstałem. Wyszliśmy z drzew. Nasze cienie zniknęły. — Cichaj — powiedział Luster. — Ludzie na ciebie patrzą. Cichaj. — Przyprowadź go tutaj — kazała Dilsey. Zeszła po schodkach. — Cóżeś mu znowu zrobił — spytała. — Nic mu nie zrobiłem. Ot, zwyczajnie, zaczął ryczeć. — Już ja wiem — powiedziała Dilsey. — Musiałeś mu coś zrobić. Gdzieście byli. — Tam, pod cedrami. — Rozzłościłeś Quentin, że trudno gorzej — mówiła Dilsey. — Czemu nie możesz go utrzymać, żeby do niej nie szedł. Nie wiesz, że ona go nie lubi koło siebie. — Może się nim tak samo zająć jak ja — powiedział Luster. — To nie mój wujek. — Nie przebieraj miarki, łobuzie — zawołała Dilsey. — Nic mu nie zrobiłem — powiedział Luster. — Tu się bawi, a tu ci nagle zaczyna ryczeć. — Założę się, że grzebałeś przy jego cmentarzu — mówiła Dilsey. — Nie dotykałem jego cmentarza — powiedział Luster. — Nie kłam, łobuzie — gniewała się Dilsey. Weszliśmy po schodkach do kuchni. Dilsey otworzyła drzwi do ognia i przysunęła tam krzesło, a ja usiadłem. Ucichłem. Po co ją złościsz, spytała Dilsey. Czemu go nie trzymasz z daleka. On tylko patrzył w ogień, powiedziała Caddy. Mama powtarzała mu jego nowe imię. Wcale nie chcieliśmy jej złościć. Wiem, żeś nie chciała, mówiła Dilsey. On w jednym końcu domu, ona w drugim. Teraz zostaw moje rzeczy w spokoju. Nic tutaj nie ruszaj, aż wrócę. — Nie wstyd ci — gniewała się Dilsey. — Drażnić się z nim. — Postawiła tort na stole. — Ja się z nim nie drażnię — mówił Luster. — Bawił się butelką pełną psiego rumianku, a tu nagle zaczyna ryczeć. Aż tutaj było go słychać. — Nic nie zrobiłeś jego kwiatkom — spytała Dilsey. — Nie ruszałem jego cmentarza — powiedział Luster. — Na co mi te jego śmiecie. Ja tylko szukałem moich dwudziestu pięciu centów. — Więc tak, zgubiłeś je — gniewała się Dilsey. Zapaliła świeczki na torcie. Niektóre były malutkie, a inne duże, tylko pocięte na kawałki. — Mówiłam ci, żebyś je schował. Teraz pewno chcesz, żebym ci wyciągnęła drugie od Frony. — Muszę iść na to przedstawienie, Benjy nie Benjy — powiedział Luster. — Nie będę przecież łaził za nim dzień i noc. — Będziesz robił akuratnie to, czego od ciebie zechce, łobuziaku — gniewała się Dilsey. — Słyszysz. 21
— Przecie zawsze robię. Czy nie robię zawsze tego, co on chce. Nie robię, Benjy. — Więc niech tak będzie dalej — powiedziała Dilsey. — Sprowadzasz go do domu rozryczanego, jeszcze ona się wystraszy. No, dalej, jeden i drugi, zjadajcie ten tort, nim Jazon przyjdzie. Jeszcze mi tu zacznie gębę krzywić o tort, kupiony za moje własne pieniądze. Jakby tu można było upiec tort. Przecie mi liczy każde jajko w kuchni. A teraz pilnuj, żeby cichał, jak chcesz iść wieczorem na przedstawienie. Dilsey odeszła. — Ty nie potrafisz zdmuchnąć świeczek — mówił Luster. — Popatrz, jak ja je zdmuchnę. — Pochylił się i nadął policzki. Świeczki zniknęły. Zacząłem płakać. — Cicho — powiedział Luster. — Cicho. Patrzaj na ogień, a ja będę kroił tort. Słyszałem zegar i słyszałem Caddy stojącą za mną i słyszałem dach. Ciągle pada, mówiła Caddy. Nienawidzę deszczu. Nienawidzę wszystkiego. I nagle jej głowa znalazła się na moich kolanach i Caddy płakała trzymając mnie i ja też zacząłem płakać. Potem patrzyłem znowu na ogień, jasne gładkie kształty znów szły. Słyszałem zegar i dach, i Caddy. Zjadłem trochę tortu. Ręka Lustera pojawiła się i wzięła jeszcze jeden kawałek. Słyszałem, jak jadł. Patrzyłem na ogień. Długi kawał drutu przesunął się nad moim ramieniem. Doszedł do drzwiczek i ogień zniknął. Zacząłem płakać. — Czego znowu wyjesz — spytał Luster. — Patrzaj. — Ogień był znowu. Ucichłem. — Że też taki nie może usiąść, patrzeć na ogień i siedzieć cicho, jak Nianiusia kazała. Wstyd. Masz. Zjedz jeszcze kawałek tortu. — Cóżeś mu znowu zrobił — spytała Dilsey. — Zostaw go wreszcie w spokoju. — Chciałem tylko, żeby siedział cicho i nie przeszkadzał pannie Kahlinie — odparł Luster. — Coś go znowu napadło. — Już ja wiem, jak się to coś nazywa — powiedziała Dilsey. — Powiem Vershowi, żeby wziął na ciebie pasa, jak wróci do domu. Dokuczasz mu. Cały boży dzień. Czy prowadziłeś go nad zalew. — Skąd — powiedział Luster. — Byliśmy koło domu cały dzień, jak Nianiusia kazała. Ręka jego wyciągnęła się po następny kawałek. Dilsey uderzyła ją. — Sięgnij jeszcze raz, to ci tę łapę odrąbię tasakiem — gniewała się. — On pewno nie zjadł ani kawałeczka. — A właśnie, że zjadł — powiedział Luster. — Dwa razy tyle co ja. Zapytaj, czy to nieprawda. — Spróbuj wziąć jeszcze jeden kawałek — mówiła Dilsey. — Spróbuj tylko. Dobrze, powiedziała Dilsey. Teraz moja kolej płakać. Chyba Maury pozwoli i mnie popłakać nad nim trochę. On się teraz nazywa Benjy, mówiła Caddy. Jak to może być, spytała Dilsey. Przecież nie zużył jeszcze tego imienia, z którym się urodził, co. Benjamin to imię z Biblii, powiedziała Caddy. Dla niego to lepsze imię niż Maury. Jak to może być, spytała Dilsey. Mama tak powiada, Caddy na to. Nie gadaj. Żadne imię mu nie pomoże. Ani nie zaszkodzi. Ludziom nie przyniesie szczęścia, jak im zmienić imię. Ja miałam imię Dilsey, odkąd pamiętam, i zostanie Dilsey, kiedy już mnie dawno zapomną. Skąd będą wiedzieli, że Dilsey, skoro już dawno zapomną, spytała Caddy. Ono będzie w księdze, kochana. Napisane. Potrafisz je przeczytać — spytała Caddy. A po co. Wyczytają je za mnie. Ja będę tylko musiała powiedzieć: Jestem. Długi drut sięgnął ponad moim ramieniem i ogień zniknął. Zacząłem płakać. Dilsey i Luster szamotali się. — Widziałam — mówiła Dilsey. — Widziałam cię. — Wyciągnęła Lustera z kąta i trzęsła nim. — Nikt mu nie dokuczał, co. Czekaj tylko, nicponiu, jak twój tata wróci do domu. Chciałabym znów być młoda, to bym ci wyrwała te uszyska z głowy. Aż mnie świerzbi, żeby cię zamknąć w piwnicy i nie puścić na to przedstawienie wieczorem, słowo daję. — Och, Nianiusiu — mówił Luster. — Och, Nianiusiu. Położyłem rękę tam, gdzie był przedtem ogień. — Trzymaj go — zawołała Dilsey. — Przytrzymaj. Ręka odskoczyła do tyłu i włożyłem ją do ust, i Dilsey złapała mnie. Wciąż słyszałem zegar między moim głosem. Dilsey sięgnęła ręką i uderzyła Lustera w głowę. Mój głos podnosił się za każdym razem. — Przynieś sody — rozkazała Dilsey. Wyjęła mi rękę z ust. Mój głos podniósł się jeszcze bardziej i ręka chciała wrócić do ust, ale Dilsey ją trzymała. Mój głos podnosił się. Posypała mi sodą rękę. 22
— Leć do spiżarni i odedrzyj kawałek tej ścierki, co wisi na haczyku — mówiła. — Cichaj już, cichaj. Nie chcesz chyba, żeby się Mama znowu rozchorowała. Masz, popatrzaj tu na ogień. Dilsey tak zrobi, że zarutko nic nie będzie bolało. Patrzaj tylko na ogień. — Otworzyła drzwiczki od ognia. Patrzyłem na ogień, ale moja ręka nie przestawała i ja nie przestawałem. Ręka próbowała wejść mi do ust, ale Dilsey ją trzymała. Owinęła ją ściereczką. — Co się znowu dzieje — spytała Mama. — Czy nie mogę nawet chorować w spokoju, muszę koniecznie wstawać z łóżka i schodzić na dół, kiedy w domu jest dwoje dorosłych Murzynów, którzy mają się nim opiekować. — Już po wszystkim — odparła Dilsey. — On zaraz przestanie. Sparzył sobie tylko trochę rękę. — Dwoje dorosłych Murzynów i muszą go sprowadzać do domu rozwrzeszczanego — mówiła Mama. — Zrobiliście to umyślnie, bo wiecie, że jestem chora. — Podeszła i stanęła przy mnie. — Cicho — rozkazała. — W tej chwili. Czy dawałaś mu tego tortu. — To kupny — tłumaczyła Dilsey. — Nic nie brałam ze spiżarni Jazona. Uszykowałam mu takie urodziny. — Chcesz go otruć jakimś tanim kupnym ciastem — mówiła Mama. — O to ci pewno chodzi. Czy nigdy nie będę miała ani chwili spokoju. — Niech panienka idzie na górę i kładzie się do łóżka — powiedziała Dilsey. — Przestanie go za chwilę piec, to ucichnie. No, już dobrze. — I zostawcie go tutaj na dole, żebyście sami mogli coś jeszcze zrobić. Jak ja mam leżeć, kiedy on tu ciągle wrzeszczy. Benjamin, uspokój się w tej chwili. — A gdzie go zabrać — rzekła Dilsey. — Nie mamy tego pokoju, cośmy zawsze mieli. Nie może stać przed domem i płakać, żeby wszyscy sąsiedzi go oglądali. — Wiem, wiem — mówiła Mama. — To wszystko moja wina. Ale ja niedługo odejdę, a ty z Jazonem będziecie sobie lepiej dawali radę. — Zaczęła płakać. — No, niech się panienka uspokoi — prosiła Dilsey. — Niech panienka idzie się położyć. Niech panienka idzie na górę. Luster zabierze go do biblioteki i pobawi się z nim, a ja przyszykuję kolację. Dilsey z Mamą wyszły. — Cichaj — mówił Luster. — Cicho siedź. Chcesz, żebym ci przypiekł drugą rękę. Nic ci się nie stało. Cicho. — Masz — powiedziała Dilsey. — Przestań już płakać. — Dała mi kapeć i ucichłem. — Zabierz go do biblioteki. Jak go jeszcze raz usłyszę, to cię własną ręką wytłukę. Poszliśmy do biblioteki. Luster zapalił światło. Okna zrobiły się czarne i wyszło ciemne wysokie miejsce na ścianie, a ja podszedłem i dotknąłem go. Było jak drzwi, ale to nie były drzwi. Ogień podniósł się za mną, podszedłem do niego i usiadłem na podłodze trzymając kapeć. Ogień podnosił się wyżej. Sięgnął do poduszki na fotelu Mamy. — Cicho — powiedział Luster. — Czy nie możesz na chwilę przestać. Rozpaliłem ci taki ogień, a ty nawet nie patrzysz. Nazywasz się Benjy, powiedziała Caddy. Słyszysz, Benjy. Benjy. Nie mów mu tego, kazała Mama, Przyprowadź go tutaj. Caddy podniosła mnie pod ręce. Wstań Mau... to znaczy Benjy, powiedziała. Nie próbuj go nosić, gniewała się Mama. Nie możesz go tutaj przyprowadzić. Czy to takie trudne do zrozumienia. Ja go mogę ponieść, upierała się Caddy. Pozwól mi go zanieść na górę, Dilsey. — Odejdź, mała — powiedziała Dilsey. — Taki pędrak nie może jeszcze tyle dźwigać. Idź i bądź cicho, jak pan Jazon kazał. Na górze schodów było światło. Stał tam Ojciec, w koszuli. Patrzył tak, jakby mówił: „Cicho”. Caddy szepnęła: — Czy Mama jest chora. Versh postawił mnie i poszliśmy do pokoju Mamy. Tam był ogień. Podnosił się i opadał na ścianach. W lustrze widziałem drugi ogień. Czułem zapach choroby. To była chusteczka położona na głowie Mamy. Włosy leżały na poduszce. Ogień ich nie sięgał, ale błyskał jej na ręku, gdzie skakały pierścionki. — Podejdź i powiedz Mamie dobranoc — rozkazała Caddy. Podeszliśmy do łóżka. Ogień zniknął z lustra. Ojciec wstał z łóżka i podniósł mnie, a Mama położyła mi rękę na głowie. — Która to godzina — spytała. Oczy miała zamknięte. — Za dziesięć siódma — odparł Ojciec. 23
— Za wcześnie, żeby szedł do łóżka — powiedziała Mama. — Zbudzi się o świcie, a ja po prostu nie zniosą drugiego takiego dnia jak dzisiejszy. — No, już dobrze, dobrze. — Ojciec dotknął twarzy Mamy. — Wiem, że jestem ci tylko ciężarem — mówiła. — Ale ja wkrótce odejdę. Wtedy nie będę już przysparzała wam kłopotów. — Cicho — powiedział Ojciec. — Zniosę go na chwilę na dół. — Wziął mnie na ręce. — Chodź, synu. Pójdziemy na chwilę na dół. Będziemy musieli być cicho, bo Quentin się uczy. Caddy podeszła i pochyliła twarz nad łóżkiem i ręka Matki ukazała się w świetle ognia. Pierścionki skakały na plecach Caddy. Mama jest chora, mówił Ojciec. Dilsey położy cię do łóżka. Gdzie jest Quentin. Versh poszedł po niego, odparła Dilsey. Ojciec stał i patrzył, jak przechodzimy. Słyszeliśmy Mamę w jej pokoju. Caddy powiedziała: — Szsz... — Jazon jeszcze wchodził po schodach. Ręce trzymał w kieszeniach. — Musicie być dzisiaj wszyscy grzeczni — mówił Ojciec. — I zachowywać się cicho, żeby nie denerwować Mamy. — Będziemy cicho — powiedziała Caddy. — Teraz musisz być cicho, Jazon. — Poszliśmy dalej na palcach. Słyszeliśmy dach. Widzieliśmy też ogień w lustrze. Caddy podniosła mnie znowu. — Chodź teraz — rozkazała. — Potem będziesz mógł wrócić do ognia. Cicho. — Candace — powiedziała Mama. — Cicho, Benjy — szepnęła Caddy. — Mama potrzebuje cię na chwileczkę. Bądź grzeczny. Potem będziesz mógł wrócić, Benjy. Caddy postawiła mnie i ucichłem. — Pozwól mu zostać tu, Mamo. Kiedy się napatrzy na ogień, będziesz go mogła zawołać. — Candace — powiedziała Mama. Caddy pochyliła się i podniosła mnie znowu. Zachwialiśmy się. — Candace — powiedziała Mama. — Cicho — szepnęła Caddy. — Przecież jeszcze go widzisz. Cicho. — Przyprowadź go tutaj — powiedziała Mama. — Za duży jest, żebyś go dźwigała. Nie próbuj tego. Uszkodzisz sobie kręgosłup. Wszystkie kobiety w naszej rodzinie słynęły z pięknej postawy. Czy chcesz wyglądać jak praczka. — On nie jest bardzo ciężki — mówiła Caddy. — Mogę go ponieść. — A więc nie życzę sobie, żeby go noszono. Pięcioletnie dziecko. Nie, nie. Nie na moich kolanach. Niech sobie stoi. — Jeśli go Mama potrzyma na kolanach, to przestanie — mówiła Caddy. — Cicho. Zaraz wrócisz. Masz. Tu jest twoja poduszka. Widzisz. — Nie rób tego, Candace — rozkazała Mama. — Niech na nią popatrzy, to nie będzie płakał. Usiądź, Mamo, prosto na chwileczkę, żebym ją mogła wyciągnąć. Masz, Benjy, popatrz. Popatrzyłem i ucichłem. — Zbytnio mu pobłażasz — powiedziała Mama. — Ty i Ojciec, obydwoje. Nie zdajecie sobie sprawy, że ja za to wszystko muszę płacić. Babunia rozpuściła Jazona i trzeba było dwóch lat, żeby z tego wyrósł. Nie starcza mi sił na to samo z Benjaminem. — Mama nie potrzebuje się nim kłopotać. Ja lubię się nim opiekować. Prawda, Benjy. — Candace — powiedziała Mama. — Mówiłam ci, żebyś się w ten sposób do niego nie zwracała. Dość, że Ojciec nalega, by ciebie nazywać tym niemądrym zdrobnieniem. Nie pozwolę, żeby do niego tak się zwracać. Zdrobnienia są wulgarne. Używają ich tylko ludzie pospolici. Benjamin. Spójrz na mnie. — Benjamin — powiedziała. Ujęła moja twarz w ręce i obróciła do swojej. — Benjamin. Zabierz tę poduszkę, Candace. — Będzie płakał. — Zabierz tę poduszkę, powiedziałam. Musi się nauczyć posłuszeństwa. Poduszka odeszła. — Cicho, Benjy — szepnęła Caddy. — Ty odejdź tam i usiądź — rozkazała Mama. — Benjamin — przysunęła moją twarz do swojej. — Przestań — powiedziała. — Przestań. Ale ja nie przestałem i Mama schwyciła mnie w objęcia i zaczęła płakać, i ja płakałem. Potem poduszka wróciła i Caddy trzymała ją nad głową Mamy. Osunęła Mamę z powrotem na oparcie fotela i Mama leżała 24
płacząc wsparta na czerwonej i żółtej poduszce. — Cicho, Mamo — mówiła Caddy. — Niech Mama idzie na górę położyć się i pochorować. Ja pójdę i zawołam Dilsey. — Poprowadziła mnie do ognia, patrzałem na jasne, gładkie kształty i słyszałem ogień i dach. Ojciec podniósł mnie. Pachniał jak deszcz. — No cóż, Benjy — powiedział. — Byłeś dzisiaj grzeczny. Caddy i Jazon bili się w lustrze. — Caddy — zawołał Ojciec. Bili się dalej. Jazon zaczął płakać. — Caddy — zawołał Ojciec. Jazon płakał. On już się nie bił, ale widzieliśmy w lustrze, że Caddy się bije, i Ojciec mnie postawił i wszedł w lustro i też się bił. Podniósł Caddy w górę. Ona się dalej biła. Jazon leżał na podłodze i płakał. W ręku miał nożyczki. Ojciec trzymał Caddy. — Pokrajał wszystkie lalki Benjy'ego — powiedziała Caddy. — Poderżnę mu gardło. — Candace — zawołał Ojciec. — Poderżnę — wołała Caddy. — Poderżnę. — Biła się. Ojciec ją trzymał. Kopała w kierunku Jazona. Potoczył się w kąt, wytoczył się z lustra. Ojciec zaniósł Caddy do ognia. Wszyscy wyszli z lustra. Tylko ogień został. Tak, jakby ogień był w drzwiach. — Dość — powiedział Ojciec. — Czy chcesz, żeby się Mama rozchorowała. Caddy przestała. — Pokrajał wszystkie lalki, jakie Mau... Benjy i ja razem zrobiliśmy — powiedziała. — Pokrajał z czystej podłości. — Nieprawda — mówił Jazon. Siedział tylko i płakał. — Nie wiedziałem, że to jego. Myślałem, że to jakieś stare papiery. — Musiałeś wiedzieć — powiedziała Caddy. — Pociąłeś je umyślnie. — Cicho bądź — przerwał jej Ojciec. — Jazon. — Zrobię ci jutro więcej — mówiła Caddy. — Zrobimy ich całą masę. Masz, możesz jeszcze popatrzeć na poduszkę. Wszedł Jazon. Cały czas ci powtarzam, żebyś był cicho, powiedział Luster. Co się tu znowu dzieje, spytał Jazon. — On się tylko drażni — powiedział Luster. — Taki już dzisiaj jest cały dzień. — Wobec tego czemu go nie zostawisz w spokoju — spytał Jazon. — Jeśli nie potrafisz go zabawić, to będziesz musiał zabrać go do kuchni. Nie możemy pozamykać się każde w swoim pokoju tak jak moja Matka. — Nianiusia kazała, żeby go nie puszczać do kuchni, póki nie zrobi kolacji — tłumaczył Luster. — To baw się z nim tak, żeby był cicho — rozkazał Jazon. — Mam pracować cały boży dzień, a potem wracać do domu wariatów. — Otworzył gazetę i czytał. Możesz patrzeć na ogień i w lustro, i na poduszką też, mówiła Caddy. Teraz nie będziesz już musiał czekać aż do kolacji, żeby patrzeć na poduszkę. Słyszeliśmy dach. Słyszeliśmy i Jazona, który płakał głośno za ścianą. — Chodź, Jazon. — zawołała Dilsey. — Nic mu tam złego nie robisz, co. — Ale skąd — powiedział Luster. — Gdzie Quentin — spytała Dilsey. — Kolacja już prawie gotowa. — Nie wiem — odparł Luster. — Ja tam jej nie widziałem. Dilsey wyszła. — Quentin — zawołała w hallu. — Quentin. Kolacja gotowa. Słyszeliśmy dach. Quentin też pachniał jak deszcz. Co Jazon zrobił, spytał. Pociął wszystkie lalki Benjy'ego, odparła Caddy. Mama mówiła, żeby go nie nazywać Benjy. Quentin usiadł na dywaniku koło nas. Żeby przestało padać! Nic nie można robić. Biłeś się, powiedziała Caddy. Prawda. Trochę. Możesz się przyznać, powiedziała Caddy. Tatuś i tak zobaczy. Wszystko mi jedno, chciałbym, żeby już nie padało. — Czy Dilsey wołała, że kolacja gotowa — spytała Quentin. — Tak — odparł Luster. Jazon popatrzył na Quentin. Potem znowu czytał gazetę. Quentin weszła. — 25