uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

William Goldman - Bracia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :931.7 KB
Rozszerzenie:pdf

William Goldman - Bracia.pdf

uzavrano EBooki W William Goldman
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

Wiliam Goldman Bracia Dedykuję siostrom ... przed początkiem... ... nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód, wyprostował się, podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie miał bowiem odpowiednich rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż jego nagie ciało, tak bardzo opalone w słońcu, dawało wrażenie potężnej siły... i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej, opuszczonej wysepki dało się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez tyle lat były jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały... ...on z pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to, jaki jest w tej chwili miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania... to niezupełnie prawda, ponieważ każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale tego właśnie dnia wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie, następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki, przepłynął obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział tylko tyle, że po dniu pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić ręce... kiedyś potrafił zabijać każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić - i to szybko; a więc pracował nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna... a po dniu ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień przeznaczony na pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni... nic dziwnego, że nie miał poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały coraz ciszej... ...podążył do jedynej części wyspy, gdzie istniała jakaś cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem, gdzie znajdowało się urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego kubka... wypił jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka, zanim wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi... wyciągnął się na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył się wygodniej, pod opaloną skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był niezwykle przystojnym mężczyzną... a może byłby taki, gdyby jego ciemne oczy miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło się w tych oczach... ...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki - można tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po tylu latach ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska droga, lecz długa, a zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w końcu zabiła go... ...nastał już brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody, czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody i szybkim kraulem opłynął wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w poszukiwaniu doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo - szeroka plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął mocno prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos... ...ale ptaki usłyszały... zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich stron zlatywały w kierunku najbliższych drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to było dla nich czymś fascynującym, to był problem do rozwiązania, problem dla niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła ponownie, dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki, tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i szybciej, a dziura stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak głęboka, że mieściło się w niej całe ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać ręką, natrafiając na opór piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując się wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas... wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie jedyne, co miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną siłę zabijania... faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję walczącego... dawało przewagę wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać... oczywiście w walce nikt nie wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było przeważać w każdym calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył ponownie do wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać siły do zadawania ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy słońce zaczęło się chylić ku

zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już ciemno, położył się pod zadaszeniem i zamknął oczy... ...był tam Babe... - Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni kiedy ćwiczył siłę rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy się to ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany braciszek, Babe... i w takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten balast i biec przez ciemny piasek, a potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego lądu, dopływał do miejsca, gdzie czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował się Babe; brat czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim oto żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się kiedykolwiek spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych uścisków ani łez... ponieważ Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie żyje, kim ty jesteś? - takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione... ...rozłożył się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję, a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad swoim ciałem, aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu udało mu się osiągnąć... tak było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod kontroli; przywoływał wtedy pamięć o Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć najczęściej tych dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z bardzo daleka, jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział mu, że powinien zejść szybko na ziemię, natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te igraszki... miał nadzieję, że lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz wspinać po drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność była dla niego najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać się wysoko i doszedł do wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko temu... z początku skrzeczały i uciekały w różnych kierunkach, z czasem jednak nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej podejrzewał - że przysuwały się bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je skacząc na niższe gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu się to udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik helikoptera warczał coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach, stanął na piasku, zerknął ukradkiem... maszyny nie było jeszcze widać, ale wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt na wyspie zakończył się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?... ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było zaprzeczyć, że w pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu silnika, zamknął oczy, usłyszał głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej... -...będę się streszczał: byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą pracowaliśmy, że powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy potrafisz to zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak możesz stać się czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a ja obiecuję, że nie pozwolę na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam, zabiję cię własnymi rękami, zanim pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł, musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł - teraz nie ma z ciebie żadnego pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy cię z tego, zyskasz coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz - no więc jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię cię w kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi osiągnięciami chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery; będziesz poddawany kolejnym zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego, czy zaryzykujesz? To będzie powolne jak agonia i niesłychanie bolesne, niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za palec... ...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty Karaibów, nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki - polecimy tam razem helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na boczny tor, a więc tylko ja będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić - jeśli to zrobię, to tylko z jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej samotnym człowiekiem na Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz zmysły, nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz miał w sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata, być może na zawsze? ...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins - no i klamka zapadła. Helikopter, który

obniżył swój lot, stał się teraz widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł do zadaszenia, szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie, buty. Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało. Helikopter zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego, poczuł dziwny chłód. Tak bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale jedynymi przeciwnikami były dla niego drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak wiele eksperymentów kończy się niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie, zostanie z pewnością poddany ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli nie, będzie szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego ramienia znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od innych. Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię. Popatrzył na ręce. W ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może był nadal skałą Scylli - a nie jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego osobowości miała nadzieję, że tak właśnie było. Ta część, która była ciekawa świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że nie wzywają go po to, by wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież strzyc trawników lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - takie same fryzury, szkolne mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z filmu Disneya; jeden, cudowny, być może ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i tak oto, w typowo angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej zgodzie i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne, przyozdobiło się dla towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce Mews w miasteczku o nazwie Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli przed sobą skrzyżowanie z High Street, przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich przystanął, następnie wybełkotał w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu słyszałem brzydkie słowo. Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego - odpowiedział ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. - Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić szeptem - tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś dał znak, aby zamilkła, co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo "utwierdziło" byłoby bardziej odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się ze mnie, a tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. - Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od okazji do okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie głupstwa. To podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street. - Wiem. Weź mnie za rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę. Ollie wyciągnął rękę, Stan podał swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. - Być może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest. Ollie zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy niesamowicie mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie odpowiedziałem. Ollie wybiegł przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. - Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za słowo, zrobię coś więcej, podam ci jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej? - Następną literą jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! - Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej, trzymając się za ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. - Czy to brzydkie słowo? Dla mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać, to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba peniz nie należy do tej samej kategorii słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie wyzwanym na pojedynek. Ollie szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie tak jest, ale... Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim wieku. Była ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły. Ollie nie mógł się powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie całkowicie przykrywała zwisająca powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch - powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie nikogo dorosłego. - Acha. Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny dzień - jutro kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem lat - szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła go w policzek. - Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi, aby świat odnosił z tego jakąś

korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ mamy takie same upodobania. - Jest mi bardzo przykro - odrzekła kobieta z obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam wam się po prostu, gdy szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i szczęśliwych chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że przynajmniej spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. - ślubujemy - powiedział Stan, podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką uśmiechnęła się i poszła w swoją stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak odchodziła. - Myślałem, że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za często oglądasz telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu do obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To dlaczego chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego celowo. - Nie robi? - Nie, to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. - Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać. - Peniz - zawtórował Ollie i obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni. Fern poczuła ulgę, słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i że dla bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie przeszkadzała jej aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i nie była odrażająca. Dorośli nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a uśmiech był niezaprzeczalnie jej mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że powieka Fern wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili - dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją, że jej osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia zagrożenia. Odczuwała więc ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a potem zdać relację na temat związanych z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o nieprzepartej chęci uszczypnięcia mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby uspokoić go; ale nie tylko - chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak powiedziała: wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu domowi, szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle uczęszczali na mszę. Byli tacy nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci dwaj - istna doskonałość. No, niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było jednak sensu zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc się przed wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto moje dzieło. Popatrzcie na moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni wyczerpał się. Stała nieruchomo na High Street, wpatrując się w wystawę małego sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej. Prawda była taka: prawie w ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż wszystko inne, stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś powiedzieć i rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta. Głupie polecenia - niestety też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara poczciwa Fern." Tego dnia miała wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć jakieś dzieci, pogawędzić z nimi chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o związanych z tym wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego polecenia było czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta krzyżowała się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół do drugiej miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę Tring Mews za domem oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed domem nr 18. Dalsze instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki. Wiedziała tylko tyle - i nic więcej. Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety, której samo przezwisko, Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało dla Fern znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę: charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej, dlaczego musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się tym, co ma się stać, gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli Blondynka okaże się piękną dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej powieki? Do tego również nie przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że powodem, dla którego wykorzystują ją w ten właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się jakieś problemy, nie musiałaby niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do

powiedzenia. Godzina #/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła skrzyżowanie, kierując się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała się obok niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona. #/1# 30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/ 1#30 - w jej dotychczasowy świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30 sięgnęła ręką ku drzwiom samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią. Zapominając o włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić bieg wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami palców było w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od drzwi. Na kluczyku od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się krew - z jej doświadczenia wynikało, że było to niemal regułą - wtedy pozostawienie odcisków palców mogło okazać się fatalne w skutkach. To prawda, nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała. Jednak ci, którzy udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie? Z tyłu klasy. W rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła nie popełniać błędów, teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/ą#łą. Rękawiczki nałożone, kluczyk w umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu, skręca w Tring Mews, mija dom nr ą6. Zatrzymuje się przy domu nr ą8. Czeka na Blondynkę. Fern siedziała nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy. #/ą#ł4 - i stało się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania samolotem. Dawniej nie podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu podróże były zbyt częste. Powitanie jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie nauczycieli po Nowym Jorku w piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć tam i z powrotem. Z poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na kierownicy, zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć samochód - zrobiła to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom oznaczony numerem ą6 - i to wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu numer ą8. Tu właśnie znajdowała się w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom numer ą6. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu. Powiedzieliby tylko: - Kiedy dojedziesz do domu numer ą8, zatrzymaj się. - Na pewno chodziło więc o numer ą6. Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był ładny. Ale gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie wstrzymał oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz, dalej nic nie mówił, rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za skarby - wyszeptał. Nie był to duży sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami, cukierkami i kremówkami. Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie wyglądałby na kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców, zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej wywieszce, która głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie drugiej Od pół godziny nie miał żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci dwaj i zakłócili ciszę. Ollie przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel ponownie zastukał w wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy poważnymi klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan. Zwrócił się do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął Ollie, w tej chwili trochę zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? - W tym momencie wyciągnął z kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu - To wygląda jak cały funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym Stan wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem, wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? - Słuchaj, Stan, nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są przeznaczone dla mnie? Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. - Położył banknot na ladzie przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą tortur nie przyjmujemy reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się pomylił co do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył ubiór oraz akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam sposób patrzenia na

sprzedawcę - jakby był robakiem; sposób traktowania go, podobnie zresztą, jak wszystkich innych, jakby byli służącymi. A czego oni dokonali? Zostali poczęci w łonie bogatej matki. Nie dawało im to prawa do tego, aby górować nad otoczeniem. On sam pracował ciężko w sklepie, był jego właścicielem, zaopatrywał się w najlepsze towary, na jakie było go stać, nie zważając na godziny pracy utrzymywał sklep w czystości i porządku. Chciał, aby sklep przejęły jego dzieci, ale dzieci w tych czasach nie chciały przez całe życie sprzedawać słodyczy. Zresztą jego dzieci nie znosiły się nawzajem. W tym momencie, na środku sklepu, Ollie próbował rzucić się z radości na Stana, ale ten odskoczył, wymykając się z zasięgu rąk brata. - Chcę cię uściskać - powiedział Ollie. - Jesteś taki słodki. - Ja? Słodki? Mylisz się, Ollie. - To mówiąc, wskazał ręką na ladę. - To jest słodkie. - Odczekał chwilę, jego twarz wyrażała przez moment rozczarowanie. - Głuptasie, dlaczego nie zaśmiałeś się, to był przecież świetny żart polegający na grze słów. - Doskonały dowcip, Stan, obiecuję, że będę się śmiał, ale później, gdy nie będę już taki podniecony. Właściciel dał znak, aby Stań przybliżył się. - Czy to kieszonkowe, to pewna sprawa? Chcę ci powiedzieć, że moi chłopcy nie zachowaliby się tak jak wy. Nie cierpią się nawzajem. - Och, ja też nie cierpię Olliego, i to bardzo często, ale nie dzisiaj. - Powiedz mi, Ollie - właściciel zwrócił się do chłopca, rozkładając przy tym ramiona, by wskazać na zawartość wszystkich półek sklepowych - na co masz ochotę? Ollie zaczął odpowiadać, przerwał, potrząsnął głową, nie mogąc się zdecydować. - Ollie lubi czekoladę, czekoladę, czekoladę, czekoladę i jeszcze raz czekoladę - powiedział Stan. Potakując głową, Ollie nie mógł się powstrzymać, aby nie zachichotać. Gruby mężczyzna pochylił się nad ladą, jego głos nabrał teraz ciepła. -...mam specjalny rodzaj czekolady, najlepszy, jaki jest, ta czekolada jest taka dobra, że nawet nie jest na sprzedaż, zamawiam ją tylko dla siebie... - Co w tej czekoladzie jest takiego szczególnego? - zapytał Ollie. Gruby mężczyzna jeszcze bardziej pochylił się nad ladą, jego głos stał się jeszcze bardziej delikatny... - Ona jest... jest biała... Ollie szybko zwrócił się do Stana. - Czy on z nas żartuje? - Nie, ależ nie... - Zaczekajcie - to mówiąc gruby mężczyzna skrył się szybko za kotarą i udał się na zaplecze sklepu. - Zamknijcie oczy - powiedział po chwili. - Jak myślisz, Stan, zamknąć oczy czy zerkać ukradkiem? - Ja zamykam, ty rób, co chcesz. - Oczy zamknięte? - Tak, proszę pana. - Dobrze, otwórzcie usta - powiedział gruby mężczyzna, zbliżając się do chłopców. - Teraz włożę wam coś malutkiego do ust, a wy ugryźcie to i powoli rozpuszczajcie, potem powiecie, co to może być. Ugryźli, rozpuścili w ustach, otworzyli oczy. - Och, Stan - powiedział Ollie. Stan pokiwał głową na znak, że zgadza się z odczuciami brata. - No i jak? - zapytał gruby mężczyzna. Ręce trzymał za sobą. - Rozumiem, że jesteśmy zgodni co do jakości. - Ollie może już nigdy nie być tym samym chłopcem - zauważył Stan. - A jakiego to jest koloru? - zapytał tryumfalnie właściciel, wyjmując zza pleców dwie tabliczki białej czekolady. Ollie wlepił w nie oczy, następnie dał znak Stanowi, aby pochylił się nieco i szepnął mu coś do ucha. - Co powiedział? Ja, Abromson, żądam, aby mi to powiedziano. - Chciał wiedzieć, czy ktoś ją pomalował - odpowiedział Stan. - Pomalował? Gdzie? - mówiąc to, połamał tabliczki w różnych miejscach, udowadniając Olliemu, że wszędzie miały taki sam kolor. Ollie znów szepnął coś do ucha Stanowi. - Czy mógłby mu pan zapakować trochę tej czekolady, powiedzmy, za pół funta? To właśnie chciałby dostać na urodziny, panie Abromson. Pan Abromson potrząsnął głową. - Nie na sprzedaż, mówiłem już wcześniej. - Ale... - zaczął Stan. - Jeśli chodzi o ten specjalny biały gatunek, nie ma żadnego ale. Zamawiam go tylko dla siebie. Poza tym jest zbyt drogi. Pochodzi ze środkowej Szwajcarii. Za te pieniądze można kupić tylko odrobinkę, ale cóż to byłby za prezent? Jedna taka tabliczka - mówiąc to podniósł obydwie do góry - warta jest wiele, wiele funtów. Ollie przygryzł wargę. - Za jednego funta mógłbym wam dać całkiem niezły zestaw różnych słodyczy. Gwarantuję wysoką jakość. Chcecie? - Dziękuję - powiedział Ollie i stał patrząc na pana Abromsona, który do cienkiej brązowej torebki włożył trochę miętowych cukierków, mleczną czekoladę firmy Cadburg i - jak to wytłumaczył - cukierki z Ameryki opakowane w srebrny papierek; po chwili pakunek był już gotowy. - Kto będzie niósł? Ollie wyciągnął małe rączki i wziął torebkę. - Zaglądajcie do mnie - powiedział pan Abromson. - Kilka minut temu byliście nowymi klientami, teraz będę was traktował jak starych znajomych. Zwrócili się w kierunku drzwi. - Wrócimy tu - powiedział Stan. - Któregoś dnia. Kiedy stali już odwróceni, pan Abromson zapytał: - Czy wyświadczycie mi przysługę? Popatrzyli na niego. Wyciągnął dwie tabliczki białej czekolady. - Widzicie? Każda z nich jest nadgryziona. Jadam tylko całe tabliczki, boję się zarazków. Już na nic mi się nie przydadzą, nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby je dostać? - Ja chciałbym, ja chciałbym - wykrzyknął Ollie. - Gdzie twoje maniery? - napomniał go Stan. - Proszę, ja chciałbym, ja chciałbym - powtórzył Ollie. Stan potrząsnął głową. - Beznadziejny przypadek. Pan Abromson włożył białą czekoladę do cienkiej brązowej torebki. - Dziękuję - powiedział Ollie, powtórzył to jeszcze raz i w podskokach dobiegł do drzwi, które już wcześniej otworzył Stan; gdy byli już

na chodniku, obydwaj pomachali do sprzedawcy i pobiegli dalej, wesoło podskakując - Stan robił to znacznie lepiej - aż dotarli do skrzyżowania High Street i Tring Mews; tu Ollie wziął Stana za rękę i przeszli na drugą stronę ulicy; gdy poczuli się już bezpiecznie, zaczęli razem biec, podskakując od czasu do czasu dla podkreślenia wspaniałego nastroju, minęli dom numer ą przy Tring Mews, a następnie dom numer 2. Była godzina #/ą#ł7, gdy dobiegli do domu oznaczonego numerem ą6 i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek mieli się zatrzymać. Jednak o godzinie #/ą#ł7 Ollie potknął się, a cienka brązowa torebka wyśliznęła mu się z ręki, zawartość wysypała się na ziemię, uderzając o krawędź chodnika; widząc tam swe skarby, do połowy zanurzone w błocie, Ollie zdobył się tylko na tyle, by wrzasnąć: - Stan! Była godzina #/ą#ł6, kiedy Fern zrozumiała, że jej przewidywania co do płci Blondynki okazały się niesłuszne. Siedząc w niebieskim samochodzie, którego silnik pracował na wolnych obrotach, zobaczyła mężczyznę, który kierował się w jej. stronę, idąc bezpośrednio od domu nr ą8, dwa domy dalej od pechowej szesnastki - miejsca, co do którego była pewna, że okaże się centralnym punktem mających nastąpić wydarzeń; otóż była w tej chwili pewna, że mężczyzna idący w jej stronę zatrzyma się, przechodząc obok jej samochodu. I z pewnością spojrzy na nią i powie: - Sam środek popołudnia, mała Fernie - ona zaś skinie głową, a później... to, co miało nastąpić później, to już jego zmartwienie. Fern nigdy nie potrafiła postępować z mężczyznami, ale nawet jeśli założymy, że było inaczej i że rozumiała ich zwyczaje i wiedziała, jak sprawia się im przyjemność, to jednak ten jasnowłosy osobnik idący w tej chwili w jej kierunku znajdował się pod tym względem poza zasięgiem jej możliwości. Miał na sobie szare obcisłe spodnie, białą dopasowaną koszulę oraz niebieski elegancki krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Niósł małą walizkę. Gdyby nie był blondynem, mógłby jej przypominać ukochanego Gable'a. Ciało miał silne, ale poruszał się zwinnie. Jego oczy były takie blade, takie duże, iż dominowały nad jasnymi włosami, nawet nad uśmiechem. - Sam środek popołudnia, mała Fernie. Skinęła głową, zastanawiając się przy tym, jak by to było, gdyby taki mężczyzna uganiał się za nią, pieścił jej mało atrakcyjne ciało, całował jej zdeformowaną powiekę, wypowiadał słowa wzbudzające jej zaufanie, zachęcające do odpowiedzi na pieszczoty, słowa takie... takie jak... Jej wyobraźnia znów zawiodła. Nie mówiła nic, trzymając ręce na kierownicy. Mężczyzna poruszał się szybko, otworzył tylne drzwi samochodu, rzucił marynarkę na siedzenie. Następnie otworzył walizkę i wyciągnął z niej jakiś gumowy elastyczny przedmiot przypominający procę, potem jeszcze coś, co wyglądało jak gruszka, z tą różnicą, że było metalowe i w kolorze granatu. - Jak tylko zacznę wsiadać ruszaj natychmiast. Jasne? Dziwny akcent. Nie angielski. Słowo "jasne" przypominało wyraz niemiecki, ale nie w czystej formie - a więc nie był również Niemcem. Skąd pochodził? Zastanowiła się nad tym przez chwilę, jakby to miało jakieś znaczenie. Była godzina #/ą#ł8, gdy przyłożył do ust metalową gruszkę, odkręcił w niej coś zębami, włożył do elastycznego przedmiotu i używając wielkiej siły, zaczął nią kręcić; kiedy owa gruszka znalazła się nagle w powietrzu, a mężczyzna wskoczył na tylne siedzenie, Fern spojrzała w lusterko i zobaczyła dwóch pięknych chłopców, którzy zatrzymali się przy Tring Mews numer ą6 - i kiedy szybko odjeżdżała z tego miejsca w towarzystwie supermężczyzny, zastanawiała się, jak mógł to zrobić. Gdyby miała więcej wyobraźni, mogła sobie również zadać pytanie: dlaczego? - Och, Ollie, lepiej wstań - powiedział Stan, gdy braciszek klęcząc na ziemi próbował oczyścić z błota białe tabliczki czekolady, które następnie włożył z powrotem do torebki. Ollie pozostał na ziemi. - Słuchaj, na świecie jest jeszcze tyle czekolady. - Ale nie takiej specjalnej - odpowiedział młodszy przytłumionym głosem. - Proszę. Wstań natychmiast. Zrób to dla mnie. Dla Stana. Ollie wstał. - I nie płacz. - Nie mogę się powstrzymać. - Jeśli będziesz płakał, koniec ze mną. - Przepraszam. - Rozejrzyj się wokół, Ollie, ile pięknych rzeczy nas otacza, a ty ich nie dostrzegasz. Słońce. Niebo. Popatrz... - i wskazał ręką na drugą stronę ulicy. - Widzisz tego mężczyznę wymachującego procą? Myślę, że świetnie się bawi, tylko popatrz, czy to wszystko nie osusza twoich łez? Ollie potrząsnął głową. Stan obserwował przedmiot, który leciał z drugiej strony ulicy. Leciał bardzo wysoko, prawie tak wysoko, jak wierzchołki drzew, zanim łagodnym ruchem zaczął spadać w ich stronę. Ollie patrzył na zniszczoną czekoladę, był cały we łzach. - Chcesz się przytulić? - zapytał Stan. Czy Ollie mógł odmówić? Zniszczenie domu nr ą6 przy Tring Mews wzbudziło niewielkie zainteresowanie gazet - to prawda, że eksplodował kocioł parowy i zginęły dwie osoby, większą uwagę opinii publicznej skupiło jednak w tym czasie aresztowanie na lotnisku Heathrow jakiejś gwiazdy rocka zamieszanej w przemyt kokainy. Według wzmianki w gazecie, właścicielem domu był Frederick Webster amerykański biznesmen. Co do płci, gazeta nie myliła się. Ale nie nazywał się Webster i nie miał nic wspólnego z biznesem, natomiast jedyną rzeczą, jaka wiązała go z Ameryką był fakt, że stamtąd pochodził jego pracodawca. Właściciel miał kochającą żonę i piętnastoletnią córkę. W momencie eksplozji robiły zakupy u Harrodsa. Kiedy wróciły na Tring Mews około czwartej,

cały teren był zabarykadowany. Gdy żona usłyszała o tym, co się stało, niemal wpadła w histerię. Udało jej się zapanować nad sobą jedynie przez chwilę, czego nie można powiedzieć o jej córce. Dochodząca posługaczka, która kończyła właśnie swoją codzienną czarną robotę w domu pod numerem ą6, również zginęła. Nie miała męża, ale jej trójka dzieci zareagowała na wiadomość o popołudniowym wypadku bardzo gwałtownie; dzieci dowiedziały się o wszystkim od policjantów, którzy rzecz jasna, spełnili swój obowiązek bez entuzjazmu. Były małe, matka była dla nich jedynym źródłem utrzymania i żadne z całej trójki nie mogło sobie wyobrazić, że zabraknie nagle osoby, która brała ich wózkiem na spacer. Nie była wykształcona, ale niezwykle dobra i zrównoważona, jej śmierć była bolesną stratą dla wielu. Krótko mówiąc, wiele osób okazało po jej śmierci szczery ból. Niewiele uczuć tego rodzaju wywołała śmierć Stana i Olliego. Właściwie nie wywołała żadnych uczuć. Po ich śmierci nikt nie uronił ani jednej łzy. Braci nie opłakiwał nikt. Ii. Dezodorant Standisha Connie była jeszcze naga, osuszając ciało po wzięciu prysznica, wiedziała już jednak, że tego wieczoru powinna włożyć niebieską jedwabną bluzkę. I zapiąć ją dokładnie na wszystkie guziki. Tego wieczoru chciała po prostu wyglądać skromnie. Ale włoży ją ciasno do dżinsów - tak więc jej piersi nie będą takie zupełnie niewidoczne. Chyba tylko dla Stevie Wondera - ale nie dla zwariowanego i do cna zepsutego świata. Rzuciła ręcznik w kierunku kosza na bieliznę, lecz chybiła, wzruszyła ramionami, odwróciła się, aby obejrzeć odbicie swego ciała w lustrze; lustro pokryte było jeszcze parą, tak więc nie mogła zobaczyć swej sylwetki w całej okazałości. Connie ponownie wzruszyła ramionami, stanęła bokiem do lustra, wciągnęła brzuch - i w takiej pozie stała przez dłuższą chwilę. Para zaczęła powoli znikać, a jej odbicie stawało się coraz bardziej widoczne. Boże, ależ miała figurę. Nie w takim znaczeniu, że widząc jej twarz chciało się podwinąć ogon i uciec. £adne, długie brązowe włosy, dość ładne brązowe oczy. Nie była jednak wysoka - pięć stóp i jeden cal, jej waga nigdy nie przekroczyła stu pięciu funtów. Najwięcej - myślała czasem - ważyły piersi. Myślała już tak, gdy miała dopiero trzynaście lat. Towarzystwo mężczyzn nie było dla niej, jak dotąd, czymś ważnym. W tej chwili jej odbicie stało się wyraźniejsze, a więc zrezygnowała ze studiowania swego profilu, stanęła przodem do lustra, pochyliła się do przodu; kiedyś, w przyszłości, kiedy to zrobi jej piersi będą zwisać. Ale jeszcze nie teraz. Nawet nie przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat, zwłaszcza jeśli będzie ćwiczyć hantlami raz, a może i dwa razy dziennie. W każdym razie chodzi o te wszystkie ćwiczenia na piersi. Aby poduszeczki zachowały jędrność, ale były równocześnie delikatne jak aksamit. Arnie był pierwszą osobą, która nazwała je poduszeczkami. Była to prawdopodobnie pierwsza rzecz, która jej z kolei spodobała się u niego. Nie była to rzecz ostatnia -- bynajmniej, nie znosiła jednak sposobu, w jaki mówili o nich inni chłopcy; cycki, zderzaki - nie cierpiała tych wszystkich świńskich słów. Ale poduszeczki - sugerowało to delikatność charakteru. Pewną łagodność. Co nie znaczy, że zawsze był dla niej czuły, właściwie całkiem często zdarzało się, że był zupełnie inny. Z lustra znikła już para, gdy Connie stanęła na palcach i wykonała powolny obrót, studiując dokładnie swe odbicie. Lato miało dopiero nadejść, ona jednak zdążyła już wygospodarować kilka godzin, by wyjść na dach ze swoim walkmenem, wyciągnąć się wygodnie w stroju bikini i chwytać promienie słońca. Przed nadejściem sierpnia będzie prawie czarna, w tej chwili nie była jeszcze opalona, ale jej skóra zaczęła już zmieniać kolor. Była to zmiana na korzyść. Oczy wydawały się większe, włosy jaśniejsze. Skóra... już raz wystawiła ją na działanie promieni słonecznych - raz, ale porządnie. Skóra nabrała jakby pierwszych rumieńców. Niekiedy przychodziło jej do głowy, że zbyt dużo wagi przywiązuje do wyglądu, ciągłe przeglądanie się w lustrze mogło zamienić się w jakiś nieznośny nawyk, ludzie mogliby pomyśleć, że dziewczyna, która kręcącym zadkiem i wciągniętym brzuchem potrafi zatrzymywać samochody na ulicy, może czuć się z tego powodu zarozumiała, ale jeśli samochody przystawały nawet na Apple - cóż, być może był to powód do zarozumialstwa. Wiedziała również, że ma szczęście. Poduszki były już znane w Ameryce, znane od czasów Harlow. Czytała o tym kiedyś w jakimś intelektualnym szmatławcu, na który przypadkowo natknęła się w salonie fryzjerskim. Był tam długi artykuł o tym, że piękno znajduje się w oczach każdej osoby, która patrzy na coś ładnego; wyczytała następnie - naprawdę było tak napisane - że kiedy greccy homoseksualiści rządzili światem tysiące lat temu, mieli obsesję na punkcie penisa - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziką namiętność wzbudzały w nich penisy o małych rozmiarach. Im mniejszy członek, tym wspanialszy mężczyzna. Gdyby Arniemu przyszło żyć w tamtych czasach, byłby najbrzydszym z Greków. Ona zaś czułaby się jak pies żyjąc w latach dwudziestych, epoce odważnych i niekonwencjonalnych kobiet, które krępowały piersi dla wywołania pożądliwości chłopców. Z tego właśnie powodu Connie była wdzięczna temu Komuś na Górze za to, że urodziła się w latach sześćdziesiątych, dojrzewała w siedemdziesiątych, a teraz, mając dwadzieścia cztery lata, w roku ą985, nigdy nie narzeka na brak towarzystwa - brak męskiego towarzystwa.

Wyszła z łazienki, odnalazła ulubione, niemożliwie wręcz obcisłe dżinsy, położyła się na łóżku i po wielkich jak zwykle bojach przecisnęła je przez uda. Następnie włożyła sandały, podeszła do szafy, aby wyjąć niebieską jedwabną bluzkę; trzymając ją z wielką ostrożnością, drugą ręką sięgnęła do szuflady z bielizną i wyciągnęła biustonosz. I tu zawahała się. A może go nie wkładać? Sam jedwab na gołym ciele. Znów zawahała się, w końcu co w tym złego, do cholery, że ktoś zobaczy - tak więc rzuciła biustonosz na łóżko, włożyła bluzkę, zapięła ją, przejrzała się w łazienkowym lustrze. Bluzka była na tyle obcisła, że uwydatniała sutki. Czy to było w dobrym guście? Zaczęła chodzić tam i z powrotem po łazience, obserwując bacznie sposób, w jaki poruszały jej się piersi. Nie były obwisłe ani nie miały żadnych innych wad - od tego dzieliły ją jeszcze całe lata - nie można było jednak nie zauważyć, że przy chodzeniu poruszały się. Do diabła, pomyślała Connie, kontynuując tę prywatną paradę; miała naprawdę ochotę wyjść właśnie tak ubrana - ze sterczącymi sutkami i poduszeczkami wykonującymi swój taniec... ...i pewnego dnia... ...ale to dopiero zdarzy się kiedyś, w przyszłości. Postanowiła, że w tej chwili jest po prostu zbyt nieśmiała, by ryzykować. Tak więc ściągnęła bluzkę, włożyła biustonosz, przeklęła własną skromność - sama Madonna mogłaby paradować całą noc po Czterdziestej Drugiej ulicy mając na sobie tylko jedwabną bluzkę - zapięła bluzkę po samą szyję, przejechała grzebieniem po włosach, chwyciła torebkę i wyszła. Była godzina #/ą0#ą0, kiedy znalazła się w Taj Mahal, w miejscu jak z dowcipu, o równie dowcipnej nazwie; była to śmierdząca nora w najgorszej części Alei C, być może jedynym miejscu w Nowym Jorku, w którym jeśli nie jest się handlarzem narkotyków, uchodzi się za dziwaka. Przynajmniej było tak jeszcze dwa miesiące temu. A więc wtedy, gdy jedną przecznicę dalej otwarto Blythe Spirit, dyskotekę, która kojarzyła się z dużym szmalem, tak dużym, że zamieszczanie ogłoszeń w gazetach nie było już konieczne. Liza i Bianca Andy i wielu innych przyjechało na otwarcie wynajętymi limuzynami - i tak się zaczęło. Tłumy każdego wieczoru. Dzieciaki, które upodobniły Boy George'a do Nancy Regan, błagały, by pozwolono im przejść przez linę zabezpieczającą wejście. Niekiedy ci, dla których zabrakło już miejsca, odwiedzali dzielnicę ubogich - czyli po prostu szli do Taj. Yuppies. Faceci z dyplomatkami. Niektórzy z dziewczynami, inni sami. Mieszali się ze starymi klientami Taj, z których większość dokonywała akurat jakichś transakcji albo też spała po kątach. O godzinie #/ą0#ąą Connie zamówiła kufel Miller Lite, dała Mulcahy'emu, właścicielowi Taj, pięć zielonych i poprosiła o dwudziestopięciocentówki, wzięła piwo i resztę i podeszła do dwóch automatów do gry. Blue Skies, jej ulubiony automat, znajdował się najbliżej, więc wrzuciła 25 centów, wypiła łyk piwa i zaczęła grać. Zdarzało się, że Yuppies przecierali ze zdumienia oczy, widząc takie automaty do gry. To było jak przejście w jakiś inny wymiar czasu - bez gier wideo. Kiedyś pewien sprzedawca przekonał Mulcahy'ego, aby zakupił nowy automat do gry. Automat uległ jednak zniszczeniu już następnego dnia, gdy jakiś rozgniewany klient - handlarz narkotyków - wyładował na nim swą złość. #/ą0#ą5 Connie grała w skupieniu na automacie Blue Skies, gdy nagle z boku usłyszała: - Mój Boże, nie widziałem takich od czasu, kiedy byłem na drugim roku. - Popatrzyła na faceta. Był duży, wysportowany. Miał białą koszulę, marynarkę przewieszoną przez ramię. Connie nie odpowiedziała, wzięła następną kulę do gry. - Wpadłem na dyskotekę - ciągnął dalej. - śmiertelna nuda. Będzie tak jeszcze kilka godzin. Będziesz później? Connie przestała grać, popatrzyła przez chwilę na dużego faceta i powiedziała: - Niech pan posłucha; mam chłopca, nazywam się Connie, jestem zajęta. - Następnie sięgnęła ręką, zbliżając się jednocześnie do mężczyzny, w kierunku drugiego automatu i umieszczonej w rogu popielniczki. Wzięła ją do jednej ręki, tracąc przy tym nieznacznie równowagę. Czy to była jej wina, że musnęła sutkami jego koszulę? Czy to była jej wina, że spojrzał na nią w ten sposób? Gdzie wyszła? Na zewnątrz. Co zrobiła? Nic... Od samego początku życie dawało Arniemu porządny wycisk. Być może inni na jego miejscu staliby się kimś w rodzaju Matki Teresy. Ale nie Arnie. On walczył. Przeciwko wszystkiemu i wszystkim. We wszystkich domach, gdzie mieszkał, we wszystkich szkołach, do których chodził. Szedł na całość. Kłopot polegał na tym, że był zawsze najmniejszy, więc wszyscy dawali mu tęgi wycisk. Niektóre dzieci dorastały z naciągniętymi uszami. Arnie dorastał z zakrwawionym nosem. Kiedy miał trzynaście lat, jeden z księży zainteresował go ćwiczeniami z hantlami, tak więc zaczął ćwiczyć i nabrał tężyzny fizycznej, jednak był ciągle mały. W wieku szesnastu lat podskoczył do pięciu stóp dziesięciu cali i nabrał ciała, osiągając wagę stu sześćdziesięciu funtów. I znalazł upodobanie w boksie. Miał szybkie nogi i mocną kontrę z lewej, lewą rękę miał jednak słabszą od prawej. Zaczął poważnie trenować z myślą o karierze na ringu i doskonale wiedział, kim jest: następcą La Motta. Jeszcze większym od niego. La Motta mógł przyjąć każdy cios i jedynie wtedy, gdy wynik był ukartowany, można było odeprzeć jego atak. Arnie był pod tym względem podobny. Parł do przodu, osiągał w walce wszystko, co było możliwe; nic, ale to nic nie mogło go skłonić do zaprzestania ataku. La Motta potrafił powstrzymać przeciwnika tylko w sytuacji,

gdy ów przeciwnik walczył nie tylko z nim, ale i swoim zmęczeniem. Arnie potrafił powalić każdego, jeśli tylko był świeży i wypoczęty. ¯ycie Arniego nie było jednak usłane różami: po jakimś czasie jego ręce stały się podatne na złamania. Oczywiście potrafił nadal zadawać ciosy. Potrafił wygrywać. Ale łamały mu się kości. To okropne, ale prawie przy każdym silnym ciosie łamał się jakiś palec lub kostka. W wieku osiemnastu lat zrezygnował z ringu i postanowił zostać bohaterem - próbował więc wstąpić do oddziału Marines. Ale życie, jak zwykle, dało mu porządny wycisk. W Marines wymagane było świadectwo ukończenia szkoły średniej - świadectwo - kogo, do diabła, mogło obchodzić czy partner w walce był mądralą; ważne, aby mieć kogoś twardego przy sobie, kogoś, kto nie cofnie się nawet pod naporem najcięższych ciosów. Nie podobało im się również to, że jako dzieciak popełnił kilka małych grzeszków. Ten od zaglądania rekrutom do tyłka nazwał je przestępstwami, ale to nie były żadne przestępstwa - po prostu małe grzeszki. Straszenie starych ludzi. Niekiedy pomaganie im w przejściu przez ulicę i branie za to pieniędzy. W wieku lat dwudziestu jeździł taksówką. Mieszkał samotnie w okolicy Alei C. Chodził do pobliskich barów i popijał z przygodnie poznanymi facetami. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, dwa lata temu, wsiadła do jego taksówki dziewczyna, dzieciak w dżinsach i sandałach, z takimi poduszeczkami, że mógłby za nie oddać życie. Powiedział jej o tym i postawił jej piwo. ¯ycie przestało mu dawać w kość. Jechał teraz w kierunku Taj. Spojrzał na zegarek. Była #/ą0#ł0. W ciemnościach, obok baru, znajdował się zaułek, gdzie zaparkował taksówkę. Zgasił reflektory, wyłączył silnik, wyszedł na zewnątrz i zniknął w ciemnościach. Stanął tuż przy bocznym wyjściu z baru, zapalił papierosa. I na swoje łamliwe ręce nałożył skórzane rękawiczki... Standish siedział samotnie przy barze, miał na sobie garnitur z kamizelką i wyglądał elegancko. Usadowił się na odległym stołku i obserwował ruchy pary, która w pobliżu automatu do gry zaczęła właśnie seksowny taniec; robił to w taki sposób, aby nikt nie mógł go posądzić o zakłócanie czyjejś prywatności. Mógł zaryzykować i przysunąć się bliżej do wysportowanego faceta i być może powinien był to zrobić, jednakże fakt, iż osiągnął taką a nie inną pozycję zawdzięczał na pewno nie temu, że popełniał błędy. A dezodorant tylko skorzysta na tym, jeśli odbędzie następny tydzień testów przed sprawdzeniem go w akcji. Użycie go w takiej sytuacji może być bowiem niebezpieczne. A w tym konkretnym przypadku - śmiertelne. Standish wiedział, że jego szanse na nieśmiertelność są żadne, ale zamierzał sprawdzić to sam i przekonać się o tym ponad wszelką wątpliwość. - Interesuje cię tylko moje ciało - powiedziała Connie, popijając Miller Lite przy narożnym stoliku w Taj i patrząc w oczy wysportowanemu facetowi. Zegar na ścianie wskazywał godzinę #/ą0#20. - Nie jestem taki, mówiłem ci już wcześniej - powiedział facet. Connie potrząsnęła głową. - Dlaczego nie ufasz mężczyznom? - Bo wszyscy kłamią. Wszyscy oprócz mojego chłopaka. - Akurat! Musi o ciebie bardzo dbać, skoro zostawił cię zupełnie samą w takim niebezpiecznym miejscu. - Ma robotę - sięgnęła ręką przez stół, spojrzała mu w oczy. - Ile lat studiowałeś? - Na tyle długo, by skończyć prawo, nie ma o czym mówić. - Ja skończyłam jeden semestr w szkole dla sekretarek, myślisz, że pod tym względem jesteśmy idealnie dobrani? - Podobasz mi się, Connie. Jesteś uczciwa. Dzisiaj to taka rzadka cecha. Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy, co powiedziałaś na samym wstępie? ¯e masz chłopaka. Większość dziewczyn, które spotykam, pragną jednego. - Uniósł do góry palec serdeczny lewej ręki. - Pragną twojego palca? - Nie. - Próbował zachować powagę. - Małżeństwa. - Do cholery, nie śmiej się ze mnie. - Przepraszam, nie śmiałem się, po prostu przypomniałem sobie o czymś, co stało się kiedyś, śmiałem się właśnie z tego, nie miało to z tobą nic wspólnego. Connie zastanowiła się nad tym, co usłyszała. - Chcesz podwójną wódkę? Ja napiłbym się chętnie. - Tak cię upiję, że wpadniesz pod stół, mecenasie. - Och, ty naprawdę nie ufasz mężczyznom. - Szybko wstał. Patrzyła na niego, gdy podchodził do baru, zamawiał, brał drinki i płacił. Następnie wrócił do stolika i usiadł naprzeciwko niej. Zastukała palcem w krzesło znajdujące się tuż obok. - Usiądź obok mnie, jeśli chcesz; nie mam na myśli nic złego, ale lepiej się rozmawia w ten sposób, nie sądzisz? - Och, dużo lepiej. - I robi się coraz głośniej. - Czytasz w moich myślach. - Usiadł obok niej. Connie podniosła szklankę, dała znak, aby zrobił to samo. - Co wtedy mówią? Mam na myśli obcokrajowców. Co mówią, gdy trącają się szklankami? Zaprzyjaźnieni obcokrajowcy. - "Skol" będzie odpowiednie? - Skol. - Wypiła podwójną do dna. Popatrzył na nią przez chwilę. - Zaimponowałaś mi. - To samo zrobił ze swoją szklanką, albo raczej próbował ta zrobić. Wypiwszy połowę zawartości, zakrztusił się, odczekał następnie dłuższą chwilę, zanim wypił do końca. - Jeszcze po jednej? - Ale obiecaj, że nic ci nie przyjdzie do głowy. - Obiecuję, obiecuję - mówiąc to, pobiegł z powrotem do baru, wziął napełnione ponownie szklanki i wrócił do stolika. Usiadł, przysunął bliżej krzesło. Connie nie odezwała się, wyciągnęła tylko ramiona ponad głową i wzięła głęboki oddech. Spoglądał na nią, obracając w dużych rękach szklankę. - Jak na takiego dużego faceta ruszasz się nieźle, wiesz o tym? Obserwowałam cię, kiedy niosłeś drinki. Uprawiasz sport? Wzruszył ramionami.

- Byłem w drużynie tenisowej. - Twarz też masz niezłą. Przystojna, przynajmniej w moim mniemaniu. Podniósł szklankę. - Wypijmy więc za to "twoje mniemanie". Connie podniosła swoją. - Skol - powiedziała. - Czy wymawiam to dobrze? - Nigdy nie słyszałem, aby ktokolwiek zrobił to lepiej. - Uśmiechnął się do niej. - Podobam ci się? - Na razie nie mogę narzekać. - To dlaczego wstydzisz się, kiedy jesteś ze mną? Odstawił szklankę. - Chwileczkę, co ci przyszło do głowy? - Przy automacie do gier, kiedy zacząłeś ze mną rozmawiać, zanim zgodziłam się usiąść z tobą, pogadać - wiesz o czym mówię - wspomniałam, że mam na imię Connie. Ty nie przedstawiłeś się. Nie zrobiłeś tego do tej pory. A jesteśmy już razem co najmniej dziesięć minut. Nie wierzę, że wszystkie chcą cię złapać na męża, myślę, że już jesteś żonaty. Wcisnął jej do ręki swój portfel. - Nazwisko jest na wszystkich moich kartach kredytowych. Potrząsnęła głową. - Nie muszę wiedzieć, nawet jeśli mi pozwolisz, nie muszę tego oglądać. Tak czy inaczej, lubię nazywać cię mecenasem. - Podoba mi się sposób, w jaki to mówisz. - Włożył portfel z powrotem do kieszeni. - Gdzie kupiłeś taką kurtkę? - W miejscu, o którym na pewno nie słyszałaś. - Dlatego, że jestem taka głupia? - Dlaczego rozumiesz wszystko po swojemu? Nie, nie dlatego że jesteś głupia, ale dlatego, że mam krawca, który szyje mi ubrania i nie sądziłem, że mogłaś o nim słyszeć. Connie przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę, następnie włożyła rękę pod stół i dotknęła jego spodni. - Czy spodnie też szył? - To nie jest takie drogie, jak ci się wydaje, a wygląd ma duży wpływ na zaufanie klientów. - Ile kosztowało? Wzruszył ramionami. - To ma już kilka lat, nie jestem pewny. - A w przybliżeniu? - Może tysiąc, chyba nawet dokładnie tyle. - Jezu - powiedziała Connie. Trzymała ręce na spodniach, przesuwając po nich palcami od kolana do uda i z powrotem w dół. - Dojedź w górę do samego końca. Connie zawahała się. - No zrób to! Zrobiła. Zobacz, co się dzieje, gdy tylko z tobą rozmawiam. Wyobraź sobie, jak to będzie, kiedy poznamy się bliżej. Connie wstała. On też się podniósł i skierował do głównych drzwi Taj. Connie poszła w kierunku bocznego wyjścia. - Na skróty - powiedziała. Podążył za nią. - Ostrożnie, jest ciemno - powiedziała, gdy wychodzili z baru, udając się w stronę ciemnego zaułka. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, położył ręce na jej piersiach, przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta. - Nie rób tego. - Chcesz, żebym to robił. Dawałaś mi sygnały przez cały wieczór. - Przestań. - Przestanę, jeśli naprawdę tego chcesz. - Pocałował ją jeszcze raz. - Przestań. - Nie chcesz, żebym przestał. Niech mnie szlag trafi, jeśli naprawdę, naprawdę tego chcesz. W mroku jakiś męski głos powiedział prawie szeptem: - Kto wie, może ona chce, byś przestał... Pierwszy cios Arniego dosięgnął celu w chwili, gdy zaatakowany mężczyzna próbował się oswoić z ciemnością; mężczyzna odepchnął Connie, która stała na wpół odwrócona, a cios ugodził go w żołądek, zapierając mu dech. Zanim zdążył zgiąć się wpół, zamachowy cios zaciśniętą pięścią ugodził go w policzek i nos. Trysnęła krew, duży facet zwalił się na ziemię. Arnie podniósł go z ziemi po to jedynie, aby znów uderzyć z całej siły, po czym zaciągnął go z powrotem na koniec zaułka, oparł o róg między ścianą i płotem, ustawił go w pozycji pionowej w taki sposób, aby móc uderzać obydwiema rękami. Następnie ciosy posypały się na brzuch - walił tak mocno, jak tylko mógł, pod warunkiem, że uderzane miejsca nie były zbyt twarde. Uderzając przeciwnika w twarz, Arnie był już bardziej ostrożny, a jego ciosy już nie tak mocne. Zaatakowany facet zgiął się teraz wpół i padł na ziemię. Arnie natychmiast podniósł go, wcisnął do rogu jeszcze mocniej niż poprzednio i dalej walił pięściami, na których miał skórzane rękawiczki, teraz jego pozycja jako napastnika była idealna, ciosy zadawane były z maksymalną siłą, słychać było trzask łamanych żeber i kto wie, czego jeszcze; on nie przejmował się tym wcale, uderzając to tu, to tam, od czasu do czasu również w twarz, nie zwracając przy tym uwagi na krew, która plamiła jego ubranie, potem znowu walił w brzuch - aż nagle pojawiła się Connie i krzyknęła: - Arnold, Arnold, przestań! - Dlaczego? - Chryste, zrobisz mu krzywdę. - Już to zrobiłem. - I dalej kontynuował masakrowanie przeciwnika. - Przestań. - Dlaczego? - Zabijesz go. - Chcę go zabić. Co najbardziej uwielbiam robić? - Dotykać mnie. - A czego najbardziej nienawidzę? - Kiedy robi to ktoś inny. - A czego ty nienawidzisz najbardziej? - Kiedy ktoś inny mnie dotyka. - No właśnie, widziałem, jak on cię dotykał, a ty nienawidzisz tego, to dlaczego chcesz, żebym przestał... - Bo jest coś, co najbardziej uwielbiam. - Powiedz, co? - Kiedy ty mnie dotykasz. - No więc? - Ponownie uderzał w twarz, teraz obydwiema rękami. - Jezu, proszę cię, przestań. - Do cholery, dlaczego mam przestać? - Z powodu... jestem tam mokra, całkiem mokra i chcę tego, Arnoldzie, chcę tego, chcę tego natychmiast... Zaraz potem obydwoje ruszyli w kierunku jego taksówki; on szybkim ruchem otworzył drzwi, podczas gdy ona zdarła z siebie dżinsy; on rozpiął rozporek w spodniach, a gdy ona położyła się na tylnym siedzeniu i rozchyliła uda, wszedł w nią mocno i rozpoczęli swój taniec, kołysząc się w miłosnych uściskach, oczy ich były pogrążone w ciemnościach; wsłuchiwali się w dźwięki, jakie wydawały ich ciała. Dźwięk, najgłośniejszy dźwięk, jaki był w tej chwili słyszalny, dochodził z rogu zaułka, był to nieustanny jęk, który stawał się coraz głośniejszy. Raz po raz

towarzyszyło mu łkanie. Lukier na torcie. Nie byli jedynymi osobami, które słyszały to łkanie. Kilka minut wcześniej, gdy Connie skierowała kroki ku bocznemu wyjściu, Standish wyszedł z baru frontowymi drzwiami, pospacerował trochę, zagłębił się w mrok zaułka i zajął pozycję tak blisko drzwi, jak to było możliwe. Był tam w momencie, gdy skończyła się masakra, słyszał, jak mówiła, że jest jej tam mokro, ciągle tam był, gdy kochankowie oddawali się rozkoszy na tylnym siedzeniu samochodu. Co za para. Mordercy, psychopaci, ludzie niespełna rozumu, źli. W odczuciu Standisha - po prostu doskonali. Ledwie Connie weszła do Taj, Mulcahy wiedział, że nie wróży to nic dobrego. Wprawdzie zawsze była łakomym kąskiem dla mężczyzn i dziewczyną, która sprzedawała się za najwyższą cenę, to jednak tego wieczoru widać było pewną różnicę. Różnicę na korzyść. Przyglądał się jej bacznie, gdy szła w kierunku baru, zastanawiał się nad tym, co się w istocie zmieniło, potem było mu wstyd, że nie zauważył tego natychmiast. Tego wieczoru, można temu dać wiarę lub nie, jej sutki wyglądały tak, jakby chciały przebić się przez bluzkę. Bluzka też była inna. Nie w tym rzecz, że dziewczyna nie miała biustonosza, bluzka była rozpięta, odsłaniając ciało aż po same wzgórki piersi. Zwykle zapinała się pod szyję. Teraz natomiast, gdy poruszała się, lekko falując piersiami, Mulcahy niemalże modlił się, by wyskoczyły z bluzki i mógł się im ukradkiem przyjrzeć. Oddałby wiele, aby je zobaczyć. Ale wtedy, oczywiście, Arnie zabiłby go. Tych dwoje, to była bardzo dziwna para. Byli w sumie dobrymi klientami, nie sprawiali zwykle żadnych kłopotów, przychodzili, zamawiali drinki, siedzieli, śmiali się razem, wydając pieniądze. Ale co pewien czas ona przychodziła pierwsza, grała na automacie na kule i wychodziła z jakimś facetem. le się to dla tego faceta kończyło. Chryste, tydzień temu znaleziono takiego w zaułku, wszystko miał połamane, prawie wszystko. ¯ebra, nos, kość policzkową, zmasakrowany brzuch. Mógł to zrobić każdy, nie było świadków - ale zrobił to Arnie. Mulcahy wiedział niewiele, ale co do tego miał pewność. - Niech no zgadnę, różowa damo - powiedział Mulcahy. Zaśmiał się. - Mrożony Rob Roy? Tym razem tylko spojrzał na nią. Wziął szklankę, napełnił ją piwem Miller Lite. - Zmieniłaś uczesanie, Connie? Wyglądasz inaczej. Uśmiechając się, lekko się zarumieniła. - Niczego nie zmieniłam, może z wyjątkiem stroju. Widziałam ten film z Madonną, wiesz który? Desperacko poszukująca Susan. I pomyślałam: co, do cholery, czemu nie pokazywać tego, czym obdarzył mnie Bóg. - Rzuciła na ladę kilka jednodolarowych banknotów i poczekała na resztę oraz dwudziestopięciocentówki do automatu Blue Skies. - Szkoda, że Bóg nie obdarzył mnie towarzystwem Ruth Roman - powiedział Mulcahy ze smutkiem w głosie; miał pięćdziesiąt pięć lat i był już dziadkiem, ale do tej pory był pod wrażeniem jej roli z filmu Champion. Connie wzruszyła ramionami i odeszła w kierunku automatu do gier. - Widać, że jesteś mężczyzną z dobrym gustem - usłyszał w tym momencie Mulcahy. - Była naprawdę smakowitym kąskiem. Nazywam się Standish. Jesteśmy obaj zwolennikami piękna. Mulcahy obrócił się w kierunku mówiącego, małego siwowłosego mężczyzny, najprawdopodobniej homoseksualisty, wystrojonego w garnitur z kamizelką i fantazyjny krawat. Już od kilku minut siedział samotnie przy barze, obracając w palcach jednej ręki szkocką i dezodorant do ust w drugiej. - Jak myślisz, czy Rhoda Fleming była lepsza od niej? Mulcahy wzruszył ramionami. Coś drażniło go w tym facecie. Robił wrażenie, jakby odwiedzał jakieś podłe miejsce i jakby sam zapach Taj wywoływał w nim poczucie wyższości. Taj miał istotnie swój specyficzny zapach; Mulcahy wiedział, że nie jest właścicielem, powiedzmy, Sardiego, jednak większość klientów była na tyle przyzwoita, że nie dawała tego po sobie poznać. - Osobiście uważam, że panna Ekberg deklasuje i jedną, i drugą. - Widzę, że jesteś mężczyzną, który jest zwolennikiem cycków - wtrącił w tym momencie Mulcahy. - Osobą, za przeproszeniem, która jest zwolennikiem cycków; jestem również feministą. Mulcahy zaczął wycierać bar, wykonując przy tym wypróbowane już od dawna koliste ruchy ścierką, w pewnym momencie przerwał i poczuł nagły, jednakże krótkotrwały strach: mały facet w kamizelce nie mógł oderwać oczu od Connie. - Nie rób tego - chciał go ostrzec Mulcahy. - Nie rób nic, zajmuj się tylko swoim drinkiem. Była bowiem jedna rzecz, której Arnie nienawidził jeszcze bardziej niż spojrzeń innych mężczyzn na jego dziewczynę, chodziło mianowicie o pedałów. O pedałów i czarnych - Arnie nie cierpiał i jednych, i drugich. Mulcahy słyszał na ten temat wystarczająco wiele. Zawsze coś się działo, gdy późną nocą przychodził z dyskoteki jakiś przypadkowy klient, dziwacznie ubrany facet. Taki właśnie facet wstał w tej chwili od baru. - Postawię ci kolejkę - powiedział Mulcahy. Facet nawet nie odpowiedział i ruszył w kierunku automatów. Próbowałem - pomyślał Mulcahy. Jak mi Bóg miły, próbowałem. I zabrał się znowu do sprzątania baru, zastanawiając się przy tym, zastanawiając zupełnie poważnie, czy Arnie byłby zdolny do morderstwa. Connie była skupiona rzucając trzecią kulę, gdy usłyszała: - Milo Standish, tak się nazywam, nie Miles, proszę pamiętać - Milo. Spojrzała na małego faceta, który uśmiechnął się, podniósł do góry szklankę i rozpylił wokół siebie dezodorant do ust. - A cóż to jest, na Boga? - spytała Connie. - Przepraszam, przepraszam, to mój fetysz, moi

rodzice, niech spoczywają w czymś przeciwnym do tego, co nazywamy pokojem, nieustannie zwracali mi uwagę na zachowanie higieny osobistej; cuchnący oddech - ciągle powtarzali, nieprzyjemny zapach ciała; wszystko to moim zdaniem bzdura, to jasne, ale pozostawiło to jakieś piętno. Boję się strasznie tego, aby swoją osobą nie wywołać u innych jakichś nieprzyjemnych odczuć. Connie powróciła do swojej gry. Spotykało się w tym barze różnych dziwaków, ale ten, bez wątpienia, przeszedł sam siebie. Nie chciała nawet myśleć o tym, co zrobi Arnie. Co ludzie mawiali na temat rzeźni? Mawiali, że po zwierzętach zostawały jedynie piski. Po tym dziwaku też nie zostałoby nic więcej, gdyby zajął się nim Arnie. - Nie dosłyszałem twojego imienia, moja droga, podejrzewam, że powodem tego i to bardziej niż prawdopodobnym jest to, że ukrywasz je. - Connie. - Ach! Konstancja, od słowa łacińskiego constantia, to znaczy stała. Wierna. Czy jesteś stała, Konstancjo? Connie spojrzała na niego. Był mądrym facetem, nie ma wątpliwości, i zależało mu na tym, aby za takiego uchodzić. - Słuchaj, Milo, mam chłopca. Zaśmiał się. - Cóż za wspaniały zbieg okoliczności, ja też. Powiedział to tak szybko i jego oczy były przy tym tak iskrzące, że po chwili, ku własnemu zdziwieniu, śmiała się również. Czekając w zaułku, Arnie odpalił jednego papierosa od drugiego, tego pierwszego wypalił do samego końca. Spojrzał na zegarek. #/ą0#ł0. A więc już niedługo. Zaciśniętą pięścią uderzył w dłoń drugiej ręki; i pięść, i dłoń pokrywały czarne rękawiczki. Na Boga, jak on się czuł w tym momencie - nie był rozzłoszczony, czuł się o wiele gorzej, czuł jakiś odrażający smak w ustach i podobny smród w powietrzu. Dziesięć milionów dolarów. Taką sumę wymienił wieczorny Port. To były jedynie pogłoski, ale faktem jest, że Spinks miał walczyć z Haglerem, mistrzem wagi średniej i Hagler miał dostać dziesięć - dziesięć milionów dolarów. On zmagał się z ruchem ulicznym za grosze, a Hagler miał zarobić aż tyle... ...a mógłby przecież zabić Haglera. Bez trudu. Trzy rundy w taką noc jak na przykład ta. Gdyby tylko nie zawiodły go ręce. Mógłby się potem wycofać i zamieszkać w domu większym niż ten, który należy do czarnucha Sugar Ray Leonarda. On i Connie mogliby mieć służących czarnuchów, którzy zaspokajaliby ich wszystkie zachcianki (zatrudnialiby jednak białych kucharzy, czarnuchy nie powinny zbliżać się do żywności); jeździliby również do Vegas na ważne walki, a po przedstawieniu publiczności największych mistrzów: Fraziera, Aliego i Robinsona, spiker mówiłby tak: "Panie i panowie, to dla mnie prawdziwy zaszczyt przedstawić państwu..." i ciągnąłby tak jeszcze długo, aż publiczność nie słuchałaby go, ponieważ Arnie byłby już w ringu z rękami uniesionymi do góry, obracałby się wkoło, by wszyscy widzowie mogli mu się dobrze przyjrzeć, i większość z nich miałaby łzy w oczach, bo dostarczył im do tej pory tyle emocji, tyle radości. Wziął głęboki oddech. Ponownie uderzył pięścią w dłoń. Zrobił to raz jeszcze. I jeszcze jeden raz. Ci kłamliwi zdrajcy, niech ich szlag trafi. Tej nocy świat zapłaci za wszystko. - Musisz mi coś wytłumaczyć - powiedziała Connie, sącząc drugą szkocką. - Jeśli dotyczy to spraw będących w granicach królestwa ludzkiej wiedzy, to mój srebrny język, Konstancjo, udzieli ci natychmiastowej odpowiedzi. - Sposób, w jaki patrzysz na mnie, właśnie tak jak teraz, wpatrujesz się w moje sutki, nie rozumiem tego, powiedziałeś, że jesteś pedałem, więc dlaczego wlepiasz tak we mnie oczy? - To był taki mały żarcik, Konstancjo. Pozwól, że określę to tak: jeśli to coś nie jest statyczne, wtedy budzi we mnie namiętność. Connie nie była całkiem pewna co do znaczenia tego słowa, ale zrozumiała ogólny sens tego, co usłyszała. - Czy chcesz powiedzieć, że pragniesz mnie? - Chcesz wiedzieć czy jestem zainteresowany twoją doskonałą konstrukcją? Oczywiście, że tak. Tylko głupiec mógłby zainteresować się twoim umysłem. Nie użyłaś jeszcze - przynajmniej w mojej obecności - ani jednego literackiego zwrotu. Któż miałby ochotę na to, aby tak po prostu porozmawiać z tobą? Connie domyśliła się, że nie były to pochlebstwa, ale dobierał takich słów, że trudno się było wściekać na niego. - I nie przejmuj sięt moim chłopcem, jeśli taki istnieje, opowiedz mi o swoim, zacznij od jego imienia. - Arnie. - Czy jest dobry? - To znaczy czuły? - Chodzi o to czy jest wprawny. - Próbujesz wścibiać nos w sprawy mojego życia seksualnego? - Konstancjo, zaskakująco poprawnie użyłaś zwrotu "wścibiać nos". A odpowiedź brzmi: tak. - No, nie powiem, lubię się z nim spiąć. Milo podniósł szklankę i wzniósł toast. - Okazujmy więc radość - bo gdyby było inaczej, byłaby to tragedia większa od tej, jaką przeżył Lir. Istota taka jak ty nie zaspokojona - to by doprowadziło nawet diabła do łez. - Aż tak bardzo podniecam cię? Potaknął głową. - To po prostu przyjemność móc na ciebie patrzeć. Rumienisz się, Konstancjo? Istotnie, zarumieniła się. - Jeszcze bardziej podkreśla to twój dziewczęcy urok. - Wstał. - Gdzie mógłbym poznać twojego legendarnego chłopca? - Być może nie jest to najlepszy pomysł, Milo. - Moja droga, pozwól, że ja będę oceniał czy pomysły są dobre czy nie; w ten sposób twoja twarz pozbędzie się na zawsze wszelkich oznak zmartwień. - Dał znak, by wstała. Zrobiła to. Być może czeka.przy bocznym wejściu - pomyślała. - Chodź. - Nie wiem czy wiesz, co robisz. - Milo zawsze wie, co robi - odrzekł. Gdy tylko Arnie zobaczył, że Connie prowadzi mu pedała, chciał ją uściskać. I miało się tak stać. Już niedługo. I miało

być jeszcze wiele innych uścisków. Choć jeszcze nic się nie wydarzyło, jego dżinsy zaczęły dawać pierwsze oznaki podniecenia. Stał nieruchomo w ciemnościach obok taksówki i właśnie miał powiedzieć łagodnym głosem: - Być może jest pan w kłopotach - gdy nagle mały facet zaczął głośno nawoływać: - Arnold... Arnold... - wypatrując go w ciemnościach. - Arnie? - powtórzyła Connie. - Szukałeś go... i znalazłeś - powiedział Arnie, kierując się w ich stronę. - Wielki Arnold - zaczął pedał. - Muszę uścisnąć ci rękę. - Podchodząc bliżej, rozpylił wokół siebie trochę dezodorantu do ust. - Do cholery, co ty robisz? - Chodzi mu o zachowanie czystości - wyjaśniła Connie. - Rodzice źle go traktowali, prawda Milo? Nie che urazić nikogo swoją osobą, czy dobrze zrozumiałam? - Och, ukochana-Konstancjo, czy to możliwe, abyś mogła cokolwiek źle zrobić? W tym momencie skórzane rękawiczki uformowały się w pięści. - Nie mówiłbym do niej w ten sposób, ty pedale. - Posłuchaj, proszę, mam swoje dziwne zwyczaje, ale potrafię być również miły. - To prawda - potwierdziła Connie. - Można to zauważyć - powiedział Arnie. Wyciągnął rękę. - Jeśli chcesz mi uścisnąć rękę, zrób to. Milo wyciągnął prawą rękę. - Za najszczęśliwszego mężczyznę na świecie. Arnie uścisnął mocno małą rękę, następnie zaczął to robić coraz mocniej i mocniej. Pedał wrzasnął i padł na kolana. Connie zbliżyła się i powiedziała, żeby przestali. Arnie chwycił prawą rękę dupka obiema swoimi, na których miał rękawiczki i ścisnął ją, wkładając w to całą energię. W tej chwili mały facet miotał się jak ryba, która połknęła haczyk. Connie uderzyła Arniego w twarz. Ten spojrzał na nią, oniemiały ze zdumienia. Po chwili zwolnił uścisk rąk i wypuścił dłoń małego faceta. Niedługo potem Milo stał już na nogach, lewą ręką masując prawą. - Nic nie jest złamane - powiedział. - Przynajmniej można mieć taką nadzieję. - Czy ścisnąłem aż tak mocno? - Arnie udawał, że nie wie, o co chodzi. - Nie - powiedział Milo. - Po prostu nie jestem, powiedzmy, silny fizycznie. - Do diabła, na pewno nic nie jest złamane? Mogę cię zawieźć do Bellevue. - Proszę, nie mówmy już o mojej ręce. - Arnie wyczuł, że ten drugi studiuje jego twarz. - Tam w barze, kiedy przepiękna Konstancja opowiadała o tobie, oczami duszy mojej próbowałem wyobrazić sobie twój wygląd. Ale przeszedłeś moje wszelkie oczekiwania. - Och, przestań pieprzyć - powiedział Arnie. - Nie jestem przystojny. - To prawda, nie jesteś, ale masz w sobie coś więcej, jesteś nieustraszony; Aleksander Wielki uczyniłby z ciebie króla wojowników. Arnie spojrzał na małego faceta. Może nie był pedałem. Może jednym z tych biseksów, o których ciągle się czyta. - Dlaczego jestem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie? - zapytał. Milo nie odpowiedział, wskazał tylko ręką na Connie. - Nie rozumiem. - Ona cię kocha. A ty dajesz jej zadowolenie. Mogłaby przebierać w szejkach, a ona wybrała właśnie ciebie - prawda, mądra Konstancjo? - To po prostu mój facet. - Czy moglibyście wyświadczyć mi przysługę? - zapytał wtedy Milo. - To zależy. - Nie chcę, aby nasza znajomość skończyła się w tym miejscu, chciałbym was oboje lepiej poznać, chcę opowiedzieć wam o sobie i usłyszeć coś o was, ale nie tutaj. - Gdzie więc? - zapytał Arnie. - U ciebie, a może u mnie? - Dzisiaj niezbyt starannie posprzątałam mieszkanie - powiedziała Connie. Milo zaśmiał się. - Spójrz na nią, znów się rumieni. - Objął ramieniem Arniego. - W takim razie w moim mieszkaniu? Jest tuż koło uniwersytetu. Twoim rydwanem dojedziemy tam w dziesięć minut. Mieszkanie urządzał światowej sławy dekorator. - Dał znak Connie, aby zbliżyła się i kiedy to zrobiła, objął ich oboje. - A moje służące posprzątały bardzo starannie - i to dzisiejszego popołudnia. - Spojrzał na nią, a następnie podniósł wzrok na Arniego. - No więc? - Do cholery, czemu nie? - powiedział Arnie. - Tak by to określił łaciński uczony - i czytałby w moich myślach. - Och, cudownie, cudownie - krzyknęła Connie, wbiegając przed mężczyznami do olbrzymiego salonu. Milo uśmiechnął się. - Masz kawał chałupy, Milo, całe nasze mieszkanie zmieściłoby się w tym jednym pokoju. - W życiu są rzeczy ważniejsze niż liczba metrów kwadratowych, uwierz mi, Arnoldzie. - Dotknij ten dywan - powiedziała Connie, głaszcząc go; następnie zrzuciła z nóg sandały i zaczęła po nim chodzić bosymi stopami.- Nie do wiary, Milo, jest taki puszysty, że przykrywa całe stopy; i popatrz - wskazała na rogi - jest dokładnie dopasowany do pokoju. Milo uśmiechnął się. Connie podeszła z kolei do okien i wyjrzała na zewnątrz. - To jest całe Village, prawda? Nigdy nie widziałam tak pięknego widoku. Milo poklepał Arniego po ramieniu. - Naprawdę jesteś największym szczęściarzem wśród mężczyzn. - Tobie też nie dzieje się krzywda. Milo ściszył głos i powiedział szeptem: - Czy mogę ci zadać pytanie? Nie chcę naruszać twojej prywatności i jeśli nie będziesz chciał odpowiedzieć, nie rób tego. - Wal śmiało. - Kto był jej chirurgiem? - Co? - Chodzi o przeszczepy. Czy były robione tu, w Los Angeles? - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Musisz przecież wiedzieć. - Masz na myśli jej piersi? - Oczywiście. - Są prawdziwe, Milo. Autentyki. Nikt oprócz mnie ich nie dotykał, uwierz mi, wiem przecież. Milo potrząsnął głową. - To niemożliwe. Arnie podniósł prawą rękę. - Przysięgam na Boga. Milo zawahał się przez chwilę. - Jeśli nie chcesz mi pozwolić, nie gódź się, Arnoldzie, ale bardzo zależałoby mi na tym, aby przekonać się o tym samemu. Arnie wzruszył ramionami. - Więc zrób to. Milo podszedł do okna. - Konstancjo? Odwróciła się. -

Pochyl się na moment, możesz to dla mnie zrobić? - Dlaczego? - Po prostu pochyl się - powiedział Arnie. Connie wzruszyła ramionami i zrobiła to, o co ją poprosił. - Kochana dziewczynka - powiedział Milo i ostrożnie włożył swoje małe ręce pod rozpiętą bluzkę, uwalniając z niej następnie piersi. - Czy mogłabyś teraz stanąć wyprostowana? Connie wyprostowała się jak struna. - Czy mam teraz wziąć głęboki oddech? - zachichotała. - To nie będzie konieczne. - Milo wziął do ręki jej prawą pierś i dokładnie przyjrzał się miejscu, gdzie łączyła się ona z resztą ciała. To samo uczynił z lewą piersią. - To nie do wiary - powiedział. - A nie mówiłem? - odpowiedział Arnie z uśmiechem. Milo potrząsnął głową. - Cud boski - powiedział półgłosem. Spojrzał na Arniego, następnie na dziewczynę. - Proszę was, jeśli nie spodoba wam się ten pomysł, powiedzcie szczerze: nie, ale bardzo zależałoby mi na tym, aby je possać. - Mówisz o moich poduszeczkach? - Chciała upewnić się Connie. - Oczywiście, że o nich. - Jeśli Arnie nie ma obiekcji, ja też nie. - Przecież nie jestem facetem, który lubi psuć zabawę. - Unieś ramiona ponad głową i rób takie wrażenie, jakbym był dla ciebie kimś bliskim - powiedział Milo. Connie uniosła ramiona. Milo rozpiął guziki i ściągnął z niej bluzkę. Następnie przez kilka chwil ssał jej sutki. Gdy skończył, spojrzał na Arniego. - Musisz to robić codziennie, cóż za rozkosz. - Są ładne. - ćwiczę trochę, aby zachowały jędrność; ciężarki i inne takie rzeczy. Milo pokiwał głową. - Nigdy z tego nie rezygnuj. - Następnie zawahał się. - Ty też się rumienisz? - zapytała Connie. - Czuję się taki skrępowany, pytając was o to, i proszę was, proszę powiedzcie: nie, jeśli tego nie chcecie, ale... bardzo zależałoby mi na tym, aby... aby je uderzyć. Arnie zrobił krok do przodu. - Uderzyć Connie w piersi? Milo zdobył się na to, żeby przytaknąć. - Czy ten pomysł nie wydaje ci się trochę dziwny? - Arnoldzie, właśnie dlatego czuję się taki skrępowany. Arnie zapalił papierosa. - Powiem ci prawdę. One nie są moje, jeśli Connie nie ma nic przeciwko temu, ja się nie sprzeciwiam. Milo uśmiechnął się do niej. - Connie? - Są bardzo delikatne, Milo. - Oczywiście, że są, nie wracajmy do tego, zapomnijmy o całej sprawie; powiedziałem, że bardzo mi na tym zależało, ale przede wszystkim nie chciałbym robić niczego, co mogłoby zepsuć nasze wzajemne stosunki, więc... -...chciałbyś to zrobić pięściami? - Och, moja droga, nie. Jedynie prztyknąć je palcem, sutki powiększają się, kiedy się je uderza, robią się czerwone i nabrzmiałe, a dla mnie jest to... - Spojrzał błagalnie na Connie. - Po prostu podnieca mnie to. - Prztyczek palcem to nic takiego - powiedziała Connie. - Nie mam nic przeciwko temu. Milo prztyknął w jej sutki. Connie jęknęła. - O Boże, popatrz na nie, podejdź tu, widzisz, Arnoldzie? Arnie podszedł bliżej i pokiwał głową. - Czy to cię nie podnieca? - Nie. - To co, w takim razie? - Bicie kogoś, gdy ona jest w pobliżu i obserwuje to. - Widzisz, wszyscy jesteśmy normalni - powiedział Milo. - Normalni, ale mamy pewne specjalne upodobania. - Czy bardzo zabolało, Konstancjo? Jęknęłaś. Wzruszyła ramionami. - To było jak ukłucie. Właściwie gorsze, wiecie, co mam na myśli. - Chwała ci za odwagę - powiedział Milo i delikatnie pocałował ją w policzek. Potem dodał: - Wielkie nieba, a gdzież się podziało moje dobre wychowanie, nie poczęstowałem was nawet drinkiem. - Przycisnął guzik znajdujący się na najbliższej ścianie i otworzyła się szafka, w której znajdował się barek. - Arnoldzie, czy mógłbyś czynić honory gospodarza, a ja w tym czasie wskoczę w jakiś wygodniejszy ciuch? Gdy Milo wyszedł, Arnie zbliżył się do barku. - Jezu, Connie, popatrz tylko: Stoly, Chivas, J.D. i importowany dżin. Określ swoje preferencje. - Chyba napiję się Stoly. Czy jest tam gdzieś skórka z cytryny? Arnie pokiwał głową. - Są tu jeszcze oliwki i cebula, wszystko, czego potrzeba. - Wrzuć jeszcze trochę lodu. Arnie potaknął i zrobił jej drinka, ona w tym czasie podeszła do wyjścia. - Arnie, popatrz, tu jest jeszcze jeden poziom. Na górę prowadzą schody. To jakiś pałac. - Wróciła do niego, pocałowała go, wciskając mu język do ust. - Kiedyś będziemy mieli taki sam. Wierzę w ciebie, Arnie. Kocham cię i wierzę w ciebie. Arnie podał jej drinka. - Słyszysz ten furkot? Nasłuchiwała. - Och, tak. - Wskazała palcem poniżej barku. - To pewnie automat do lodu. Arnie spojrzał w dół. - Masz rację. - Sam też nalał sobie Stoly i zanim wypili do dna, stuknęli się szklankami. - Jeszcze po jednym? - Och, tak. Arnie właśnie wyciskał cytrynę i kończył przygotowywanie drinków, kiedy wszedł Milo i uścisnął ich. Zaskoczony Arnie cofnął się. - Milo, do cholery, powinieneś był powiedzieć, że masz zamiar rozebrać się do naga. - Myślałem, że to zrobiłem. - Mówiłeś, że wskoczysz w coś bardziej wygodnego, a to nie to samo. - Znów czuję się zakłopotany - odpowiedział Milo. - Pójdę i włożę coś na siebie. Czy chcecie, bym to zrobił? Jako gospodarz muszę dbać o to, by goście dobrze się czuli. - Mnie to nie przeszkadza - powiedział Arnie. Spojrzał na Connie. - A tobie? - Chryste, po co miałby wkładać tę kamizelkę i krawat? Pozwólmy facetowi czuć się swobodnie, jest u siebie w domu. - Czuję się tak, jakbym znał was całe wieki - powiedział Milo. - Mam takie wrażenie, że mógłbym was poprosić o wszystko. - Wypróbuj nas - powiedział Arnie. - Nie krępujcie się odmówić, ale nawet nie potrafię wyrazić, jak bardzo zależałoby mi na tym... - Jego głos załamał się. - Powiedz, o co chodzi, możemy przecież powiedzieć: nie. Milo nic nie odpowiedział, włożył tylko kciuk do ust

i szybkimi ruchami wsuwał go i wysuwał na zewnątrz. - To znaczy chcesz, abym zrobiła ci to ręką, czy o to chodzi? - Nie jesteś na mnie zła, Konstancjo? - Do diabła, robię to Arniemu bez przerwy. - Spojrzała na Arniego: Czy masz jakieś obiekcje w związku z tym? Ja nie mam. Arnie też nie miał. - Do diabła, Milo, myślałem, że naprawdę chodziło ci o jakąś przysługę. - Tak naprawdę, moja słodka, jest coś jeszcze. - Słuchamy więc. Milo zatarł dłonie. - Jeśli nie chcecie tego robić, choć bardzo mi na tym zależy, umrę, jeśli nie powiecie: nie. - Nie powiedziałeś, czego chcesz - wtrąciła Connie. - Dobrze, powiem wszystko... chcę usiąść na kanapie i chcę, aby Konstancja pobudziła mnie, a kiedy będę już w odpowiednim stanie, chciałbym, aby przyjęła pozycję siedzącą i wtedy zatopię się w niej; położę ręce na jej doskonałych - jak je nazywasz - poduszeczkach i będę je prztykał palcami - i w ten sposób spędzimy kilka miłych chwil, Konstancjo. - Zostawię was samych, nie ma sprawy. - Arnoldzie, nie mógłbym pozwolić na to, aby mój gość nudził się, mam też kogoś dla ciebie, w ten sposób wszyscy będziemy zajęci. - Hej, Con, nigdy tego nie robiliśmy, mała odmiana, o to chodzi, Milo? Milo przytaknął. - Wspaniale - powiedział Arnie. - Kim jest ten "ktoś"? Czy jest piękna, dobrze zbudowana? - Budowa ciała jest wspaniała, ale co do piękna, jest to sprawa zbyt osobista, by dać definitywną odpowiedź, w moim odczuciu - tak. - Klasnął rękami. Po chwili na schodach rozległ się odgłos kroków. Następnie drzwi wypełniła niemal całkowicie sylwetka olbrzymiego, czarnego nagiego mężczyzny. - Rany boskie - powiedział Arnie. - Czy to jest odmowa? - spytał Milo. Arnie zawahał się. - Nie krępuj się powiedzieć: nie - powiedział Milo. - Nikt cię nie zmusza, Arnie - powiedziała do niego Connie. - Nigdy czegoś takiego nie robiłem, czułbym się jak czubek, to wszystko. - Podszedł do barku, sięgnął do pojemnika na lód. - A więc rozbieramy się do naga - powiedział Milo. Arnie wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, wypił trochę alkoholu, nalał sobie ponownie, rozejrzał się. - Co to za warkot? Milo uśmiechnął się do Connie. - Twój facet jest bystry; nic nie umknie jego uwagi. - Spojrzał następnie na Arniego. - Mam tu zainstalowany taki aparat - będzie nam robić zdjęcia. - Chwileczkę - powiedział Arnie. - Ruchomy film? - zapytała podniecona Connie. - Przestań, Con, nawet nie znam tego czarnego faceta, czy myślisz, że chcę, aby cały świat oglądał, jak mnie pedałuje? - To jest coś w rodzaju zdjęć próbnych - powiedziała Connie. - Tylko za darmo. Może zostaniemy gwiazdami, Arnie. - Komu to będziesz pokazywać, Milo? - Nikomu, kogo znacie, Arnoldzie; być może kilku przyjaciołom w Waszyngtonie. - Czy oni też są homoseksualistami jak ty, Milo? Nie, żebym miał coś przeciwko twoim przyjaciołom, ale chodzi tu o moją reputację; jak sądzisz, co powiedziałaby moja matka, gdyby coś takiego zobaczyła...? -...jesteś sierotą - wtrąciła Connie. - Po co ta mowa na temat matki...? W tym momencie Milo potrząsnął głową. - Ta paplanina psuje cały nastrój. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie to frustrujące być tak blisko Konstancji, starać się wyobrazić jej wdzięki i słuchać jednocześnie tego bajdurzenia, które nie pozwala mi się skoncentrować. Pragnę tego z całych sił, ale jeśli kawałek taśmy filmowej ma cię wyprowadzić z równowagi, to nie przejmuj się mną, moimi pragnieniami, zapomnij o tym wszystkim, przestaje mi na tym zależeć... - Milo, nie powiedziałem, że tego nie zrobię, oczywiście, że zrobię; facet zaprasza mnie do domu, częstuje mnie drinkami i oferuje darmowe zdjęcia próbne, takiemu facetowi nie odmówię; chodzi tylko o to, że w ciągu kilku minut zrobiłeś nam tyle niespodzianek, musiałem do tego wszystkiego jakoś przywyknąć. Ale w tej chwili możemy zrobić cokolwiek zechcesz, włącz te swoje kamery. - W takim razie rozbieramy się do naga? - powtórzył Milo. Rozebrali się. - A więc zajmujemy pozycje? Zrobili to. - Wiesz, co myślę, Milo - powiedział Arnie, kiedy ukląkł. - Twój umysł jest niezgłębiony, Arnoldzie, powiedz mi, proszę. - Myślę, że takie nowe przeżycia pozwalają nam zachować młodość. - Dusza poety, to cały ty Arnoldzie - powiedział Millo. Następnie dodał: - Za moment popadnę w ekstazę. Arnie uśmiechnął się do Connie. - No i co najsłodsza? Uśmiechnęła się do niego. - Co, kochanie? - Trochę zabawy, co? - Miauczenie kota. Iii. Reguły gry Scout niepotrzebnie nastawił budzik na wpół do piątej rano. Robiąc to wiedział, że i tak nie zaśnie - jego przewidywania okazały się słuszne. Zrobił to mimo wszystko - co prawda nie miał instynktów samobójczych, jednak nigdy nic nie wiadomo - aż tak ważny był dla niego ten ostateczny sprawdzian. Kwadrans po czwartej leżał w łóżku, było jeszcze ciemno, spoglądał w sufit, próbując nie myśleć o ukochanej Audible, ale raczej o wyzwaniu, jakie miał podjąć już za kilka godzin. Bardzo często przychodziło mu na myśl, że straciłby na zawsze reputację, gdyby jakiś prywatny detektyw wpadł do jego mieszkania z kamerą wideo - zobaczyłby bowiem dzieciaka o blond włosach, wzrostu sześciu stóp i trzech cali, leżącego w łóżku i trzymającego w rękach piłkę do koszykówki. Cóż, takie było życie. Przynajmniej w jego przypadku. Powodem, dla którego spał z tym przedmiotem - firmy Larry Bird - było to, że jeden z jego nauczycieli matematyki na pierwszym roku, dwa lata temu, był łagodnym czarnym mężczyzną, który studiował na uniwersytecie stanowym Tennessee razem z Dickiem Barnettem, najmniej docenianym graczem wielkiej drużyny Knicks; nauczyciel mówił mu, że wszyscy zawsze wiedzieli, gdzie w danym momencie

znajduje się Barnett, ponieważ w drodze z jednych wykładów na drugie zawsze kozłował piłkę, trzymał ją w rękach podczas zajęć i prawdopodobnie kładł ją obok siebie, gdy spał. Jeśli nawet wielcy gracze zespołu Knicks mieli ten zwyczaj, dlaczego on, Scout, nie miałby robić tego samego. Czytał kiedyś, że gdy Bradley był w szkole średniej, ustawiał krzesła w sali gimnastycznej i dryblował między nimi z pełną szybkością. Nie był to jakiś wielki wyczyn. Każdy potrafił to zrobić. To, co robił Bradley, różniło się jednak od zwykłego kozłowania tym, że gracz ten nosił okulary i zaklejał w nich taśmą dolną część szkieł w taki sposób, że nie widział piłki, znajdował ją jedynie na wyczucie. W swoim pokoju Scout posiadał trzy pary okularów, w każdej z nich zaklejona była dokładnie dolna część szkieł. Już od półtora roku potrafił kozłować nie widząc piłki. Jeśli to było konieczne, potrafił dryblować z zakrytymi oczami i to zarówno prawą, jak i lewą ręką (choć szczerze mówiąc, wiedział, że w trudnych okolicznościach mógł liczyć na lewą rękę najwyżej w osiemdziesięciu procentach.) Oczywiście potrafił też zablokować rzut napastnika przeciwnej drużyny. Czytał o tym, jak legendarny Julius Erving zaczynał swą karierę zawodowca wyposażony we wszystkie umiejętności z wyjątkiem dobrego wyrzutu piłki z autu. Scout opanował więc technikę takiego wyrzutu. Robiąc to tysiące, tysiące razy, aż uwierzył, że jest w tym dobry. Scout miał zawsze zaufanie do swych rzutów. Nauczył go tego ojciec. Było to w czasach, gdy chłopiec z trudnością rzucał piłkę na wysokość dziesięciu stóp, nie mówiąc już o celności. Ale siła przyjdzie sama, mawiał ojciec, zdobycie siły nie stanowiło problemu. śmiertelną bronią był styl. Kolana należało zginać tak, a nie inaczej. Piłkę należało wypuszczać z rąk nie tylko w sposób perfekcyjny - w sposób doskonale perfekcyjny, a więc tak, by nadać jej odpowiedni ruch obrotowy. Gdy Scout miał dwanaście lat, rozpoczął program treningowy, który kontynuował pięć lat później. Na początku rzuty wolne. Bez ustalania ich liczby. Matematyczne podejście do treningu. Wykonywał rzuty wolne do momentu, gdy miał dwadzieścia trafień pod rząd. (Scout był najlepszy w rzutach wolnych. Osiemdziesiąt osiem procent trafień. Wszyscy sądzili, że był to wynik fantastyczny, wszyscy z wyjątkiem Scouta, który wiedział, że powinien osiągnąć dziewięćdziesiąt procent; był na tyle dobry, by mieć taki wynik, jeśli nie udawało mu się trafić tyle razy, to znaczy, że nie był skoncentrowany.) Gdy przećwiczył rzuty wolne, rozpoczął rzuty z wyskoku. Po prostu biegł w kierunku obręczy - dokładnie takiej jak trzeba, umieszczonej na wysokości dziesięciu stóp na tyłach garażu i lekko uderzał piłką o tablicę, ręce były przy tym rozluźnione, najpierw wyprostowane, następnie lekko zgięte. Dziesięć rzutów lewą ręką, potem tyle samo prawą. Następnie oddalał się od kosza. Rzuty z odległości ośmiu stóp. Przodem do kosza, z boku, z jednej i drugiej strony. Potem z odległości dwunastu stóp, piętnastu, w końcu osiemnastu. Z każdej pozycji rzucał dziesięć razy, potem przechodził do następnej. Obecnie rozpoczynał rzuty z odległości dwudziestu stóp. Nie lubił ich zbytnio, miały charakter bardzo widowiskowy, a nigdy przedtem nie był graczem lubiącym popisywać się przed publicznością. Ale powtarzał samemu sobie, że jeśli opanuje rzuty z dwudziestu stóp, jeśli będzie w nich naprawdę dobry, wtedy wzbudzi respekt innych drużyn - a to oznaczało, że przeciwnicy będą musieli rozciągnąć obronę, co z kolei ułatwi Scoutowi podawanie piłki do kolegów z drużyny, którzy będą rzucać do kosza z bardziej dogodnych pozycji. Mimo swej ogromnej skromności Scout wiedział, że potrafi minąć każdego obrońcę w jego wieku. Potrafił oceniać sytuację na całym boisku, znał mocne strony kolegów, zawsze podawał piłkę w odpowiednim momencie, umożliwiając im wykonanie celnego rzutu. Potrafił rzucać. Potrafił mijać obrońców. Ważył sto sześćdziesiąt funtów, nie był więc gruby. Mógł biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu. Trenerzy uwielbiali go - nie tylko dlatego, że posłusznie wykonywał polecenia, ale również z tego powodu, że na boisku wykazywał się inteligencją. Wiele osób mówiło, że na boisku potrafi wszystko. Scout wiedział, że było inaczej. Nie miał dobrego wyskoku i nie był zbyt szybki. To prawda, że potrafił biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu, nie potrafił jednak biegać szybko. A wyskok? David Thompson potrafił odbić się pionowo od ziemi na wysokość czterdziestu dwóch cali. To zostało zmierzone. Scout mógł mówić o szczęściu, jeśli udało mu się przeskoczyć przez ryzę papieru o standardowych wymiarach. Zdobył się na wprost niewyobrażalny wysiłek, aby wyzbyć się tych słabości, jednak umiejętność skakania była czymś, czego nie można było wyćwiczyć. Zawodowcy mawiali: nie można kogoś nauczyć wysokości. Pomimo tych słabszych stron świetnie zadebiutował w ogólnonarodowej lidze, z jego podań zdobyto największą liczbę punktów, był trzeci na liście najlepszych strzelców. Był dobry. Podawanie tego w wątpliwość byłoby absurdem. Ale czy był wystarczająco dobry? Czy był - albo też czy kiedykolwiek mógł zostać tym, kim najbardziej chciał być: graczem? (Była to najwyższa pochwała, jaką można było otrzymać od innej istoty ludzkiej: "On jest graczem".) Scout wstał z łóżka. Obydwiema rękami trzymał piłkę. Przycisnął ją do ciała. Była godzina #/4#29 rano. Przed nastaniem południa miał się dowiedzieć czy rzeczywiście jest graczem. Chociaż uzgodnili, że nie spotkają się przed wyjazdem Scouta,

Audrey nie spała już o godzinie czwartej. Scout miał dla niej prywatne imię - Audible, czyli "Słyszalna"; było to żartobliwe imię, które wywodziło się stąd, że kiedykolwiek pytano ją o coś podczas zajęć szkolnych, odpowiadała bardzo cicho i panna Clemson, która uczyła w ostatnich klasach, powiedziała kiedyś: - Musisz solidnie popracować nad tym, aby być bardziej słyszalna, moja droga. To, że nie spała o tak wczesnej porze, nie było dla niej niczym niezwykłym. Miała mnóstwo energii, która była jej niezbędna do wykonywania przeróżnych zadań. Próbowała zwykle zakończyć naukę przed północą, jednak praca przeciągała się prawie do brzasku. Wszyscy w szkole sądzili, że jest taka zdolna, a jej celujące oceny zdawały się być tego potwierdzeniem, Audrey wiedziała jednak, że jest inaczej: po prostu nie bała się ciężkiej pracy. Godzina #/4#ą0. W pokoju jej matki rozległ się jęczący głos. Szybko wstała i pospieszyła do niej, by ubiec następne jęki; cioci B., która się nią opiekowała, potrzebny był w tym momencie wypoczynek. Ludzie posunięci w latach potrzebują bowiem odpoczynku. Audrey otworzyła drzwi do pokoju matki, uśmiechnęła się tak radośnie, jak tylko umiała, przeszła przez pokój, ucałowała ją w policzek, powiedziała szeptem, że będzie piękny dzień i przystąpiła do wykonania swego zadania, nucąc Brighten the Corner, ulubioną pieśń matki. Matka nie panowała już nad czynnościami fizjologicznymi i na początku mycie jej było bardzo trudne dla Audrey. Trudne nie ze względu na wysiłek fizyczny, lecz ze względu na to, że mając lat siedemnaście, musiała w pewnym sensie być matką dla własnej matki. Kiedy matka była już czysta, ułożyła ją wygodnie w łóżku i wyszeptała: - Zaśnij jeszcze na chwilę - po czym wyszła. Audrey miała zręczne palce. Zawsze tak było. Kochała szycie. Szydełkowanie. Gotowanie. Prawdopodobnie dlatego miała plany, aby zostać chirurgiem. Było to doprawdy głupie marzenie. Trudne do spełnienia w tej okolicy. Chociaż była najzdolniejszą dziewczyną w mieście, nie mogła liczyć na realizację swych planów, gdyż jej miasto było tym słynnym ośrodkiem intelektualnym o nazwie Neptune, stan New Jersey, z liczbą mieszkańców zaledwie czterocyfrową - i to nie największą z możliwych. Nie, to Scout miał zostać lekarzem w ich rodzinie. Zaplanowali to od momentu, gdy zaczęli chodzić ze sobą na serio w ostatniej klasie. Mieli razem studiować na uniwersytecie stanowym Wagnera, tuż obok miejsca, gdzie mieszkali; Audrey miała zostać pielęgniarką i pomagać Scoutowi w ukończeniu studiów medycznych. Tak jak w powieści: "Nie jak nieznajomy". Uniwersytet Wagnera nie był uczelnią prestiżową, ale biorąc pod uwagę stan zdrowia matki i fakt, że na cioci B. mogła polegać tylko w ograniczonym zakresie, Audrey musiała mieszkać nadal w swoim domu. A poza tym nie była to aż tak zła uczelnia. Niektórzy z jej najlepszych absolwentów dostawali się później na studia medyczne i Audrey była pewna, że tak właśnie będzie w przypadku Scouta. Był najinteligentniejszym chłopakiem ze swego otoczenia i choć jego oceny nie były tak wysokie jak jej, to tylko dlatego, że poświęcał mniej czasu na odrabianie zadań domowych. "Doskonali" - tak nazywały ich inne dzieciaki, gdy zaczęli się spotykać. Audrey wiedziała, że mogli górować nad resztą klasy. Byli w czołówce najlepszych uczniów, on był najlepszym sportowcem, ona była przewodniczącą klasy. I choć nigdy nie przyznałaby, że jej uroda była bardziej niż przeciętna, prawda była inna. Byli do siebie podobni - ona i Scout - oboje wysocy, oboje mieli włosy blond i niebieskie oczy; Scout w jej oczach był tak przystojny, że zaspokajał absolutnie wszystkie potrzeby, jakie można mieć w tym względzie, jej natomiast mówił, że jest najpiękniejszą dziewczyną w historii miasta Neptune. (W każdym razie kiedyś tak powiedział, za co został natychmiast ofuknięty, zrezygnował więc szybko z prawienia takich komplementów, zanim mogłyby wejść do jego stałego słownictwa.) Jednak później, w połowie ostatniej klasy, ustały wszelkie złośliwości i na szkolnych korytarzach nie słyszało się już słowa: "doskonali". Było to związane, rzecz jasna, z ich rodzicami - a raczej z ich nagłą utratą. W przypadku Scouta stało się to jednocześnie, zginęli w wypadku samochodowym, on sam natomiast zamieszkał z nauczycielką angielskiego i jej mężem, który był dyrektorem do spraw sportu. Rodzice Audrey nie umarli jednocześnie - Audrey wiedziała, że to straszne myśleć o tym w ten sposób, lecz w jej matce ciągle tliło się życie. Jeszcze nie "odeszła". Takie odczucia były poniekąd uzasadnione. śmierć rodziców była prawdopodobnie tym, co zbliżyło ją tak bardzo do Scouta. Nagle okazało się, że oprócz siebie nie mają nikogo innego. Kiedy przychodzi nieszczęście, można się poddać bądź starać się walczyć z losem; tych dwoje jasnowłosych - jak się okazało - było ludźmi gotowymi walczyć z przeciwnościami. Być może nie wyglądali na takich, mogło się wydawać, że byli nieodporni, nawet rozpieszczeni. Te pozory kryły jednak twardość charakteru - i to niezwykłą twardość. #/4#50 i usłyszała to wreszcie. Dźwięki dochodziły z ulicy. bęc! bęc! bęc! I to wszystko. Umówiony sygnał, jaki jej przesyłał: trzy szybkie odbicia piłki, która - nie licząc Audible - była najcenniejszym skarbem jaki posiadał, te trzy odbicia były sygnałem, że jest w drodze na przystanek autobusowy, skąd zamierza pierwszym kursem pojechać na Manhattan. Przez chwilę, ku własnemu zdziwieniu, Audrey poczuła nagły strach. Jej dewizą było to, aby nie uginać się pod ciężarem kłopotów i

niepotrzebnie nie wpadać w panikę. W sposób doskonały potrafiła sobie radzić z zupełnie nieprzewidzianymi okolicznościami. Teraz jednak miała ochotę wybiec za nim i wrzasnąć: - To nie ma znaczenia, dla mnie nie ma znaczenia jak ci pójdzie. I oczywiście była to prawda. Jeden Bóg wiedział, jak ważne było to jednak dla Scouta. - Postaraj się wypaść jak najlepiej - powiedziała cichym, charakterystycznym głosem, ponieważ sukces polega właśnie na tym, by zdobyć się na największy wysiłek - czytała gdzieś na ten temat - inne sprawy nie mają znaczenia. Wiedziała jednak, że Scout oczekiwał czegoś więcej. On zawsze zdobywał się na najwyższy wysiłek. Teraz oczekiwał od niej bardziej jednoznacznego wsparcia. - Rozłóż ich na łopatki, kochanie - usłyszała własne słowa. Tym razem były słyszalne. Scout wiedział, że są ludzie, którzy lubią sztuki pisane wierszem i jeśli chcą odbyć pielgrzymkę do swej "Mekki", to jadą do Stratfordu. Inni, zależnie od potrzeb, odwiedzają Kioto bądź Lurd. Scout dotarł do swej "Mekki" przed ósmą rano. Autobus jadący do miasta utknął w korku z powodu wypadku, więc znalazł się w Terminalu Władz Portowych dopiero przed siódmą. Nie wiedział, oczywiście, gdzie jest IRT i co ten skrót w ogóle oznacza, ale w końcu znalazł wejście do pociągów jadących do Times Square i pojechał metrem w kierunku przeciwnym do centrum miasta. Zastanawiał się czy jechać ekspresem, czy też osobowym, ale wybrał ten drugi, gdyż wiedział, że na pewno zatrzyma się w miejscu, gdzie ma wysiąść. Gdy jednak dotarł do właściwej stacji, musiał spytać kilku ludzi o drogę, by upewnić się, gdzie się znajduje. Po wyjściu z pociągu musiał jeszcze przejść na piechotę dwie przecznice. Znalazł się w miejscu przeznaczenia kilka minut przed ósmą. W oczach niektórych miejsce to mogło wyglądać na zwykłe boisko. On wiedział jednak, że nie jest to jedno z wielu, podobnych do siebie boisk. Całe życie rozczytywał się na ten temat. ktoś twierdził, że Jabbar nauczył się tu rzucać hakiem, kiedy nazywał się jeszcze Alcindor. Książę Monroe przyjechał tu z Philly w wieku piętnastu lat i już wtedy przywiózł ze sobą własną grupę fanów. To pewne, że w koszykówkę grano też w innych miejscach, na przykład w Dystrykcie Kolumbii - Elgin Baylor nie urodził się przecież jako dojrzały koszykarz. Los Angeles również mogło się poszczycić kilkoma słynnymi boiskami. Jednak to miejsce, sześcioboiskowy kompleks w Harlemie, był dla entuzjasty koszykówki czymś wyjątkowym, przeznaczonym właśnie do tej gry. Co tu ukrywać - była to najszybsza nawierzchnia na świecie. Scout, jedyny biały w polu widzenia, przeszedł przez ogrodzenie, zastanawiając się czy nie zaryzykować kilku dryblingów i rzutów do kosza, ale doszedł do wniosku, że nie zna tutejszych zwyczajów, tak więc siadł tyłem do ogrodzenia z piłką w rękach - model Larry Bird Special - i czekał, aż ktoś go zaprosi do gry. Zanosiło się na upał, ale w tej chwili było jeszcze do wytrzymania, na samym zaś boisku - i to mogło być niejakim rozczarowaniem - było niewielu graczy. Na drugim końcu jedynie kilku dziesięciolatków ćwiczyło rzuty z różnych pozycji. Scout, bardziej niż kiedykolwiek świadomy faktu, że jest biały, siedział skulony wpół, słysząc jedynie bicie swego serca. - A cóż to? - odezwał się ktoś murzyńskim slangiem. Scout podniósł wzrok i zobaczył czarnego ćpuna. Mierzył około sześciu stóp i trzech cali, miał na sobie dżinsy z obciętymi nogawkami i podarte trampki. Trudno było określić jego wiek. Być może dwadzieścia pięć lat. Waga około stu dwudziestu pięciu funtów. Mniej więcej tyle. - Co proszę? - zapytał Scout, nie rozumiejąc pytania. ćpun wskazał teraz palcem. - Cóż to jest? Scout ciągle nie rozumiał. - Pytasz o to? - Podniósł w górę piłkę marki Larry Bird Special. - Taaaaak. W tym momencie Scout zorientował się - ćpun próbował z niego zażartować. Rozejrzał się wokół. Boisko ciągle było puste. Postanowił, że potraktuje to pytanie poważnie. Nie ma sensu wyprowadzać ludzi z równowagi. - To piłka do kosza. - Do czego służy? - Używa się jej do gry. - Takiej jak kości? - Nie, to inny rodzaj gry. - Co się z tą piłką robi? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Mogę dotknąć? Scout rzucił piłkę do ćpuna, który złapał ją jakby z trudnością. Był to facet o bardzo dużych rękach. Zaczął niezgrabnie podrzucać piłkę. Następnie wypuścił ją z rąk i patrzył, jak toczy się po asfalcie. - Och, odbija się! - To prawda. - Grasz tym w dwa ognie? Scout prawie się uśmiechnął. - To, w co gram, różni się też od gry w dwa ognie. ćpun przyniósł piłkę z powrotem, tocząc ją po ziemi. - Pokaż mi, to będę wiedział, o co chodzi. - Z jedną osobą to niemożliwe. - Pokaż mi - nalegał ćpun. Scout wstał i doszedł do wniosku, że najłatwiej będzie zaprezentować rzut z wyskoku. Odbił piłkę kilka razy o ziemię, badając tym samym rodzaj nawierzchni, następnie skierował się ku najbliższemu koszowi, wyskoczył na kilka cali i prawą ręką wykonał rzut: piłka odbiła się od tablicy i przeszła przez obręcz bez siatki. ćpun pisnął z zachwytu. Wskazał ręką na piłkę, następnie na obręcz. - Pasuje - powiedział. - Pasuje bardzo dobrze. Scout zorientował się w tym momencie, że obserwuje go pięciu czy sześciu czarnych, przylepionych niemal do siatki ogrodzenia. - Nie do wiary - powiedział ćpun. Odwrócił się do młodych chłopców wiszących na ogrodzeniu. - Pasuje bardzo dobrze. - Niektórzy odwrócili wzrok, reszta zaśmiała się. Scout stał w miejscu, odbijając swą piłkę marki Larry Bird Special. - Dlaczego tu przyszedłeś? - zapytał go ćpun. - Miałem nadzieję, że może trochę pogram. - Jesteś za dobry dla tych czarnuchów - powiedział ćpun. - Och, żeby

tak było. - Lepiej wynoś się stąd, jesteś za dobry, będziesz się wyśmiewał z tych czarnuchów, mogą być na ciebie wściekli. - Przyszedłem tu, żeby tylko pograć - powiedział Scout. - Do nikogo nic nie mam. ćpun wskazał na domy mieszkalne znajdujące się wokół boiska. - W którym mieszkasz? - Nie pochodzę z tej okolicy. - Och, założę się, że jesteś jednym z tych bogatych ¯ydów z centrum. - Nie jestem bogaty, nie jestem ¯ydem, w ogóle nie mieszkam w Nowym Jorku. - W takim razie gdzie? Scout wskazał palcem na zachód. - New Jersey. Przyjechałem dziś rano. W tym momencie ćpun zaczął podskakiwać na jednej nodze. - On z Jersey - zawołał do grupy chłopaków, którzy kilka chwil wcześniej weszli gęsiego na boisko. Scout spojrzał w ich stronę od niechcenia. Mieli piłkę do kosza. Nie przyszli w złych zamiarach. Większość z nich była tuż po dwudziestce. W tej chwili wszyscy wpatrywali się w niego. Doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi uśmiechając się do nich. - Cześć - powiedział czując się tak, jakby stał się pośmiewiskiem dla całego świata, zastanawiał się jednocześnie, kiedy ćpunowi znudzą się wreszcie te żarty. - On tu przyszedł, żeby zażartować z nas - ćpun zwrócił się do grupy chłopców. - Hej, nie mów tak - odpowiedział Scout. - Nie po to tu przyszedłem i wiesz o tym dobrze. - Wrzucił piłkę przez obręcz - kontynuował ćpun. Te słowa nie wywołały żadnej reakcji grupy. - Zrób to jeszcze raz - powiedział ćpun. - Zrób to jeszcze raz, podjęliby cię pod nogi, aby móc z tobą zagrać. Scout zawahał się. - No dalej, zrób to, nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Scout odetchnął głęboko, kilka razy odbił piłkę o ziemię. - Uda mu się - krzyknął ćpun i przesunął się na pozycję z boku kosza. - Uda mu się trafić. On jest z Jersey, a tam są magicy od tych rzeczy. Scout, stojąc samotnie w odległości dwudziestu stóp od kosza, wahał się już tylko krótką chwilę, był bowiem na ich boisku, był tu obcy, a najlepszą metodą wkupienia się w łaski nowego środowiska było chyba dostarczenie im trochę uciechy - mając to wszystko na względzie, Scout zaczął powolny bieg w kierunku kosza, biegnąc dryblował, przekładając piłkę z ręki do ręki, nie patrzył na nią, nie było to przecież potrzebne, gdyż miał za sobą tysiące godzin ćwiczeń w okularach z zasłoniętymi szkłami; kiedy znalazł się bliżej kosza, przyspieszył nieznacznie, starając się nabrać właściwego rytmu, następnie przełożył piłkę do prawej ręki... ...i w tym momencie pojawiła się czarna chmura... ...Scout ostrożnie objął piłkę obiema rękami, odbił się nogami od ziemi... Tymczasem chmura unosiła się wyżej i wyżej w ten chłodny jeszcze poranek, a znajdujący się już w powietrzu Scout poczuł, jak serce zabiło mu mocniej w piersi, ponieważ tą czarną chmurą był ćpun; jednakże w tym momencie nie był już niezgrabną, nie potrafiącą poprawnie mówić fajtłapą - to, co w tej chwili robił, było niewiarygodne: wznosił się coraz wyżej i wyżej z wyciągniętą lewą ręką i otwartą szeroko dłonią; i gdy tak obaj znaleźli się razem w powietrzu, Scout doznał olśnienia, teraz już wiedział, kim jest ćpun - to znany Stick, czyli Pago Stick, Scout czytał kiedyś o nim - potrafił skakać niemal do chmur; Scout dopiero za parę lat miał zostać najsłynniejszym obrońcą szkół średnich New Jersey, podczas gdy o Sticka ubiegały się wszystkie uczelnie: Indiana, Północna Karolina, Port pisał o nim artykuły, mówiło się nawet o tym, że był na tyle dobry, by przejść do ligi zawodowej, pomijając etap rozgrywek międzyuczelnianych - taki miał talent! Później jednak wyszła ta sprawa z narkotykami, po niej nastąpiła krótka odsiadka, a potem już nic się nie działo - aż do tej chwili, tego momentu, gdy Stick pojawił się nagle na tym boisku i wyskoczył tak wysoko, tak pięknie... ...później wszystko przestało być piękne. Stick zablokował bowiem wyskok Scouta, łapiąc piłkę swą gigantyczną łapą, zanim w ogóle dosięgła tablicy, następnie odrzucił ją z powrotem - wprost w Scouta, prosto w jego twarz; piłka lekko skręciła uderzając go w usta i nos, powodując natychmiastowy krwotok, ale co gorsze - siła bloku spowodowała, że Scout stracił równowagę i chociaż nie znajdował się wysoko nad ziemią, był w tym momencie zupełnie bezradny - uderzenie piłki sprawiło, że odchylił się od pionu i runął na ziemię, uderzając głową o asfalt; na chwilę stracił prawdopodobnie przytomność i przez pół minuty leżał jak długi krwawiąc; wtedy Stick chwycił go energicznie łapami i zawlókł go w kierunku ogrodzenia, następnie mocno podał mu piłkę, uderzając go przy tym w brzuch i powiedział: - Spierdalaj stąd, skurwielu, tu jest miejsce dla graczy. - Po tym wszystkim, słaniając się na nogach, Scout wyszedł poza ogrodzenie i usiadł z trudnością; krew nie przestawała lać mu się z nosa; gdy przyszedł nieco do siebie, usłyszał ich śmiech, ich czarny śmiech - i w tym momencie chciał umrzeć. Gdy o godzinie dziesiątej rozległ się dzwonek do drzwi, Audrey niemal skoczyła na równe nogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to może telefon od Scouta, ale to nie mógł być on, gdyż uzgodnili wcześniej, że nie będzie dzwonić, ale przyjdzie od razu do jej domu. Wiedziała jednak, że jeśli sprawy potoczą się źle, wtedy zadzwoni - będzie musiał opowiedzieć o tym komuś - a komu jak nie właśnie jej? Jeśli będzie uprzedzona, wtedy oboje będą mieli trochę czasu, aby przygotować się do spotkania. Trochę czasu na to, by zrobić dobrą minę do złej gry. Dobrą minę, która będzie jakimś pocieszeniem: "Kogo to obchodzi", "to nie ma znaczenia". "Za rok nie będziemy o tym pamiętać." Potem jednak, gdy zorientowała się, że to nie telefon, ale dzwonek do drzwi, zastanowiła się, kto to mógł być.

Odkąd stan zdrowia matki uległ pogorszeniu, prawie nikt jej nie odwiedzał. Gdy otworzyła drzwi, okazało się, że to wuj Arky; wuj miał wielką białą brodę, w rękach trzymał zapakowany prezent. Prezent miał kształt butelki. Wuj wyciągnął ramiona, a ona z radością uściskała go. Audrey właściwie nie wiedziała zbyt wiele o wuju Arkym. Może tylko tyle, że przypominał świętego Mikołaja z Cudu na Trzydziestej Czwartej ulicy, filmu wyświetlanego zwykle w okresie świątecznym, który zawsze wzruszał ją do łez. Był również kimś sławnym w Princeton, miejscu niezbyt odległym od jej domu. Nauczycielem, badaczem, tego nie była pewna, ktoś mówił jej kiedyś, że otrzymywał nagrody, nawet międzynarodowe. Co do jednego była natomiast pewna: był beznadziejnym przypadkiem fanatyka koszykówki. Oglądał wszystkie mecze, jakie odbywały się w Jersey, a od około roku jego osobistym ulubieńcem stał się właśnie Scout. - Pojechał, prawda? - Powiedział wuj Arky. - Do krainy gigantów. - Tak, to prawda. - Proszę, dla ciebie i dla niego. Musisz mi coś obiecać. - Jeśli to nie będzie niezgodne z prawem - powiedziała Audrey. - Musicie razem wypić zawartość tej butelki za moje zdrowie. Potem możecie wznieść toast za samych siebie. Ale wznosząc pierwszy toast i trącając się kieliszkami, musicie wypowiedzieć takie słowa: - Za wuja Arky'ego, który wiedział. - Wiedział o czym? - ¯e on im dorówna. Nie. Będzie lepszy od nich. Wróci z tarczą i wieńcem laurowym na głowie. - Nie wiemy jeszcze, jak mu poszło. - Ja wiem. - Podał jej paczkę. - Co to? - Te małomiasteczkowe dziewczyny wykończą mnie! To szampan, Audrey. A cóż innego mógłby komuś podarować cywizlizowany człowiek, aby cieszyć się wraz z nim jego radością? - Ależ my nie pijemy. - Przecież wiem o tym. Czy słyszałaś o piwie bezalkoholowym? To, co tu widzisz, to najlepszy gatunek bezalkoholowego szampana. Smakuje tak, jakby same żaby wyciskały sok z winogron. Włóż go teraz do lodówki, a kiedy nadejdzie właściwa chwila, nalejesz wszystkim po kieliszku. Czy możesz mi to obiecać? - Obiecuję. Pocałował ją w policzek. - Gdybym tylko był młodszy o osiemdziesiąt lat, Scout byłby bez szans. - Wykonał pół obrotu i przystanął. - Proszę cię nie martw się o dzisiejszy dzień. Od pół wieku moim hobby jest analizowanie gry obrońców. Widziałem ich wszystkich. Scout potrafi widzieć całe boisko. Trzeba mieć prawdziwy talent, żeby umieć to robić. - W tym momencie zaśmiał się. - Ale również pomodliłem się - tak na wszelki wypadek. - Ale mówiłeś nam kiedyś, wuju, że w nic nie wierzysz. - Być może On o tym nie wie. Musi mieć ważniejsze rzeczy na głowie. A może nasz Bóg jest po prostu głupi - w końcu, czy mądry Mesjasz zostałby cieślą? Scout siedział skulony w miejscu, gdzie zostawił go Stick. Trwało to - właściwie nie miał pojęcia jak długo. Minęło sporo czasu, przynajmniej wewnątrz jego pulsujących skroni, ale czy było to dziesięć minut, czy dwie godziny - tego nie był pewny. Krew jednak nadal kapała mu z nosa i czuł, że prawa strona twarzy zaczyna mu puchnąć. Kiedy był w stanie rozejrzeć się wokół, spostrzegł nieopodal studzienkę z wodą i natychmiast przyszło mu do głowy, że pójdzie tam, gdy tylko nabierze pewności, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa. Mógł równie dobrze uchodzić w tym momencie za pomnik, gdyby nie fakt, że końcami palców przyciskał bezwiednie piłkę marki Larry Bird Special. Boisko już zaczynało tętnić życiem. Obok niego przechodziło wiele osób. Dało się słyszeć gwizdy i okrzyki. Kilkanaście piłek odbijało się od nawierzchni boiska. śmiech. Przekleństwa. Wszystkie te szczęśliwe odgłosy. Scout wziął głęboki oddech, podniósł się na kolana, potem wstał, wziął z ziemi piłkę i kierując się w stronę studzienki, starał się stąpać powoli i ostrożnie. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął chusteczkę, zmoczył ją i bardzo starannie wytarł z twarzy krew, następnie przyłożył chustkę do nozdrzy i mocno pociągając nosem, zatamował wreszcie krwotok. Niedaleko studzienki znajdowała się ławka, którą niemal w całości zajmował jakiś mały pijaczek, zostało jednak wystarczająco dużo miejsca, by Scout mógł usiąść. Siedząc na ławce udawał, że prawie cały czas spogląda w dół, lecz w rzeczywistości przyglądał się grającym, oceniając ich talent. Wykonywali wszystkie możliwe ewolucje i rzuty z różnych odległości, rzucali z dwudziestu jeden stóp, podczas gdy młodsi koszykarze, nieco z boku, rozegrali kilka gier dwóch na dwóch oraz trzech na trzech. Scout mógł tylko podziwiać. Co za szybkość. Refleks, skoczność. Mocno ścisnął swą piłkę Larry Bird Special i postanowił odbić ją raz od ziemi. I zrobił to. Hałas jakby na chwilę przebudził śpiącego pijaczka, który bezwiednie kopnął nogą, przypadkiem trafiając piłkę. Nawet z nim nie potrafię wygrać, pomyślał Scout i ruszył w pogoń za swą własnością, podniósł ją z ziemi i ostatni raz spojrzał na boisko. Stick akurat kłócił się z dwoma facetami, którzy wykrzykiwali coś w jego stronę, on zaś nie pozostawał im dłużny: - Cholera, sfaulowaliście mnie, to był faul. - ¯adna jednak ze stron nie uczyniła gestu pojednania. Scout opuścił wtedy boisko i przez jakiś czas krążył bez celu. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Spojrzał na zegarek. Była #/9#ł0. Pięć godzin wcześniej wyłączył dzwoniący budzik w New Jersey i wyruszył w drogę niczym Odważny Książę. Ale dość tego skamlenia! Teraz przynajmniej znał już prawdę. Chciał się dowiedzieć, ile lat treningu dzieli go od tego, by zostać graczem. Przynajmniej spenetrował teren, postarał się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytanie. Okazało się więc, że nie takiej odpowiedzi

oczekiwał. Był jednak na tyle dobry, by brać udział we wszystkich rozgrywkach ligowych w Neptune, na tyle zdolny, by uzyskać stypendium akademickie z uniwersytetu Wagnera, a potem ze szkoły medycznej - i miał na tyle szczęścia, by mieć przy sobie Audrey. Audrey - blondynka i do tego sama, na ulicy Harlemu, Scout nie mógł się powstrzymać, aby nie jęknąć z bólu. Jak powie o tym wszystkim Audrey? Tak często rozmawiali o tym dniu, poważnie rozważając możliwość, że sprawy nie ułożą się po ich myśli, sądzili, że będą na to przygotowani... ...tego jednak, co zrobił Stick, nie można skomentować po prostu tak, że "sprawy nie ułożyły się po ich myśli". To tak, jakby King Konga nazwać nieznośnym bachorem. Nie wrócę nigdy do Neptune - postanowił Scout, - przenigdy. Przed jedenastą chodniki niemal parowały, a Scout, obojętny na wszystko, po prostu szedł przed siebie. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest zupełnie nie zauważany, wziąwszy pod uwagę bladą i spuchniętą twarz; nikt go jednak nie zaczepiał. Skręcił za rogiem i zatrzymał się tuż przed wejściem do metra. Miał w kieszeni żeton na dojazd do końcowej stacji autobusów oraz bilet na podróż do Neptune, miał również dwa pięciodolarowe banknoty przeznaczone na coś do zjedzenia i inne konieczne w tym dniu wydatki. I właśnie wtedy wpadł na fantastyczny pomysł: to śmieszne nie wracać do Neptune, oczywiście że mógł wracać do Neptune i wszystko będzie nadal tak, jak było do tej pory, ponieważ Audrey nie musi o niczym wiedzieć. Cóż za genialny pomysł. Wystarczy zadzwonić i okłamać ją. Był marnym kłamcą, ale z tym nie było problemów, gdyż Audrey nie przyszłoby nigdy do głowy, że jej chłopak może nie mówić prawdy. Wszedł do winiarni. Kupił kilka czekoladek Milky Way, poprosił o tyle drobnych, ile tylko mieli, powtórzył prośbę tyle razy, że sprzedawca zrozumiał w końcu, w czym rzecz, następnie znalazł budkę telefoniczną i w chwilę później wrzucał już do automatu monety. - Raport na temat postępów - powiedział, gdy odebrała telefon. - No mów, mów! - Opiszę wszystko dokładnie, kiedy się zobaczymy. Ale pomyślałem, że zainteresuje cię kilka szczegółów. - Być może tak. Scout nadał głosowi smutny ton. - Nie wszystko układało się tak jak założyłem, Słyszalna. Początek nie był taki, jak się spodziewałem. - Powiedz, co się stało. -...czy wiesz, że Harlem nie jest taki jak w filmach, jest tam mnóstwo pięknych domów i... -...nie drocz się ze mną, powiedz, jak było. Odpowiedział bardzo łagodnym głosem. - Zostałem upokorzony. - O nie! - To prawda. Ten facet Stick - kilka lat temu był gwiazdą - nie chciał, żebym zagrał, nie lubi innego koloru skóry, nazywał mnie "białasem", popychał mnie i ośmieszał przed innymi. - Nie mogłeś się z nim bić, byłeś przecież sam. - Pomyślałem tak samo. Postanowiłem więc przeczekać te wszystkie przepychanki, naśmiewanie się i żarty na temat mojego tyłka, który w jego przekonaniu pokryty był takim meszkiem jak skórka brzoskwini... - Powiedział tak naprawdę? - Przysięgam na Boga. I mówił jeszcze dużo gorsze rzeczy. - I co zrobiłeś, kochanie? - Próbowałem nie tracić głowy i powtarzałem sobie, że wreszcie mu się to znudzi i wtedy będę miał szansę pokazać im, jak rzucam i inne rzeczy i... och, Słyszalna, tyle wtedy myślałem o tobie; stało się tak, jak myślałem: znudziło go to wszystko, odszedł ode mnie kilka kroków, a ja znajdowałem się około trzydziestu stóp od obręczy kosza, daleko od miejsca, skąd mogę celnie rzucać. - Wiem o tym... - Cóż, pomyślałem o tobie i zastanowiłem się czy chciałabyś, żebym zaryzykował, a wiedziałem, że najbardziej lubisz we mnie to, że jakiekolwiek karty trzymam w ręku, gram nimi, mam - jak sama mówisz - charakter, a więc krzyknąłem do Sticka: "Hej!", on odwrócił się, a ja rzuciłem z odległości trzydziestu stóp i uwierz mi, Słyszalna, piłka poszybowała tak, jakby miała oczy, i za chwilę była w siatce, z tym że oni nie mają tam oczywiście siatek; widziałem, że Stick był pod wrażeniem mojego rzutu, wziąłem więc piłkę i rzuciłem jeszcze raz, tym razem z boku, z odległości dwudziestu stóp i pewnie domyślasz się, z jakim skutkiem. - Domyślam się, ale lepiej sam mi o tym opowiedz. Scout zmienił głos tak, aby sprawiać wrażenie, że mówi zupełnie od niechcenia. - Spytał mnie, czy zagram z nim razem przeciwko dwóm innym. Naprawdę dużym facetom. I nie zapomnę tego nigdy, daliśmy im niezły wycisk, ja i stary Stick, jesteśmy teraz prawie kumplami, bo daliśmy sznasę wszystkim, którzy chcieli grać przeciwko nam, stawiali zakłady, a my za każdym razem wygrywaliśmy, Stick jest pięćdziesiąt dolarów do przodu i nie może się doczekać, bym skończył rozmawiać przez telefon, bo chciałby jeszcze trochę zarobić, więc wygląda na to, że wrócę trochę później, a nie chciałem, żebyś się martwiła. - To brzmi jak z bajki. - Kocham cię. - Ja też, tylko dwa razy więcej. - Cześć. - Jestem z ciebie taka dumna, Scout, zawsze byłam, ale tym razem udało ci się, jakie to wspaniałe, kiedy marzenia stają się rzeczywistością, do widzenia, kochanie. Scout odłożył słuchawkę, w budce telefonicznej było gorąco jak w piekle. Zamknął oczy i przypomniał sobie jej słowa. To, co mówiła o marzeniach. Właśnie dlatego byli tak doskonale dobraną parą. Byli tacy podobni do siebie. Oboje byli okropnymi kłamczuchami. Było południe, gdy pięciodolarowy banknot znalazł się na asfaltowej nawierzchni boiska. - Rzucam pięć razy - powiedział Scout. - Jeśli przegram, forsa jest twoja. Stick schylił się po pieniądze. - Wszystkie podarunki mile widziane. Scout nadepnął trampkiem na banknot. Stick podniósł

się. - Mogłeś mi nadepnąć na rękę. - Próbowałem. Stick przypatrzył mu się uważnie. Stali w odległości kilku stóp od kosza, przy którym akurat nikt nie grał. W tym momencie trwała przerwa w grze i kilku chłopców przysłuchiwało się rozmowie. - Chcesz grać, o to chodzi? Scout przytaknął. - Jestem graczem. Stick wskazał na piłkę Scouta marki Larry Bird Specjal. - Chcesz zagrać, używając tego okrągłego przedmiotu? - Daj spokój z tym pieprzeniem, dobrze? Mam już dość tego wypuszczania. - Był w odległości sześciu stóp od kosza, kiedy rzucił. Mógł to zrobić z zamkniętymi oczami. - Jeden rzut wykonany, zostały cztery. - Czekaj... -...na co? - powiedział Scout i rzucił z odległości dziesięciu stóp. świst. - Dwa wykonane, zostały trzy. - Niech cię szlag, ja jeszcze nie zacząłem. Z tłumu ktoś krzyknął: - Ale on zaczął, to się liczy - i kiedy Stick odwrócił się, by uciszyć śmiechy, Scout cofnął się i wykonał następny piękny rzut, tym razem z odległości piętnastu stóp. - Trzy. Stick przykucnął i zajął pozycję między Scoutem i koszem. - Teraz bronię - ogłosił. - Nie poradziłbyś sobie nawet z drzewem. Wybuch śmiechu. - Zrób coś, człowieku. Zanim Stick skończył mówić, Scout wykonał następny rzut z odległości piętnastu stóp. - Cztery. - Facet potrafi rzucać - powiedział ktoś z tłumu. Stick przybliżył się do kosza i dał znak Scoutowi, by zrobił to samo. - Każdy pedał potrafi tak rzucać. Wejdź do środka tu, gdzie gramy my, mężczyźni. Scout zawahał się. - Skurwiel, nawet nie potrafi rzucić z wyskoku - powiedział Stick. Scout stał w miejscu kozłując. - Wejdź do mojego królestwa. - Zrobię to, nie martw się. - Dzisiaj, czy za kilka lat? Scout stał dalej w tym samym miejscu, jeszcze mocniej odbijając piłkę, następnie cofnął się na linię trzydziestu stóp i wpatrywał się w Sticka. Ten przesunął się o kilka stóp w bok i wyczekiwał. Scout zaczął nagle kozłować bardzo szybko i całym pędem ruszył na ten kosz... ...lecz czarna chmura przewidziała ten krok. Scout biegł coraz szybciej, mocno odbijając piłkę, która znajdowała się pod jego pełną kontrolą i kiedy zbliżył się do tablicy, przełożył ją do prawej ręki... ...lecz czarna chmura również zbliżała się do tablicy. Scout przymierzał się w tej chwili do wykonania wyskoku, trzymając piłkę w prawej ręce, odbił się od ziemi, prawą rękę wyciągając w górę... ...w tej samej chwili czarna chmura wzbiła się w powietrze - tak wysoko... ...a Scout, który przećwiczył to chyba milion razy zanim jeszcze skończył piętnaście lat, ściągnął prawą rękę w dół i ostrożnie przełożył piłkę za plecami, a tam czekała już lewa ręka, która przejęła kontrolę... ...czarna chmura była bezradna. Zgrabny rzut lewą. - Pięć - krzyknął ktoś z tłumu. Scout zbliżył się do pięciodolarowego banknotu, schylił się, aby go podnieść i gdy już wyprostował plecy, zobaczył obok siebie wkurzonego Sticka. - Zadrwiłeś ze mnie - powiedział Stick. Scout spojrzał na obręcz. Na tym właściwie polegała istota gry: na kontakcie wzrokowym. - Zademonstruj, co potrafisz najlepiej - wyszeptał.- Wyskocz pod same chmury - następnie odbił piłkę. Spojrzał jeszcze raz na obręcz i zastanowił się czy Stick zrozumie ten gest, a co więcej, czy podejmie ryzyko; Scout nie zastanawiał się jednak zbyt długo, gdyż Stick nagle odwrócił się i zaczął biec bokiem w kierunku tablicy i gdy znalazł się na linii rzutów wolnych, zadbał o odpowiednią równowagę ciała i wyskoczył w górę, Scout w międzyczasie rzucił piłkę, która łukiem poszybowała nad obręczą i choć nie był zbyt szybki i skoczny, wiedział jakiej siły należy użyć w danej sytuacji; gracz i piłka stali się jednością; Stick pochwycił wtedy piłkę swoimi wielkimi rękami, a ponieważ zrobił to wysoko w powietrzu ponad obręczą, zachowując przy tym doskonałą koordynację ruchów, miał jeszcze do dyspozycji wystarczająco dużo czasu by wyciągnąć ramiona i od góry z ogromną siłą włożyć piłkę do kosza - było to wręcz nieprawdopodobne - coś, co trzeba było zobaczyć na własne oczy, coś o czym ludzie będą mówić w nieskończoność; Stick złapał następnie piłkę i odrzucił ją do Scouta, krzycząc: Uuuuuuu..., daj mi pięć - na co Scout wyciągnął prawą rękę, by popularnym klepnięciem pogratulować przeciwnikowi i powiedział przy tym: "Moje pięć", ten jednak powiedział: - Daj pięć, ale dolarów, dupku - a gdy Scout to zrobił, Stick pomachał banknotem wysoko w powietrzu, ogłaszając: - Kto chce zagrać przeciwko nam dwóch na dwóch, wygrywamy ze wszystkimi skurwielami z tego boiska, mam rację, człowieku? - Ze wszystkimi skurwielami - powiedział do siebie Scout. - Tylko matka mogłaby kochać taką twarz - powiedziała Audrey, fachowo nasączając watkę wodą utlenioną i starannie przemywając ostatnie zranione miejsce wokół spuchniętego policzka Scouta - ale chcę ci powiedzieć, że ja tę buzię i tak kocham. Była godzina #/9#45 wieczorem, byli w salonie w jej domu, minęło już piętnaście minut od momentu, gdy zapukał do okna, spytał od niechcenia czy ma ochotę na wysłuchanie jego relacji. W odpowiedzi klepnęła go po pupie. Gdy on mówił o swoim triumfie, ona słuchała. Potem, zanim poprosiła o bardziej szczegółową relację, wzięła wodę utlenioną i watę, ułożyła go na kanapie i przystąpiła do przemywania wszelkich możliwych miejsc, które mogły być źródłem infekcji. - Gotowe - powiedziała w końcu, stawiając buteleczkę na stole. Wyciągnął do niej rękę. - Udało nam się. - Na pewno przyczyniłam się do twojego sukcesu, nie ma co do tego wątpliwości, byłam podobna do trenera, który udziela różnych mądrych rad zza lini boiska. - Nie, mam na myśli rozmowę przez telefon. Sposób, w jaki ze mną rozmawiałaś.

Wiedziałem, że muszę wrócić i spróbować ostatni raz. W którym momencie zorientowałaś się, że kłamię? - Kiedy podniosłam słuchawkę i usłyszałam twój głos. - Robiłem co mogłem, by udawać, że jestem szczęśliwy. Pocałowała go. - Nie trzeba tego nigdy robić, kochanie. To się zdarza. Właśnie tak jak teraz. Nigdy nie byłeś taki szczęśliwy jak teraz, a nie skaczesz z tego powodu pod sufit. - A czy ty jesteś szczęśliwa? Skinęła głową i wstała. - Szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej. - Następnie wyszła z pokoju, po chwili wróciła z dwoma kieliszkami i pakunkiem w kształcie butelki. Podała mu pakunek. - Od wuja Arky'ego. On w ciebie wierzył. - Naprawdę? ściągnął papier, spojrzał na butelkę. - Szampan bezalkoholowy - powiedziała Audrey. Była to mała butelka i Scout otworzył ją bez trudu, po czym napełnił kieliszki. - Przez cały dzień zjadłem tylko dziesięć czekoladek Milky Way, zresztą ten szampan pewnie i tak smakuje inaczej. Zaczął pić. Powstrzymała go. - Najpierw musimy się stuknąć kieliszkami, Scout, tak powiedział wuj Arky. I mamy powiedzieć przy tym coś miłego. - Niech Bóg błogosławi tych, którzy zachowują wiarę - powiedział Scout, następnie stuknęli się kieliszkami i napili się. On był spragniony, więc wypił do dna, nalał sobie jeszcze raz i to samo zrobił z jej kieliszkiem, kiedy był już pusty. - Smakuje jak dobre piwo imbirowe. - Pyszne. - Spojrzała na niego. - Naprawdę zjadłeś dziesięć Milky Way? - Nie zrobiliśmy przerwy na obiad. Stick był już wtedy dwadzieścia dolarów do przodu, więc wysłał do sklepu jakiegoś szczeniaka. - Ty nie zakładałeś się. Scout uśmiechnął się. - Stick upierał się. Chciał pokazać, że jest pewny swego. - Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów. - Czy uwierzysz, Słyszalna? Potrząsnęła głową. Jakaż jestem zepsuta - w wieku siedemnastu lat. Z pokoju jej matki dobiegł jęczący głos. - Zjesz trochę mojej słynnej sałatki z tuńczyka? - Masz dosyć innych spraw na głowie. - Wskazał w kierunku pokoju, gdzie rozległ się jęk. - Jest gotowa, Scout, musiałam coś robić, gdy byłeś poza domem. - W takim razie z wielką chęcią. Opróżniła swój kieliszek i podała mu go. On dopił swój i skierował się w stronę kuchni, podczas gdy ona poszła do pokoju matki, zatrzymując się najpierw u cioci B., by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku; ciocia jak zwykle spała, a telewizor włączony był na pełny regulator. Audrey wiedziała, że gdyby wyłączyła telewizor, stara kobieta obudziłaby się, więc zamknęła tylko drzwi i pospieszyła do pokoju matki. - Cześć, mamo - powiedziała i zabrała się do rutynowego mycia i zmiany bielizny, przez cały czas opowiadając coś wesoło, choć matka najprawdopodobniej nic z tego nie rozumiała. Lekarze twierdzili jednak, że sam hałas w pokoju jest korzystny dla chorej, więc Audrey zawsze coś mówiła, będąc w towarzystwie tego bezradnego stworzenia, które wydało na świat rozzłoszczoną dziewczynkę z czerwoną twarzą. Co było przeciwieństwem złości? Przeciwieństwem złości - niezależnie od słowa, jakiego można by tu użyć - był sposób w jaki mówiła matce "do widzenia"; następnie dołączyła do Scouta, który kończył w kuchni swój posiłek. - Pyszne - powiedział, gdy pojawiła się w progu i pogłaskał się po brzuchu. - Tak, ojcze przewielebny, pierwszą rzeczą, która wzbudziła we mnie miłosne uczucia, było jego bogate słownictwo. Jak również zdolność nawiązywania kontaktów. Scout wskazał palcem na usta i zdołał wypowiedzieć tylko: "najadłem się". - Kolejną rzeczą, która mi zaimponowała, były nieskazitelne maniery przy stole. - Następnie posprzątała, zmyła naczynia. Wrzuciła butelkę do kosza na śmieci, kosz był pełny, więc związała u góry plastykowy worek, wyniosła go przez tylne drzwi, podniosła pokrywę metalowego pojemnika i wrzuciła go do środka, wróciła do kuchni, gdzie Scout, skończywszy posiłek, przyklęknął na kolano. - To była wspaniała sałatka z tuńczyka, Słyszalna, wyjdź za mnie. Nawet nie zatrzymała się, słysząc te słowa. - Co powiedziałbyś, gdybym przygotowała mój słynny rostbef? - Hej! Teraz zatrzymała się. - Mówię poważnie. - Scout, mamy po siedemnaście lat, o czym ty mówisz? Wstał. - Dobrze, umowa jest taka: wydaje mi się, że nigdy nie znajdę nikogo dużo lepszego od ciebie, a jestem pewny, że ty nie znajdziesz nikogo, kto byłby przynajmniej w połowie tak dobry jak ja, więc dlaczego nie mielibyśmy się zaręczyć? - Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął pierścionek. - Ten pierścionek jest z automatu na słodycze, jestem w tej chwili zupełnie szczery, pod koniec dnia skorzystaliśmy z takiego automatu, przypadkiem trafiłem na ten pierścionek i pomyślałem, że to jakiś symbol, kupię ci lepszy, kiedy będę miał więcej pieniędzy, ale teraz mogłabyś go nosić. Spojrzała na niego ukradkiem. - Scout, jeśli stroisz sobie teraz ze mnie żarty, nigdy ci nie wybaczę, bądź pewny. - Nie żartuję. - Myślę, że zbytnio rozpędziliśmy się w planowaniu przyszłości, ale samo mówienie nie jest przecież szkodliwe. - Wzięła go za rękę, przeszli do salonu i usiedli blisko siebie na kanapie. - Słuchaj, kocham cię i w ogóle, ale myślę, że zbyt gwałtownie reagujesz na to, co stało się dzisiaj w Nowym Jorku, czemu po prostu nie pokochamy się jak normalni ludzie? Spojrzał na nią. - Odrzucasz mnie? Oczywiście, że nie, myślę tylko, że trochę zdrowego rozsądku nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Czy można mówić o zdrowym rozsądku, jeśli odrzuca się osobę, którą się kocha? Przepraszam - której mówi się, że się ją kocha. Oj, głuptasie, daj mi tę nagrodę z automatu. - Włożył jej na palec pierścionek. Z pewnymi oporami wszedł na mały palec. - Niech to szlag - powiedział Scout.

Audrey aż zachichotała, pierścionek wyglądał bardzo marnie ciasno opasując palec tuż przy paznokciu. Chwilę później on również chichotał. - Symbolicznie jesteśmy zaręczeni, prawda Scout? Nie miałbyś teraz nic przeciwko temu, abyśmy porozmawiali poważnie? Pocałował ją, następnie potrząsnął głową. - A więc dobrze, powód, dla którego uważam, że postępujemy zbyt pochopnie jest taki: mamy do zaliczenia ostatni rok, ty masz swoją drużynę, a jednocześnie nie możesz opuścić się w nauce, abyśmy oboje mogli dostać stypendia z uczelni, potem jeszcze cztery lata, a później... ...pamiętasz, że grywałem kiedyś w kręgle? - Przerwał Scout. - Wtedy nie chodziliśmy jeszcze ze sobą, postanowiłem zagrać do stu dwudziestu, więc ustawiłem kręgle i trenowałem, doszedłem do dobrej formy i trenowałem dalej i po jakimś czasie, pewnego dnia, gdy byłem prawie sam w bocznej uliczce, udało mi się zdobyć dwieście dwa punkty, co uznałem za szczęśliwy traf, więc spróbowałem ponownie i tym razem miałem wynik dwieście jedenaście i wyobraź sobie, że od tego czasu nigdy nie grałem w kręgle, nie miałem na to ochoty. - Jaki był cel tej przejmującej opowieści? - Już tak bardzo mi teraz nie zależy na koszykówce, Słyszalna. Dzisiaj, można by tak powiedzieć, zdobyłem dwieście pięćdziesiąt punktów. Będę grał w ciągu ostatniego roku w szkole - i będę grał dobrze, ale są teraz ważniejsze rzeczy w moim życiu, to pewne, że muszę mieć dobre oceny w szkole średniej, aby dostać stypendium z uczelni, ale kiedy już się to stanie, muszę być tam najlepszy, Słyszalna, bo będzie mi potrzebne następne stypendium ze szkoły medycznej, więc nie będę grał w piłkę na uniwersytecie Wagnera ani w żadnym innym miejscu. Pragnę tylko studiować i być z tobą, aż pewnego dnia wywieszę szyld z moim nazwiskiem, a jeśli to wszystko nie jest przejmującą opowieścią, cóż, nic na to nie poradzę, żadne z nas, Słyszalna, nie urodziło się w czepku na głowie, musimy ciężko pracować, aby zdobyć jakąś pozycję na tym świecie. Gdy skończył, Audrey rozpłakała się. - O co chodzi? - Czy nie słyszałeś sam siebie? - Płakała jeszcze bardziej. - Czy mógłbyś oczekiwać, że zachowam się inaczej? - Powiedz mi. - Nie chcę mieć tego na sumieniu. - Czego. . . czego? -...poświęcasz się dla mnie. Teraz, po tych wszystkich latach wiesz, jaki jesteś dobry, uniwersytet Wagnera nie jest ci potrzebny, mógłbyś być gwiazdą w najlepszych drużynach, mógłbyś dostać się do najlepszej szkoły: St.John's lub Georgetown, wiesz, że możemy być razem tylko wtedy, gdy zrezygnujesz z rzeczy, które kochasz, a ja nie chcę obciążać swojego sumienia... W tym momencie rozpłakał się Scout. - Och, kochanie, och kochanie, nie płacz, nie jestem tego warta... -...ależ jesteś, jesteś... -...to prawda, co mówiłam wtedy? Scout skinął głową i opanował płacz. - A więc daję ci wolną rękę, kochanie, dalej pójdziesz przez życie beze mnie... -...jesteś mi jednak potrzebna, Słyszalna. -...ciiiiii... -...jesteś mi potrzebna... Wzięła go w ramiona. - Och, kochanie. W tym momencie zaczął szlochać. - Nigdy nie sądziłem... nigdy nie myślałem, że będę pragnął... i to aż dwa razy w ciągu jednego dnia... - Pragnął czego? - Kiedy byłem w mieście... i siedziałem tam z pokrwawioną twarzą, myśli rozsadzały mi głowę... chciałem umrzeć, Słyszalna i teraz też tego pragnę. Zróbmy to. - Co? - Umrzemy. - Kiedy? - Natychmiast. - Naprawdę? - Tak. - Jak to zrobimy? - Przyniosę jakieś noże. - Wstała i poszła w kierunku kuchni. - Czy nie powinniśmy zostawić jakiegoś listu? Jesteś taki kochany, Scout, to takie miłe, że pomyślałeś o tym, zacznij sam, papier jest w szufladzie koło telefonu. Podszedł do szuflady, wyciągnął notes, długopis i zaczął pisać. Audrey wróciła z dwoma kuchennymi nożami, łzy ciekły jej po policzkach. W tej chwili Scout płakał coraz żałośniej. - Czytaj. Scout spojrzał na kartkę papieru. - Po prostu chcemy być razem - a to jest najlepszy sposób. - Popatrzył na nią. - Wystarczy? - Chciałabym dodać coś dla mamy. - Podała mu noże i wzięła długopis. - One są ostre, Słyszalna, naprawdę ostre. - Jeśli chcesz być dobrym kucharzem, musisz mieć odpowiedni sprzęt. Posłuchaj, co napisałam: "Ciociu B., powiedz mamie, że ma na świecie wielu przyjaciół." W porządku? Niemal bezwiednie pokiwał głową. - Będzie lepiej, jeśli podpiszemy. - Audrey podpisała się na dole kartki. To samo zrobił Scout. Wzięli noże do ręki. - Słyszalna, nie popełniamy błędu? - Nie, kochanie; boisz się o to, co by się ze mną stało, gdybyś mnie opuścił, ja boję się o to, co by się stało z tobą, gdybym cię zmusiła do pozostania. Potrzymasz mnie za rękę? - Och, tak. Usiedli wygodnie na kanapie. - Jak mamy to zrobić, Scout? Nadgarstki? Czytałam, że to nie boli tak bardzo. - Serce, Słyszalna. Tak będzie szybciej i lepiej. - Oczywiście, że serce - powiedziała Audrey. - Oczywiście. Tak będzie najlepiej. W tej chwili płakali tak żałośnie, że nie mogli kontrolować ruchów rąk. Powoli przyłożyli noże do swych serc. Spojrzeli na siebie, dali sobie znak skinięciem głowy, pchnęli. Jak na miasto Neptune, zebrał się dość spory tłumek, zwłaszcza że była godzina jedenasta w nocy. Karetka pogotowia, samochód policyjny, być może kilkanaście osób stojących w ciemnościach. Wuj Arky zatrzymał samochód, wysiadł, podszedł do najbliższego mężczyzny w mundurze. - Panie oficerze! - Policjant odwrócił się. - O co tu chodzi, skąd się wzięli ci wszyscy ludzie, jestem przyjacielem - i wytłumaczył, kim jest. - Jest bardzo źle, profesorze. - Głos był drżący i wyczuwało się w nim zmęczenie. - To matka, prawda? Następny wylew krwi? Policjant potrząsnął głową. - To