uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 847 013
  • Obserwuję809
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 094 359

William Gibson - San Francisco 03 - Wszystkie jutra

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

William Gibson - San Francisco 03 - Wszystkie jutra.pdf

uzavrano EBooki W William Gibson
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

1. KARTONOWE MIASTO Przez wieczorną falę nie rejestrowanych, nie rozpoznanych twarzy, pośród spieszących czarnych butów i zwiniętych parasoli, w tłumie opuszczającym się jak jeden makroorganizm w duszne wnętrze stacji, Shinya Yamazaki idzie, z notebookiem troskliwie wciśniętym pod pachę, jakby to była gablotka z jakimś skromnym, lecz nieźle adaptującym się gatunkiem morskiego stworzenia. Nawykły radzić sobie ze sterczącymi łokciami, reklamówkami pękatymi od zakupów w sklepach Ginzy, kanciastymi dyplomatkami, Yamazaki ze swym niewielkim brzemieniem informacji schodzi w neonową czeluść, ku oazie względnego spokoju, jaką jest wykafelkowany korytarz łączący dwa równoległe biegi ruchomych schodów. Główne filary, spowite w zielone ceramiczne kokony, podtrzymują sklepienie pokryte zaroślami zakurzonych wentylatorów, wykrywaczy dymu, głośników. Za tymi filarami, pod odległą ścianą, kartony porzuconych opakowań tulą się długim rzędem do siebie — prowizoryczne schronienia bezdomnych. Yamazaki przystaje i w tym momencie zalewa go fala zgiełku, nie powstrzymywana dłużej przez poczucie misji. Z całego serca pragnie być w tym momencie gdzie indziej. Krzywi się okropnie, gdy modnie ubrana młoda matka, w mikroporowych szatach od Chanela, przejeżdża mu po palcach trójkołowym wózkiem. Mamrocząc wymuszone przeprosiny, Yamazaki przez elastyczne zasłony z jakiegoś różowa-wego plastiku dostrzega małego pasażera; poświata wyświet- łącza wideo mruga do niego znacząco, gdy matka z determinacją pcha wózek w dal. Yamazaki wzdycha bezgłośnie i kusztyka w kierunku kartonowych pudeł. Przelotnie zastanawia się, co sobie pomyślą podróżni, widząc, jak wchodzi do piątego kartonu z lewej. Pudło ledwie sięga mu do piersi i jest dłuższe od innych, dziwnie podobne do trumny, z brudną od palców klapą białej tektury pełniącą rolę drzwi. Może nie zauważą, myśli. Tak jak on nigdy nie widział nikogo wchodzącego do tych kartonowych pudeł lub wychodzącego z nich. Jakby ich mieszkańcy stali się niewidzialni w procesie transformacji, pozwalającym takim tworom istnieć na terenie stacji. Yamazaki studiuje socjologię egzystencjalną i takie procesy są przedmiotem jego szczególnego zainteresowania. Teraz waha się, powstrzymując chęć zdjęcia butów i umieszczenia ich obok pary dość brudnych sandałów z żółtego plastiku, stojących na starannie złożonym arkuszu papieru do pakowania. Nie, myśli, wyobrażając sobie, że zaskoczony w tym kartonowym labiryncie musiałby stawić czoło jakimś tajemniczym wrogom. Lepiej nie napotykać ich boso. Ponownie wzdycha i opada na kolana, zaciskając w dłoniach notebook. Przez chwilę klęczy, słysząc pospieszne kroki przechodzących za jego plecami ludzi. Potem kładzie notebook na ceramicznych płytkach posadzki i popycha go naprzód, pod tekturową klapę, po czym wchodzi pod nią na czworakach. Ma głęboką nadzieję, że znalazł właściwy karton. Zastyga w nieoczekiwanie jasnym i ciepłym wnętrzu. Pojedyncza jarzeniówka z siłą pustynnego słońca oświetla maleńkie pomieszczenie. W nie wietrzonym wnętrzu jest ciepło jak w terrarium. — Wejdź — mówi starzec po japońsku. — Nie zostawiaj na zewnątrz wypiętego tyłka. Ma na sobie tylko przepaskę biodrową, zrobioną z tego, co niegdyś mogło być czerwonym bawełnianym podkoszulkiem. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami na wystrzępionej, upstrzonej plamami farby macie ze słomy ryżowej. W jednej dłoni trzyma jaskrawo pomalowaną figurkę, a w drugiej cienki pędzelek. Yamazaki widzi, że jest to jakiś model — robota lub wojskowego egzoszkieletu. W jasnym świetle lśni srebrzyście, niebiesko i czerwono. Na macie leżą porozkładane narzędzia: skalpel, nożyce do cięcia blachy, rolka papieru ściernego. Starzec jest bardzo chudy i gładko ogolony, lecz ma za długie włosy. Siwe pasma opadają mu na ramiona, a wargi są wykrzywione w grymasie permanentnej dezaprobaty. Na nosie ma okulary w solidnych oprawkach z czarnego plastiku i z archaicznie grubymi szkłami, w których odbija się światło. Yamazaki posłusznie wchodzi do pudła i czuje, jak klapa zamyka się za nim. Pozostając na

czworakach, powstrzymuje się od zwyczajowego ukłonu. — On czeka — mówi starzec z pędzelkiem uniesionym nad figurką. —- Tam. Porusza tylko głową. Yamazaki zauważa, że karton został wzmocniony rurami do przesyłek pocztowych według tradycyjnej japońskiej metody budownictwa wspornikowo-krokwiowego. Rury połączono ze sobą kawałkami polipropylenowej taśmy. W tak ciasnej przestrzeni zgromadzono zbyt wiele przedmiotów. Na kartonowych półkach leżą ręczniki, koce, garnki, książki — i stoi mały telewizor. • Tam? — Yamazaki wskazuje na to, co bierze za na stępne drzwi, które przypominają wejście do kurnika i zasło nięte są prostokątem brudnej, cytrynowożółtej kołdry ze sztu cznej pianki, z rodzaju tych, jakie znajduje się w hotelowych kapsułach. Jednak pędzelek już dotyka figurki i starzec, sku piony na swej czynności, zapomina o obecności przybysza. Ya mazaki na czworakach gramoli się przez absurdalnie ciasne wnętrze i odsuwa prostokąt materiału. Ciemność. • Laney-san? Widzi coś, co wygląda na pomięty śpiwór. Czuje mdlący odór... _ Tak? — Ktoś kaszle. — Wejdź. Zaczerpnąwszy tchu, Yamazaki wpełza do środka, popychając przed sobą notebook. Kiedy cytrynowożółty koc zasłania wejście, jasne światło sączy się przez syntetyczny materiał i cienką piankę, niczym blask tropikalnego słońca, widziany z głębi jakiejś koralowej groty. — Laney? Amerykanin jęczy. Chyba usiłuje się przewrócić na drugi bok albo usiąść. Yamazaki nie potrafi tego stwierdzić. Coś zasłania oczy Laneya. Yamazaki dostrzega mrugające na czerwono diody, kable, słabą poświatę interfejsu, odbitą cienką linią na śliskiej od potu kości policzkowej mężczyzny. • Siedzę w tym głęboko — mówi Laney i kaszle. • W czym? • Nie śledzili cię, prawda? • Nie sądzę. • Wiedziałbym, gdyby było inaczej. Nagle Yamazaki czuje pot spływający mu spod pach po żebrach. Stara się oddychać spokojniej. Powietrze jest stęchłe, cuchnące. Przypomina sobie o siedemnastu znanych szczepach prątków gruźlicy, opornych na wszelkie antybiotyki. Laney oddycha chrapliwie. • Jednak nie szukają mnie, prawda? • Nie — odpowiada Yamazaki. — Szukają jej. • Nie znajdą — mówi Laney. — Nie tutaj. Ani nigdzie. Nie teraz. • Dlaczego uciekłeś, Laney? • Syndrom — mówi Laney i znowu kaszle, a Yamazaki czuje lekkie, mocne wibracje nadjeżdżającego gdzieś w głębi stacji składu, nie mechaniczne wstrząsy, lecz potężne pulso wanie wypychanego powietrza. — W końcu mnie dopadł. To 5-SB. Efekt kroczący. • Dlatego kaszlesz? — Yamazaki czuje nieprzyjemny ucisk nowych szkieł kontaktowych. • Nie — odpowiada Laney i kaszle w swoją bladą, pod niesioną dłoń. — To inne świństwo. Tam wszyscy to mają. • Martwiłem się, kiedy zniknąłeś. Zaczęli cię szukać, ale kiedy ona znikła...

• Wtedy gówno naprawdę wpadło w wentylator. • Gówno? Laney podnosi rękę i ściąga pękaty, staromodny wizjer. Yamazaki nie widzi nagrania, lecz migotliwe światło ekranu ukazuje podkrążone oczy Laneya. • Wszystko się zmieni, Yamazaki. Dochodzimy do matki wszystkich węzłów sieciowych. Widzę to, nawet teraz. Zmieni się wszystko. • Nie rozumiem. • Wiesz, co jest najzabawniejsze? Nie zmieniło się wtedy, kiedy przewidywali. Milenium było chrześcijańskim świętem. Pogrzebałem w historii, Yamazaki. Sprawdziłem węzły. Taki jak teraz, po raz ostatni wystąpił w tysiąc dziewięćset jedena stym roku. • A co wydarzyło się w tysiąc dziewięćset jedenastym? • Wszystko się zmieniło. • Jak? • Po prostu. Tak to działa. Teraz to widzę. • Laney — mówi Yamazaki. — Kiedy powiedziałeś mi o efekcie kroczącym, twierdziłeś, że ofiary, obiekty badania, ogarnęła obsesja na tle jakiejś osobistości. • Tak. • Masz obsesję na jej punkcie? Lany spogląda na niego oczami oświetlonymi poświatą migających danych. • Nie. Nie na jej punkcie. Na punkcie faceta o nazwisku Harwood. Cody Harwood. Zwykle pojawiają się razem. W San Francisco. I jeszcze ktoś. Pozostawia coś w rodzaju negatyw nych śladów: trzeba wyciągać wnioski z jego nieobecności... • Po co mnie tu ściągnąłeś, Laney? To okropne miejsce. Chcesz, żebym pomógł ci uciec? — Yamazaki myśli o ostrzach szwajcarskiego wojskowego scyzoryka, który ma w kieszeni. Jedno z nich jest ząbkowane i bez trudu mógłby wyciąć nim otwór w kartonowej ścianie. Jednak psychologiczne oddziaływanie jest silne, zbyt silne, i powstrzymuje go. Yamazaki czuje, że jest bardzo daleko od Shinjuku, Tokio, od wszystkiego. Czuje woń potu Laneya. — Jesteś chory. • Rydell — mówi Laney, ponownie zakładając gogle. — Ten gliniarz do wynajęcia z Chateau. Ten, którego poznałeś. O którym opowiadałeś mi w Los Angeles. • Tak? • Potrzebny mi człowiek tam, na miejscu, w San Fran cisco. Zdołałem przekazać trochę pieniędzy. Nie sądzę, żeby zdążyli je wytropić. Pogmerałem w sektorze bankowym Dat- America. Znajdź Rydella i powiedz mu, że może sobie je wziąć jako zaliczkę. • Za co? Laney potrząsa głową. Przewody gogli wiją się w ciemności jak węże. • Musi tam być, to wszystko. Coś się zdarzy. Wszystko się zmieni. • Laney, jesteś chory. Pozwól mi zabrać cię...

• Z powrotem na wyspę? Tam nic nie ma. I już nie będzie, ponieważ ona odeszła. Yamazaki wie, że to prawda. • Gdzie jest Rez? — pyta Laney. • Kiedy doszedł do wniosku, że ona znikła, wyruszył w podróż po państwach Kombinatu. Laney w zadumie kiwa głową, przy czym gogle nadają mu w ciemności wygląd modliszki. • Znajdź Rydella, Yamazaki. Powiem ci, jak może pobrać pieniądze. • Dlaczego? • Ponieważ on jest tego częścią. Częścią węzła. Później Yamazaki stoi, spoglądając na wieżowce Shinjuku, ściany migających świateł, znaków i znaczków, pnących się ku niebu w nie kończącym się rytualnym tańcu popytu i podaży. Ogromne twarze wypełniają ekrany, ikony piękna straszliwego, a jednocześnie banalnego. Gdzieś pod jego nogami Laney kuli się i kaszle w swoim kartonowym schronieniu, a dane DatAmerica ciągłym strumieniem przepływają przed jego oczami. Laney jest jego przyjacielem i ten przyjaciel źle się czuje. Szczególny dar Laneya jest rezultatem eksperymentów z substancją 5-SB, prowadzonych w federalnym sierocińcu na Florydzie. Yamazaki widział, co Laney potrafi robić z danymi i co dane potrafią uczynić z Laneyem. Nigdy więcej nie ma ochoty tego oglądać. Gdy odrywa wzrok od tych ścian światła, od sztucznych twarzy, czuje ruchy swoich szkieł kontaktowych, dopasowujących się do nowej głębi pola widzenia. Wciąż go to denerwuje. Niedaleko stacji, na bocznej i jasnej jak w biały dzień uliczce, znajduje kiosk, w którym sprzedawano anonimowe karty kredytowe. Nabywa jedną. W innym kiosku kupuje za nią jed- norazowy telefon wystarczający na półgodzinne połączenie Tokio — LA. Pyta notebook o numer telefonu Rydella. 2. SZCZĘŚLIWY SMOK — Heroina — stwierdził Durius Walker, kolega Rydella z ochrony Szczęśliwego Smoka przy Sunset — to opium dla mas. Durius właśnie skończył zamiatać. Ostrożnie trzymał wielki przemysłowy odkurzacz, kierując się do wbudowanego w ścianę pojemnika na odpadki, na którym umieszczono kolczasty symbol ostrzeżenia przed materiałem zakaźnym, jaki widuje się w szpitalach. Tam wrzucali znalezione igły. Przeciętnie było ich pięć lub sześć tygodniowo. Rydell nigdy nikogo nie przyłapał na dawaniu sobie w żyłę, chociaż przypuszczał, że czasem robiono to w sklepie. Wyglądało na to, że ludzie rzucają zużyte strzykawki na podłogę, zazwyczaj przy kocim żarciu. Zamiatając Szczęśliwego Smoka, można było znaleźć przeróżne rzeczy: pigułki, zagraniczne monety, szpitalne bransoletki identyfikacyjne, pomięte banknoty z krajów, w których nadal ich używano. Tylko że wcale nie miał ochoty grzebać w tych śmieciach. Kiedy sprzątał, zakładał takie same kevla-rowe rękawice, jakie teraz miał na rękach Durius, a pod nie drugie, gumowe.

Podejrzewał, że Durius nie mylił się, co dawało do myślenia: mimo że wszędzie było mnóstwo nowych substancji odurzających, ludzie nie zapominali o tych, które były na rynku od zawsze. Wystarczyło na przykład zakazać sprzedaży papierosów, a ludzie zaraz znaleźli jakiś sposób, żeby nadal palić. Szczęśliwy Smok nie miał zezwolenia na sprzedaż bibułek do skrętów, ale robił świetny interes na meksykańskich papiero- wych papilotach, które równie dobrze nadawały się do tego celu. Najbardziej popularny gatunek nosił nazwę „Biggerhair" l i Rydell zastanawiał się, czy ktokolwiek używał tych wałków do kręcenia włosów. A poza tym, w jaki sposób można nawinąć włosy na takie małe prostokąciki bibułki? — Jeszcze dziesięć minut — rzucił przez ramię Durius. — Chcesz zrobić obchód? O czwartej rano jeden z nich wychodził na dziesięciominu-tową przerwę na zaplecze. Jeśli Rydell zrobi obchód, pierwszy pójdzie na przerwę, a dopiero potem zluzuje Duriusa. Obchód został wprowadzony za radą amerykańskiego zespołu kulturo-znawców, zatrudnianych przez macierzystą korporację Szczęśliwego Smoka, mającą siedzibę w Singapurze. Pan Park, kierownik nocnej zmiany, wyjaśnił to Rydellowi, zaznaczając kolejne punkty w swoim notebooku. Podkreślał wagę swych słów, postukując w każdy kolejny paragraf, i wydawał się potwornie znudzony, lecz Rydell podejrzewał, że była to tylko poza, gdyż pan Park był strasznym formalistą. — Aby dowieść, jak bardzo Szczęśliwy Smok troszczy się o bezpieczeństwo sąsiadów, służba ochrony ma każdej nocy patrolować ulicę przed sklepem. Rydell pokiwał głową. — Nie należy zbyt długo pozostawać poza sklepem — dodał pan Park, dla wyjaśnienia. — Pięć minut. Tuż przed przerwą. Pauza. Stuk. • Obecność służby ochrony Szczęśliwego Smoka będzie dowodem przyjaźni i wrażliwości na miejscowe zwyczaje. • Co to oznacza? • Jeśli ktoś będzie tam spał, usuniecie go. Przyjaźnie. Zo baczycie przechadzająca się dziwkę, powiecie jej „cześć", jakiś żarcik i każecie odejść. • Boję się tych panienek — odparł ze śmiertelnie poważną miną Rydell. — W czasie świąt przebierają się za renifery Świę tego Mikołaja. • Żadnych dziwek przed Szczęśliwym Smokiem. • A wrażliwość na miejscowe zwyczaje? • Powiedz jakiś żart. Dziwki lubią żarty. • Może w Singapurze — rzekł Durius, kiedy Rydell po wtórzył mu polecenia Parka. • On nie jest z Singapuru — powiedział Rydell. — Po chodzi z Korei. • A zatem chcą po prostu, żebyśmy pokazali się i oczyścili chodnik, przyjaźnie i wrażliwie? — I opowiedzieli jakiś dowcip. Durius zmrużył oczy. • Wiesz, jacy ludzie kręcą się przed supermarketem przy Sunset o czwartej nad ranem? Dzieciaki na haju, zaćpane po uszy, którym roją się filmy o potworach. Zgadnij, kto będzie

potworem? Ponadto znajdziesz tam i starszych socjopatów, za żywających silniejsze środki i mających bardziej skompliko wane wizje... • No i co? • Mamy podcierać im tyłki — rzekł Durius. — Myśleć perspektywicznie. —- Jak mus, to mus. Nie ma sprawy. Durius, spojrzał na Rydella. -— Ty pierwszy. Pochodził z Compton i był jedynym znanym Rydellowi rodowitym mieszkańcem Los Angeles. • Jesteś większy. • Wzrost to nie wszystko. • Jasne — mruknął Rydell. Całe lato Rydell i Durius pracowali na nocnej zmianie w Szczęśliwym Smoku, zbudowanym gdzie indziej i przeniesionym przez helikoptery na dawny płatny parking przy Sunset. Przedtem Rydell pracował jako nocny strażnik w Chateau, przy tej samej ulicy, a wcześniej był kierowcą wozu patrolowego IntenSecure. Jeszcze wcześniej, o czym starał się nie myśleć zbyt często, przez krótki czas był policjantem w Knoxville w stanie Tennessee. Prawie dwukrotnie stał się gwiazdą „Gliniarza w opałach", programu, na którym się wychował i którego teraz udawało mu się prawie nigdy nie oglądać. Nocna praca w Szczęśliwym Smoku była ciekawsza niż się spodziewał. Durius twierdził, że to dlatego, że był to jedyny sklep w promieniu około dwóch kilometrów, który sprzedawał wszystko, czego ludzie potrzebowali — legalnie lub nie. Dania do mikrofalówki, zestawy diagnostyczne na większość występujących chorób, pastę do zębów, wszystkie możliwe artykuły jednorazowego użytku, karty sieciowe, gumy, wodę w butelkach... Szczęśliwe Smoki były w całej Ameryce, a nawet na całym świecie, czego dowodziło wyświetlane na zewnątrz interaktywne wideo Globalnego Szczęśliwego Smoka. Musiał je minąć każdy wchodzący i wychodzący, chcąc nie chcąc oglądając jeden z tuzina Szczęśliwych Smoków, z którym w danym momencie połączyła się franchisingowa filia przy Sunset: w Paryżu, Houston czy gdziekolwiek. Obrazy zmieniały się co trzy minuty, gdyż praktyka wykazała, że wydłużenie tego czasu prowokuje nudzących się nastolatków do uprawiania seksu przed kamerami. Teraz tylko czasem przez chwilę widać było ob-ściskujące się pary. Znacznie częściej, tak jak teraz, kiedy Rydell wyszedł na obchód, a kamera pokazywała centrum Pragi, na ekranie pojawiał się jakiś pierdoła i pokazywał palec. — Ja ciebie też — rzekł Rydell do nieznajomego Czecha, wzruszając ramionami w jaskraworóżowej kamizelce Szczęśliwego Smoka, którą musiał nosić na służbie. Nie miał nic przeciwko temu, chociaż wyglądała koszmarnie: była kuloodporna, z wyciąganym kevlarowym kołnierzem, który zapinało się pod szyją w razie kłopotów. Pewien wyjątkowo nieprzyjaźnie nastawiony klient z ceramicznym nożem sprężynowym usiłował przebić wymalowany na plecach Rydella emblemat Szczęśliwego Smoka już podczas drugiego tygodnia jego pracy w supermarkecie. Od tej pory Rydell przywiązał się do tego stroju. Trzymał sprężynowiec w swoim pokoju nad garażem pani Siekevitz. Znaleźli tę broń pod półką z masłem orzechowym, kiedy policja zabrała świra. Nóż miał czarne ostrze, które wyglądało jak wypiaskowane szkło. Rydell nie lubił go. Z powodu ceramicznego ostrza nóż był źle wyważony i tak ostry, że już dwukrotnie się nim skaleczył. Sam nie wiedział, co powinien z nim zrobić. Dzisiejszy obchód wydawał się prostym zadaniem. Przed sklepem stała Japonka pokazująca niesamowicie długie nogi, sterczące z jeszcze bardziej niesamowicie krótkich szortów. No, być może Japonka. Rydell przekonał się, że w Los Angeles nie można mieć pewności w takich sprawach.

Durius twierdził, że wzbogacanie puli genowej jest tutaj w modzie i Rydell podejrzewał, że kolega ma rację. Ta długonoga dziewczyna była prawie równie wysoka jak on, a wydawało mu się, że Japoń- czycy przeważnie są niscy. Może wychowała się w Los Angeles, tak samo jak przedtem jej rodzice, i wzrost zawdzięczała miejscowemu pożywieniu. Słyszał, że tak bywa. Kiedy jednak podszedł bliżej, odkrył, że wcale nie patrzy na dziewczynę. Zabawne, w jaki sposób dochodził do tego wniosku. Zazwyczaj zdradzał to jakiś nie rzucający się w oczy szczegół. Tak jakby bardzo chciał wierzyć, że ma przed sobą dziewczynę, lecz nie pozwalała mu na to podświadomość. • Cześć — powiedział. • Chcesz mnie stąd wyrzucić? • Cóż — odparł Rydell. — To moja robota. • A moja robota to stać tutaj i namawiać dzianych klien tów, żeby zapłacili za numerek. Na czym polega różnica? Rydell zastanowił się. — Ty pracujesz jako wolny strzelec — odrzekł — a ja je stem zatrudniony. Jeśli znikniesz stąd na dwadzieścia minut, nikt cię nie wyleje. Czuł zapach perfum przez złożoną mieszaninę skażeń i tę śladową woń pomarańczy, jaka czasem pojawiała się nie wiadomo skąd. Podobno rosły tu drzewa pomarańczowe, a przynajmniej powinny, ale nigdy żadnego nie widział. Dziwka zmarszczyła brwi. • Wolny strzelec. • Właśnie. Wprawnie zakołysała się na wysokich obcasach, wyjmując z różowej skórzanej torebki pudełko rosyjskich marlboro. Przejeżdżające samochody już trąbiły na widok ochroniarza ze Szczęśliwego Smoka rozmawiającego z wysoką męską dziwką, która teraz z rozmysłem łamała prawo. Otworzyła czerwono-białe pudełko i podsunęła je pod nos Rydella. W środku były dwa fabryczne papierosy, lecz jeden z nich był krótszy i nosił ślady metalicznie niebieskiej szminki. — Nie, dziękuję. Wzięła krótszy papieros, częściowo spalony, i włożyła go do ust. — Wiesz, co bym zrobiła na twoim miejscu? Zaciśnięte na żółtym filtrze wargi wyglądały jak para miniaturowych materaców wodnych, pokrytych błyszczącym niebieskim lukrem. — Co? Wyjęła z torebki zapalniczkę. Jedną z tych, które sprzedają w sklepach z wyrobami tytoniopodobnymi. Słyszał, że sklepy te również mają być zlikwidowane. Otworzyła ją z trzaskiem i zapaliła papierosa. Zaciągnęła się, przytrzymała dym w płucach i wydmuchnęła go, odwracając głowę w bok. — Spieprzała stąd w podskokach. Spojrzał na Szczęśliwego Smoka i zobaczył Duriusa rozmawiającego z panną Praisegod Satansbane, kasjerką tej zmiany. Praisegod wykazywała ogromne poczucie humoru i Rydell podejrzewał, że po prostu nie miała innego wyjścia, nosząc takie nazwisko*. Jej rodzice należeli do jakiejś szczególnie zjadliwej odmiany neopurytanów południowokalifornijskich i przybrali nazwisko Satansbane, jeszcze zanim urodziła im się Praisegod. Rzecz w tym, tłumaczyła Rydellowi, że nikt nie miał pojęcia, co o-znacza drugi człon jej nazwiska, więc kiedy przedstawia się komuś, ten zazwyczaj sądzi, że ma do czynienia z satanistką. Dlatego często używała nazwiska Próby, gdyż tak nazywał się jej ojciec, zanim stał się religijny. .

Teraz Durius znowu coś powiedział, a Praisegod odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Rydell westchnął. Żałował, że to nie był obchód Duriusa. • Posłuchaj — powiedział. — Wcale nie mówię ci, że nie możesz tu stać. Ten chodnik to publiczne miejsce. Chodzi tylko o wizerunek firmy. • Dopalę tego papierosa — odparła — a potem zadzwonię do mojego adwokata. • Nie możemy załatwić tego po dobroci? • Hmm. Na jej twarzy pojawił się szeroki, metalicznie niebieski, ociekający kolagenem uśmiech Rydell obejrzał się i zobaczył, że Durius daje mu znaki. Wskazywał na Praisegod, która trzymała telefon. Miał nadzieję, że nie zadzwonili po policję. Przeczuwał, że ta dziewczyna naprawdę ma adwokata, a to nie spodobałoby się panu Parkowi. Durius wyszedł na chodnik. • Do ciebie! — zawołał. — Mówi, że z Tokio. • Przepraszam — rzekł Rydell i odwrócił się. • Hej! — zawołała dziwka. • Co? — Obejrzał się przez ramię. • Jesteś fajny facet. 3. GŁĘBOKO Laney słyszy, jak jego szczyny z bulgotem spływają do plastikowej litrowej butelki zamykanej na zakrętkę. Dziwnie się czuje, klęcząc tak w ciemności, i nie podoba mu się, jak napełniana butelka rozgrzewa się w jego dłoni. Zamyka ją po omacku i stawia w kącie, który znajduje się najdalej od jego głowy, kiedy śpi. Rano zaniesie ją pod płaszczem do męskiego i opróżni. Stary wie, że Laney jest zbyt chory, by za każdym razem wyczołgiwać się stąd i iść długim korytarzem, więc tak się umówili. Laney sika do butelki i wynosi mocz, kiedy może. Nie wie, dlaczego stary pozwolił mu tu zostać. Laney proponował mu pieniądze, ale tamten jedynie robi swoje modele. Na wykończenie jednego potrzebuje całego dnia i figurki zawsze są doskonałe. Tylko co z nimi robi po skończeniu? I skąd bierze elementy do ich składania? Laney ma teorię, że ten starzec jest mistrzem składania modeli, istnym skarbem narodowym, któremu koneserzy nadsyłają modele z całego świata, niecierpliwie czekając, aż mistrz złoży je z niezrównaną precyzją, zatopiony w medytacjach zeń, być może pozostawiając na każdym jakąś niewielką skazę, będącą jednocześnie jego podpisem i świadectwem zrozumienia natury wszechświata. Tego, że w rzeczywistości nic nie jest doskonałe. Nic nie jest skończone. Wszystko jest procesem, mówi sobie Laney, zapinając rozporek i znów moszcząc się w brudnym gnieździe ze śpiworów. Jednak ten proces jest znacznie dziwniejszy, niż można by sobie życzyć, rozmyśla, podkładając sobie pod głowę fałd śpiwora, przez który czuje tekturę i twarde kafelki ściany korytarza. Mimo wszystko, myśli, muszę tu być. Jeśli w Tokio jest jakieś miejsce, gdzie nie znajdą go ludzie Reza, to tylko to. Sam nie wie, jak się tutaj dostał. Od kiedy dopadł go syndrom, wszystko

wydaje się dziwnie zamglone. Nastąpiła swego rodzaju transformacja, jakaś całkowita zmiana percepcji. Za mało pamięci. Nic w niej nie pozostaje. Teraz zastanawia się, czy w ogóle zawarł jakąś umowę ze starcem. Może już zapłacił czynsz, czy jak to nazwać. Może to dlatego stary przynosi mu jedzenie i butelki z wodą mineralną, a także toleruje odór moczu. Laney myśli, że to możliwe, lecz nie jest pewny. Tutaj jest ciemno, ale on widzi kolory — poruszające się słabe rozbłyski, pasy i punkciki. Jak odblask przepływających po ekranie danych DatAmerica, wydają się trwale odciśnięte na jego siatkówce. Żaden błysk nie dociera tu z korytarza na zewnątrz — pozaklejał wszystkie otwory czarną taśmą — a świetlówka starego jest wyłączona. Zakłada, że starzec śpi, lecz nigdy nie widział, by to robił, nigdy nie słyszał żadnego dźwięku wskazującego na przejście od składania modeli do snu. Może starzec śpi, siedząc na swojej macie, z modelem w jednej, a pędzelkiem w drugiej ręce. Czasem Laney słyszy muzykę z przyległych kartonów, lecz dźwięki są stłumione, jakby sąsiedzi używali słuchawek. Nie ma pojęcia, ilu ludzi mieszka na tym korytarzu. Wydaje się, że jest tu miejsce dla sześciu osób, ale widział więcej, a być może sypiają tu na zmianę. Przez osiem miesięcy poznał niewiele japońskich słów i podejrzewał, że nawet gdyby znał ten język, okazałoby się, że oni wszyscy tutaj są szaleni i rozmawiają wyłącznie o takich sprawach, o jakich rozmawiają szaleńcy. I oczywiście każdy, kto zobaczyłby go teraz w gorączce i w gnieździe ze śpiworów, z goglami i komórkowym łączem modemowym oraz butelką stygnących szczyn, jego również wziąłby za szaleńca. Jednak nie jest wariatem. Wie to na pewno, pomimo wszystko. Teraz dopadł go syndrom, to, co czeka każdego, na kim eksperymentowano w sierocińcu w Gainesville, lecz Laney nie jest szaleńcem. Ma tylko obsesję. A ta obsesja przybrała w jego głowie konkretny kształt, wagę i wygląd. On dobrzeją zna, potrafi odróżnić ją od swojego ja, więc w razie potrzeby cofa się myślami i analizuje. Monitoruje ją. Sprawdza, czy nadal nie stała się nim. To przypomina mu ból zęba lub ten jeden moment, kiedy był zakochany, chociaż wcale tego nie chciał. Wtedy też wciąż natrafiał językiem na bolący ząb, a widok ukochanej za każdym razem wywoływał tę samą bolesną pustkę. Jednakże z syndromem było zupełnie inaczej. Był czymś odrębnym i nie miał nic wspólnego z nikim i niczym, co kiedykolwiek interesowało Laneya. Kiedy to się zaczęło, zakładał, że będzie związane z Rei Toei, ponieważ był z nią w bliskich stosunkach na tyle, na ile można zbliżyć się do kogoś, kto nie istnieje. Rozmawiali prawie codziennie, Laney i idoru. I z początku, jak myślał teraz, być może chodziło o nią, lecz potem było tak, jakby podążał za czymś przez strumienie danych, robiąc to zupełnie bezwiednie, tak jak dłoń odnajduje zwisającą z ubrania nitkę i zaczyna za nią ciągnąć, prując ścieg. A on wyciągnął coś, co uznał za sens życia. Ponadto znalazł Harwooda, który był sławny, ale w taki sposób, w jaki po prostu muszą być sławne znane osobistości. Harwooda, który — jak powiadano — powołał prezydenta. Harwooda, geniusza reklamy, spadkobiercę Harwood Levine, najpotężniejszej firmy reklamowej na świecie, którą wyniósł na zupełnie nowe i znacznie poważniejsze szczyty, do królestwa władzy. A jednocześnie jakimś cudem nie padł ofiarą trybów mechanizmu sławy, które, jak dobrze wiedział Laney, mielą nadzwyczaj drobno. Harwood, który być może — tylko być może — kierował tym wszystkim, jakimś cudem nigdy nie dał im się pochwycić. Zdołał być sławny, nie wydając się ważnym, nie będąc ośrodkiem niczego. Istotnie, nigdy nie przyciągał uwagi mediów, nie licząc faktu rozstania z Marią Paź, a i wtedy padewska gwiazda zawsze znajdowała się na pierwszym planie, podczas gdy Cody Har-wood uśmiechał się z boku, z narkotycznych hipertekstowych odnośników: piękność i ten łagodny, tajemniczy, celowo wyprany z wszelkiej charyzmy miliarder. — Cześć — mówi Laney, zaciskając palce na uchwycie mechanicznej latarki z Nepalu, topornego mechanizmu z dy namem ładowanym przez coś w rodzaju sprężynowych cęgów.

Ściskając je miarowo, podnosi latarkę, której lekko przygasające światło ukazuje kartonowy sufit, cały oblepiony dziesiątkami małych prostokątnych naklejek, wyprodukowanych na zamówienie przez automat przy zachodnim wejściu na stację. Każda z nich ukazuje inne zdjęcie samotnika Harwooda. Laney nie pamięta, kiedy poszedł do automatu, wydał polecenie poszukiwania zdjęć Harwooda i zapłacił za ich powielenie, ale widocznie tak zrobił. Ponieważ nie mogły znaleźć się tutaj w inny sposób. Tylko że nie pamięta, jak odrywał papier od lepkich spodów i przyklejał zdjęcia do sufitu. Ktoś jednak musiał tego dokonać. — Widzę cię — mruczy Laney i rozluźnia dłoń, pozwalając słabemu światłu zmętnieć i zgasnąć. 4. NIEOBECNOŚĆ CENNYCH PRZEDMIOTÓW Na Market Street bezimienny mężczyzna, który nawiedza l, węzły sieciowe Laneya, właśnie zobaczył dziewczynę. Martwa od trzydziestu lat, wychodzi żwawo jak nowo narodzona z wykonanych z brązu drzwi jakiegoś biura brokerskiego. W tym momencie on przypomina sobie, że ona nie żyje, w przeciwieństwie do niego, że to jest już nowy wiek i najwidoczniej inna dziewczyna, zupełnie mu nieznajoma, z którą nigdy nie zamieni słowa. I mijając ją w słabej chromatycznej mgiełce zapadającej nocy, skłania głowę w subtelnym hołdzie złożonym tamtej, dawno zmarłej. I wzdycha w swoim długim płaszczu oraz noszonej pod spodem uprzęży. Zrobiwszy jeden zrezygnowany wdech i wydech, przeciska się przez tłum pracowników wychodzących ze swoich firm na październikową ulicę, idących na drinka, kolację lub do jakichkolwiek domów, w których są oczekiwani. Teraz ta, z którą nie będzie rozmawiał również znikła, co budzi w nim jakieś uczucie, może nie żal, lecz raczej świadomość własnego istnienia w tym świecie i jego miastach, a szczególnie w tym jednym mieście. Pod prawą pachą, dobrze ukryty i niczym śpiący nietoperz wiszący do góry nogami, spoczywa nóż ostry jak skalpel jednego z tych nielicznych chirurgów, którzy nadal używają stalowych narzędzi. Przytrzymują go trzy magnesy osadzone w prostej niklo- wanej rękojeści. Skośnie ścięty czubek noża, przypominający dłuto rzeźbiarza, jest skierowany ku pulsującej tętnicy pod pachą, jakby przypominając mu, że i jego zaledwie centymetry dzielą od tego miejsca, do którego odeszła tamta utopiona dziewczyna, tak dawno, nie wiadomo kiedy. O innej krainie, która czeka. On jest dozorcą drzwi do tej krainy. Wyjęte spod pachy czarne ostrze staje się kluczem. Kiedy trzyma je w dłoni, ma w niej wiatr. I drzwi powoli otwierają się. Teraz jednak nie wyjmuje noża i przechodnie widzą tylko siwowłosego mężczyznę o nobliwym wyglądzie, w szarozielonym płaszczu barwy mchu, mrugającego za okrągłymi szkłami okularów w złotych oprawkach i podniesioną ręką zatrzymującego taksówkę. Jakoś jednak nie próbują sprzątnąć mu jej sprzed nosa, co często się tu zdarza. Mężczyzna mija ich, ma policzki przecięte głębokimi pionowymi bruzdami, jakby często się uśmiechał. Na jego ustach nie zauważają uśmiechu.

Tao, przypomina sobie, stojąc w korku na Post Street, jest starsze od Boga. Widzi żebraka siedzącego pod witryną jubilera. Na wystawie są małe puste miejsca, świadczące o nieobecności cennych przedmiotów zamkniętych w sejfie na noc. Żebrak owinął nogi i stopy brązową papierową taśmą, co dało zadziwiająco średniowieczny efekt, jakby ktoś częściowo wyrzeźbił rycerza z materiałów biurowych. Smukłe łydki, długie palce, elegancja prosząca o nagrodę. Powyżej taśmy tułów mężczyzny jest rozmazaną, niewyraźną plamą, przytłoczoną przez niepowodzenia i betonową ścianę. Jego twarz ma kolor bruku, niewiadome cechy rasowe. Taksówka powoli posuwa się naprzód. Człowiek w lode-nowym płaszczu sięga za pazuchę i poprawia spoczywający na żebrach nóż. Jest leworęczny i często myśli o takich drobiazgach. Dziewczyna, która utonęła przed laty, już znikła, porwana wirze miodowych włosów i mniej bolesnych wspomnień tam, dokąd jego młodość zmierza łagodną, lecz niepowstrzymaną palą. Tak jest znacznie lepiej. Przeszłość jest przeszłością, a przyszłość niewiadomą. Ważna jest tylko ta chwila i on właśnie w niej chce być. Pochyla się i stuka w barwioną pancerną szybę, oddzielającą f kierowcę od pasażera. Prosi o podwiezienie na most. Taksówka zatrzymuje się przed mokrym od deszczu lasem fjbetonowych zapór przeciwczołgowych, ogromnych romboidów ^poznaczonych plamami rdzy i pokrytych stylizowanymi inicja-, łami zapomnianych kochanków. To miejsce jest opiewane w licz-,nych balladach. — Proszę wybaczyć — mówi taksówkarz przez kilka warstw zbrojonego plastiku — ale czy na pewno mam pana tu wysadzić? To niebezpieczna okolica. Nie będę mógł na pana zaczekać. Rutynowe pytanie, będące zabezpieczeniem przed ewentualnym procesem o odszkodowanie. — Dziękuję. Nic mi tu nie grozi. Jego angielszczyzna jest równie poprawna jak komputerowe l tłumaczenie. Słyszy melodyjne dźwięki swych słów tłumaczonych na jakiś azjatycki język, którego nie rozpoznaje. Kierowca spogląda na niego piwnymi oczami, spokojnymi i obojętnymi za osłoną gogli i pancernej szyby. Taksówkarz zwalnia magnetyczny zamek. Mężczyzna otwiera drzwi i wysiada z taksówki, wygładza-I jąć płaszcz. Nad nim, za zaporami przecłwczołgowymi, wzno-ly szą się nierówne i strome tarasy, spowijające ażurową kon-I strukcję mostu. Ten sławny widok, ujmowany na niezliczonych i pocztówkach i będący wizytówką miasta, odrobinę poprawia mu humor. Zamyka drzwi i taksówka odjeżdża. Stoi, spoglądając na most, na srebrzystą dyktę niezliczonych domków. Ten widok przypomina mu slumsy Rio, chociaż w zupełnie innej skali. Te wtórne konstrukcje mają jakiś baśniowy wdzięk, kontrastujący z poezją naprzemiennego wznoszenia i opadania pierwotnego szkieletu mostu. Mieszkania — jeśli naprawdę są to mieszkania — są bardzo małe, ograniczone do niezbędnego minimum. Przypomina sobie, że kiedyś wjazd na most oświetlały płonące pochodnie, chociaż teraz mieszkańcy przeważnie przestrzegają zaleceń miejskiej komisji do spraw przeciwdziałania skażeniu środowiska. — Pląsu? W cieniu betonowego muru trzymała maleńką fiolkę. Na twarzy dostrzegł złowrogi grymas zachęty. Ten narkotyk powoduje stopniowy zanik dziąseł zażywającego, w wyniku czego nieliczni, którym udaje się uniknąć innych skutków ubocznych, mają na twarzach charakterystyczny i okropny uśmiech. Odpowiedział na propozycję, przeszywając ją morderczym spojrzeniem. Na chwilę w jej oczach pojawił się strach, potem znikł. Miodowe włosy w głębinie.

Spogląda na czubki swoich butów. Są czarne i bardzo równe na tle chaosu porozrzucanych śmieci. Przechodzi nad pustą puszką po „Królewskiej kobrze" i między najbliższymi romboidami, zmierzając w kierunku mostu. Nie jest przyjazny ten mrok, przez który idzie, poruszając nogami w wąskich spodniach. To puszcza, w której wilki czyhają na osłabioną owcę. On nie obawia się wilków ani żadnych innych miejskich drapieżników. On tylko je obserwuje, w danej chwili. Teraz jednak pozwala sobie popuścić wodze wyobraźni i myśleć o tym, co zobaczy za ostatnimi romboidami: rozdziawioną paszczę mostu, bramę marzeń i wspomnień, gdzie handlarze ryb rozkładają swój towar na podłożu z brudnego lodu. Nieustanną krzątaninę przybywających i odchodzących, którą szanuje jako puls miasta. I niespodziewanie wchodzi w krwawą plamę światła, neonową poświatę nad gładkim łukiem singapurskiego plastiku. Pogwałcone wspomnienie. Ktoś przechodzi obok niego, za blisko, nie dostrzegając go ; o włos unikając śmierci, gdy magnesy puszczają z cichym łKliknięciem. Jednak bezimienny mężczyzna nie wyjmuje noża Lpod płaszcza i pijak chwiejnie odchodzi, niczego nieświadomy. ł Mężczyzna wsuwa nóż na miejsce i niewidzącym spojrze-|jiem wpatruje się w reklamę: wielkie litery napisu „Szczęśliwy ISmok" wijące się wokół wspornika lub filaru, przy którego fpodstawie rozsiadło się tuzin ekranów wideo. 5. SZUM MARIACHI — A więc porzuciła cię dla tego producenta telewizyjnego — powiedział wielbiciel country, wsuwając półlitrową butel kę z resztką wódki za pasek niebieskich dżinsów, tak nowych i opiętych, że trzeszczały, kiedy chodził. Wygięty bok piersiówki doskonale wchodzi pod antyczną klamrę pasa podobną do tabliczki na nagrobku. Rydell przypuszczał, że ktoś kiedyś wygrał ją na zawodach w łapaniu byka na lasso lub tym podobnej konkurencji. Nacisnął przycisk, opuszczając nieco szybę, żeby wypuścić opary alkoholu. — Koordynatora produkcji — poprawił, mając nadzieję, że pod wpływem wódki jego pasażer, niejaki Buell Creedmore, znów zaśnie. Większą część podróży wzdłuż wybrzeża przespał, chrapiąc donośnie, co wcale nie przeszkadzało Rydellowi. Creedmore był przyjacielem, a raczej znajomym, Duriusa Walkera. Durius był przedtem handlarzem narkotyków w South Central i wpadł w nałóg. Teraz, kiedy udało mu się wyleczyć, spędzał wiele czasu z innymi uzależnionymi, usiłując im pomóc. Rydell zakładał, że Buell Creedmore był jednym z nich, chociaż dotychczas wydawał się tylko alkoholikiem. — Założę się, że dała ci popalić — rzekł Creedmore, pi jacko mrużąc oczy. Był niski i drobny, o dobrze rozwiniętej muskulaturze, której nie zawdzięczał wizytom w siłowni. Mięśnie robotnika. To, co Rydell uznał za kilka warstw sztucznej opalenizny, pokrywało niezdrową

bladość. Tlenione włosy z czarnymi odrostami zaczesane do góry i zwilżone jakimś preparatem, co na-fiwało mu wygląd człowieka, który właśnie wyszedł spod pry-ipiica. Niestety, było to złudzenie, a facet pocił się jak mysz Dmimo włączonej klimatyzacji. • Cóż — odparł Rydell — chyba miała prawo. • A co to za cholerne liberalne pieprzenie? — spytał Creed- are. Wyjął zza paska butelkę i mrużąc oczy, zmierzył spoj- niem jej zawartość jak cieśla sprawdzający poziom. Najwi-czniej nie był zadowolony z inspekcji, gdyż ponownie we-chnął ją za grubą klamrę. — Co z ciebie za mężczyzna? Rydell przez chwilę rozważał myśl, by zatrzymać wóz na raju szosy, skuć Creedmore'owi gębę, zostawić go nieprzy-omnego na poboczu i jak najszybciej dojechać do San Fran-?isco. Nie zrobił tego jednak, a nawet nic nie powiedział. — Cipodupiaste nastawienie, oto największy problem dzi- jsiejszej Ameryki. Rydell zastanawiał się nad nielegalnym chwytem, połączo-m z silnym naciskiem na tętnicę szyjną. Gdyby zastosował itakie duszenie wobec Creedmore'a, ten może nawet by tego pamiętał. Jednakże nie straciłby przytomności na długo, a na f pewno nie na dostatecznie długi okres, a w Knoxville nauczono ; Rydella, że nigdy nie da się przewidzieć reakcji pijanego. — Hej, Buell — zapytał Rydell — a czyj to właściwie sa mochód? Creedmore zamilkł. Wyraźnie się zaniepokoił. Rydell od początku zastanawiał się, czy pojazd nie jest kra-f dziony. Wolał o tym nie myśleć, ponieważ potrzebował trans-I portu do Północnej Kalifornii. Kwota, jaką otrzymał, odchodząc l ze Szczęśliwego Smoka, nie wystarczała na bilet lotniczy, a poza tym musiał bardzo uważać z wydatkami, dopóki nie dowie I się, czy ta historia Yamazakiego ma sens i czy zdoła zarobić jakieś pieniądze w San Francisco. Yamazaki to mądry facet, powtarzał sobie Rydell. Właściwie nigdy się nie dowiedział, co naprawdę robi Japończyk. Yama- I żaki był kimś w rodzaju wolnego strzelca, antropologa studiu- jącego Amerykanów. Może odpowiednikiem tych amerykańskich ekspertów, których Singapurczycy opłacali, żeby podsuwali im takie pomysły, jak obchód chodnika przed supermarketem. Porządny gość z tego Yamazakiego, ale trudno powiedzieć, skąd naprawdę pochodzi. Kiedy ostatni raz kontaktował się z Rydellem, chciał, by ten znalazł mu sieciowca, i Rydell podesłał mu Laneya, analityka, który właśnie pożegnał się ze Slitscanem i kręcił się wokół Chateau, po uszy w długach. La-ney przyjął pracę i wyjechał do Tokio, a Rydell został wylany z pracy za — jak to nazwano — spoufalanie się z gośćmi. W ten sposób Rydell został nocnym strażnikiem w supermarkecie za to, że próbował pomóc Yamazakiemu. Teraz jechał turystycznym hawkerem-aichi po Piątce, jako wynajęty kierowca, nie mając pojęcia, co go czeka, i mimo woli zastanawiając się, czy czasem nie przemyca skradzionego wozu przez granicę stanu. A wszystko dlatego, że ten sam Ya-mazaki zawiadomił go, iż przebywający w Tokio Laney chce go zatrudnić do jakiejś pracy w terenie. Właśnie tak nazwał to Yamazaki: „praca w terenie". A to, po rozmowie z Duriusem, wystarczyło Rydellowi. Szczęśliwy Smok zaczął nużyć Rydella. Nie układała mu się współpraca z panem Parkiem i kiedy po obchodzie szedł na przerwę, był okropnie przygnębiony. Plac, na którym postawiono Szczęśliwego Smoka, wycięto w zboczu pagórka, które w pewnym miejscu tworzyło niemal pionowe urwisko, zabezpieczone przed trzęsieniami ziemi jakimś dziwnym, szarym, gumowatym polimerem — półpłynną masą, która wiązała glebę i wchłaniała niczym rozgrzana smoła wszystko, co w nią wrzucono. W tym polimerze tkwiło mnóstwo kołpaków samochodowych, ponieważ plac

poprzednio pełnił rolę parkingu. Kołpaków, butelek i innego śmiecia. W depresji, jaka zaczęła ogar- niać go podczas przerw, Rydell brał garść kamieni i rzucał nimi z całej siły w polimer. Uderzały z cichym plaśnięciem i znikały bez śladu. Wpadały w plastyczną masę, która wchłaniała je, jakby ich nigdy nie było. Rydell zaczął postrzegać to jako sym- czegoś znacznie ważniejszego. Widział siebie jako jeden iż tych kamieni, przelatujących przez świat, a życie jako polimer, zamykąjący się za nim i zacierający wszelkie ślady jego ist- Kiedy Durius robił sobie przerwę i przychodził powiedzieć l Rydellowi, żeby wracał do sklepu, czasem zastawał go tam Wrzucającego kamieniami. — Celuj w jakiś kołpak — radził mu. — Albo w butelkę. Rydell jednak nie chciał. Gdy opowiedział Duriusowi o Yamazakim, Laneyu i pie-I niądzach, jakie być może mógłby zarobić w San Francisco, kolega wysłuchał go uważnie, zadał kilka pytań, a potem poił radził mu wziąć to zlecenie. i — A co z pracą w sklepie? — zapytał Rydell. • W sklepie? W tym szambie? Zwariowałeś? • Ma pewne plusy — odparł Rydell. • Próbowałeś korzystać z opieki zdrowotnej, jaką ci gwa rantują? Musiałbyś w tym celu pojechać do Tijuany. • Hmm — mruknął Rydell. — Nie chcę rzucać pracy. — To dlatego, że dotychczas zawsze ciebie wyrzucali — | wyjaśnił mu Durius. — Widziałem twój życiorys. • Tak więc Rydell wręczył panu Parkowi wypowiedzenie, a pan Park natychmiast go wylał, wyliczając liczne uchybienia przeciwko regulaminowi Szczęśliwego Smoka, włącznie z udzie- leniem pomocy ofierze wypadku samochodowego na Sunset, która zdaniem pana Parka mogła wytoczyć macierzystej firmie proces o wysokie odszkodowanie. — Przecież weszła tu o własnych siłach — zaprotestował Rydell. — A ja tylko dałem jej butelkę mrożonej herbaty i wez- |, wałem drogówkę. • Sprytny prawnik mógł twierdzić, że zimna herbata wy wołała wstrząs. • Gówno prawda. Jednak pan Park wiedział, że jeśli wyleje Rydella, będzie mógł mu zapłacić mniej, niż gdyby pracownik sam się zwolnił. Praisegod, która strasznie przeżywała, kiedy ktoś odchodził, rozpłakała się i mocno uściskała Rydella, a gdy opuszczał sklep, wsunęła mu do kieszeni brazylijskie okulary przeciwsłoneczne z wbudowanym GPS-em, telefonem i radiem — niemal najdroższy artykuł, jaki sprzedawano w Szczęśliwym Smoku. Ry-dell nie chciał ich przyjąć, ponieważ wiedział, że będzie ich brakowało przy następnej inwentaryzacji. — Pieprzyć inwentaryzację — powiedziała Praisegod. Wróciwszy do swojego mieszkania nad garażem pani Sie- kevitz, sześć przecznic dalej i niedaleko Sunset, Rydell wyciągnął się na wąskim łóżku i próbował włączyć radio w okularach. Jedyne, co zdołał złapać, to cichy szum przerywany urywkami muzyki przypominającej solówki mariachi. Lepiej poszło mu z GPS-em i niewielką klawiaturą wbudowaną przy prawej skroni. Piętnastokanałowy odbiornik wydawał się w pełni sprawny, ale instrukcja była wyjątkowo kiepsko przetłumaczona, a jedynym obrazem, jaki zdołał uzyskać, był plan Rio, nie Los Angeles. Mimo wszystko, zdejmując okulary, postanowił je zatrzymać. Nagle zapiszczał telefon w lewej części

oprawki, więc Rydell ponownie założył okulary. • Tak? • Cześć, Rydell. • Cześć, Durius. • Chcesz pojechać do Północnej Kalifornii pięknym no wym wozem? • Kto jedzie? • Niejaki Creedmore. Znajomy znajomego. Rydell miał wujka, który był masonem, o czym przypomniał sobie, słysząc wyjaśnienie Duriusa. • Ach tak? Pytam, czy facet jest w porządku? • Pewnie nie — odparł wesoło Durius — i dlatego po trzebuje kierowcy. Ten trzyletni wózek trzeba tam przewieźć, a Creedmore mówi, że sam boi się jechać. Byłeś kiedyś kie rowcą, no nie? • Taak. — No, przejazd za friko. Wszystko opłaca Creedmore. I w ten sposób Rydell znalazł się za kierownicą dwumiej-l scowego hawkera-aichi, jednego z tych nisko zawieszonych klł-;,nów z polimerów o wysokiej wytrzymałości, który bez pasażerów ważył zapewne tyle, co dwa małe motocykle. Wydawało się, że wykonano go bez użycia jakichkolwiek metali, | tylko z wielu warstw pianki wzmocnionej włóknami węglo-1 wymi. Silnik znajdował się z tyłu, a ogniwa rozmieszczono w plastiku pełniącym jednocześnie rolę karoserii i ramy. Rydell , wolał nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli uderzy się w coś ' takim pojazdem. Samochód był piekielnie cichy, łatwy w prowadzeniu i szybki jak wicher, kiedy już się rozpędził. Przypominał Rydellowi rower, na którym jeździ się w pozycji leżącej, tyle że nie musiał pedałować. • Nie powiedziałeś mi, czyj to samochód — przypomniał Creedmore'owi, który pochłonął resztę wódki. • Mojego przyjaciela — odparł Creedmore, otwierając bocz ne okienko i wyrzucając pustą butelkę. • Hej — rzekł Rydell. — Jak cię złapią, wlepią ci dziesięć tysięcy dolarów grzywny. • Mogą pocałować nas w dupę, ot co — stwierdził Creed more. — Sukinsyny — dodał, zamknął oczy i zasnął. Rydell przyłapał się na tym, że znów zaczął myśleć o Che-vette. Żałował, że dał się namówić na rozmowę o niej. Wiedział, że nie chce o tym myśleć. Po prostu jedź, powiedział sobie. Na brązowym wzgórzu po prawej zobaczył białe maszty elektrowni wiatrowej, w późnym popołudniowym słońcu. Po prostu jedź. 6. SILENCIO

Silencio nosi towar. Jest najmniejszy, wygląda prawie jak dzieciak. Nie zażywa, a jeśli złapią go gliny, nie będzie mówił. Przynajmniej nie o towarze. Silencio już od pewnego czasu chodził za Katonem i Playboyem, obserwując, jak ćpają i zdobywają pieniądze potrzebne im na towar. Raton robi się groźny, kiedy jest na głodzie, i Silencio nauczył się trzymać wówczas z daleka od niego, poza zasięgiem nóg i pięści. Raton ma wydłużoną, wąską czaszkę i nosi szkła kontaktowe z pionowymi źrenicami, jak wąż. Silencio często zastanawia się, czy Raton chciał wyglądać jak szczur, który zeżarł węża. Może ten wąż wyziera z jego oczu. Playboy twierdzi, że Raton ma w swoich żyłach krew Chupacabra z Watsonville, a oni wszyscy tak wyglądają. Playboy jest większy, odziany w długi prochowiec, który nosi do dżinsów i starych buciorów. Ma wąsy w stylu Pancho Yilli, żółte lotnicze okulary i czarny kapelusz. Jest milszy dla Silencia, kupuje mu na straganach burritos, wodę, prażoną kukurydzę, a czasem fajny sok zrobiony z owoców. Silencio zastanawia się, czy Playboy jest jego ojcem. Nie wie, kto nim jest. Jego matka jest stuknięta i została w Los Projectos. Tak naprawdę Silencio nie wierzy, żeby Playboy był jego ojcem, ponieważ pamięta, jak poznał go na targowisku przy Bryant Street, zupełnie przypadkowo, ale czasem dziwi się, dlaczego Playboy kupuje mu jedzenie. Silencio siedzi, -patrząc, jak Raton i Playboy ćpają za pu- ym straganem pachnącym jabłkami. Raton trzyma w ustach iłą latarkę, żeby widzieć, co robi. Jest ciemna noc, a Raton pnie cienką plastikową rurkę tym specjalnym nożem o rękojeści fdłuższej od zakrzywionego ostrza. Wszyscy trzej siedzą na pla-jjBtikowych skrzynkach. Raton i Playboy zażywają ściemniacz dwa lub trzy razy dzien- nie, we dnie i w nocy. Przy trzech porcjach ściemniacza muszą łykać też rozjaśniacz. Ten jest droższy, ale jeśli łykasz za dużo ściemniacza, zaczynasz gadać za szybko i widzieć zjawy. Playboy nazywa to „rozmową z Jezusem", a działanie rozjaśniacza ,'— „spacerem z królem". Tylko że wcale nie chodzą: po roz-yaśniaczu nieruchomieją, milkną i zasypiają. Silencio woli te i noce, kiedy zażywają rozjaśniacz. Wie,żekupują rozjaśniaczodpewnego czarnoskórego, a ściemniacz od białego, ale uważa, iż tę zagadkę przedstawia obrazek, , jaki Raton ma zawieszony na łańcuszku, który nosi na szyi: czarna i biała łza złączone ze sobą w owal, w białej tkwi maleńki czarny krążek, a w czarnej biały. Aby zdobyć pieniądze, rozmawiają z ludźmi, zazwyczaj w ciemnych zaułkach, a ludzie są przestraszeni. Czasem Raton pokazuje im inny nóż, podczas gdy Playboy trzyma ich za ręce, żeby nie mogli się ruszać. Pieniądze mają postać małych plastikowych tabliczek z ruchomymi obrazkami. Silencio chciałby je zatrzymać po wykorzystaniu, ale nie może. Playboy wyrzuca je, a przedtem starannie wyciera. Wpycha je między kratki ściekowe ulicznych kanałów. Nie chce zostawiać na nich śladów ' swoich palców. Czasem Raton rani ludzi, żeby wyjawili za-I klęcia, które sprawiają, że ruchome obrazki przynoszą pieniądze. Te zaklęcia to imiona, litery lub liczby. Silencio pamięta każde zaklęcie, które poznali Raton i Playboy, ale oni o tym |: nie wiedzą. Gdyby im o tym powiedział, mogliby się złościć. Wszyscy trzej śpią w pokoju w misji. Playboy ściąga z łóżka materac i kładzie go na podłodze. Śpi na jednej połowie łóżka, a Raton na drugiej. Silencio śpi na podłodze. Raton przeciął rurkę i kładzie pół porcji ściemniacza na pal- cu Playboya. Ten oblizuje palec, żeby przywarł do niego narkotyk. Wkłada go do ust i wciera ściemniacz w dziąsła. Silencio zastanawia się, jak to smakuje, ale wcale nie ma ochoty na rozmowę z Jezusem. Teraz Raton wciera sobie narkotyk, w drugiej ręce trzymając zapomnianą latarkę. Robiąc to, Raton i Playboy wyglądają zabawnie, ale Silenciowi nie jest do śmiechu. Wkrótce znów będą chcieli ćpać, a ściemniacz daje im energię potrzebną do zdobywania pieniędzy. Wie, że nie mają pieniędzy, ponieważ od wczoraj nie jedli.

Zazwyczaj znajdują ludzi w ciemnych zaułkach między wieżowcami przy Bryant Street, lecz teraz Raton uważa, że policja zaczęła obserwować te miejsca. Powiedział Silenciowi, że policjanci widzą w ciemności. Silencio patrzył w oczy policjantom w przejeżdżających radiowozach i zastanawiał się, w jaki sposób mogą widzieć po ciemku. Tego wieczoru Raton prowadzi ich na most, na którym mieszkają ludzie. Obiecuje, że tam zdobędą pieniądze. Playboy mówi, że nie lubi pracować na moście, bo tamtejsi ludzie są nerwowi — nie znoszą obcych na swoim terenie. Raton czuje, że dziś dopisze mu szczęście. Rzuca w mrok pustą rurkę i Silencio słyszy, jak ta uderza o coś z cichym brzękiem. Gadzie oczy Ratona są rozszerzone od narkotyku. Przygładza dłonią włosy i macha ręką. Playboy i Silencio ruszają za nim. Silencio po raz drugi przechodzi obok winiarni, obserwując mężczyznę w długim płaszczu, który siedzi przy białym stoliczku i pije kawę. Raton mówi, że to fajny płaszcz. Widzicie okulary tego starego, pokazuje Raton, są ze złota. Silencio myśli, że okulary Playboya też są ze złota, ale mają żółte szkła. Soczewki w okularach tego mężczyzny są przezroczyste. Ma bardzo krótko ścięte siwe włosy i głębokie bruzdy na policzkach. Siedzi sam, wpatrując się w najmniejszą filiżankę kawy, jaką Silencio kiedykolwiek widział. Filiżankę dla lalki. Śledzili starego aż tutaj. Szedł w kierunku Treasure Island. fa część mostu przeznaczona jest dla turystów, mówi Playboy. Są tu winiarnie, sklepy ze szklanymi witrynami, mnóstwo prze-Ichodniów. Teraz czekają, dokąd pójdzie ten stary, kiedy wypije kawę. |jeśli pójdzie z powrotem, w kierunku Bryant Street, będzie trudno. Jeżeli ruszy dalej w kierunku Treasure Island, Raton i Play-|boy będą szczęśliwi. Silencio ma ich jedynie zwiadomić, kiedy mężczyzna opu-\ści lokal. Przechodząc ulicą, czuje na sobie jego spojrzenie, ale męż-' czyzna gapi się tylko na tłum. Silencio patrzy, jak Raton i Playboy ruszają za mężczyzną, |, który poszedł w stronę Treasure Island. Znajdują się na dolnym poziomie mostu i Silencio co chwilę spogląda w górę, na spód górnego poziomu pokryty łuszczącą się farbą. Ten przypomina mu mur Los Projectos. Tutaj jest niewielu mieszkańców. Tylko tu i ówdzie palą się światła. Mężczyzna idzie raźnym krokiem. Nie spieszy się. Silencio wyczuwa, że tamten tylko spaceruje, bez konkretnego celu. I niczego nie potrzebuje, nie szuka pieniędzy, jedzenia ani towaru. Zapewne nie brak mu pieniędzy na jedzenie lub towar i właśnie dlatego Raton i Playboy wybrali go, domyślając się, że ma potrzebne im chipy kredytowe. Podążają w takim samym tempie jak mężczyzna, ale wyraźnie z tyłu. I nie idą razem. Playboy trzyma ręce w kieszeniach obszernego płaszcza. Zdjął swoje żółte okulary i jego oczy otaczają ciemne obwódki, charakterystyczne dla człowieka zażywającego ściemniacz. Robi się smutny, kiedy zamierza zdobyć pieniądze na towar. Wydaje się bardzo skupiony. Silencio kroczy za nimi, od czasu do czasu oglądając się za siebie. Ma pilnować, czy ktoś nie nadchodzi. Mężczyzna przystaje i ogląda wystawę sklepu. Silencio chowa się za wózkiem ze stertą plastikowych rolek i widzi, że Raton i Playboy też się kryją na wypadek, gdyby śledzony od- wrócił się. Tamten nie rozgląda się, ale Silencio zastanawia się, czy nie obserwuje odbicia ulicy w szybie. Silencio też czasem tak robi. Mężczyzna nie odwraca się. Stoi z rękami w kieszeniach długiego płaszcza, patrząc na wystawę.

Silencio rozpina rozporek i oddaje mocz na rolki plastiku; stara się nie robić hałasu. Kiedy zapina dżinsy, widzi, jak tamten idzie dalej, wciąż w kierunku Treasure Island, gdzie — jak twierdzi Playboy — ludzie żyją jak zwierzęta. Silencio, który zna tylko psy, gołębie i mewy, wyobraża sobie skrzydlatych ludzi o psich łbach. Wizja jest natarczywa i nie chce zniknąć. Silencio wychodzi zza wózka, a Raton i Playboy opuszczają swoje kryjówki i ruszają za tamtym; ten skręca w prawo. Znika. Mężczyzna znika. Silencio mruga powiekami, przeciera oczy i znów patrzy. Raton i Playboy przyspieszają kroku. Nie próbują się kryć. Silencio także zaczyna iść szybciej, żeby się nie zgubić; dociera do miejsca, w którym mężczyzna skręcił. Idąc w ślad za Playboyem, Raton mija róg i znika. Silencio przystaje. Serce wali mu gwałtownie. Robi krok naprzód i wygląda zza rogu. W tym miejscu powinien znajdować się sklep, ale nie ma go. Z góry zwisają kawałki plastiku, drewna, znowu plastiku. Dostrzega mężczyznę. Stoi nieco dalej i patrzy na Playboya, Ratona i Silencia. Spogląda na nich przez te okrągłe szkła. Silencio widzi, że stary tkwi zupełnie bez ruchu. Playboy rusza w kierunku ofiary, depcząc buciorami drewno i plastik. Nic nie mówi. Ręce nadal trzyma w kieszeniach płaszcza. Raton ani drgnie, ale jest gotowy. Nagle wyjmuje ukryty nóż i otwiera go wyćwiczonym ruchem, pokazując broń mężczyźnie. Twarz tamtego pozostaje nieruchoma i Silencio przypomina sobie twarze innych zmieniające się na widok noża Ratona. Playboy dochodzi do ofiary i wyjmuje ręce z kieszeni, żeby złapać mężczyznę za ramiona i wykręcić je. Zawsze tak robią. Silencio widzi, jak tamten wykonuje szybki, ledwie wido-zny ruch. Wszystko staje w miejscu. Silencio wie, że mężczyzna sięgnął za połę długiego płaczą, który przedtem był rozpięty. Jednak nie zauważył, jak iiieznajomy wyciągnął rękę, chociaż tamten to uczynił. Teraz ai z pięścią przyciśniętą do piersi Playboya, na samym środku. Cciuk przyciska do jego płaszcza. A Playboy nie rusza się. astygł z rozsuniętymi palcami, nie dotykając mężczyzny. I nagle Silencio widzi, jak palce Playboya zaciskają się i otwie-iąją. Mężczyzna prawą ręką odpycha Playboya, przy czym z piersi tego ostatniego wysuwa się podłużna struga jakiejś czarnej ffcieczy i Silencio zastanawia się, jak długo tam tkwiła. Playboy spada na kawałki drewna i rolki plastiku. Ii Silencio słyszy, jak ktoś mówi: „Pinche mądre". To Raton. iKiedy walczy po zażyciu ściemniacza, jest bardzo szybki i ni-Kgdy nie wiadomo, co zrobi. Kaleczy ludzi, a potem trzęsie się {f ze śmiechu, wciągając powietrze szeroko otwartymi ustami. Teraz pędzi ku nieznajomemu, jakby leciał w powietrzu, a w jego l dłoni lśni nóż. W głowie Silencia pojawia się obraz skrzydlatego l stwora o psim łbie. Raton szczerzy zęby jak pies, ma szeroko otwarte gadzie oczy. I ta czarna rzecz, jak długi mokry kciuk, wbija się w jego | szyję. Znów wszystko zastyga. Raton usiłuje coś powiedzieć i krew płynie mu z ust. Próbuje pchnąć nożem mężczyznę, lecz ostrze przeszywa powie-| trze i Raton nie może dłużej utrzymać broni w palcach. Mężczyzna wyrywa to czarne coś z karku Ratona. Ten chwieje się na ugiętych kolanach i Silencio przypomina sobie chwile, i"kiedy Raton próbował chodzić po zażyciu rozjaśniacza. Raton l podnosi ręce i chwyta się nimi za szyję. Porusza wargami, z któ-I rych nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedno z gadzich szkieł kontaktowych wypada. Odsłania okrągłe i piwne oko. Raton osuwa się na kolana, nadal przyciskając dłonie do szyi. Patrzy na mężczyznę piwnym i wężowym okiem; Silencio domyśla się, że każde z tych oczu spogląda z innej odległości i widzi coś innego. Potem Raton wydaje ciche gardłowe kaszlnięcie i pada na wznak, nadal klęcząc, tak że leży na plecach z podkurczonymi i szeroko rozłożonymi nogami. Silencio widzi, jak szare spodnie Katona robią się ciemne w kroku. Silencio spogląda na mężczyznę, a ten na niego.

Silencio patrzy na czarny nóż, na to, jak broń leży w dłoni tamtego. Ma wrażenie, że to nóż kieruje mężczyzną. To nóż podejmuje decyzję. Wtedy mężczyzna unosi nóż, który ma prawie prostokątny koniec, jakby odłamał mu się czubek. Ostrze porusza się leciutko. Silencio pojmuje znaczenie tego ruchu. Ma wyjść. Wychodzi zza filaru, żeby tamten go zobaczył. Nóż znowu się porusza. Silencio rozumie i ten gest. Ma podejść bliżej. 7. WSPÓLNY DOM Spróbuj zostawić pusty dom w Malibu, powiedziała Tessa ) Chevette, a znajdziesz w nim ludzi, którzy zeszli z gór i resztki pieczonego psa na kominku. „ Trudno się ich pozbyć, tych intruzów, i nie powstrzymują yich zamki. To dlatego ludzie, którzy mieszkali tu kiedyś, przed .lżeniem, chętnie wynajmują domy studentom. Tessa była Australijką, studentką środków przekazu na USC p i przyczyną tego, że Chevette tkwiła tu teraz, na waleta. Ona oraz fakt, że Chevette nie miała pracy ani pieniędzy, l Od kiedy rozstała się z Carsonem. Tessa mówiła, że Carson był kawałem drania. , I patrzcie tylko, do czego doszło, myślała Chevette, peda-łując na treningowym rowerze i patrząc na projekcję stromej f szwajcarskiej drogi; usiłowała ignorować odór pleśniejącego Ii prania, rozchodzący się zza cienkiego przepierzenia. Ktoś zo-r stawił mokre pranie w pralce, pewnie w zeszły wtorek, przed l pożarem. Teraz gniło i śmierdziało. Fatalnie, ponieważ z tego powodu trudno było korzystać l Z roweru treningowego. Można go było konfigurować na tu-ajtin różnych rodzajów rowerów i tyleż samo terenów. Chevette Ijubiła właśnie ten: staromodny dziesięciobiegowy jednoślad stalowej ramie, którym można było piąć się górską drogą P ł kątem oka spoglądać na rosnące na poboczu kwiaty. Drugim l ulubionym była damka na balonowych oponach, którą jeździ-ła po plaży. Oczywiście w Malibu nie można było jeździć po |;,plaży, chyba że chciało się pokonywać zardzewiałe druty kol- czaste i ignorować rozmieszczone co trzydzieści metrów tablice ostrzegające o skażeniu. Jednak odór mokrych skarpetek wciąż drażnił jej nozdrza, rozwiewając złudzenie alpejskiej wioski i przypominając, że nie ma pracy ani pieniędzy i waletuje w Malibu. Dom stał na samej plaży, zaledwie dziesięć metrów od drutów kolczastych. Nikt nie wiedział, co właściwie się tam wylało, ponieważ rząd nie chciał tego wyjaśnić. Niektórzy mówili, że był to ładunek jakiegoś frachtowca, a inni, że transportowca, który rozbił się podczas sztormu. Rząd użył nanorobotów do usunięcia skażeń. W tej kwestii wszyscy byli zgodni i twierdzili, że właśnie dlatego nie wolno tam wchodzić. Chevette znalazła rower treningowy już podczas drugiego dnia pobytu tutaj i ćwiczyła dwa lub trzy razy dziennie, albo późną nocą, tak jak teraz. Nikt inny nie interesował się nim ani nie zaglądał do tego pokoiku obok garażu i pralni, co bardzo jej odpowiadało. Mieszkając na moście, przywykła do ciasnoty, tylko że tam każdy zawsze miał coś do roboty. W tym domu mieszkał tłum

studentów USC, którzy działali jej na nerwy. Całymi dniami siedzieli wokół zestawów multimedialnych i gadali, niczego nie robiąc. Czuła, jak pot spływa jej między opaską przytrzymującą wizjer a czołem, a następnie ścieka po nosie. Miała już całkiem niezłe przyspieszenie i na jej plecach pracowały nawet te mięśnie, których zwykle nie używała. Zauważyła, że projektant bardziej przyłożył się do lakierowanej ramy niż do dźwigni zmiany biegów. Te miały nienaturalny wygląd, a przesuwająca się pod nimi nawierzchnia drogi ukazywała bitową strukturę. Kiedy Chevette podniosła głowę, chmury również okazały się sztuczne — ledwie naszkicowane. Zdecydowanie nie była zadowolona z tego, że tu jest, ani z całego swego życia. Po kolacji rozmawiała o tym z Tessą. No, właściwie kłóciła się z nią. Tessa chciała zrobić program dokumentalny. Chevette wiedziała, czym jest program dokumentalny, ponieważ Carson pra- Vał dla kanału Real One, jedynego nadającego takie kawał-musiała oglądać je setkami. W rezultacie odniosła wra-nie, że wie teraz mnóstwo o niczym, a nie ma pojęcia o tym, i naprawdę powinna wiedzieć. Na przykład, co ma robić ze życiem, kiedy znalazła się tutaj. |tf Tessa chciała zabrać ją z powrotem do San Francisco, lecz hevette miała w tej sprawie mieszane uczucia. Tessa zamierza-t zrobić program o zamkniętych społecznościach i twierdziła, ! Chevette żyła w jednej z nich, gdy mieszkała na moście, amknięte" oznaczało otoczone czymś i Chevette uważała, przynajmniej to ma jakiś sens. Tęskniła za tym miejscem Jitamtymi ludźmi, ale nie chciała o tym myśleć. Z powodu |go, jak potoczyły się jej sprawy, od kiedy tu przyjechała, ; także dlatego, że zerwała dawne kontakty. Pedałuj, powiedziała sobie, wjeżdżając na szczyt iluzorycz-wzniesienia. Zmień bieg. Pedałuj mocniej. Nawierzchnia ogi miejscami stała się szklista, ponieważ symulator nie na-żał z odświeżaniem obrazu. • Wróć na ziemię — usłyszała wyciszony głos Tessy. • Cholera — mruknęła Chevette, podnosząc wizjer. Ujrzała podnośnik z kamerą, który jak wypełniona helem poduszka ze srebrzystego mylaru zawisł na wysokości oczu p; w otwartych drzwiach. Dziecinna zabawka ze śmigłami osłoniętymi kratkami, kontrolowana przez pozostającą w sypialni Tessę. Pierścień światła odbił się w soczewce obiektywu, który l wysunął się, powiększając obraz. Śmigła poszarzały, z warkotem przenosząc kamerę przez !'• drzwi, zatrzymały się i ponownie zszarzały, poruszając się wstecz. j Przez chwilę podnośnik kołysał się pod ciężarem podwieszonej '. kamery. Boska Zabaweczka, jak Tessa nazywała swój srebrzy-| sty balon. Oko na niebie. Wysyłała go w powolne rejsy po i1 całym domu, szukając ciekawych ujęć. Wszyscy mieszkający i tutaj nieustannie nagrywali pozostałych, oprócz lana, który cho-s dził, a nawet spał, w specjalnym skafandrze rejestrującym każdy jego ruch. Rower treningowy, a raczej sensory maszyny, wyczuły roztargnienie Chevette i zwolniły z westchnieniem, przełączając skomplikowany układ hydrauliczny. Wąski klin między udami Chevette poszerzył się i zmienił w szerokie siodełko plażowego roweru. Kierownica rozprostowała się i uniosła w górę, razem z jej rękami. Dziewczyna nadal pedałowała, ale rower hamował jej ruchy. • Przepraszam — rozległ się głos Tessy z małego głoś niczka. Jednak Chevette wiedziała, że Tessie wcale nie jest przykro. • Ja też — powiedziała Chevette, gdy pedały zatoczyły ostatni łuk i znieruchomiały. Podniosła kierownicę i zeskoczyła z roweru, wpadając na kamerę i psując Tessie ujęcie. —- Jest maleńki problem. Myślę, że dotyczy ciebie. • Co takiego?

• Chodź do kuchni, to ci pokażę. Tessa zmieniła kierunek obrotów jednego ze śmigieł, w wyniku czego podnośnik obrócił się wokół swej osi. Potem pomknął z powrotem przez drzwi, do garażu. Chevette poszła za nim, zdjąwszy ręcznik z gwoździa wbitego we framugę drzwi. Zamknęła za sobą drzwi. Powinna była to zrobić, zanim zaczęła ćwiczyć, ale zapomniała. Boska Zabaweczka nie umiała otwierać drzwi. Ręcznik prosił się o wypranie. Był trochę sztywny, ale nie śmierdział. Wytarła nim tors i pachy. Dogoniła balon i przemknęła pod nim, wchodząc do kuchni. Wyczuła umykające po kątach karaluchy. Każde wplne miejsce prócz podłogi było zastawione brudnymi naczyniami, pustymi opakowaniami i sprzętem do nagrań. Dzień przed pożarem odbyło się przyjęcie, po którym dotychczas nikt nie posprzątał. Żadnego światła oprócz kilku diod i metodycznego migotania ekranu monitora systemu alarmowego, ukazującego obrazy z kolejnych kamer noktowizyjnych. W rogu ekranu widniała godzina — 4.32. Połowa systemu była wyłączona, ponieważ ez cały dzień ktoś wchodził tu i stąd wychodził, a poza zawsze ktoś był w domu. Chevette słyszała warkot kamery, którą Tessa umieściła za ej plecami. • Co jest? — zapytała Chevette. • Spójrz na podjazd. Chevette przysunęła się do monitora. Taras nad piaskiem... Przestrzeń między tym a sąsiednim budynkiem... Podjazd. A na nim samochód Carsona. — Cholera — powiedziała Chevette, gdy lexusa zastąpił obraz drugiej ściany domu, a potem widok z kamery pod ta- ;rasem. • Stoi tam od trzeciej dwadzieścia cztery. Taras... • Jak mnie znalazł? Między domami... — Pewnie przez sieć. Porównanie obrazów. Ktoś załadował film z przyjęcia. Byłaś na paru ujęciach. Lexus na podjeździe. Nikogo w środku. • Gdzie on jest? Przestrzeń między domami... Pod tarasem... • Nie mam pojęcia! Znowu taras. Patrz na to dłużej i zaczniesz mieć przywidzenia. Spojrzała na bałagan na stole i zobaczyła długi rzeźnicki nóż wbity w resztkę czekoladowego ciasta, z ostrzem oblepionym ciemną mazią. — Na górę — powiedziała Tessa. — Lepiej przyjdź tutaj. Stojącej w kolarkach i podkoszulku Chevette nagle zrobiło się zimno. Zadrżała. Przeszła z kuchni do salonu. Szare światło przedświtu sączyło się przez szklane ściany. Anglik łan cicho pochrapywał, wyciągnięty na długiej skórzanej kanapie. Czerwona dioda skafandra rejestrującego migotała mu w okolicy pępka. Chevette nigdy nie mogła skupić spojrzenia na dolnej połowie jego twarzy: nierówne zęby, plamy na skórze, jakby w wyniku niechlujnej pikselizacji. Czubek, mówiła Tessa. Nigdy nie zmieniał stroju, w którym teraz spał, opinającego go jak gorset. Wymamrotał coś przez sen, odwrócił się plecami do niej, kiedy go mijała.

Stanęła kilka centymetrów od szyby, czując emanujący z niej chłód. Na tarasie nie widziała nikogo, tylko upiornie białe krzesło i puste puszki po piwie. Gdzie on jest? Schody na piętro były spiralnie rozmieszczonymi klinami z bardzo grubego drewna, sterczącymi z żelaznej rury. Zaczęła po nich wchodzić, wzmacniane włóknem węglowym podeszwy jej treningowych butów stukały przy każdym kroku. Tessa czekała na górze, szczupła blondynka okryta szerokim płaszczem, który w dziennym świetle miał ciemnopomarańczo-wy kolor. • Furgonetka stoi przy drzwiach — powiedziała. — Jedźmy. • Dokąd? • Na wybrzeże. Dostałam stypendium. Właśnie rozmawia łam z mamą i mówiłam jej o tym, kiedy pojawił się twój chłopak. — Może chce tylko porozmawiać — wahała się Chevette. Opowiedziała Tessie, jak wtedy ją uderzył. Teraz prawie tego żałowała. — Nie sądzę, żebyś chciała to sprawdzać. Znikamy, do brze? Widzisz? Jestem już spakowana. Trąciła biodrem pękatą torbę ze sprzętem, zawieszoną na ramieniu. • A ja nie — odparła Chevette. • Przecież wcale się nie rozpakowałaś, pamiętasz? — Mia ła rację. — Wyjdziemy przez taras, obejdziemy dom Barbary, wsiądziemy do furgonetki i już nas nie ma. • Nie — odrzekła Chevette. — Obudźmy wszystkich, za palmy światła na zewnątrz. Co może wtedy zrobić? • Nie wiem. Zawsze jednak może wrócić. Teraz już wie, że tu mieszkasz. Nie możesz tutaj zostać. - Wcale nie jestem pewna, czy chce zrobić mi krzywdę, ssso. • Chcesz z nim być? • Nie. • Zaprosiłaś go tu? • Nie. • Chcesz go zobaczyć? Zawahała się. • Nie. — No to bierz swój bagaż. — Tessa przecisnęła się obok |iej, taszcząc ciężką torbę. — Ale już — rzuciła przez ramię, fchodząc na dół. Chevette otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je amknęła. Odwróciła się i po omacku przeszła korytarzem do plrzwi swojego pokoju. Kiedyś pełnił rolę garderoby, lecz i tak ył większy niż niektóre mieszkania na moście. Przy otwarciu drzwi pod sufitem zapalała się lampa z matowego szkła. Ktoś przyciął gruby kawałek pianki, tak że zakrywał połowę dłu-i gości tego wąskiego pomieszczenia bez okien, między wymyli siną szafką na buty zrobioną z jakiegoś tropikalnego drewna ! a szafą na ubrania wykonaną z tego samego materiału. Chevette Ijeszcze nigdy nie widziała tak starannie wykończonego drew-jlnianego przedmiotu. Cały dom był równie starannie wykoń-"czony pod warstwą brudu naniesionego przez obecnych lokatorów. Zastanawiała się, kto mieszkał tu wcześniej i co czuł, kiedy musiał się stąd wyprowadzić. Ktokolwiek to był, sądząc l po rozmiarach szafki na obuwie, miał więcej butów niż Chevette przez całe swoje życie. Jej plecak stał przy wąskim posłaniu z pianki. Tak jak po-'wiedziała Tessa, nadal był

nierozpakowany. Tyle że otwarty. Obok leżała siatka z przyborami toaletowymi i kosmetykami, l Nad nią, na wymyślnym drewnianym wieszaku, wisiała stara l motocyklowa kurtka Skinnera z krzepiąco szerokimi ramionami. Niegdyś czarna, końska skóra poszarzała od noszenia i starości. Starsza niż ty, powiedział. Pod kurtką wisiała para no- wych czarnych dżinsów. Zdjęła je i zrzuciła z nóg treningowe buty. Założyła dżinsy na kolarki. Z otwartego plecaka wyrwała czarny podkoszulek. Wciągając go przez głowę, poczuła zapach czystej bawełny. Wyprała wszystko u Carsona, kiedy postanowiła odejść. Przykucnęła przy posłaniu, sznurując buty na grubych podeszwach, które założyła na bose nogi. Wstała i zdjęła z wieszaka kurtkę Skinnera. Była ciężka, jakby zachowała w sobie ciężar zwierzęcia. Chevette czuła się w niej bezpieczniejsza. Przypomniała sobie, że zawsze jeździła w niej po San Francisco. Jak w zbroi. — Chodź już — zawołała cicho Tessa z salonu. Chevette poznała Tessę, kiedy ta przyszła z koleżanką do Carsona, żeby wypytać go o jego pracę dla Real One. Coś między nimi zaiskrzyło i Chevette odpowiedziała uśmiechem tej chudej blondynce o nazbyt wyrazistej twarzy, która pomimo to wyglądała uroczo, a poza tym była wesoła i mądra. Zbyt mądra, pomyślała Chevette, wpychając siatkę do plecaka, ponieważ teraz jechała razem z Tessą do San Francisco, a wcale nie była pewna, czy to dobry pomysł. — No chodź! Pochyliła się, wepchnęła siatkę do plecaka, zapięła go i zarzuciła na ramię. Zobaczyła buty treningowe. Nie ma czasu. Przeszła nad nimi i zamknęła drzwi garderoby. Znalazła Tessę w salonie, wyłączającą czujniki alarmowe przy rozsuwanych szklanych drzwiach. łan zarzęził, rzucając się we śnie. Tessa pociągnęła za jedną połowę drzwi, otwierając je tylko tyle, żeby można było przez nie przejść. Cicho zazgrzytały na skorodowanej prowadnicy. Chevette odetchnęła głęboko chłodnym morskim powietrzem. Tessa wyszła i wyciągnęła rękę po swoją torbę ze sprzętem. Chevette przeszła przez drzwi, potrącając plecakiem o ramę. Coś musnęło jej włosy. Tessa złapała wiszącą w powietrzu Boską Zabaweczkę. Podała balon Chevette, która złapała za kratkę osłony śmigła. Podnośnik wydawał się zbyt lekki, delikatny I fkruchy. Potem razem z Tessą chwyciły klamkę drzwi i za- unęły je z powrotem. Chevette wyprostowała się, odwróciła i spojrzała na jaśnie-pą szarość, która była teraz oceanem za czarnymi zwojami puTitów kolczastych. Poczuła lekki zawrót głowy, jakby na kró-jputką chwilę stanęła na krawędzi obracającego się świata,Mia-p już takie wrażenie, na moście, na dachu mieszkania Skinnera, ysoko nad wszystkim, kiedy stała tam w spowijającej zatokę ngle. Tessa przeszła cztery kroki po plaży i Chevette usłyszała ikrzypienie piasku pod podeszwami jej butów. Było bardzo ci-pho. Zadrżała. Tessa przykucnęła, zaglądając pod taras. Gdzie on jest? I wcale go nie zobaczyły, nie tam i nie wtedy, gdy przebiegły po piasku, mijając taras domu starej Barbary, gdyż szerokie okna zasłonięte grubą folią i wyblakłą od słońca dyktą. Barbara była właścicielką tego domu jeszcze przed skażeniem i nie-• często się pokazywała. Tessa próbowała nawiązać z nią kontakt, B nakręcić o niej program jako o zamkniętej jednoosobowej spo-I łeczności, pustelniczce we własnym domu stojącym wśród samych wynajmowanych. Chevette zastanawiała się, czy Barbara obserwuje je, jak mijają jej dom,

przechodzą obok i na tył, gdzie czekała furgonetka Tessy, prawie sześcienna, z lakierem zmatowiałym od niesionego wiatrem piasku. M. Z każdym krokiem to wszystko coraz bardziej wydawało l, się Chevette snem, a teraz Tessa otwierała furgonetkę, sprawił dziwszy przy świetle latarki, że Carson nie czeka wewnątrz. Kiedy Chevette wgramoliła się do środka i opadła na skrzypiący fotel pasażera, z podziurawionym plastikowym siedzeniem nakrytym kocem i owiązanym sznurem do bungee, wiedziała już, że jedzie. Dokądś. I nie miała nic przeciwko temu. 8. DZIURA Dryf. Laney dryfuje. Właśnie tak to widzi. Wie, że to kwestia podejścia. Dopuszczenia przypadkowości. Niebezpieczeństwo związane z dopuszczeniem przypadkowości polega na tym, że przypadek może dopuścić Dziurę. A Dziura jest tym, wokół czego jest skonstruowana jaźń Laneya. Dziura jest nieistnieniem w samym jądrze wszechrze-czy. Zawsze wpychał do niej przeróżne rzeczy: narkotyki, karierę, kobiety, informacje. Ostatnio głównie informacje. Informacje. Ten strumień. Ten... rozpad. Dryf. Kiedyś, przed przyjazdem do Tokio, Laney zbudził się w swoim apartamencie w Chateau. Było ciemno i słyszał tylko szmer opon na Sunset oraz stłumiony warkot helikoptera krążącego wśród wzgórz za miastem. A Dziura była tuż przy nim, na ogromnej powierzchni królewskiego łoża. Dziura, tak bliska i znana. 9. UŁAMEK SEKUNDY Jaskrawa piramida owoców pod brzęczącym neonem. Nieznajomy patrzy, jak chłopiec wypija drugi litr gęstego ku, duszkiem połykając całą zawartość wysokiego plastiko-ego kubka, bez żadnego widocznego efektu. — Nie powinieneś tak szybko pić zimnych napojów. Chłopiec spogląda na niego. Między ich spojrzeniami nie ma niczego — żadnej maski. Żadnej osobowości. Mały naj-idoczniej nie jest głuchy, gdyż zrozumiał propozycję otrzy-ania zimnego napoju. Na razie jednak nic nie wskazuje na po, że umie mówić. — Znasz hiszpański? Język Madrytu, którym nie mówił od wielu lat. Chłopiec stawia drugi pusty kubek obok pierwszego i patrzy l na mężczyznę. Nie boi się. - Ci ludzie, którzy na mnie napadli, byli twoimi przyja- ciółmi? Żadnej reakcji. — Ile masz lat? • Więcej, domyśla się mężczyzna, niż się wydaje. Zauważa l szczecinę odrastających włosów nad górną wargą chłopca, któ-»• rego piwne oczy są zupełnie spokojne.

Chłopiec spogląda na dwa puste kubki na porysowanej stall lowej ladzie. Potem na mężczyznę. — Jeszcze jeden? Chcesz jeszcze jeden napój? „. Chłopiec kiwa głową. Mężczyzna daje znak Włochowi za |i< ladą. Znowu zwraca się do chłopca. — Masz jakieś imię? Nic. Nic nie porusza się w tych piwnych oczach. Chłopiec patrzy na niego spokojnie, jak dobrze wytresowany pies. Srebrna maszyna do wyciskania soku krztusi się obok sterty owoców. Skrawki lodu z warkotem mieszają się z cieczą. Włoch wlewa napój do plastikowego kubka i stawia go przed chłopcem. Ten patrzy na drinka. Mężczyzna siada wygodniej na skrzypiącym metalowym stołku, a poły długiego płaszcza rozchylają się jak skrzydła. Pod pachą spoczywa nóż w swojej magnetycznej pochwie, już starannie wytarty. Śpi. Chłopiec podnosi kubek, otwiera usta i wlewa do gardła gęstą mieszaninę cieczy oraz lodu. Upośledzony, myśli mężczyzna. Produkt chorego łona tego miasta. Oznaki życia zniekształcone przez chemikalia, głód, kaprysy losu. A jednak ten chłopiec, tak samo jak on, jest tutaj i teraz, dokładnie tym, kim ma być. Oto Tao: ciemność w ciemności. Chłopiec stawia pusty kubek obok pierwszych dwóch. Mężczyzna prostuje nogi, wstaje i zapina płaszcz. Chłopiec wyciąga rękę. Dwoma palcami dotyka zegarka, który mężczyzna nosi na lewym przegubie. Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć. — Godzina? Coś porusza się w nieruchomej brązowej głębi oczu chłopca. Zegarek jest bardzo stary, został kupiony w specjalistycznym sklepie ufortyfikowanego centrum handlowego w Singapurze. To model wojskowy. Mówi mężczyźnie o stoczonych niegdyś bitwach. Przypomina mu, że każda z nich pewnego dnia zostanie zapomniana i liczy się tylko chwila, tylko ona. Oświecony wojownik rusza w bój jak na pogrzeb ukochanej osoby — i jakże mogłoby być inaczej? Chłopiec pochyla się niżej i to coś w jego oczach widzi tylko zegarek. Mężczyzna myśli o tamtych dwóch, których zostawił na mo- , Swego rodzaju łowcy, już nigdy nie będą polować. A ten podążał za nimi. Zbierał resztki.<— Podoba ci się? i Brak reakcji. Nic nie wytrąci chłopca z transu, nie przerwie lęzi, jaka powstała między tym, co wyłoniło się z jego oczu surową, czarną tarczą zegarka. Tao. i Mężczyzna rozpina żelazną klamrę paska. Podaje chłopcu pgarek. Robi to bez zastanowienia z taką samą odruchową ynością siebie, z jaką wcześniej zabił. Robi to, ponieważ .. trzeba, ponieważ jego życie ściśle związane jest z Tao. Nie ma potrzeby mówić: „Do widzenia". Zostawia chłopca zapatrzonego w czarny cyferblat i wska- zówki. Odchodzi. W idealnie wybranej chwili. 10. AMERYKAŃSKI AKROPOL