PRZED POCZĄTKIEM
Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum
wpadał w złość - po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej
były ostatnią ostoją szwabów na Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu
wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł
na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina mieszkała w Ameryce od lat
dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali ludzie o
germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego
człowieka zgrzytanie zębów.
Szczególnie u Rosenbauma.
Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego
sąsiedztwie śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić tym
niepozytywnym faktom z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w
zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości, gdy
do Jersey przybywali nadziani faceci, nie tolerował również czarnuchów, zwłaszcza
ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak wszyscy inni sąsiedzi; podobne
uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych, komuchy, filmy i magazyny
porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące innych rzeczy, które
doprowadzały go do białej gorączki.
Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany. Było
gorąco, a on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu starców
jego jedyni żyjący kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej porze
zagrać w karty. Tych trzech uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie ciągle
potrafiło wdychać i wydychać powietrze, kiedykolwiek mieli na to ochotę, a czyż w
wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności fizycznej nie należy się cieszyć?
Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma gra
w karty kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum
jednak nigdy nie rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko najlepszym
sposobem spędzenia czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres
dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z zasady doprowadzał Rosenbauma do
wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa: „Sobotni wieczór to najbardziej
samotne chwile w ciągu tygodnia”, inna piosenka miała taki fragment: „Poniedziałku,
poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?”; jednak dla Rosenbauma dniem, w którym
należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu
zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też
obydwoje jego dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w
innym dniu. A któż chciałby przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego
piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy paczki papierosów dziennie, podczas gdy
jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem - nietrudno jednak zgadnąć, który z
nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu; również w czwartek
założono mu pierwszy pas przepuklinowy.
Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy.
Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała
Osiemdziesiątą Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica Osiemdziesiąta
Szósta, niegdyś jego ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy Siedemdziesiątej
Dziewiątej; być może ustępowała Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta przeznaczona była
właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się jednak iść naprzód, wybierało się
Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie Gimbels East. Nikt nie
robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów - czyż Żyd mógł robić zakupy
na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels to była ulica Trzydziesta
Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i rozpaczy, jedynie
uzurpowało sobie prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu Rosenbauma nie była to
East Gimbels, lecz po prostu Zaśmiecona Gimbels.
Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i
dopiero gdy dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba
określająca ulicę Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi.
Wstępne badanie piersi jego żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem
zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u jakiegoś drogiego „rzeźnika”, za
zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy.
- Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój
wywód lekarz, podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu
głupoty specjalisty, zwrócił się do pobladłej małżonki i powiedział:
- Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza? Mówimy
mu, że masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji, zapewnia
nas ponad wszelką wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz do lekarza,
młodego kogucika, ożenionego prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą. - Mój Boże,
oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan przecież facetem od cycków, nie przyszedłem
tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta rzecz to nos, nie wiem, czy w szkołach
medycznych uczą jeszcze takich rzeczy.
- Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a
ona odpowiedziała znużonym głosem:
- Mnie nie wydaje się taki śmieszny.
Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do
Drugiej i ani razu nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili
był już przy Trzeciej. Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę,
który - niech go szlag trafi! - zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy
Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył raptownie w kierunku Lex. Wszyscy
twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to cała rodzina, chociaż było
to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego mandatu.
Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych
stłuczek, trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale
nigdy nie było mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to
zresztą potrafili dobrze robić, co napełniało go smutkiem.
Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu
Osiemdziesiątej Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie
nie było niczym strasznym - każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by
poczekać na zmianę świateł. Ale samochód przed nim, który zatrzymał się tuż przy
światłach, był cholernym, głupim faszystowskim volkswagenem, a co gorsze - stanął
na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie mógł zająć pozycji tuż
przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się zielone.
Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego
można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam był
zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na
samochodach i chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość,
jeździł chevroletem. Ten, kto tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem.
Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca.
Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód
stojący przed nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy
wydawane przez silnik tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić
pojazd.
- Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!
W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem przejechał
skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum siedział
facetowi „na ogonie”, próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego samochodu
ciągle trzymał się środka ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik volkswagena
ponownie zgasł i samochód zatrzymał się, tarasując drogę Rosenbaumowi. Ten
wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson wrzasnął, nie oszczędzając
tym razem gardła:
- Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś
cholernie niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to
za ciebie!
Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem:
- Langsamer.
Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć na
różne sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale również
objaw coraz większego zdenerwowania.
- Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell!
Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał
jeszcze pogrozić Rosenbaumowi swą starożytną pięścią.
- Langsamer - powtórzył raz jeszcze.
Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary,
właściwie gotowy do tego, by znaleźć się już w „parku sztywnych”, z niebieskimi
oczami, jak wszyscy naziści, Hun na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły,
zgrzybiały facet - czy można narazić się na większą zniewagę siedząc za kierownicą
samochodu!
Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie
reagował - po prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił
volkswagena. W tym momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na
odległość kilku stóp, po czym ruszył do przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem
mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak nieprzepartej chęci stoczenia walki z
jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było kilka: a) znajdował się w
tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już Gimbels East;
d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego
miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się
na czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego
chevrolet nie miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła najgorętsza
pora popołudnia, termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali
Fahrenheita; j) temperatura wzrastała.
Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem
uderzenia przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił
jednak silnik i ruszył raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum
poczuł się zaskoczony, jednak już po chwili ruszył swoim chevroletem niczym myśliwy
tropiący zwierzynę. Dogonił szybko uciekającego i przygotował się do wyprzedzenia
go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili jego życiową misją: wyprzedzić
cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem zwo...oo...lnić.
Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą
stronę, to samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas - i
tym razem volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej
została nagle wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień,
w którym chevrolet nie poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości
chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem świata.
We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia ludzi
o utratę zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który powoduje, że
ludzie czują się tak, jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak muchy w mazi.
Otóż na Manhattanie również wieje taki wiatr. Nikt go do tej pory nie nazwał, ale
wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień zamienia się w prawdziwe piekło i z
zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę Hudson wszystkie komary z
bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili: zdenerwowanie zostało
wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to zwykła irytacja. Światła na
Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet ruszył z impetem, lecz
mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz „do dechy” i sprawiał
wrażenie, że wszystko inne przestało mieć w tej chwili znaczenie - chodziło mu
jedynie o to, aby szalony kierowca szarżujący z tyłu nigdy, przenigdy nie zdołał go
wyprzedzić. Jaki będzie koszt zwycięstwa - to nie miało znaczenia. Tak więc oba
samochody przemknęły przez skrzyżowanie Osiemdziesiątej Siódmej i Park Avenue.
Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci chwytały swoje pociechy, a
kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie jakiegoś policjanta.
Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca volkswagena tracił kontrolę
nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować jadąc na maksymalnych
obrotach. Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej pozycji i raz po raz
najeżdżał na drugi samochód - tak więc dwóch facetów liczących razem 150 lat z
okładem, staczało w tej chwili walkę na śmierć i życie z tego tylko powodu, że w
wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington Avenue kilka minut wcześniej
zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku dziennym, jednak po
jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych sprzeczkach następuje okres
spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest bezustannie. O tym
incydencie również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale nie Hunsicker.
Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na
ulicy Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę,
ponieważ tuż za rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się
delikatesy Lenox Hill, a za ladą w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad
roku Hunsicker wpadał tam na kawę i drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak
również ładna buzia; Ilene była rozwódką i smakowitym kąskiem dla mężczyzn, nigdy
jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera. Owszem, żartowała z nim, czasem
nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy jednak nie chciała
umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak mawiała,
przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej wystarczająco
przykrym doświadczeniem.
- Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem,
dla którego jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam
bestsellery, wszystkie najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca
cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe
wydanie tej książki.
Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że ostatnia
powieść Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w jej życiu,
mogła odmienić to życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy zdarzyła
się kraksa.
Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego pojazd.
Skoczył więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak oszalały i
zanim jeszcze dobiegł do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza,
niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża
taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do czerwoności; w tym
momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do
Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do
którego dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to
było możliwe, próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko
obrazem zgliszczy. Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które
następnie przewróciły się i runęły na jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu
ludzi mogło stracić życie.
Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie
rozmowy telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie,
podczas gdy Ilene nie pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać
małymi łykami. Było w nim teraz coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła obok i
czystą chusteczką wytarła mu usmoloną twarz. Tego wieczoru poszła z nim pierwszy
raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła z nim noc. Tak więc wszystko
ułożyło się po myśli Hunsickera.
Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec,
jeszcze przed dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył
się wypadek, szedł akurat w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił
wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się całkiem udanych. Gazeta Daily News zakupiła
kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach; koniec końców zaproponowała
Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie miał chyba powodów
do narzekań.
I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe szczęście,
zbieg okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli tylko dwaj
kierowcy, ale i w tym przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum był bardzo
gderliwym człowiekiem, miał siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie odznaczało
się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą nastrojów; z latami stawał się dla
wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był jeszcze starszym, bo
osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko jednego żyjącego
krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie połowie przeciętnego
życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny jak w innych rodzinach,
to jednak związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już od dawien dawna
praktycznie nie istniał; stosunki ograniczały się jedynie do spraw czysto finansowych.
Był wdowcem i uciekinierem, który przeżył wszystkich swych przyjaciół, co się zaś
tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o to, by mieć ich zbyt wielu. Wszyscy
znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego prawdziwe nazwisko. Nazwisko
Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak również w paszporcie; lekarze i
listonosze zwracali się do niego: „panie Hesse”, natomiast jego fryzjer mówił do
niego: „panie H.”; dzieci wołały do niego „dziękuję”, gdy na placach zabaw rozrzucał
dla nich słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego siostra, gdy jeszcze żyła i gdy
wreszcie do tego przywykła, zwracała się do niego: „Kurt”. Istotnie, był znany jako
Kurt Hesse już od tak dawna, że gdyby ktoś niespodziewanie spytał go o nazwisku,
gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: „Jak się pan nazywa?”, jest bardziej niż
prawdopodobne, że wyjąkałby: „Hesse, Kurt Hesse” i nie miałby przy tym
świadomości, że mówi nieprawdę.
Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od
dwudziestu ośmiu lat nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem,
zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim
byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia.
Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił
jedynie identyfikację zwłok.
Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w
przypadku Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej
niż pięć sekund. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby
mogła wydarzyć się szczęśliwsza tragedia.
CZĘŚĆ I: BABE
1
O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie.
Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym
momencie szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał, czy
sznurówki w jego trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego
najlepsze buty, chluba firmy Adidas, pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy
fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w dniu, kiedy je po raz pierwszy
włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie dbał o różne
szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny.
- Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca
grupy - mały, szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos brzmiał
w tej chwili zaczepnie.
- Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na
czapkę Levy'ego.
Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie
czapkę do golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z
jasnego nieba wybuchł triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony
na wszystko to, co dotyczyło jego czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie
zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy
Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów; zawodnik ten nosił czapkę
do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym jak zwykłym
naśladownictwem.
Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy to
świadczyło o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś, kto
nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy nie
naśladowałby nikogo - a zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym momencie
Levy wstrzymał oddech, próbując się zawczasu przygotować na drwiny chłopców z
tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging po stopniach z brązowego kamienia.
Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego niezgrabne ruchy. Zaczęli
wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki.
Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle to
robili i że nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali jego
ruchy tak trafnie, iż doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy,
faktycznie wyglądał jak kaczka, a przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie
uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było.
Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami -
robili wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia,
które prowadziły do budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania
Levy'ego, w kierunku Central Parku. A przynajmniej byli tam od czerwca, gdy
przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli taras; w tej chwili był już
wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może mieli po
piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z
pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od
schodów prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy było
już późno i panowała ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali się - i
nie tylko z osobnikami, jak sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa. Chłopcy
przesiadywali na tarasie od rana do nocy - siedzieli tam, stali, grali w coś, palili
papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym światem byli oni sami -
światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie powodu,
Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu
zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie
wiadomo, jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy przecież
nie wyszli do niego z podobną propozycją.
Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok
chłopców, ten z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał:
- Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego
razu w czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą złośliwość,
Levy zadał im właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie odniosło to
wtedy żadnego skutku, co więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali się Levy'emu
nieźle we znaki. W tej właśnie chwili, po raz pierwszy od wielu dni, dzieciaki zadały to
samo pytanie, które kiedyś adresowane było do nich samych - i stąd śmiech Levy'ego.
Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie, pojęć! Kto był autorem tego
stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci, zanim doszedł do wniosku, że był
nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw? Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz nie
mógł nadal przypomnieć sobie właściwego nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na
siebie, ponieważ takie rzeczy musiało się wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych
najlepszych. Jego ojciec wiedziałby na ten temat dokładnie wszystko: nazwisko
autora, ale nie tylko - wiedziałby, skąd pochodzi cytat, potrafiłby określić stan umysłu
autora w momencie tworzenia, umiałby również powiedzieć, czy był to pomyślny
okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie szczegóły. Zawstydzony Levy
zwiększył tempo biegu.
Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam i
Columbus. Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który
pobierał stypendium, musiał zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do
wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym miejscem okazał się pokój z łazienką na
najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod numerem 148 przy
Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce - odcinek
między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu; trzeba było
dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak strzała
wzdłuż brzegu rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej?
Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się do
Central Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej
przecznicy i znalazł się wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych,
potem już tylko nieznaczna zmiana kierunku - i był na miejscu.
Przy zbiorniku wodnym.
Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł na
pomysł zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można było
mieć żadnych zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w najbardziej
nieoczekiwanym miejscu - graniczyło z posiadłościami milionerów z Piątej i z ich
dalekimi krewnymi z Central Park South, jak również z dalekimi krewnymi tych
ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central Park West.
Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół
jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora
była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie
należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed
południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał
łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało się
niemal do ruchu.
Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych
biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się
przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki,
szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega
naprawdę dobrze.
Ale któż znał jego sny na jawie?
Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już
mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym
biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. „Levy - twierdzili jedni - nikt nie
potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on.” Inni ripostowali, że zanim
zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu, Nurmi
byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego znaczenia;
takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia.
Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to
osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on
zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt,
który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze
ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu
poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere.
W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który
uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia jedynie
na dystansie piętnastu mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno tytuł
doktora, jak i mistrza. A tłumy będą wiwatować: „Le-vy, Le-vy” i współuczestniczyć w
jego triumfach, o których wcześniej nie mógł nawet marzyć. Kibice sportowi, którzy
obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: „Dee-fense, będą w przyszłości
skandować „Le-vy”.
„Levy, Levy...”
I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy,
że ma ponad sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów,
mimo niezliczonych koktajli mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca
przekształcić się choćby w szczupłego mężczyznę.
- Le-vy, Le-vy!...
Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów i
twarz farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle sprawiał
wrażenie kogoś, o kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński, gdyby tylko
dostał taką propozycję. Był obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie znany nikomu
z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu. Ale to się zmieni. Och tak, zmieni się. „Le-vy...
LEEEEE-VY”.
A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy
pokonać, być może z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego,
aroganckiego, niezwyciężonego, samego Latającego Fina - Nurmiego.
Levy zwiększył tempo.
Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł moment
największej próby, próby serca.
Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej.
Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi.
Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom.
Ludzie wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To, co
działo się w tej chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy zbliżał
się do Nurmiego!
Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak
pewny swego, że zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej
szybkości w historii biegów maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę
pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za jego plecami działo się coś strasznego.
Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się jasne, że traci wiarę w
zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już szczyt swoich
możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy był coraz
bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do wyprzedzenia
przeciwnika. Levy...
Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie jeziorka.
Tego dnia nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o Nurmim.
Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał
jamę ustną po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i
zastanowił się, czy nie powinien złożyć wizyty dentyście...
2
Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w
peruce. Przez chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt,
że w czasie ostatniego spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie
krótką, ale taką, która mogła się skończyć śmiercią jednego z nich.
To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj
podróżowali służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w
międzynarodowej części lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować
stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji, Scylla podróżował w tej chwili dla
przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była kłopotliwa. Jak bowiem
przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na służbie i nie
chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu podejść
i zapytać: „Cześć, jak leci?” Zanim wypowiedziałby słowo „leci”, miałby
prawdopodobnie niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w
posługiwaniu się pistoletem.
Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był
pewny, w którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy
Ape'a była przynajmniej aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz po
powrocie do Dywizji Scylla poprosił o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa istnieje i
do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja szczyciła się tym, że zbierała i
przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach.
To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał
pracodawców, a wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat
pracował dla Brytyjczyków, a przez dwa następne lata dla Francuzów. Później
próbował być wolnym strzelcem, lecz bez większych sukcesów. Zresztą wolni strzelcy
właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów. Wyjątkiem był tu tajemniczy i przy
tym zjadliwy S. L. Chen, który większość życia pracował w ten właśnie sposób.
o próbie założenia własnego interesu Ape zaczął podróżować o wiele więcej niż
kiedykolwiek przedtem: przez pewien czas przebywał w Brazylii, potem na krótko
zatrzymał się w Albanii, a obecnie zaangażował się w interesy z Arabami.
Scylla przyglądał się małemu mężczyźnie w peruce, który siedział na
najbardziej oddalonym od niego krześle. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że
Scylla miał rozwiązać taki oto problem: jak przedstawić się temu drugiemu, nie
narażając się na niebezpieczeństwo. Rzadkością bowiem było, aby tacy mężczyźni jak
on i Ape stanęli przeciwko sobie i obaj uniknęli śmierci. Ape był niższy od Mickey
Roneya i miał od niego mniej groźny wygląd; od ponad dziesięciu lat należał jednak
do ścisłej światowej czołówki w dziedzinie posługiwania się wszystkimi rodzajami
broni krótkiej; Scylla natomiast uchodził za najszybszego obok Chena w zabijaniu
obiema rękami - dłonią odwróconą do góry, dłonią odwróconą w dół, lewą, prawą -
każde uderzenie mogło być śmiertelne.
Scylla doszedł do wniosku, że kierując się zasadami logiki powinien znaleźć
jakiś inny bar. Nie bał się ryzyka, lecz zawsze próbował unikać nieoczekiwanych
sytuacji. Odszedł kilka kroków od swojego miejsca, lecz przystanął - pomimo
wszystko miał jednak ochotę porozmawiać z Apem. Taka okazja nie trafiała się zbyt
często. Gdy Scylla stawiał w tej profesji pierwsze kroki, Ape należał już do nielicznej
grupy ludzi z różnych krajów, którzy mogli sobie rościć prawo do tego, aby uchodzić
za prawdziwą legendę. Scylla był wtedy jeszcze w tyle za innymi i dopiero piął się do
góry wraz z takimi facetami jak Brighton, Trench i Fidelio. Każdy z nich - cóż za
szkoda - przeszedł już w stan spoczynku. A w każdym przypadku owo przejście w stan
spoczynku odbyło się w dość niecodziennych okolicznościach.
Scylla nagle przyspieszył. Jak na mężczyznę o tych rozmiarach był niezwykle
zwinny, szczególnie na początku jakiegoś działania. Nie był zbyt szybki, lecz sama
szybkość to jeszcze za mało - liczyła się przede wszystkim zwinność. Słyszał, jak
pewnego razu trener koszykówki pytał kolegę po fachu o jakiegoś młodego
zawodnika: - Czy jest zwinny? - To pytanie utkwiło Scylli głęboko w pamięci.
Przedtem nie wiedział, że zwinność może iść w parze z powolnością. Scylla przeszedł
obok krzeseł przy barze i gdy był już na tyle blisko celu, by wkroczyć do akcji, przybrał
właściwy dla takich sytuacji wyraz twarzy, zrobił raptowny zwrot w kierunku małego
mężczyzny i mocnymi ramionami przytwierdził go do krzesła. Wyglądało to tak, jakby
od dawna poszukujące się łosie odnalazły się nagle i zaczęły swój tajemniczy rytuał
powitania. Scylla wyszeptał:
- Spokojnie, Ape - po czym usłyszał słowa, które dodały mu otuchy:
- Nie mam przy sobie broni.
Scylla usiadł na krześle obok Ape'a. Szybkość reakcji tego faceta zrobiła na nim
niemałe wrażenie. Co sprawiało, że Ape był niedościgniony w posługiwaniu się
pistoletem? Nie sama celność, którą - rzecz jasna - posiadał, lecz fakt, że kula z jego
pistoletu znajdowała się już w powietrzu, podczas gdy jego przeciwnik ciągle celował.
- Czujesz się nieswojo? - zapytał Scylla.
- Dlaczego? Dlatego, że nie mam broni? Nie, dlaczego miałbym się tak czuć? A
czy ty się tak czujesz?
Scylla nie odpowiedział, splótł tylko luźno duże ręce, opierając palce na barze.
Ape zmierzył go spojrzeniem.
- Ale ty nigdy nie chodzisz bez broni, prawda?
Scylla wzruszył ramionami.
- Ręce są lepsze - powiedział Ape. - Nie ma porównania. Gdybym miał twoje
rozmiary, wyspecjalizowałbym się w walce rękami.
Scylli natychmiast przyszedł na myśl Chen, który był dużo mniejszy nawet od
Ape'a; przy tym filigranowy i ważył nie więcej niż sto funtów. Scylla nie miał
najmniejszego zamiaru powoływać się na przykład Chena, wyręczył go jednak w tym
Ape. Scylla nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, gdzie i w jakim kraju Ape
przeszedł wstępne przeszkolenie, ale było bardziej niż prawdopodobne, że w
podobnym miejscu i okolicznościach jak on sam. Właściwie wszystko, co obaj
mężczyźni wiedzieli o sobie, było ukryte w kartotekach biur, z którymi byli służbowo
związani. Z jednej strony to prawie nic, z drugiej jednak - bardzo wiele. Mogły się
zdarzyć takie sytuacje, że ci dwaj potrafiliby niemal czytać w swoich myślach - i taka
właśnie sytuacja miała miejsce w tej chwili.
- Powodem, dla którego pan S. L. Chen potrafi tak zręcznie zabijać obydwoma
rękami, jest fakt, że to cholerny żółty dzikus, a taka umiejętność, to jakby druga
natura żółtków, podobnie jak drugą naturą wszystkich Murzynów jest umiejętność
tańca. - Ape spojrzał na resztkę whisky, jaka została w jego szklance. - To miało być
śmieszne - powiedział. - Ale chyba nie było, prawda? - Scylla nie zdążył odpowiedzieć,
gdyż mały mężczyzna ciągnął dalej: - Pewnie wpadniesz teraz w posępny nastrój i
pomyślisz, że jestem pełen uprzedzeń. Ape? Spotkałem go kiedyś. Mały zgryźliwy
wypierdek noszący źle dopasowaną perukę. Jeszcze jedną. - Te ostatnie słowa
adresowane były do barmana, który skinął głową, sięgnął po butelkę szkockiej i nalał
następną kolejkę. - Tym razem potrójną - powiedział Ape. Barman potaknął i dopełnił
szklankę.
Scylla zamówił to, co zawsze.
- Proszę szkocką, dużo wody sodowej i dużo lodu - powiedział i jednocześnie
pomyślał, że Ape był zbyt sprytny, aby zamawiać potrójne drinki. Potrójne były
niebezpieczne - mowa i myślenie stawały się wolniejsze; wolniej sięgało się również
po broń; wszystko to było prawdą, więc Scylla nie mógł, rzecz jasna, o tym mówić.
Rozmowę skierował zatem na inne tory.
- Peruka nie jest wcale zła - powiedział.
- Nie jest zła? Jezu, dziś na wietrze jej przednia część nieomal sfrunęła mi z
głowy. Tył peruki został na swoim miejscu, ale przód trzepotał jak flaga. Musiało to
wyglądać, jakby moje włosy dawały komuś znaki. - Spojrzał na swoją szklankę. - To
też nie wypadło śmiesznie. Potrafiłem być kiedyś taki zabawny. Naprawdę, Scylla.
Byłem prawdziwym komikiem.
- Wierzę ci.
- Nie wierzysz w ani jedno moje słowo.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Nie - odpowiedział Ape, po czym dodał: - Ależ tak, ma, i to duże.
Scylla pomyślał, że będzie najlepiej, jeśli skwituje to milczeniem.
- Sam wybrałem dla siebie imię - kontynuował mały mężczyzna. - Sam
wybrałem dla siebie pseudonim. Powiedzieli: Chcesz być znany jako kto? A ja, od
czasu, gdy skończyłem dwadzieścia dwa lata, jestem łysy jak kolano, więc
odpowiedziałem natychmiast: Ape - w nawiązaniu do sztuki tego Amerykanina,
O'Neilla, pod tytułem „Hairy Ape”. („Włochata małpa”). Czy rozumiesz śmieszność tej
sytuacji? Przez całe życie taki byłem, zawsze wywoływałem salwy śmiechu.
Scylla uśmiechnął się, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość; innym
powodem uśmiechu było to, że jedną z namiętności Ape'a było utrzymywanie w
sekrecie swego pochodzenia. Żadnym językiem Ape nie władał na tyle dobrze, aby
można go przypisać do jakiegoś kraju, a mówiąc o O'Neillu jako o Amerykaninie,
dawał niejako do zrozumienia, że Ameryka nie jest jego ojczyzną.
- Miałem na myśli perukę - powiedział Scylla. - Jest zupełnie znośna, nie tak
dobra, jak tego Amerykanina Sinatry, ale śpiewasz pewnie gorzej niż on.
Ape uśmiechnął się.
- Był kiedyś facet, chyba było to jeszcze zanim zacząłeś karierę w tym zawodzie,
nazywał się Fidelio; okropnie zależało mu na tym, by dowiedzieć się, skąd pochodzę.
Miał obsesję na tym punkcie; każdą wolną chwilę wykorzystywał na sprawdzenie
choćby najmniejszego śladu prowadzącego do rozwiązania zagadki. Mówiąc coś,
używałem takich sformułowań, by dać mu jakąś wskazówkę.
Ze wszystkich legendarnych postaci Scylla był najbardziej zafascynowany
Fideliem; człowiek ten kochał muzykę, będąc dzieckiem grał cudownie na skrzypcach.
Jego talent nie rozwinął się w wieku dorastania, lecz pasja do muzyki nie opuściła go
nigdy. Był również, przynajmniej według kartotek Dywizji, najbardziej błyskotliwym
ze wszystkich pracowników, nie wyłączając ludzi z zagranicy.
- Czy dobrze go znałeś? Mam na myśli Fidelia.
- Czy go znałem? Na Boga, pytasz, czy go znałem - to ja przecież zająłem jego
miejsce...
- Naprawdę? Nie wiedziałem o tym, nasze kartoteki nie wspominają o tym ani
słowem. Jak się to stało? To musiało być trudne. Boże, to musiało być prawie
niemożliwe. - Scylla mógłby ciągnąć w tym tonie jeszcze dłużej, ale w porę
zorientował się, że wyszedłby na głupca. W tym momencie poczuł się dokładnie tak,
jak młody Joe Di Maggio mówiący do Babe'a: „Czy naprawdę ustawiłeś tak kij i
zdobyłeś punkt, czy był to tylko przypadek? Czy wiedziałeś, że możesz zdobyć ten
punkt? Jak się czułeś zdobywając kolejne punkty, słysząc wiwaty tłumu? No proszę,
mów, tak bardzo chciałbym wiedzieć”.
Ape wziął do ręki szklankę i spojrzał na jej zawartość.
Scylla czekał cierpliwie. Gdy Babe Ruth mówił o uderzaniu kijem i zdobywaniu
punktów, to on dyktował tempo rozmowy - nie jego słuchacze.
- Cieszę się, Scylla, że się do mnie przysiadłeś - powiedział Ape, wpatrując się
ciągle w swoją whisky. - Miałem nadzieję, że tak się stanie. Widziałem, jak stałeś w
drzwiach. - Wskazał ręką w kierunku malowidła za barem; szyba była lekko pochylona
w stronę głównego wejścia. - Odbicie jest trochę zamazane, lecz na tyle wyraźne, by
rozpoznać wchodzącego. Gdy zobaczyłem, że się wycofujesz, miałem ochotę skinąć na
ciebie ręką.
- Dlaczego tego nie zrobiłeś?
Ape popijał swojego potrójnego drinka, a właściwie muskał tylko ustami
szklankę, z której nic nie ubywało.
- To dopiero mój drugi - i zamierzam go tylko skosztować. Jestem zupełnie
trzeźwy.
Scylla zrozumiał sens wywodu Ape'a dopiero wtedy, gdy ten powiedział:
- Nie kiwnąłem do ciebie ręką, gdyż nie lubię narzucać się ludziom. Chyba
jestem już taki od dzieciństwa.
Nie powinieneś mówić tego wszystkiego - pomyślał Scylla, ale ponieważ była to
prawda, nie powiedział tego głośno. Z Apem działo się coś niedobrego. Coś od środka
trawiło straszliwie cały jego organizm.
- Miałeś mi opowiedzieć o Fideliu - powiedział Scylla.
- Opowiem; pamiętam, że miałem to zrobić. Nie gorączkuj się, Scylla, nie
jestem pijany i nie zacznę bełkotać.
Powód, dla którego Ape czuł się taki udręczony, miał niedługo zostać odkryty;
Scylla czuł, że tak się właśnie stanie. Sam nie miał na to dużego wpływu - mógł
jedynie czekać. Jednak czekanie nie było niczym przyjemnym, więc podjął temat
interesujący dla nich obu i przypomniał wydarzenia, które razem przeżyli w Brukseli -
walkę, z której obaj wyszli bez szwanku. Właściwie spotkanie było przypadkowe. Z
niewiadomego powodu zostali obaj poddani dokładnej kontroli celnej, po czym nagle
znaleźli się w tym samym pomieszczeniu wraz z jakimś martwym ciałem, Ape oddał
wtedy strzał, a Scylla zamachnął się na niego prawą ręką, lecz chybił celu, którym było
miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Ramię przeciwnika było zaskakująco
umięśnione. Ape wystrzelił wtedy ponownie, lecz potknął się. Wyglądało to bardziej
na ostrzeżenie niż próbę zabicia przeciwnika. W tym momencie było już po wszystkim
i każdy z mężczyzn poszedł w swoją stronę.
- Dlaczego chybiłeś, strzelając pierwszy raz? - zapytał Scylla. - Oczywiście nie
jest mi przykro z tego powodu, to chyba zrozumiałe.
- Nie piłem wtedy, byłem abstynentem; zdarzyło się to ponad rok temu.
- Wydaje mi się, że piętnaście miesięcy temu.
Ape pokiwał głową.
- Cienie - powiedział. - Cienie bardzo źle wpływają na celność strzału. Chyba
celowałem zbyt wysoko. Celowałem w twój mózg, a trafiłem w ścianę. Gdybym
celował w serce, mógłbyś przez jakiś czas czuć się nieswojo.
Scylla podniósł szklankę.
- Za cienie.
Ape umoczył tylko usta w swojej whisky.
W tym momencie ogłoszono dalsze opóźnienie lotu do Londynu. Ape zaklął i
pociągnął długi łyk szkockiej.
- Ja też lecę do Londynu - powiedział Scylla i dotknął koperty w wewnętrznej
kieszeni marynarki; w kopercie znajdował się bilet pierwszej klasy. - Świetnie. Nigdy
wcześniej w czasie tego cholernego lotu nie miałem żadnego towarzystwa; przez
jedenaście godzin dzieje się zawsze to samo, czyli dokładnie nic. Gdy latam, nie
potrafię czytać niczego poważniejszego niż czasopisma. Autobiografia Hedy Lamarra
to doskonała lektura w czasie takiego lotu.
- Ja lecę klasą turystyczną - powiedział Ape i w tym momencie Scylla już
wiedział, co gryzie małego mężczyznę.
- Dla niepoznaki?
Ape potrząsnął głową.
- Prawdopodobnie popełniono błąd.
Ape powtórnie potrząsnął głową.
Scylla wiedział, że najlepiej zachowa się, jeśli nie powie nic. Bo cóż mógł w
takiej sytuacji powiedzieć? Gdy wykonywało się taką pracę, latało się pierwszą klasą.
Wszędzie. Przedstawicielom tego zawodu nie, płaciło się na starość zasiłków ani
emerytur; nikt nie gwarantował też bezpiecznych warunków pracy. Jeśli ktoś leciał
klasą turystyczną, wynikało to z woli przełożonych i było dostosowane do
konkretnego zadania, jakie miało być wykonane. W przeciwnym razie powód mógł
być tylko jeden: przełożeni chcieli komuś dać do zrozumienia, że jego akcje spadają i
odejście z pracy jest jedynie sprawą czasu. Z takiej pracy, rzecz jasna, nie odchodziło
się na własną prośbę. Zerwanie z Dywizją było więc niezmiennie związane z
kłopotami.
Scylli wydawało się jednak, że wysłanie w podróż legendarnej postaci klasą
turystyczną jest mimo wszystko aktem łajdactwa. Chryste, czyż nie można mu było
dać takiego zadania, aby zginął; czyż nie można było stworzyć takich warunków, aby
mógł przynajmniej odejść w chwale? Przecież zasłużył sobie na to.
Ale z drugiej strony pamiętajmy o tym, że nawet takich jak Jankees i Babe
Ruth również spisano na straty.
- Miałem dobrą passę - powiedział Ape. - Lepszą niż większość innych.
- I zająłeś miejsce Fidelia.
- Trencha również. O tym też nie wiedziałeś, prawda? Załatwiłem ich obu. W
tym samym roku. Wtedy cienie nie przeszkadzały mi. - Pociągnął następny łyk
szkockiej. - Czy wiesz, o czym myślałem, zanim przyszedłeś?
Scylla potrząsnął głową.
- Czy chcesz wiedzieć? - Scylla pomyślał, że nie ma na to najmniejszej ochoty;
to żadna przyjemność usłyszeć od Johnny'ego Unitasa, że nie potrafi już podłożyć
bomby lub też skłonić Elgina Baylora do wyznania, że jego strzał z wyskoku to już
zamierzchła przeszłość.
- Jeśli chcesz mówić, to mów.
- A więc myślałem o tym, że nigdy nie miałem kobiety, której nie zapłaciłem,
nigdy nie było dziecka, które znało moje imię, nigdy nie miałem też peruki, która
podniosłaby moją atrakcyjność.
- Sentymentalne bzdury - powiedział Scylla z nadzieją, że ta uwaga spełni swoje
zadanie...
Panie Loman, niech pan jakoś zareaguje, niech pan zareaguje...
Mały mężczyzna przez chwilę milczał. Następnie wybuchnął głośnym
śmiechem.
- Do diabła, Scylla, cóż za trafna uwaga. - Po chwili, ku zdumieniu Scylii,
uśmiechnął się.
Scylla skinął głową i powiedział:
- A teraz opowiedz mi tę cholerną historię o Fideliu, w przeciwnym razie będę
musiał pójść do księgarni i poszukać „Wyznań Lany Turner”.
- Zacznijmy od małych ablucji - powiedział mały mężczyzna i zeskoczył z
wysokiego krzesła. - Wiesz o tym, ta informacja jest na pewno w mojej kartotece w
Dywizji. - Powiedziawszy to, wybiegł pędem z baru; wyglądał na kogoś, kto jest
niewątpliwie w dobrym nastroju.
W kartotece Ape'a znajdowała się informacja na temat kłopotów z nerkami i
zbyt nisko umieszczonym jelitem; była tam również wzmianka o operacji, którą
przeszedł kilka lat temu. Tak więc Scylla mógł się domyślać, że Ape pobiegł do toalety
oraz że do tego właśnie miejsca odnosiła się prawdopodobnie uwaga na temat
„ablucji”.
Gdy tylko Ape zniknął z pola widzenia, Scylla podniósł szklankę i tak po prostu
postanowił zmienić swój bilet na bilet klasy turystycznej. Nie była to w końcu aż tak
bolesna decyzja, jeśli podejmowało się ją samemu. Scylla natychmiast wyszedł z baru
i poszedł w kierunku okienka linii Pan Am. Przy okienku czekał niespodziewanie
krótko. Wytłumaczył, o co chodzi, dostał to, czego chciał - tak, po prostu - po czym
ruszył z powrotem do baru. Gest ten był prawdopodobnie tym samym, co wybuch
emocji Ape'a, czyli sentymentalną bzdurą, ale jeśli historia na temat Fidelia miała
okazać się barwna i godna uwagi, to czyż nie była to świetna sposobność, aby jej
wysłuchać; to samo dotyczyło zresztą opowieści o Trenchu, Scylla postanowił, że to
właśnie powie Ape'owi, gdy ten się dowie, że lecą razem. Zrobi wtedy wrażenie
ambitnego pracownika zainteresowanego losem kolegów po fachu - a nie kogoś, kto
przedwcześnie opłakuje czyjeś odejście.
Scylla zajął miejsce przy barze i czekał na powrót Ape'a. Powoli dopił whisky z
wodą sodową.
Krzesło obok pozostawało wolne.
Scylla zamówił następną kolejkę.
I pociągnął mały łyk.
To oczywiste, że musiało dziać się coś bardzo złego.
Następny łyk.
Scylla pomyślał, że to nie jego sprawa. Przez chwilę siedział samotnie przy
barze, nie odzywając się do nikogo. W pewnym momencie pociągnął długi łyk
szkockiej. Prawdopodobnie ilość wypitego jednym haustem alkoholu była właśnie
tym, co wpłynęło na jego dalsze działania. Nie pił bowiem nigdy dużo, gdy nie siedział
za zamkniętymi na klucz drzwiami - a takiej prywatności z pewnością nie można było
oczekiwać w barze na lotnisku. Oznaczało to, że Scylla poddaje się nastrojowi
zniecierpliwienia, a to z kolei było oznaką tego, że musi bardzo chcieć usłyszeć
historię Fidelia - a to wreszcie oznaczało, że nie może tak po prostu siedzieć, lecz musi
zacząć działać - wstał więc i podążył w kierunku toalety.
Informacja umieszczona na drzwiach toalety nie pozwoliła jednak Scylii na
natychmiastowe podjęcie działania. „Przepraszamy za uszkodzenie w rurach. Prosimy
o skorzystanie z urządzeń przy wejściu na schody ruchome. Dziękujemy”. Wywieszka
była przyklejona do drzwi taśmą, a słowa starannie napisane atramentem. Scylla
pokiwał głową, pamiętając, że schody ruchome znajdowały się w dość odległym
miejscu, co tłumaczyło tak długą nieobecność małego mężczyzny w peruce.
Scylla był w połowie drogi do baru, gdy nagle doszedł do wniosku, że
wywieszka na drzwiach nie mówiła prawdy. Zawrócił i ruszył z powrotem do toalety,
zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego nie miał co do tego wątpliwości.
Takiej pewności nabrał prawdopodobnie dzięki słowu: „urządzenia” - nikt przecież
nie używał słowa „urządzenia”. Dopiero po jakimś czasie można się było zorientować,
co się za tym słowem kryje. Wiedział, że wywieszka była fałszywa, wiedział również to,
że drzwi były zamknięte na klucz. Gdy znalazł się jednak na miejscu, lekko je pchnął.
Były istotnie zamknięte na klucz; zamki nie stanowiły jednak dla Scylli
problemu - wiedział, jak się z nimi obchodzić. Sięgnął ręką do kieszeni spodni.
Wytrychy - to był wielki temat, wszyscy mówili o wytrychach, pisano o nich w
książkach. Scylla wiedział jednak, że są zupełnie bezużyteczne - chyba że ma się do
dyspozycji sto wytrychów o różnych rozmiarach i kształtach. Właściwym narzędziem
był pilnik, a Scylla zawsze miał go przy sobie. Jeśli miało się do czynienia z zamkiem,
WILLIAM GOLDMAN MARATOŃCZYK
Dedykuję Edwardowi Neisserowi
PRZED POCZĄTKIEM Za każdym razem przejeżdżając samochodem przez Yorkville Rosenbaum wpadał w złość - po prostu dla zasady. Okolice Wschodniej Osiemdziesiątej Szóstej były ostatnią ostoją szwabów na Manhattanie i gdyby miejsce piwiarni zajęły tu wreszcie budynki mieszkalne, Rosenbaum odetchnąłby z ulgą. Nie dlatego, że odczuł na własnej skórze skutki wojny - cała jego rodzina mieszkała w Ameryce od lat dwudziestych - już sama jednak jazda ulicami, przy których mieszkali ludzie o germańskiej mentalności, była wystarczającym powodem, aby wywołać u każdego człowieka zgrzytanie zębów. Szczególnie u Rosenbauma. Zgrzytanie zębów wywoływało u niego właściwie wszystko. Jeśli w jego sąsiedztwie śmiały się pojawić jakiekolwiek nieprawości, starał się przeciwstawić tym niepozytywnym faktom z całą siłą i energią, jakie zachowały się jeszcze w zgorzkniałym, siedemdziesięcioletnim mężczyźnie. Zgrzytał zębami z wściekłości, gdy do Jersey przybywali nadziani faceci, nie tolerował również czarnuchów, zwłaszcza ostatnio, gdy wydawało im się, że są równie dobrzy jak wszyscy inni sąsiedzi; podobne uczucie gniewu wywoływały w nim: rodzina Kennedych, komuchy, filmy i magazyny porno, galopujące ceny wędzonej wołowiny i tysiące innych rzeczy, które doprowadzały go do białej gorączki. Tego wrześniowego dnia Rosenbaum czuł się szczególnie zdenerwowany. Było gorąco, a on w dodatku był już spóźniony - jechał do Newark, gdzie w domu starców jego jedyni żyjący kompani zasiadali właśnie do stołu, by jak co tydzień o tej porze zagrać w karty. Tych trzech uparciuchów kiepskich jako gracze i jako ludzie ciągle potrafiło wdychać i wydychać powietrze, kiedykolwiek mieli na to ochotę, a czyż w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat z takiej sprawności fizycznej nie należy się cieszyć? Koledzy ci zresztą nie pałali również zbyt wielką sympatią do Rosenbauma gra w karty kończyła się niezmiennie krzykami i wzajemnymi groźbami; Rosenbaum jednak nigdy nie rezygnował z tych spotkań, gdyż były one mimo wszystko najlepszym sposobem spędzenia czwartku, który - jeśli potraktować go jako okres dwudziestoczterogodzinny - był dniem, który z zasady doprowadzał Rosenbauma do wściekłości. W pewnej piosence były takie oto słowa: „Sobotni wieczór to najbardziej samotne chwile w ciągu tygodnia”, inna piosenka miała taki fragment: „Poniedziałku, poniedziałku - jak mogłeś mi to zrobić?”; jednak dla Rosenbauma dniem, w którym
należało się mieć na baczności, był czwartek. Wszystkie nieszczęścia w jego życiu zdarzały się właśnie w czwartek. Ożenił się w czwartek, w tym dniu zmarło też obydwoje jego dzieci - było to wiele lat temu, ale zdarzyło się właśnie w tym, a nie w innym dniu. A któż chciałby przeżyć własne dzieci? Okropność! Do pięćdziesiątego piątego roku życia Rosenbaum wypalał trzy paczki papierosów dziennie, podczas gdy jego syn ani razu w życiu nie zaciągnął się dymem - nietrudno jednak zgadnąć, który z nich zachorował na raka. Rosenbaum zmienił pozycję na fotelu; również w czwartek założono mu pierwszy pas przepuklinowy. Ulica Osiemdziesiąta Szósta była obrazem nędzy i rozpaczy. Gimbels East. W miejscu, w którym cholerna ulica Gimbels East przecinała Osiemdziesiątą Szóstą, należało mieć się cały czas na baczności. Ulica Osiemdziesiąta Szósta, niegdyś jego ulubiona trasa, była o wiele lepsza od ulicy Siedemdziesiątej Dziewiątej; być może ustępowała Siedemdziesiątej Drugiej, ale ta przeznaczona była właściwie jedynie dla turystów. Jeśli chciało się jednak iść naprzód, wybierało się Osiemdziesiątą Szóstą i wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie Gimbels East. Nikt nie robił zakupów na Gimbels East z wyjątkiem czarnuchów - czyż Żyd mógł robić zakupy na Gimbels? To nie była Gimbels - prawdziwa Gimbels to była ulica Trzydziesta Czwarta, naprzeciwko Macy'ego, a to miejsce, obraz nędzy i rozpaczy, jedynie uzurpowało sobie prawo do nazwy Gimbels; w mniemaniu Rosenbauma nie była to East Gimbels, lecz po prostu Zaśmiecona Gimbels. Rosenbaum nie skręcił w Osiemdziesiątą Szóstą, lecz pojechał Pierwszą i dopiero gdy dojechał do Osiemdziesiątej Siódmej, skręcił w lewo. Już sama liczba określająca ulicę Osiemdziesiątą Siódmą wyprowadzała Rosenbauma z równowagi. Wstępne badanie piersi jego żony kosztowało go właśnie osiemdziesiąt siedem zielonych. Zapłacił tę sumę jedynie za wizytę u jakiegoś drogiego „rzeźnika”, za zrobienie zdjęcia i postawienie diagnozy. - Na lewej piersi pańskiej żony znajduje się bez wątpienia guz - zaczął swój wywód lekarz, podczas gdy Rosenbaum, który dostał niemal apopleksji z powodu głupoty specjalisty, zwrócił się do pobladłej małżonki i powiedział: - Widzisz, jakie mieliśmy szczęście przychodząc do takiego geniusza? Mówimy mu, że masz guz na lewej piersi, a on, mając jedynie ten strzęp informacji, zapewnia nas ponad wszelką wątpliwość, że jest to faktycznie guz. - Zwrócił się teraz do lekarza, młodego kogucika, ożenionego prawdopodobnie z jakąś jasnowłosą siksą. - Mój Boże, oczywiście, że ma guz na piersi, jest pan przecież facetem od cycków, nie przyszedłem
tu w sprawie guza na jej twarzyczce; a propos ta rzecz to nos, nie wiem, czy w szkołach medycznych uczą jeszcze takich rzeczy. - Pani mąż to bardzo śmieszny facet - powiedział wtedy lekarz do jego żony, a ona odpowiedziała znużonym głosem: - Mnie nie wydaje się taki śmieszny. Ulica Osiemdziesiąta Siódma była nie najgorsza. Rosenbaum dojechał do Drugiej i ani razu nie utknął w korku; trafił następnie na zielone światło i po chwili był już przy Trzeciej. Niecierpliwie oczekując zmiany świateł, zatrąbił na kierowcę, który - niech go szlag trafi! - zareagował dopiero po drugim klaksonie; wtedy Rosenbaum przycisnął pedał gazu i ruszył raptownie w kierunku Lex. Wszyscy twierdzili, że jest okropnym kierowcą. Wypominała mu to cała rodzina, chociaż było to właściwie bezpodstawne. W ciągu trzydziestu pięciu lat ani jednego mandatu. Owszem, zdarzyło się kilka niebezpiecznych sytuacji na drodze, parę drobnych stłuczek, trzy lub cztery razy doszło niemal do walki na pięści z innym kierowcą, ale nigdy nie było mandatu, a więc do diabła z tymi, którzy go krytykowali - tylko to zresztą potrafili dobrze robić, co napełniało go smutkiem. Rosenbaum zaczął nagle pogrążać się w smutku, znalazłszy się na rogu Osiemdziesiątej Siódmej i Lexington. Stanął na czerwonym świetle, co samo w sobie nie było niczym strasznym - każdy kierowca miał przecież tyle cierpliwości, by poczekać na zmianę świateł. Ale samochód przed nim, który zatrzymał się tuż przy światłach, był cholernym, głupim faszystowskim volkswagenem, a co gorsze - stanął na samym środku Osiemdziesiątej Siódmej, a więc on sam nie mógł zająć pozycji tuż przy, światłach i szybko opuścić skrzyżowania, gdy wreszcie zapali się zielone. Rosenbaum nacisnął kilka razy klakson, mrucząc coś gniewnie pod nosem, ale czego można było się spodziewać po jakimś tumanie jeżdżącym volkswagenem? On sam był zwolennikiem chevroletów od przedwojny. Człowiek, który naprawdę znał się na samochodach i chciał, aby wydane centy przyniosły mu jakąś wymierną wartość, jeździł chevroletem. Ten, kto tego nie zrobił, był zwykłym gamoniem. Zapaliło się zielone światło, lecz volkswagen nie ruszył z miejsca. Rosenbaum zatrąbił ponownie, tym razem o wiele głośniej, jednak samochód stojący przed nim ciągle blokował przejazd. Rosenbaum słyszał krztuszące odgłosy wydawane przez silnik tamtego samochodu, którego kierowca usiłował uruchomić pojazd. - Zjedź na bok! - krzyknął Rosenbaum. Przestań się krztusić!
W końcu volkswagen ruszył z miejsca, po czym ślimaczym tempem przejechał skrzyżowanie z Lexington i zaczął powoli mijać Gimbels East. Rosenbaum siedział facetowi „na ogonie”, próbując go wyprzedzić, lecz kierowca tamtego samochodu ciągle trzymał się środka ulicy Osiemdziesiątej Siódmej. Nagle silnik volkswagena ponownie zgasł i samochód zatrzymał się, tarasując drogę Rosenbaumowi. Ten wychylił się przez okno i raz za razem wciskając klakson wrzasnął, nie oszczędzając tym razem gardła: - Ruszaj, ruszaj, ruszaj, do diabła, co się z tobą dzieje? Zjedź z drogi, jesteś cholernie niebezpiecznym kierowcą, rusz natychmiast to swoje auto, albo ja zrobię to za ciebie! Kierowca volkswagena odpowiedział tylko jednym słowem: - Langsamer. Langsamer. Wolniej. Spokojnie. To niemieckie słowo można przetłumaczyć na różne sposoby. Rosenbauma oblał pot - była to reakcja nie tylko na upał, ale również objaw coraz większego zdenerwowania. - Nie mów do mnie langsamer, ty szwabski durniu, mach snell! Wapniak z volkswagena spojrzał przez okno, obejrzał się za siebie i zdołał jeszcze pogrozić Rosenbaumowi swą starożytną pięścią. - Langsamer - powtórzył raz jeszcze. Na widok faceta Rosenbaum zgrzytnął z wściekłości zębami. Taki stary, właściwie gotowy do tego, by znaleźć się już w „parku sztywnych”, z niebieskimi oczami, jak wszyscy naziści, Hun na wolności, i to w centrum Manhattanu! Zwiędły, zgrzybiały facet - czy można narazić się na większą zniewagę siedząc za kierownicą samochodu! Usłyszawszy po raz drugi słowo langsamer, Rosenbaum przez chwilę nie reagował - po prostu siedział i pocił się. Następnie podjechał do przodu i lekko trącił volkswagena. W tym momencie poczuł się wyśmienicie; wycofał samochód na odległość kilku stóp, po czym ruszył do przodu i ponownie trącił tamtego, tym razem mocniej. Już od wielu lat nie czuł w sobie tak nieprzepartej chęci stoczenia walki z jakimś nieznajomym facetem. Dlaczego? Otóż powodów było kilka: a) znajdował się w tej chwili w Yorkville; b) na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej; c) minął już Gimbels East; d) był zablokowany; e) przez volkswagena; f) prowadzonego przez zramolałego miłośnika sera limburskiego; g) przez którego Rosenbaum jeszcze bardziej spóźni się na czwartkową grę w karty; h) co było szczególnie irytujące ze względu na to, że jego
chevrolet nie miał klimatyzacji i chociaż była już połowa września i minęła najgorętsza pora popołudnia, termometr nadal wskazywał 92 stopnie; i) według skali Fahrenheita; j) temperatura wzrastała. Rosenbaum po raz trzeci walnął w drugi samochód, który pod wpływem uderzenia przesunął się kilka stóp do przodu i zatrzymał się; kierowca uruchomił jednak silnik i ruszył raptownie do przodu w kierunku Park Avenue. Rosenbaum poczuł się zaskoczony, jednak już po chwili ruszył swoim chevroletem niczym myśliwy tropiący zwierzynę. Dogonił szybko uciekającego i przygotował się do wyprzedzenia go z prawej strony; wiedział, co było w tej chwili jego życiową misją: wyprzedzić cholernego volkswagena, zajechać mu drogę, a potem zwo...oo...lnić. Jednak sprawa okazała się nie taka prosta - gdy Rosenbaum zjechał na prawą stronę, to samo zrobił kierowca volkswagena; gdy Rosenbaum zjechał na prawy pas - i tym razem volkswagen zajechał mu drogę. I oto na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej została nagle wypowiedziana wojna; Rosenbaum nie miał nic przeciwko temu - dzień, w którym chevrolet nie poradzi sobie z jakimś produktem z importu o wielkości chrabąszcza, będzie prawdziwym końcem świata. We Francji mówi się wiele o wietrze zwanym Mistralem, który przyprawia ludzi o utratę zmysłów; w Kalifornii wieje wiatr o nazwie Santa Ana, który powoduje, że ludzie czują się tak, jakby byli na gorącej patelni i poruszają się jak muchy w mazi. Otóż na Manhattanie również wieje taki wiatr. Nikt go do tej pory nie nazwał, ale wszyscy odczuwają jego skutki. Gorący dzień zamienia się w prawdziwe piekło i z zachodu zaczyna wiać wiatr, który przenosi przez rzekę Hudson wszystkie komary z bagien Jersey - i być może właśnie to zdarzyło się w tej chwili: zdenerwowanie zostało wywołane zmianą pogody, ale Bóg jeden wie, że nie była to zwykła irytacja. Światła na Park Avenue zmieniły się właśnie na zielone; chevrolet ruszył z impetem, lecz mężczyzna w volkswagenie objął prowadzenie, wcisnął gaz „do dechy” i sprawiał wrażenie, że wszystko inne przestało mieć w tej chwili znaczenie - chodziło mu jedynie o to, aby szalony kierowca szarżujący z tyłu nigdy, przenigdy nie zdołał go wyprzedzić. Jaki będzie koszt zwycięstwa - to nie miało znaczenia. Tak więc oba samochody przemknęły przez skrzyżowanie Osiemdziesiątej Siódmej i Park Avenue. Na widok tego, co się dzieje, opiekunki do dzieci chwytały swoje pociechy, a kilkunastu przechodniów bezskutecznie wypatrywało w tłumie jakiegoś policjanta. Samochody jechały teraz w kierunku Madison; kierowca volkswagena tracił kontrolę nad swym pojazdem, który zaczynał niemal wibrować jadąc na maksymalnych
obrotach. Tymczasem chevrolet ustawiał się w odpowiedniej pozycji i raz po raz najeżdżał na drugi samochód - tak więc dwóch facetów liczących razem 150 lat z okładem, staczało w tej chwili walkę na śmierć i życie z tego tylko powodu, że w wypożyczonym volkswagenie w okolicach Lexington Avenue kilka minut wcześniej zgasł silnik. Takie rzeczy zdarzają się w miastach na porządku dziennym, jednak po jakimś czasie przechodzą w zapomnienie; po ostrych sprzeczkach następuje okres spokoju, później znów dochodzi do wybuchów, i tak jest bezustannie. O tym incydencie również wszyscy szybko by zapomnieli - wszyscy, ale nie Hunsicker. Hunsicker realizował swą stałą dostawę; nienawidził wykonywać zleceń na ulicy Osiemdziesiątej Siódmej, gdyż była zbyt wąska; lubił jednocześnie tę ulicę, ponieważ tuż za rogiem, na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Ósmą, znajdowały się delikatesy Lenox Hill, a za ladą w tym sklepie pracowała Ilene. Co tydzień od ponad roku Hunsicker wpadał tam na kawę i drożdżówkę. Pociągały go okrągłe kształty, jak również ładna buzia; Ilene była rozwódką i smakowitym kąskiem dla mężczyzn, nigdy jednak nie przystawała na propozycje Hunsickera. Owszem, żartowała z nim, czasem nawet wyciągała do niego rękę i rozburzała mu włosy, nigdy jednak nie chciała umówić się z nim po pracy. Jej pierwszy mąż był kierowcą ciężarówki i, jak mawiała, przepraszając przy tym za szczerość, jedno małżeństwo było dla niej wystarczająco przykrym doświadczeniem. - Ale ja jestem inny - argumentował Hunsicker. - Nie jestem jakimś wariatem, dla którego jedyną przyjemnością życiową są ligowe rozgrywki w kręgle; czytam bestsellery, wszystkie najpopularniejsze książki, Love story - czytałem, Ojca cbrzestnego, a jakże, wymień tylko jakiś znany tytuł - na pewno mam kieszonkowe wydanie tej książki. Ilene nie dawała się jednak przekonać. Hunsicker mówił jej właśnie, że ostatnia powieść Jackie Susann pt. Jeden raz nie wystarczy mogła być przełomem w jej życiu, mogła odmienić to życie zarówno pod względem treści, jak i stylu - i wtedy zdarzyła się kraksa. Hunsicker zorientował się natychmiast, że w wypadku uczestniczył jego pojazd. Skoczył więc do drzwi i pobiegł w kierunku Osiemdziesiątej Siódmej jak oszalały i zanim jeszcze dobiegł do rogu, poczuł nagle powiew gorącego powietrza, niesamowicie gorącego. Przejeżdżała bowiem obok cysterna z ropą, a gdy przejeżdża taki pojazd, kamienie w jego pobliżu rozgrzewają się do czerwoności; w tym momencie usłyszał dolatujące zewsząd piski kobiet i dzieci, i kiedy dotarł do
Osiemdziesiątej Siódmej, płomienie zdążyły już opanować jedną stronę budynku, do którego dostarczał towar. Hunsicker zbliżył się do piekielnego ognia tak blisko, jak to było możliwe, próbując zorientować się, co się stało - to, co zobaczył, było już tylko obrazem zgliszczy. Wyglądało na to, że wpadły na siebie dwa samochody, które następnie przewróciły się i runęły na jego ciężarówkę, i tylko Bóg jeden wiedział, ilu ludzi mogło stracić życie. Poparzony Hunsicker powlókł się z powrotem do delikatesów i odbył dwie rozmowy telefoniczne: ze strażą pożarną i z policją. Półprzytomny usiadł przy ladzie, podczas gdy Ilene nie pytając, czy ma na to ochotę, nalała mu kawy. Zaczął ją popijać małymi łykami. Było w nim teraz coś, co ją wzruszyło - wyszła zza lady, usiadła obok i czystą chusteczką wytarła mu usmoloną twarz. Tego wieczoru poszła z nim pierwszy raz do kina, a po trzech następnych randkach spędziła z nim noc. Tak więc wszystko ułożyło się po myśli Hunsickera. Tak samo stało się w przypadku Bibby'ego. Był to ciemnoskóry chłopiec, jeszcze przed dwudziestką, który chciał zostać fotografem i w momencie, gdy zdarzył się wypadek, szedł akurat w kierunku parku. Był jedynym człowiekiem, który robił wtedy zdjęcia, i kilka z nich okazało się całkiem udanych. Gazeta Daily News zakupiła kilkanaście i zamieściła je na czołowych miejscach; koniec końców zaproponowała Bibby'emu pracę w pełnym wymiarze godzin, a więc chłopak nie miał chyba powodów do narzekań. I właściwie z niewiadomych przyczyn - czy zdecydowało o tym zwykłe szczęście, zbieg okoliczności czy też interwencja Sił Boskich - dość, że ucierpieli tylko dwaj kierowcy, ale i w tym przypadku strata nie była aż tak wielka. Rosenbaum był bardzo gderliwym człowiekiem, miał siedemdziesiąt osiem lat, jego zachowanie odznaczało się nieprzyjemną dla otoczenia nagłą zmianą nastrojów; z latami stawał się dla wszystkich coraz bardziej nieznośny. Kierowca volkswagena był jeszcze starszym, bo osiemdziesięciodwuletnim mężczyzną; był wdowcem i posiadał tylko jednego żyjącego krewnego, syna, którego nie widział przez okres równy prawie połowie przeciętnego życia ludzkiego i chociaż ich związek krwi był równie mocny jak w innych rodzinach, to jednak związek emocjonalny pomiędzy ojcem i synem już od dawien dawna praktycznie nie istniał; stosunki ograniczały się jedynie do spraw czysto finansowych. Był wdowcem i uciekinierem, który przeżył wszystkich swych przyjaciół, co się zaś tyczy wrogów, w czasie swego życia nie zabiegał o to, by mieć ich zbyt wielu. Wszyscy znali go jako Kurta Hesse'a; nie było to jednak jego prawdziwe nazwisko. Nazwisko
Kurt Hesse widniało w jego prawie jazdy, jak również w paszporcie; lekarze i listonosze zwracali się do niego: „panie Hesse”, natomiast jego fryzjer mówił do niego: „panie H.”; dzieci wołały do niego „dziękuję”, gdy na placach zabaw rozrzucał dla nich słodycze, co zresztą bardzo lubił robić. Jego siostra, gdy jeszcze żyła i gdy wreszcie do tego przywykła, zwracała się do niego: „Kurt”. Istotnie, był znany jako Kurt Hesse już od tak dawna, że gdyby ktoś niespodziewanie spytał go o nazwisku, gdyby ktoś krzyknął za jego plecami: „Jak się pan nazywa?”, jest bardziej niż prawdopodobne, że wyjąkałby: „Hesse, Kurt Hesse” i nie miałby przy tym świadomości, że mówi nieprawdę. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Kaspar Szell, jednak już od dwudziestu ośmiu lat nikt go tak nie nazywał, i czasami, przed zaśnięciem, zastanawiał się, czy w ogóle istniał ktoś o nazwisku Kaspar Szell, a jeśli tak, to jakim byłby człowiekiem, gdyby dano mu szansę przeżycia. Zginął na miejscu wskutek wypadku. Wypadku - nie pożaru. Pożar opóźnił jedynie identyfikację zwłok. Cały incydent, który zaczął się przy Gimbels, trwał mniej niż trzy minuty, a w przypadku Rosenbauma okres dotkliwego bólu w najgorszym razie trwał nie więcej niż pięć sekund. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, trudno sobie wyobrazić, aby mogła wydarzyć się szczęśliwsza tragedia.
CZĘŚĆ I: BABE
1 O, idzie laluś - powiedział jeden z chłopców na tarasie. Levy robił, co mógł, by sprawić wrażenie, że ignoruje chłopców; w tym momencie szykował się do zejścia po schodach z brązowego kamienia i sprawdzał, czy sznurówki w jego trampkach są wystarczająco mocno zawiązane. Były to jego najlepsze buty, chluba firmy Adidas, pasowały do jego nóg tak, jakby najlepszy fachowiec robił je dla niego na miarę i nigdy, nawet w dniu, kiedy je po raz pierwszy włożył, nie zrobił mu się na stopach najmniejszy odcisk. Levy nie dbał o różne szczegóły ubrania, lecz ze swych butów sportowych był prawdziwie dumny. - Hej! Idzie laluś, laluś, laluś! - krzyknął inny chłopak z tarasu, przywódca grupy - mały, szybki, ubrany zwykle w rzeczy najbardziej jaskrawe. Jego głos brzmiał w tej chwili zaczepnie. - Jestem pełen uwielbienia dla twojego chapeau. - Mówiąc to wskazał na czapkę Levy'ego. Levy nie miał zamiaru tego zrobić, ale jakby bezwiednie poprawił na głowie czapkę do golfa, a gdy to zrobił i znajdował się już trzy stopnie niżej, jak grom z jasnego nieba wybuchł triumfujący śmiech chłopców. Levy był szczególnie uczulony na wszystko to, co dotyczyło jego czapki. Już od lat nosił czapkę z daszkiem i nikt nie zwracał na nią uwagi; zmieniło się to jednak po Olimpiadzie w 1972 roku, kiedy Wottle, broniący barw USA, wygrał bieg na 800 metrów; zawodnik ten nosił czapkę do golfa, a więc wszyscy uznali, że czapka Levy'ego była niczym innym jak zwykłym naśladownictwem. Levy miał zaufanie do niewielu rzeczy na tym świecie, ale jedną z nich - czy to świadczyło o zarozumialstwie? chyba tak - był jego własny rozum. Jak na kogoś, kto nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat, posiadał dość dużą inteligencję i nigdy nie naśladowałby nikogo - a zwłaszcza biegacza, a więc kolegi po fachu. W tym momencie Levy wstrzymał oddech, próbując się zawczasu przygotować na drwiny chłopców z tarasu, i niczym bocian rozpoczął swój jogging po stopniach z brązowego kamienia. Chłopcy z tarasu uwielbiali wprost obserwować jego niezgrabne ruchy. Zaczęli wymachiwać ramionami, wydając przy tym kaczopodobne dźwięki. Levy nie cierpiał, gdy go w ten sposób przedrzeźniali. Nie dlatego, że w ogóle to robili i że nie odpowiadało to rzeczywistości, lecz właśnie dlatego, że naśladowali jego ruchy tak trafnie, iż doprowadzało go to do wściekłości. Otóż on, T. B. Levy,
faktycznie wyglądał jak kaczka, a przynajmniej czasami ją przypominał. Fakt ten nie uszczęśliwiał go, ale tak już niestety było. Chłopcy z tarasu - było ich zwykle sześciu i byli z pochodzenia Latynosami - robili wrażenie, jakby całe swe życie spędzali na schodach z brązowego kamienia, które prowadziły do budynku znajdującego się o trzy domy dalej od mieszkania Levy'ego, w kierunku Central Parku. A przynajmniej byli tam od czerwca, gdy przyjechał tu Levy i zobaczył, jak niczym ptactwo obsiedli taras; w tej chwili był już wrzesień i wcale nie szykowali się do odlotu na południe. Być może mieli po piętnaście lub szesnaście lat, byli mali, szczupli i gdyby się ich sprowokowało, z pewnością mogli się okazać niebezpieczni; jadali na tarasie, odbijali piłkę ręczną od schodów prowadzących na taras lub grali na chodniku przed domem i często, gdy było już późno i panowała ciemność, Levy przechodząc obok widział, jak obejmowali się - i nie tylko z osobnikami, jak sądził, płci przeciwnej z najbliższego sąsiedztwa. Chłopcy przesiadywali na tarasie od rana do nocy - siedzieli tam, stali, grali w coś, palili papierosy i nie zwracali uwagi na cały świat, gdyż tym światem byli oni sami - światem dobrze zorganizowanym i niezmiennym. I czasem, z tego właśnie powodu, Levy zastanawiał się, czy aby im nie zazdrości. Nie o to chodzi, że chciał, aby mu zaproponowali, by się do nich przyłączył. Z pewnością odrzuciłby taką ofertę. Ale nie wiadomo, jak by się zachował. Były to rozważania czysto akademickie - nigdy przecież nie wyszli do niego z podobną propozycją. Levy skręcił i rozpoczął bieg w kierunku Central Parku; gdy przebiegał obok chłopców, ten z nich, który był pełen uwielbienia dla jego chapeau, spytał: - Dlaczego nie jesteś w szkole? - I nagle zaśmiał się sam Levy, gdyż pewnego razu w czerwcu, gdy chłopcy w szczególnie dotkliwy sposób okazywali swą złośliwość, Levy zadał im właśnie takie pytanie: Dlaczego nie jesteście w szkole? Nie odniosło to wtedy żadnego skutku, co więcej - przez następny miesiąc chłopcy dali się Levy'emu nieźle we znaki. W tej właśnie chwili, po raz pierwszy od wielu dni, dzieciaki zadały to samo pytanie, które kiedyś adresowane było do nich samych - i stąd śmiech Levy'ego. Humor i brak zrozumienia - cóż za osobliwe zestawienie, pojęć! Kto był autorem tego stwierdzenia? Levy szperał przez chwilę w pamięci, zanim doszedł do wniosku, że był nim Hazlitt. Nie. A może Meredith? G.B. Shaw? Pomyśl - nakazał sam sobie, lecz nie mógł nadal przypomnieć sobie właściwego nazwiska. Levy był w tej chwili wściekły na siebie, ponieważ takie rzeczy musiało się wiedzieć, jeśli chciało się należeć do tych najlepszych. Jego ojciec wiedziałby na ten temat dokładnie wszystko: nazwisko
autora, ale nie tylko - wiedziałby, skąd pochodzi cytat, potrafiłby określić stan umysłu autora w momencie tworzenia, umiałby również powiedzieć, czy był to pomyślny okres w jego życiu. Znałby na ten temat wszystkie szczegóły. Zawstydzony Levy zwiększył tempo biegu. Levy mieszkał przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej, między Amsterdam i Columbus. Nie była to z pewnością zbyt prestiżowa dzielnica, ale student, który pobierał stypendium, musiał zdecydować się na mieszkanie, które było jeszcze do wzięcia, a w czerwcu jedynym wolnym miejscem okazał się pokój z łazienką na najwyższym piętrze budynku z brązowego kamienia pod numerem 148 przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Piątej. Właściwie nie było to takie złe miejsce - odcinek między tym domem a Columbią był świetną trasą do uprawiania joggingu; trzeba było dobiec do Riverside Park, potem do Sto Szesnastej, a następnie prosto jak strzała wzdłuż brzegu rzeki; czyż biegacz mógł marzyć o czymś więcej? Levy przebiegł przez Columbus, przyspieszył jeszcze bardziej, gdy zbliżył się do Central Parku, skręcił w lewo przy Dziewięćdziesiątej Piątej, dobiegł do następnej przecznicy i znalazł się wśród zieleni. Następnie w kierunku kortów tenisowych, potem już tylko nieznaczna zmiana kierunku - i był na miejscu. Przy zbiorniku wodnym. Levy doszedł do wniosku już przed wieloma miesiącami, że ktoś, kto wpadł na pomysł zbiornika wodnego, myślał wyłącznie o nim. Co do zbiornika nie można było mieć żadnych zastrzeżeń; było to wspaniałe jeziorko umiejscowione w najbardziej nieoczekiwanym miejscu - graniczyło z posiadłościami milionerów z Piątej i z ich dalekimi krewnymi z Central Park South, jak również z dalekimi krewnymi tych ostatnich, którzy zamieszkiwali obszary wzdłuż Central Park West. Levy z łatwością wyprzedził innych biegaczy, rozpoczynając bieg wokół jeziorka. Było wpół do szóstej - zawsze biegał o tej samej godzinie - ta właśnie pora była dla niego wymarzona. Niektóry ludzie woleli ranne przebieżki, lecz Levy nie należał do nich, jego umysł funkcjonował najlepiej rano, więc wtedy właśnie, przed południem, poświęcał czas trudnej lekturze; popołudniami robił notatki lub czytał łatwiejsze rzeczy. Przed piątą czuł się wyczerpany psychicznie, lecz jego ciało rwało się niemal do ruchu. Tak więc o wpół do szóstej Levy biegał. Był niewątpliwie szybszy od innych biegaczy, których spotykał, a więc jakiś przypadkowy obserwator, kierując się przesłankami logiki, miał wszelkie prawo dojść do wniosku, że ten dość wysoki,
szczupły facet, którego sposób biegania mógł kojarzyć się z chodem kaczki, biega naprawdę dobrze. Ale któż znał jego sny na jawie? Zamierzał wziąć udział w maratonie. Podobnie jak Nurmi, który stał się już mitem. Kibice sportowi kłócili się zaciekle na temat tego, kto jest największym biegaczem - potężny Finn czy też sławny T. B. Levy. „Levy - twierdzili jedni - nikt nie potrafi przebiec ostatnich pięciu mil w taki sposób jak on.” Inni ripostowali, że zanim zawodnicy dobiegliby do miejsca, skąd zostałoby tylko pięć mil do finiszu, Nurmi byłby już tak daleko w przodzie, że szybkość Levy'ego nie miałaby żadnego znaczenia; takie gorące dyskusje ekspertów ciągnęły się przez całe dziesięciolecia. Levy nie zamierzał zostać jednym z wielu maratończyków; każdy mógł to osiągnąć, jeśli tylko zdecydował się poświęcić temu całe swoje życie. Nie - on zamierzał zostać największym z maratończyków. Do tych ambicji dochodził intelekt, który nakazywał mu osiąganie oszałamiających sukcesów; z intelektem szła w parze ogromna wiedza. Cała ta mozaika cech charakteru tłumiona była w pewnym stopniu poczuciem skromności, które było równie głębokie, co szczere. W tej chwili posiadał jedynie tytuł magistra w dziedzinie literatury, który uzyskał w Oksfordzie, a co się tyczy biegania, potrafił się ścigać bez zmęczenia jedynie na dystansie piętnastu mil. Ale potrzeba mu kilku lat, by zdobyć zarówno tytuł doktora, jak i mistrza. A tłumy będą wiwatować: „Le-vy, Le-vy” i współuczestniczyć w jego triumfach, o których wcześniej nie mógł nawet marzyć. Kibice sportowi, którzy obecnie dopingują swych bohaterów krzycząc: „Dee-fense, będą w przyszłości skandować „Le-vy”. „Levy, Levy...” I nikt nie zwróci uwagi na jego niezgrabny sposób biegania. Nikt nie zauważy, że ma ponad sześć stóp wzrostu, a jego waga nie osiąga stu pięćdziesięciu funtów, mimo niezliczonych koktajli mlecznych wypijanych codziennie, by z chudzielca przekształcić się choćby w szczupłego mężczyznę. - Le-vy, Le-vy!... Nikomu nie będzie również przeszkadzał śmiesznie sterczący kosmyk włosów i twarz farmera z Indiany ani też fakt, że po trzyletnim pobycie w Anglii ciągle sprawiał wrażenie kogoś, o kim można powiedzieć, że kupiłby Most Brookliński, gdyby tylko dostał taką propozycję. Był obiektem uwielbienia niewielu osób, był nie znany nikomu z wyjątkiem Doca - chwała za to Panu. Ale to się zmieni. Och tak, zmieni się. „Le-vy...
LEEEEE-VY”. A więc biegł teraz, w pełni przeświadczony, że nikt nie potrafi go nigdy pokonać, być może z wyjątkiem Merkurego. Niezmordowanego, osławionego, aroganckiego, niezwyciężonego, samego Latającego Fina - Nurmiego. Levy zwiększył tempo. Do mety zostało jeszcze wiele mil, lecz w tej właśnie chwili przyszedł moment największej próby, próby serca. Levy zwiększył tempo jeszcze bardziej. Levy zaczął zyskiwać przewagę nad innymi. Półmilionowy tłum stojący wzdłuż trasy biegu nie wierzył własnym oczom. Ludzie wrzeszczeli wniebogłosy, tracąc niemal kontrolę nad swoimi uczuciami. To, co działo się w tej chwili, było czymś niemożliwym, a jednak była to prawda: Levy zbliżał się do Nurmiego! Levy, przystojny Amerykanin, doganiał rywala. Była to prawda. Levy, tak pewny swego, że zdobył się nawet na uśmiech w momencie osiągnięcia największej szybkości w historii biegów maratońskich, odbierał w tej chwili Nurmiemu palmę pierwszeństwa. Nurmi był tego świadom - za jego plecami działo się coś strasznego. Obejrzał się przez ramię i dla wszystkich widzów stało się jasne, że traci wiarę w zwycięstwo. Próbował przyspieszyć, lecz w tym momencie osiągnął już szczyt swoich możliwości - jego nogi odmówiły posłuszeństwa, stracił właściwy rytm. Levy był coraz bliżej. Szykował się do wykonania decydującego ruchu. Był gotowy do wyprzedzenia przeciwnika. Levy... Thomas Babington Levy przystanął na chwilę i oparł się o ogrodzenie jeziorka. Tego dnia nie potrafił się odpowiednio skoncentrować, by rozmyślać o Nurmim. Bolał go bowiem ząb. Kiedy biegnąc uderzał prawą nogą o ziemię, podrażniał jamę ustną po prawej stronie górnej szczęki. Levy pomasował obolałe miejsce i zastanowił się, czy nie powinien złożyć wizyty dentyście...
2 Gdy Scylla wszedł do baru na lotnisku, natychmiast zauważył mężczyznę w peruce. Przez chwilę nie był zdecydowany, jak się zachować. Powodem tego był fakt, że w czasie ostatniego spotkania obaj mężczyźni stoczyli ze sobą walkę - wprawdzie krótką, ale taką, która mogła się skończyć śmiercią jednego z nich. To prawda, że pierwsze ich zetknięcie miało zupełnie inny charakter. Obaj podróżowali służbowo i znajdowali się w Brukseli. Obecnie spotkanie nastąpiło w międzynarodowej części lotniska w Los Angeles i jeżeli można zaryzykować stwierdzenie, że latanie jest formą rekreacji, Scylla podróżował w tej chwili dla przyjemności. Nie oznaczało to jednak, że sytuacja nie była kłopotliwa. Jak bowiem przekonać faceta, którego tak niedawno chciał zabić, że nie jest teraz na służbie i nie chce nikogo zabijać, a ma zamiar jedynie pogawędzić? Nie mógł tak po prostu podejść i zapytać: „Cześć, jak leci?” Zanim wypowiedziałby słowo „leci”, miałby prawdopodobnie niepożądaną dziurę w skroni - tak szybki był bowiem Ape w posługiwaniu się pistoletem. Ape pracował teraz dla Arabów - w Libii albo też Iraku. Scylla nigdy nie był pewny, w którym z tych krajów, gdyż zawsze je mylił. Informacja na temat pracy Ape'a była przynajmniej aktualna w czasie pierwszego spotkania w Brukseli. Zaraz po powrocie do Dywizji Scylla poprosił o kartotekę Ape'a. Wiedział, że takowa istnieje i do tego z pewnością musi być gruba. Dywizja szczyciła się tym, że zbierała i przechowywała wszelkie informacje o swoich przeciwnikach. To nieprawda jednak, by Ape zawsze uchodził za wroga. Często zmieniał pracodawców, a wraz z nimi poglądy, ale faktem jest również to, że przez sześć lat pracował dla Brytyjczyków, a przez dwa następne lata dla Francuzów. Później próbował być wolnym strzelcem, lecz bez większych sukcesów. Zresztą wolni strzelcy właściwie nigdy nie odnoszą większych sukcesów. Wyjątkiem był tu tajemniczy i przy tym zjadliwy S. L. Chen, który większość życia pracował w ten właśnie sposób. o próbie założenia własnego interesu Ape zaczął podróżować o wiele więcej niż kiedykolwiek przedtem: przez pewien czas przebywał w Brazylii, potem na krótko zatrzymał się w Albanii, a obecnie zaangażował się w interesy z Arabami. Scylla przyglądał się małemu mężczyźnie w peruce, który siedział na najbardziej oddalonym od niego krześle. Niezwykłość sytuacji polegała na tym, że Scylla miał rozwiązać taki oto problem: jak przedstawić się temu drugiemu, nie
narażając się na niebezpieczeństwo. Rzadkością bowiem było, aby tacy mężczyźni jak on i Ape stanęli przeciwko sobie i obaj uniknęli śmierci. Ape był niższy od Mickey Roneya i miał od niego mniej groźny wygląd; od ponad dziesięciu lat należał jednak do ścisłej światowej czołówki w dziedzinie posługiwania się wszystkimi rodzajami broni krótkiej; Scylla natomiast uchodził za najszybszego obok Chena w zabijaniu obiema rękami - dłonią odwróconą do góry, dłonią odwróconą w dół, lewą, prawą - każde uderzenie mogło być śmiertelne. Scylla doszedł do wniosku, że kierując się zasadami logiki powinien znaleźć jakiś inny bar. Nie bał się ryzyka, lecz zawsze próbował unikać nieoczekiwanych sytuacji. Odszedł kilka kroków od swojego miejsca, lecz przystanął - pomimo wszystko miał jednak ochotę porozmawiać z Apem. Taka okazja nie trafiała się zbyt często. Gdy Scylla stawiał w tej profesji pierwsze kroki, Ape należał już do nielicznej grupy ludzi z różnych krajów, którzy mogli sobie rościć prawo do tego, aby uchodzić za prawdziwą legendę. Scylla był wtedy jeszcze w tyle za innymi i dopiero piął się do góry wraz z takimi facetami jak Brighton, Trench i Fidelio. Każdy z nich - cóż za szkoda - przeszedł już w stan spoczynku. A w każdym przypadku owo przejście w stan spoczynku odbyło się w dość niecodziennych okolicznościach. Scylla nagle przyspieszył. Jak na mężczyznę o tych rozmiarach był niezwykle zwinny, szczególnie na początku jakiegoś działania. Nie był zbyt szybki, lecz sama szybkość to jeszcze za mało - liczyła się przede wszystkim zwinność. Słyszał, jak pewnego razu trener koszykówki pytał kolegę po fachu o jakiegoś młodego zawodnika: - Czy jest zwinny? - To pytanie utkwiło Scylli głęboko w pamięci. Przedtem nie wiedział, że zwinność może iść w parze z powolnością. Scylla przeszedł obok krzeseł przy barze i gdy był już na tyle blisko celu, by wkroczyć do akcji, przybrał właściwy dla takich sytuacji wyraz twarzy, zrobił raptowny zwrot w kierunku małego mężczyzny i mocnymi ramionami przytwierdził go do krzesła. Wyglądało to tak, jakby od dawna poszukujące się łosie odnalazły się nagle i zaczęły swój tajemniczy rytuał powitania. Scylla wyszeptał: - Spokojnie, Ape - po czym usłyszał słowa, które dodały mu otuchy: - Nie mam przy sobie broni. Scylla usiadł na krześle obok Ape'a. Szybkość reakcji tego faceta zrobiła na nim niemałe wrażenie. Co sprawiało, że Ape był niedościgniony w posługiwaniu się pistoletem? Nie sama celność, którą - rzecz jasna - posiadał, lecz fakt, że kula z jego pistoletu znajdowała się już w powietrzu, podczas gdy jego przeciwnik ciągle celował.
- Czujesz się nieswojo? - zapytał Scylla. - Dlaczego? Dlatego, że nie mam broni? Nie, dlaczego miałbym się tak czuć? A czy ty się tak czujesz? Scylla nie odpowiedział, splótł tylko luźno duże ręce, opierając palce na barze. Ape zmierzył go spojrzeniem. - Ale ty nigdy nie chodzisz bez broni, prawda? Scylla wzruszył ramionami. - Ręce są lepsze - powiedział Ape. - Nie ma porównania. Gdybym miał twoje rozmiary, wyspecjalizowałbym się w walce rękami. Scylli natychmiast przyszedł na myśl Chen, który był dużo mniejszy nawet od Ape'a; przy tym filigranowy i ważył nie więcej niż sto funtów. Scylla nie miał najmniejszego zamiaru powoływać się na przykład Chena, wyręczył go jednak w tym Ape. Scylla nie mógł się nie uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, gdzie i w jakim kraju Ape przeszedł wstępne przeszkolenie, ale było bardziej niż prawdopodobne, że w podobnym miejscu i okolicznościach jak on sam. Właściwie wszystko, co obaj mężczyźni wiedzieli o sobie, było ukryte w kartotekach biur, z którymi byli służbowo związani. Z jednej strony to prawie nic, z drugiej jednak - bardzo wiele. Mogły się zdarzyć takie sytuacje, że ci dwaj potrafiliby niemal czytać w swoich myślach - i taka właśnie sytuacja miała miejsce w tej chwili. - Powodem, dla którego pan S. L. Chen potrafi tak zręcznie zabijać obydwoma rękami, jest fakt, że to cholerny żółty dzikus, a taka umiejętność, to jakby druga natura żółtków, podobnie jak drugą naturą wszystkich Murzynów jest umiejętność tańca. - Ape spojrzał na resztkę whisky, jaka została w jego szklance. - To miało być śmieszne - powiedział. - Ale chyba nie było, prawda? - Scylla nie zdążył odpowiedzieć, gdyż mały mężczyzna ciągnął dalej: - Pewnie wpadniesz teraz w posępny nastrój i pomyślisz, że jestem pełen uprzedzeń. Ape? Spotkałem go kiedyś. Mały zgryźliwy wypierdek noszący źle dopasowaną perukę. Jeszcze jedną. - Te ostatnie słowa adresowane były do barmana, który skinął głową, sięgnął po butelkę szkockiej i nalał następną kolejkę. - Tym razem potrójną - powiedział Ape. Barman potaknął i dopełnił szklankę. Scylla zamówił to, co zawsze. - Proszę szkocką, dużo wody sodowej i dużo lodu - powiedział i jednocześnie pomyślał, że Ape był zbyt sprytny, aby zamawiać potrójne drinki. Potrójne były niebezpieczne - mowa i myślenie stawały się wolniejsze; wolniej sięgało się również
po broń; wszystko to było prawdą, więc Scylla nie mógł, rzecz jasna, o tym mówić. Rozmowę skierował zatem na inne tory. - Peruka nie jest wcale zła - powiedział. - Nie jest zła? Jezu, dziś na wietrze jej przednia część nieomal sfrunęła mi z głowy. Tył peruki został na swoim miejscu, ale przód trzepotał jak flaga. Musiało to wyglądać, jakby moje włosy dawały komuś znaki. - Spojrzał na swoją szklankę. - To też nie wypadło śmiesznie. Potrafiłem być kiedyś taki zabawny. Naprawdę, Scylla. Byłem prawdziwym komikiem. - Wierzę ci. - Nie wierzysz w ani jedno moje słowo. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Nie - odpowiedział Ape, po czym dodał: - Ależ tak, ma, i to duże. Scylla pomyślał, że będzie najlepiej, jeśli skwituje to milczeniem. - Sam wybrałem dla siebie imię - kontynuował mały mężczyzna. - Sam wybrałem dla siebie pseudonim. Powiedzieli: Chcesz być znany jako kto? A ja, od czasu, gdy skończyłem dwadzieścia dwa lata, jestem łysy jak kolano, więc odpowiedziałem natychmiast: Ape - w nawiązaniu do sztuki tego Amerykanina, O'Neilla, pod tytułem „Hairy Ape”. („Włochata małpa”). Czy rozumiesz śmieszność tej sytuacji? Przez całe życie taki byłem, zawsze wywoływałem salwy śmiechu. Scylla uśmiechnął się, ponieważ tak nakazywała przyzwoitość; innym powodem uśmiechu było to, że jedną z namiętności Ape'a było utrzymywanie w sekrecie swego pochodzenia. Żadnym językiem Ape nie władał na tyle dobrze, aby można go przypisać do jakiegoś kraju, a mówiąc o O'Neillu jako o Amerykaninie, dawał niejako do zrozumienia, że Ameryka nie jest jego ojczyzną. - Miałem na myśli perukę - powiedział Scylla. - Jest zupełnie znośna, nie tak dobra, jak tego Amerykanina Sinatry, ale śpiewasz pewnie gorzej niż on. Ape uśmiechnął się. - Był kiedyś facet, chyba było to jeszcze zanim zacząłeś karierę w tym zawodzie, nazywał się Fidelio; okropnie zależało mu na tym, by dowiedzieć się, skąd pochodzę. Miał obsesję na tym punkcie; każdą wolną chwilę wykorzystywał na sprawdzenie choćby najmniejszego śladu prowadzącego do rozwiązania zagadki. Mówiąc coś, używałem takich sformułowań, by dać mu jakąś wskazówkę. Ze wszystkich legendarnych postaci Scylla był najbardziej zafascynowany Fideliem; człowiek ten kochał muzykę, będąc dzieckiem grał cudownie na skrzypcach.
Jego talent nie rozwinął się w wieku dorastania, lecz pasja do muzyki nie opuściła go nigdy. Był również, przynajmniej według kartotek Dywizji, najbardziej błyskotliwym ze wszystkich pracowników, nie wyłączając ludzi z zagranicy. - Czy dobrze go znałeś? Mam na myśli Fidelia. - Czy go znałem? Na Boga, pytasz, czy go znałem - to ja przecież zająłem jego miejsce... - Naprawdę? Nie wiedziałem o tym, nasze kartoteki nie wspominają o tym ani słowem. Jak się to stało? To musiało być trudne. Boże, to musiało być prawie niemożliwe. - Scylla mógłby ciągnąć w tym tonie jeszcze dłużej, ale w porę zorientował się, że wyszedłby na głupca. W tym momencie poczuł się dokładnie tak, jak młody Joe Di Maggio mówiący do Babe'a: „Czy naprawdę ustawiłeś tak kij i zdobyłeś punkt, czy był to tylko przypadek? Czy wiedziałeś, że możesz zdobyć ten punkt? Jak się czułeś zdobywając kolejne punkty, słysząc wiwaty tłumu? No proszę, mów, tak bardzo chciałbym wiedzieć”. Ape wziął do ręki szklankę i spojrzał na jej zawartość. Scylla czekał cierpliwie. Gdy Babe Ruth mówił o uderzaniu kijem i zdobywaniu punktów, to on dyktował tempo rozmowy - nie jego słuchacze. - Cieszę się, Scylla, że się do mnie przysiadłeś - powiedział Ape, wpatrując się ciągle w swoją whisky. - Miałem nadzieję, że tak się stanie. Widziałem, jak stałeś w drzwiach. - Wskazał ręką w kierunku malowidła za barem; szyba była lekko pochylona w stronę głównego wejścia. - Odbicie jest trochę zamazane, lecz na tyle wyraźne, by rozpoznać wchodzącego. Gdy zobaczyłem, że się wycofujesz, miałem ochotę skinąć na ciebie ręką. - Dlaczego tego nie zrobiłeś? Ape popijał swojego potrójnego drinka, a właściwie muskał tylko ustami szklankę, z której nic nie ubywało. - To dopiero mój drugi - i zamierzam go tylko skosztować. Jestem zupełnie trzeźwy. Scylla zrozumiał sens wywodu Ape'a dopiero wtedy, gdy ten powiedział: - Nie kiwnąłem do ciebie ręką, gdyż nie lubię narzucać się ludziom. Chyba jestem już taki od dzieciństwa. Nie powinieneś mówić tego wszystkiego - pomyślał Scylla, ale ponieważ była to prawda, nie powiedział tego głośno. Z Apem działo się coś niedobrego. Coś od środka trawiło straszliwie cały jego organizm.
- Miałeś mi opowiedzieć o Fideliu - powiedział Scylla. - Opowiem; pamiętam, że miałem to zrobić. Nie gorączkuj się, Scylla, nie jestem pijany i nie zacznę bełkotać. Powód, dla którego Ape czuł się taki udręczony, miał niedługo zostać odkryty; Scylla czuł, że tak się właśnie stanie. Sam nie miał na to dużego wpływu - mógł jedynie czekać. Jednak czekanie nie było niczym przyjemnym, więc podjął temat interesujący dla nich obu i przypomniał wydarzenia, które razem przeżyli w Brukseli - walkę, z której obaj wyszli bez szwanku. Właściwie spotkanie było przypadkowe. Z niewiadomego powodu zostali obaj poddani dokładnej kontroli celnej, po czym nagle znaleźli się w tym samym pomieszczeniu wraz z jakimś martwym ciałem, Ape oddał wtedy strzał, a Scylla zamachnął się na niego prawą ręką, lecz chybił celu, którym było miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. Ramię przeciwnika było zaskakująco umięśnione. Ape wystrzelił wtedy ponownie, lecz potknął się. Wyglądało to bardziej na ostrzeżenie niż próbę zabicia przeciwnika. W tym momencie było już po wszystkim i każdy z mężczyzn poszedł w swoją stronę. - Dlaczego chybiłeś, strzelając pierwszy raz? - zapytał Scylla. - Oczywiście nie jest mi przykro z tego powodu, to chyba zrozumiałe. - Nie piłem wtedy, byłem abstynentem; zdarzyło się to ponad rok temu. - Wydaje mi się, że piętnaście miesięcy temu. Ape pokiwał głową. - Cienie - powiedział. - Cienie bardzo źle wpływają na celność strzału. Chyba celowałem zbyt wysoko. Celowałem w twój mózg, a trafiłem w ścianę. Gdybym celował w serce, mógłbyś przez jakiś czas czuć się nieswojo. Scylla podniósł szklankę. - Za cienie. Ape umoczył tylko usta w swojej whisky. W tym momencie ogłoszono dalsze opóźnienie lotu do Londynu. Ape zaklął i pociągnął długi łyk szkockiej. - Ja też lecę do Londynu - powiedział Scylla i dotknął koperty w wewnętrznej kieszeni marynarki; w kopercie znajdował się bilet pierwszej klasy. - Świetnie. Nigdy wcześniej w czasie tego cholernego lotu nie miałem żadnego towarzystwa; przez jedenaście godzin dzieje się zawsze to samo, czyli dokładnie nic. Gdy latam, nie potrafię czytać niczego poważniejszego niż czasopisma. Autobiografia Hedy Lamarra to doskonała lektura w czasie takiego lotu.
- Ja lecę klasą turystyczną - powiedział Ape i w tym momencie Scylla już wiedział, co gryzie małego mężczyznę. - Dla niepoznaki? Ape potrząsnął głową. - Prawdopodobnie popełniono błąd. Ape powtórnie potrząsnął głową. Scylla wiedział, że najlepiej zachowa się, jeśli nie powie nic. Bo cóż mógł w takiej sytuacji powiedzieć? Gdy wykonywało się taką pracę, latało się pierwszą klasą. Wszędzie. Przedstawicielom tego zawodu nie, płaciło się na starość zasiłków ani emerytur; nikt nie gwarantował też bezpiecznych warunków pracy. Jeśli ktoś leciał klasą turystyczną, wynikało to z woli przełożonych i było dostosowane do konkretnego zadania, jakie miało być wykonane. W przeciwnym razie powód mógł być tylko jeden: przełożeni chcieli komuś dać do zrozumienia, że jego akcje spadają i odejście z pracy jest jedynie sprawą czasu. Z takiej pracy, rzecz jasna, nie odchodziło się na własną prośbę. Zerwanie z Dywizją było więc niezmiennie związane z kłopotami. Scylli wydawało się jednak, że wysłanie w podróż legendarnej postaci klasą turystyczną jest mimo wszystko aktem łajdactwa. Chryste, czyż nie można mu było dać takiego zadania, aby zginął; czyż nie można było stworzyć takich warunków, aby mógł przynajmniej odejść w chwale? Przecież zasłużył sobie na to. Ale z drugiej strony pamiętajmy o tym, że nawet takich jak Jankees i Babe Ruth również spisano na straty. - Miałem dobrą passę - powiedział Ape. - Lepszą niż większość innych. - I zająłeś miejsce Fidelia. - Trencha również. O tym też nie wiedziałeś, prawda? Załatwiłem ich obu. W tym samym roku. Wtedy cienie nie przeszkadzały mi. - Pociągnął następny łyk szkockiej. - Czy wiesz, o czym myślałem, zanim przyszedłeś? Scylla potrząsnął głową. - Czy chcesz wiedzieć? - Scylla pomyślał, że nie ma na to najmniejszej ochoty; to żadna przyjemność usłyszeć od Johnny'ego Unitasa, że nie potrafi już podłożyć bomby lub też skłonić Elgina Baylora do wyznania, że jego strzał z wyskoku to już zamierzchła przeszłość. - Jeśli chcesz mówić, to mów. - A więc myślałem o tym, że nigdy nie miałem kobiety, której nie zapłaciłem,
nigdy nie było dziecka, które znało moje imię, nigdy nie miałem też peruki, która podniosłaby moją atrakcyjność. - Sentymentalne bzdury - powiedział Scylla z nadzieją, że ta uwaga spełni swoje zadanie... Panie Loman, niech pan jakoś zareaguje, niech pan zareaguje... Mały mężczyzna przez chwilę milczał. Następnie wybuchnął głośnym śmiechem. - Do diabła, Scylla, cóż za trafna uwaga. - Po chwili, ku zdumieniu Scylii, uśmiechnął się. Scylla skinął głową i powiedział: - A teraz opowiedz mi tę cholerną historię o Fideliu, w przeciwnym razie będę musiał pójść do księgarni i poszukać „Wyznań Lany Turner”. - Zacznijmy od małych ablucji - powiedział mały mężczyzna i zeskoczył z wysokiego krzesła. - Wiesz o tym, ta informacja jest na pewno w mojej kartotece w Dywizji. - Powiedziawszy to, wybiegł pędem z baru; wyglądał na kogoś, kto jest niewątpliwie w dobrym nastroju. W kartotece Ape'a znajdowała się informacja na temat kłopotów z nerkami i zbyt nisko umieszczonym jelitem; była tam również wzmianka o operacji, którą przeszedł kilka lat temu. Tak więc Scylla mógł się domyślać, że Ape pobiegł do toalety oraz że do tego właśnie miejsca odnosiła się prawdopodobnie uwaga na temat „ablucji”. Gdy tylko Ape zniknął z pola widzenia, Scylla podniósł szklankę i tak po prostu postanowił zmienić swój bilet na bilet klasy turystycznej. Nie była to w końcu aż tak bolesna decyzja, jeśli podejmowało się ją samemu. Scylla natychmiast wyszedł z baru i poszedł w kierunku okienka linii Pan Am. Przy okienku czekał niespodziewanie krótko. Wytłumaczył, o co chodzi, dostał to, czego chciał - tak, po prostu - po czym ruszył z powrotem do baru. Gest ten był prawdopodobnie tym samym, co wybuch emocji Ape'a, czyli sentymentalną bzdurą, ale jeśli historia na temat Fidelia miała okazać się barwna i godna uwagi, to czyż nie była to świetna sposobność, aby jej wysłuchać; to samo dotyczyło zresztą opowieści o Trenchu, Scylla postanowił, że to właśnie powie Ape'owi, gdy ten się dowie, że lecą razem. Zrobi wtedy wrażenie ambitnego pracownika zainteresowanego losem kolegów po fachu - a nie kogoś, kto przedwcześnie opłakuje czyjeś odejście. Scylla zajął miejsce przy barze i czekał na powrót Ape'a. Powoli dopił whisky z
wodą sodową. Krzesło obok pozostawało wolne. Scylla zamówił następną kolejkę. I pociągnął mały łyk. To oczywiste, że musiało dziać się coś bardzo złego. Następny łyk. Scylla pomyślał, że to nie jego sprawa. Przez chwilę siedział samotnie przy barze, nie odzywając się do nikogo. W pewnym momencie pociągnął długi łyk szkockiej. Prawdopodobnie ilość wypitego jednym haustem alkoholu była właśnie tym, co wpłynęło na jego dalsze działania. Nie pił bowiem nigdy dużo, gdy nie siedział za zamkniętymi na klucz drzwiami - a takiej prywatności z pewnością nie można było oczekiwać w barze na lotnisku. Oznaczało to, że Scylla poddaje się nastrojowi zniecierpliwienia, a to z kolei było oznaką tego, że musi bardzo chcieć usłyszeć historię Fidelia - a to wreszcie oznaczało, że nie może tak po prostu siedzieć, lecz musi zacząć działać - wstał więc i podążył w kierunku toalety. Informacja umieszczona na drzwiach toalety nie pozwoliła jednak Scylii na natychmiastowe podjęcie działania. „Przepraszamy za uszkodzenie w rurach. Prosimy o skorzystanie z urządzeń przy wejściu na schody ruchome. Dziękujemy”. Wywieszka była przyklejona do drzwi taśmą, a słowa starannie napisane atramentem. Scylla pokiwał głową, pamiętając, że schody ruchome znajdowały się w dość odległym miejscu, co tłumaczyło tak długą nieobecność małego mężczyzny w peruce. Scylla był w połowie drogi do baru, gdy nagle doszedł do wniosku, że wywieszka na drzwiach nie mówiła prawdy. Zawrócił i ruszył z powrotem do toalety, zastanawiając się jednocześnie nad tym, dlaczego nie miał co do tego wątpliwości. Takiej pewności nabrał prawdopodobnie dzięki słowu: „urządzenia” - nikt przecież nie używał słowa „urządzenia”. Dopiero po jakimś czasie można się było zorientować, co się za tym słowem kryje. Wiedział, że wywieszka była fałszywa, wiedział również to, że drzwi były zamknięte na klucz. Gdy znalazł się jednak na miejscu, lekko je pchnął. Były istotnie zamknięte na klucz; zamki nie stanowiły jednak dla Scylli problemu - wiedział, jak się z nimi obchodzić. Sięgnął ręką do kieszeni spodni. Wytrychy - to był wielki temat, wszyscy mówili o wytrychach, pisano o nich w książkach. Scylla wiedział jednak, że są zupełnie bezużyteczne - chyba że ma się do dyspozycji sto wytrychów o różnych rozmiarach i kształtach. Właściwym narzędziem był pilnik, a Scylla zawsze miał go przy sobie. Jeśli miało się do czynienia z zamkiem,