uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 657
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 757

William S.Burroughs - Pedał

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :739.9 KB
Rozszerzenie:pdf

William S.Burroughs - Pedał.pdf

uzavrano EBooki W William S.Burroughs
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 350 osób, 190 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 61 stron)

William S. Burroughs Pedał (Przełożył Paweł Lipszyc)

WSTĘP Kiedy pod koniec lat czterdziestych mieszkałem w Mexico City, było to milionowe miasto oddychające czystym, przepojonym blaskiem słońca powietrzem, upiększone niebem o tym niezwykłym, zupełnie wyjątkowym odcieniu, który stanowi tak znakomite tło dla krążących sępów, dla krwi i piasku. Surowy, groźny, bezlitosny błękit meksykański. Mexico City spodobało mi się już podczas pierwszej wizyty. W roku 1949 żyło się tam tanio - duża kolonia cudzoziemców, wspaniałe burdele i restauracje, walki kogutów, walki byków, słowem wszelkie rozrywki, jakie tylko można sobie wyobrazić. Człowiek samotny mógł tu zupełnie dobrze żyć za dwa dolary dziennie. Sprawa sądowa, którą wytoczono mi w Nowym Orleanie za posiadanie heroiny i marihuany, przedstawiała się niezbyt ciekawie, więc postanowiłem nie stawiać się w sądzie w wyznaczonym terminie. Wynająłem mieszkanie w Mexico City, w cichej dzielnicy zamieszkanej przez klasę średnią. Wiedziałem, że zgodnie z obowiązującym prawem przedawnienia nie mogę wrócić do Stanów w ciągu najbliższych pięciu lat. Złożyłem więc podanie o obywatelstwo meksykańskie i zapisałem się na kilka kursów z archeologii Majów i Meksyku w Mexico City College. Fundusz G.I. Bill pokrywał koszty moich książek i opłaty za studia, a ponadto otrzymywałem siedemdziesiąt pięć dolarów miesięcznie na osobiste wydatki. Myślałem o zajęciu się rolnictwem albo otworzeniu baru przy granicy ze Stanami. Miasto podobało mi się. Dzielnice biedoty pod względem brudu i nędzy z powodzeniem konkurowały z azjatyckimi. Ludzie srali na ulicy, potem kładli się w kale i spali. Muchy spacerowały po twarzach śpiących nędzarzy. Ci bardziej przedsiębiorczy (nierzadko byli to trędowaci) rozpalali ogniska na rogach ulic, a potem gotowali ohydne, śmierdzące, rozpaćkane potrawy, które rozprowadzali wśród przechodniów. Gliniarze nie czepiali się pijaków śpiących na głównej ulicy. Odnosiłem wrażenie, że wszyscy Meksykanie doprowadzili do perfekcji sztukę pilnowania własnego nosa. Kiedy ktoś miał ochotę nosić monokl czy chodzić z laską, nie wahał się tego robić. Nikt się za nim z tego powodu nie oglądał. Chłopcy spacerowali ulicami pod rękę z młodymi mężczyznami i nikt nie zwracał na nich uwagi. Nie chodziło o to, że ludzie nie interesowali się innymi, po prostu Meksykaninowi nie przyszłoby nigdy do głowy spodziewać się słów krytyki ze strony obcego czy krytykować zachowanie innych. Meksyk w gruncie rzeczy należał do świata kultury orientalnej, odzwierciedlał dwa tysiące lat chorób, nędzy, degradacji i głupoty, niewolnictwa i brutalności, fizycznego i psychicznego terroru. Był groźny, ponury i chaotyczny tym szczególnym chaosem snu. Żaden Meksykanin nie znał naprawdę drugiego Meksykanina. Kiedy natomiast jakiś Meksykanin kogoś zabijał (co zdarzało się często), zazwyczaj był to jego najlepszy przyjaciel. Każdy, kto miał na to ochotę, nosił broń palną. Czytałem o kilku wypadkach, kiedy pijani gliniarze strzelali do stałych bywalców baru, a następnie sami padali od strzałów uzbrojonych cywilów. Pod względem autorytetu meksykańscy gliniarze stali na równi z kontrolerami biletów w tramwajach. Wszyscy urzędnicy państwowi byli przekupni, podatek dochodowy bardzo niski, a system opieki zdrowotnej wyjątkowo sprytnie pomyślany; lekarze reklamowali swoje usługi i obniżali ceny. Mogłeś sobie wyleczyć syfa za dwa dolary i czterdzieści centów albo kupić penicylinę i wstrzyknąć samemu. Nie istniały

przepisy ograniczające leczenie we własnym zakresie. Igły i strzykawki można było dostać wszędzie. Był to czas Alemana, kiedy królowała mordida* . Piramida łapówek wznosiła się od zwykłego gliniarza aż do samego Presidente. Pod względem morderstw Mexico City było stolicą świata; posiadało najwyższy wskaźnik zabójstw na głowę. Pamiętam codzienne doniesienia prasowe, takie jak to, na przykład: Pewien campesino* przyjechał ze wsi do miasta i czekał na autobus. Płócienne spodnie, sandały z opony, szerokie sombrero, maczeta za pasem. Obok niego czekał drugi człowiek, ubrany w garnitur, zerkający na zegarek i pomrukujący ze złością. Campesino wyciągnął maczetę i równiutko ściął tamtemu głowę. Później powiedział policji: - Posyłał mi spojrzenia muy feo* , tak że w końcu nie mogłem się powstrzymać. Najwyraźniej tamten człowiek był zirytowany, ponieważ autobus się spóźniał. Wyglądał więc na szosę, wypatrując autobusu, a campesino błędnie zinterpretował jego zachowanie i oto rynsztokiem potoczyła się głowa, strojąc potworne miny i szczerząc złote zęby. Dwóch niezadowolonych campesino siedziało na skraju drogi. Nie mieli pieniędzy na śniadanie. Jakiś chłopiec przechodził tamtędy, prowadząc kilka kóz. Campesino podniósł kamień i zmiażdżył chłopcu głowę. Zabrali kozy do najbliższej wioski i sprzedali je. Kiedy zatrzymała ich policja, jedli właśnie śniadanie. W małym domku mieszkał człowiek. Pewien obcy zapytał go o drogę do Ayahuasca. “A to tędy, señor.” Prowadził tamtego krętą ścieżką, ciągle powracając w to samo miejsce. “Ta droga jest tutaj.” Nagle uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest droga do Ayahuasca, a w ogóle z jakiej racji zawracają mu głowę? Wziął kamień i zabił dręczyciela. Campesino zbierali żniwo kamieniami i maczetami. Politycy i emerytowani gliniarze ze swoimi automatycznymi spluwami kaliber 45 byli jeszcze bardziej krwiożerczy. Trzeba było nauczyć się spylać. Oto jeszcze jedna prawdziwa historia: Pewien uzbrojony politico dowiaduje się, że jego dziewczyna go zdradza i spotyka się z kimś w holu. Zupełnie przypadkiem pojawia się tam młody Amerykanin, który siada obok niej. W tym momencie wpada macho: - CHINGOA! – Wyciąga swoją czterdziestkę piątkę i zwala chłopaka ze stołka barowego. Wyciągają ciało na ulicę i zabierają w siną dal. Kiedy przyjeżdżają gliny, * Mordida - (hiszp.) łapówka. * Campesino - (hiszp.) wieśniak.

barman wzrusza ramionami, wycierając swój zakurzony bar. - Malos, esos muchachos!* - to wszystko, co mówi. Każdy kraj ma swoje męty, takich gnojków, jak na przykład szeryf z Południa, liczący karby na kolbie swojego rewolweru po sprzątnięciu kolejnego Murzyna. Pod względem zwykłego draństwa szyderczy meksykański macho na pewno do takich mętów należy. Wielu ludzi należących do meksykańskiej klasy średniej jest równie paskudnych jak każdy burżuj na świecie. Przypominam sobie, że w Meksyku recepty na narkotyki były jasnożółte jak banknot tysiącdolarowy albo jak zawiadomienie o karnym zwolnieniu z wojska. Pewnego dnia Stary Dave i ja próbowaliśmy zrealizować taką receptę, którą Dave otrzymał zupełnie legalnie od rządu meksykańskiego. Pierwszy aptekarz, do którego się zwróciliśmy, cofnął się gwałtownie, szczerząc zęby na widok naszej recepty: - No prestamos servicio a los viciosos.* Chodziliśmy od apteki do apteki, z każdym krokiem czując się coraz gorzej. Wszędzie nam odpowiadano: - Nie, señor... - Musieliśmy przejść kilka dobrych mil. - Jeszcze nigdy nie byłem w tej okolicy. - No, spróbujmy jeszcze raz. Weszliśmy w końcu do maleńkiej farmacia, mieszczącej się we wnęce muru. Wyjąłem receta* , a siwa pani uśmiechnęła się do mnie. Spojrzała na receptę i powiedziała: - Dwie minuty, señor. Usiedliśmy, żeby poczekać. Na parapecie okna stało geranium. Mały chłopiec przyniósł mi szklankę wody, kot otarł się o moją nogę. Po chwili aptekarka wróciła z naszą morfiną. - Gracias, señor. Wyszliśmy i okolica wydała nam się zaczarowana: małe farmacias na rynku, stragany, skrzynki do przewożenia towarów, pulqueria* na rogu. W małych budkach sprzedawano smażone pasikoniki i cukierki miętowe czarne od much. Wiejscy chłopcy w nieskazitelnie białych lnianych ubrankach, w sandałach ze sznurka, z twarzami jak z polerowanego brązu i o dzikich, niewinnych, czarnych oczach. Przypominali egzotyczne zwierzęta o oślepiającej urodzie, ale całkowicie pozbawione seksu. Oto chłopiec o ostrych rysach i czarnej skórze; pachnie wanilią, za uchem ma zatkniętą gardenię. Tak, znalazłeś Johnsona, ale po to, by go znaleźć, musiałeś przebrnąć przez cały Gównogród. Zawsze tak jest. Właśnie wtedy, kiedy myślisz, że Ziemia jest zamieszkała wyłącznie przez różnych gnojków, spotykasz Johnsona. Pewnego dnia o ósmej rano ktoś zapukał do moich drzwi. Byłem jeszcze w piżamie, otworzyłem i stanąłem przed inspektorem Urzędu Imigracyjnego. - Ubieraj się. Jesteś aresztowany. Wyglądało na to, że kobieta z naprzeciwka napisała długi donos o moim pijaństwie i niechlujnym * Muy feo - (hiszp.) bardzo nieładne. * Malos, esos muchachos! - (hiszp.) Ach, ci niedobrzy chłopcy! * No prestamos servicio a los viciosos - (hiszp.) Nie obsługujemy narkomanów. * Receta - (hiszp.) recepta. * Pulqueria - (hiszp.) stragan.

wyglądzie. Poza tym coś było nie w porządku z moimi papierami, a w ogóle gdzie moja meksykańska żona, którą jakoby mam? Urzędnicy imigracyjni byli gotowi zamknąć mnie w więzieniu, żebym oczekiwał tam na deportację jako niepożądany obcy element. Wszystko można było oczywiście załatwić przy pomocy pieniędzy, ale mój rozmówca był szefem wydziału deportacji i byle czego nie brał. Skończyło się na dwustu dolarach. Wracając z Urzędu Imigracyjnego do domu, wyobrażałem sobie sumę, którą musiałbym zapłacić, gdybym faktycznie prowadził w Mexico City jakiś interes. Myślałem o ciągłych problemach, na jakie natykali się trzej amerykańscy właściciele “Ship Ahoy”. Gliniarze bez przerwy przychodzili po mordida, a oprócz nich byli inspektorzy sanitarni, a także jeszcze inni gliniarze, którzy próbowali znaleźć na tę knajpę jakiegoś haka i w ten sposób dostać w łapę kupę forsy. Zabrali kelnera do komisariatu i skopali go niemiłosiernie. Chcieli się dowiedzieć, gdzie schowano ciało Kelly'ego. Ile kobiet zgwałcono w knajpie? Kto przynosił trawkę? I tak dalej. Kelly był amerykańskim poszukiwaczem przygód, którego postrzelono w “Ship Ahoy” sześć miesięcy wcześniej; wylizał się i teraz służy w Armii Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie zgwałcono tam żadnej kobiety ani nie palono trawki. Porzuciłem więc plan otwierania baru w Meksyku. Człowiek uzależniony nie dba o swój wygląd. Nosi najbrudniejsze, najbardziej zniszczone ubrania i nie czuje potrzeby zwracania na siebie uwagi. W czasie, kiedy ćpałem, byłem znany w Tangerze jako El Hombre Invisible - Niewidzialny Człowiek. Zaniedbanie wyglądu zewnętrznego wywołuje często niewybredny głód obrazów. Billie Holliday powiedziała, że dopiero wtedy była pewna przezwyciężenia nałogu, kiedy przestała oglądać telewizję. W mojej pierwszej powieści, Ćpun, Lee przechodzi przez karty książki zintegrowany, opanowany, pewien, że wie, dokąd idzie. W Pedale Lee rozpaczliwie potrzebuje kontaktu, jest rozbity wewnętrznie, całkowicie niepewny siebie i celu, do którego dąży. Różnica jest oczywiście prosta: naćpany Lee jest osłonięty, chroniony, a także boleśnie ograniczony. Narkotyki nie tylko powodują przyhamowanie popędu płciowego, ale także stępiają reakcje emocjonalne aż do zupełnego zaniku, w zależności od wielkości dawki. Kiedy ponownie przyjrzymy się akcji Ćpuna, zobaczymy, jak pełen halucynacji miesiąc ostrego odstawienia mieni się piekielnym blaskiem groźby i zła, wypływającym z barów rozświetlonych światłem neonów. Pełno tam ponurej przemocy, czterdziestka piątka jest zawsze tuż pod ręką. Kiedy ćpałem, byłem odizolowany. Nie piłem, niezbyt często wychodziłem z domu, ładowałem tylko w kanał i czekałem na kolejny strzał. Kiedy zdejmuje się pokrywkę, wszystko, co dotąd trzymane było w ryzach przez narkotyk, wylewa się na zewnątrz. Narkoman w okresie odstawienia łatwo popada w skrajne stany emocjonalne, właściwe dla wieku dziecięcego lub młodzieńczego, niezależnie od tego, ile faktycznie ma lat. Mężczyźni sześćdziesięcioletni miewają polucje i spontaniczne orgazmy (niezwykle przykre doświadczenie; jak mówią Francuzi - agaçant* ). Jeśli czytelnik nie będzie o tym pamiętał, metamorfoza charakteru Lee wyda mu się niewytłumaczalna albo psychotyczna. Pamiętajcie też, że zespół odstawienia jest samoograniczający i nie trwa dłużej niż miesiąc. Lee przechodzi też okres nadmiernego picia, które zaostrza najniebezpieczniejsze aspekty choroby odstawienia: niespokojne, nieprzyzwoite, skandaliczne, płaczliwe - słowem, odpychające - zachowanie. Po odstawieniu organizm na powrót przystosowuje się i stabilizuje na poziomie przednarkotycznym. W narracji stabilizacja ta jest

wreszcie osiągnięta podczas podróży południowoamerykańskiej. Po panamskim znieczuleniu nie było już ani heroiny, ani żadnych innych narkotyków. Lee ogranicza picie do kilku głębszych o zachodzie słońca. Wyjąwszy fantasmagoryczną obecność Allertona, przypomina w pewnym stopniu Lee z późniejszych Yage Letters. Napisałem więc Ćpuna, a moja motywacja była względnie prosta: w najdokładniejszy i najprostszy sposób spisać doświadczenia narkomana. Liczyłem na wydanie, pieniądze, uznanie. Kiedy zacząłem pisać Ćpuna, Kerouac opublikował The Town and the City. Pamiętam, że kiedy jego książka ukazała się, napisałem do niego, że pieniądze i sławę ma już zapewnione. Jak widzicie, w tamtym czasie nie miałem pojęcia o zawodzie pisarza. Moje motywacje do napisania Pedała były bardziej złożone i nawet obecnie nie są dla mnie jasne. Dlaczego miałbym chcieć spisywać z taką dokładnością te niezwykle bolesne i rozdzierające wspomnienia? Podczas gdy ja napisałem Ćpuna, czuję, że to Pedał pisał mnie. Zadawałem sobie sporo trudu, by zapewnić sobie przyszłe uznanie, a także wyrzucić z siebie własne przeżycia: pisanie jako szczepionka. W momencie kiedy coś zostaje napisane - traci moc zdumiewania nas, podobnie jak wirus traci przewagę, kiedy osłabiony spowoduje powstanie przeciwciał. Przez spisanie swoich przeżyć osiągnąłem więc pewną odporność na dalsze tego typu ryzykowne przedsięwzięcia. W początkowym fragmencie rękopisu Pedała, Lee, powróciwszy z narkotycznej izolacji do krainy żywych - niczym rozgorączkowany, niedorzeczny Łazarz - wydaje się zdecydowany osiągać sukcesy w seksualnym sensie tego słowa. Jest coś dziwnie systematycznego i aseksualnego w jego pogoni za odpowiednimi obiektami podbojów. Skreśla ze swojej listy jedną okazję za drugą, zresztą, zdaje się, ułożył ten spis, spodziewając się ostatecznej klęski. Podświadomie Lee nie pragnie sukcesu, ale robi wszystko, by nikt nie zauważył, że w rzeczywistości wcale nie szuka kontaktu seksualnego. Jednak Allerton był na pewno jakimś rodzajem kontaktu. A jakiego kontaktu szukał Lee? Pisząc teraz, myślę, że chodziło o realizację jakiegoś bardzo zagmatwanego zamysłu, nie mającego nic wspólnego z osobą Allertona. Podczas gdy narkomanowi jest obojętne, jakie wrażenie wywiera na innych, w okresie odstawienia może odczuwać nieodpartą potrzebę publiczności. Najwyraźniej tego właśnie szuka Lee w Allertonie: widowni, uznania dla swoich gier i gierek, które są oczywiście maską osłaniającą daleko posuniętą dezintegrację. Wynajduje więc gorączkowy, przykuwający uwagę styl bycia, który nazywa “rutyną”: szokującą, śmieszną, zapierającą dech. “Jednego zatrzymuje z trzech, sędziwy dziad-marynarz...”* Przedstawienie przybiera formę czynności rutynowych: fantazje na temat szachistów, teksańskiego nafciarza, Targu Używanych Niewolników Corn Hole Gusa... W Pedale Lee kieruje te rutynowe czynności ku rzeczywistej publiczności. Później, kiedy rozwija się jako pisarz, odnajduje publiczność w sobie. Jednak ten sam mechanizm, dzięki któremu powstał A. J. i doktor Benway, ten sam twórczy impuls stworzył Allertona. Zmusza go do przyjęcia roli wychwalającej muzy, w której to roli czuje się on ze zrozumiałych względów nieswojo. To, czego szuka Lee, to kontakt i uznanie. Jest jak foton, który wyłania się z mgły nieistotności, by zostawić niezatarty ślad w świadomości Allertona. Jeśli nie znajdzie odpowiedniego obserwatora, grozi mu, jak nie obserwowanemu fotonowi, bolesne rozproszenie. Lee nie wie, że jest już oddany pisarstwu, które jest dla niego jedyną drogą, by zostawić niezatarty ślad, niezależnie od tego, czy Allerton jest skłonny obserwować, czy nie. Lee * Agaçant - (fr.) irytujące. * “Rymy o sędziwym marynarzu”, Samuel Taylor Coleridge, przekład Stanisława Kryńskiego.

zostaje nieubłaganie wepchnięty w świat fikcji. Dokonał już wyboru pomiędzy swoim życiem a pracą. Rękopis urywa się w Puyo, mieście na Końcu Drogi... Poszukiwania yage zakończyły się niepowodzeniem. Tajemniczy doktor Cotter pragnie tylko pozbyć się swoich nieproszonych gości. Podejrzewa, że mogą być agentami jego zdradzieckiego wspólnika, Gilla, który pragnie wykraść genialne dzieło doktora - sposób uzyskiwania kurary z wieloskładnikowej trucizny do strzał. Słyszałem później, że zakłady chemiczne postanowiły po prostu wykupić hurtem ową truciznę i wyodrębniać kurarę w swoich amerykańskich laboratoriach. Lek udało się wkrótce uzyskać syntetycznie i obecnie jest on standardowym składnikiem wielu preparatów rozkurczowych. Wydaje się więc, że Cotter nie miał w rzeczywistości nic do stracenia: jego wysiłki zostały uprzedzone przez konkurencję. Ślepy zaułek. Puyo może stanowić model Miejsca przy Ślepych Drogach: martwe, bezładne zbiorowisko domów krytych cynowymi dachami, stojących w strugach nieustannego, ulewnego deszczu. Shell wyniósł się, zostawiając bungalowy z prefabrykatów i rdzewiejące maszyny. Lee dotarł natomiast do kresu drogi, kresu, który był oczywisty już na początku. Pozostaje mu bezmiar przestrzeni nie do przekroczenia, klęska i zmęczenie po długiej, bolesnej podróży, odbytej na próżno. Niewłaściwe wybory dróg, zgubiony ślad, autobus, który czeka w deszczu... z powrotem do Ambato, Quito, Panamy, Mexico City. Kiedy zacząłem pisać ten komentarz do Pedała, odczułem głęboką odrazę, pisarski paraliż krępujący jak kaftan bezpieczeństwa: “Patrzę na rękopis Pedała i czuję, że po prostu nie jestem w stanie tego czytać. Moja przeszłość była zatrutą rzeką. Miało się szczęście, że się z niej uciekło. Wiele lat po spisaniu tych zdarzeń człowiek czuje się przez tę rzekę bezpośrednio zagrożony. Bolesne do tego stopnia, że trudno jest mi to czytać, a co dopiero pisać o tym. Irytuje mnie każde słowo i gest.” Przyczyna mojej niechęci staje się jaśniejsza, kiedy zmuszam się do oglądania wstecz: motywacją do stworzenia tej książki było wydarzenie, o którym tu się nie wspomina, a nawet się go unika. Była to absurdalna, przypadkowa śmierć mojej żony, Joan, zastrzelonej w sierpniu 1951 roku. W trakcie pisania The Place of Dead Roads czułem duchowy związek z nieżyjącym pisarzem angielskim Dentonem Welchem. Bohater mojej powieści, Kim Carson, został stworzony bezpośrednio na wzór Dentona. Całe fragmenty zostały mi niejako podyktowane, przypłynęły do mnie jak odgłos bębnienia palcami po stole. Pisałem o tym fatalnym poranku w dniu wypadku, w wyniku którego Denton pozostał inwalidą do końca swojego krótkiego życia. Gdyby zatrzymał się trochę dłużej tu, a trochę krócej tam, uniknąłby spotkania z motocyklistką, która wpadła na jego rower bez żadnego widocznego powodu. W którymś momencie Denton zatrzymał się na kawę i patrząc na mosiężne zawiasy w oknach kafejki, niektóre pęknięte, poczuł nagły przypływ uczucia totalnego opuszczenia i straty. Każde wydarzenie tego poranka naładowane jest wyjątkowym znaczeniem, jak gdyby było podkreślone. Pisarstwo Welcha przeniknięte jest podobnym podtekstem: trójkątny placuszek, filiżanka herbaty, kałamarz kupiony za kilka szylingów, wszystkie te przedmioty stają się naładowane wyjątkowym, często złowieszczym znaczeniem. Odnoszę dokładnie to samo wrażenie - w stopniu wręcz nie do wytrzymania - kiedy czytam rękopis Pedała. Wydarzeniem, które owładnęło uczuciami Lee, była spowodowana przez niego, śmierć żony.

Świadomość obsesji, martwa dłoń zsuwająca się jak rękawiczka z jego własnej ręki. Z tych stronic unoszą się więc opary grozy i zła. Lee - świadomie lub nieświadomie - stara się uciec od zła za pomocą gorączkowych wzlotów fantazji. Usiłuje zasłaniać się codziennymi, rutynowymi czynnościami, a mimo to poczucie zagrożenia jest wciąż obecne, choć nieuchwytne jak mgła. Brion Gysin powiedział mi kiedyś w Paryżu: - Zły duch zastrzelił Joan, aby być... - Fragment przekazu mediumistycznego, który nie został zakończony; a może został? Nie ma potrzeby go kończyć, jeśli odczytacie to tak: “Zfy duch zastrzelił Joan, aby być - czyli aby podtrzymać swoją nienawistną, pasożytniczą działalność. Moja koncepcja opętania bliższa jest wizji średniowiecznej niż wyjaśnieniom współczesnej psychologii, które dogmatycznie upierają się, że tego rodzaju zjawiska, muszą pochodzić z wewnątrz, a nigdy, nigdy, nigdy z zewnątrz. (Tak jakby istniała jakaś wyraźna granica między wnętrzem a tym, co się dzieje na zewnątrz.) Mam tu na myśli określony byt opętujący. W istocie ta koncepcja psychologiczna mogła zostać z powodzeniem wymyślona właśnie przez owe byty opętujące. Dla opętującego nie ma bowiem nic bardziej niebezpiecznego niż być postrzeganym przez ofiarę jako odrębna istota, która napada. Z tego powodu ten, który napada, ukazuje się tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie niezbędne. W roku 1939 zacząłem się interesować hieroglifami egipskimi i poszedłem spotkać się z kimś z Wydziału Egiptologii na Uniwersytecie w Chicago. Coś wrzeszczało mi do ucha: - NIE JESTEŚ STĄD! - Tak, hieroglify dostarczały jedynego klucza do mechanizmu opętania. Byt opętujący, podobnie jak wirus, musi sobie znaleźć wejście. Podczas tego wydarzenia po raz pierwszy wyraźnie zrozumiałem, że jest we mnie coś, co nie jest mną i nad czym nie panuję. Pamiętam sen z tamtego okresu: w latach trzydziestych pracowałem w Chicago jako tępiciel robactwa. Wynajmowałem pokój przy North Side. We śnie unoszę się pod sufitem w poczuciu całkowitej martwoty i rozpaczy. Patrzę w dół i widzę, że moje ciało wychodzi drzwiami, i wiem, że ma zbrodnicze zamiary. Można się zastanawiać, czy yage mogła uratować całą sprawę przez oślepiające objawienie. Przypominam sobie zdanie, które napisałem w Paryżu wiele lat później: “Surowe, złuszczone wiatry nienawiści i nieszczęścia wystrzeliły”. Przez długi czas sądziłem, że słowa te dotyczą zastrzyku, kiedy narkotyk tryska z drugiej strony zatkanej strzykawki lub zakraplacza. Brion Gysin wskazał na faktyczne znaczenie napisanych przeze mnie słów: strzał, który zabił Joan. W Quito kupiłem nóż fiński. Miał metalową rękojeść i dziwny, spatynowany “antyczny” wygląd, jakby pochodził ze sklepu ze starzyzną z początku wieku. Widzę go na tacy, na której leżą stare noże i pierścionki; cienka warstewka srebra odchodzi płatami. Było około trzeciej po południu, kilka dni po moim powrocie do Mexico City. Postanowiłem naostrzyć ten nóż. Domokrążca ostrzący noże gwizdał zawsze tę samą melodyjkę i zawsze chodził tą samą trasą. Kiedy szedłem ulicą w kierunku jego wózka, uczucie smutku i straty przygniatające mnie przez cały dzień stało się tak przemożne, że łzy pociekły mi po twarzy, - Co jest źle, na Boga? - pytałem sam siebie. Ta ciężka depresja i uczucie zagubienia powracają w tekście. Lee wiąże je zazwyczaj ze swymi niepowodzeniami z Allertonem: “Coś, jak kotwica, hamowało ruchy i myśli. Twarz Lee była zesztywniała, jego

głos brzmiał głucho”. Allerton właśnie odrzucił zaproszenie na obiad i nagle odszedł: “Lee wbijał wzrok w stół, jego myśli były powolne, zupełnie jakby było mu bardzo zimno”. (Kiedy to czytam, jest mi bardzo zimno i mam depresję.) Oto i uprzedzający wydarzenia sen z chaty Cottera w Ekwadorze: “Stał przed wejściem do »Ship Ahoy«. Knajpa wyglądała na opustoszałą. Słyszał czyjś płacz. Zobaczył swojego małego synka, ukląkł i wziął dziecko w ramiona. Płacz stał się wyraźniejszy, napłynęła fala smutku... Mocno przytulił małego Willy'ego do piersi. Stała tam grupa ludzi w więziennych ubiorach. Lee zastanawiał się, co tam robili i dlaczego on sam płakał”. Powstrzymywałem się od sięgania pamięcią do dnia śmierci Joan, do wszechogarniającego poczucia straty i dopełnienia się losu... idąc ulicą, poczułem nagle łzy płynące po twarzy. Co mi jest? Mały nóż fiński z metalową rękojeścią, srebro odchodzące płatami, zapach starych monet, gwizd ostrzyciela noży. Co się stało z tym nożem, którego nigdy nie doprowadziłem do porządku? Jestem zmuszony do wyciągnięcia kompromitującego mnie wniosku, że gdyby nie śmierć Joan, nigdy nie zostałbym pisarzem. Nie mogę też uniknąć docenienia stopnia, w jakim wydarzenie to motywowało i kształtowało moje pisarstwo. Żyję w ciągłym zagrożeniu opętaniem i z ciągłą potrzebą ucieczki przed nim, przed kontrolą. W ten sposób śmierć Joan sprawiła, że wszedłem w kontakt z napastnikiem, ze Złym Duchem. Wmanewrowała mnie też w trwającą całe życie walkę, z której jedynym wyjściem było dla mnie pisanie. Zmusiłem się do tego, by umknąć śmierci. Denton Welch to prawie moja twarz. Zapach starych monet. Cokolwiek się stało z tym nożem o imieniu Allerton, miej pretensje do przerażającej Margaras Inc. Czyżby rozumienie było fundamentalną formą działania? Dzień utraty Joan i dopełnienia się jej losu. Okazuje się, że łzy spływające z Allertona obnażają, kogoś podobnego zabijace z westernów. Co przepisujesz? Trwająca całe życie troska o Wirusa i Kontrolę. Dostawszy się do środka, wirus zużywa energię, krew, ciało i kości gospodarza po to, by powielać samego siebie. Natarczywa dogmatyczna wizja nigdy nigdy nie pochodząca z wnętrza krzyczy mi do ucha: NIE JESTEŚ STĄD! Komentarz skrępowany kaftanem bezpieczeństwa i dokładnie sparaliżowany głęboką odrazą. Ucieczka od wersów szkicu nakreślonego lata temu przez wydarzenia. Z dala od pisarskiego paraliżu, spowodowanego śmiercią Joan. Denton Welch to głos Kima Carsona dochodzący zza chmury i wyartykułowany poprzez bębnienie palcami po pękniętym stole. William S. Burroughs luty 1985

Rozdział l Lee zwrócił uwagę na młodego Żyda, Carla Steinberga, którego znał niezobowiązująco od około roku. Kiedy po raz pierwszy zobaczył Carla, pomyślał: Mógłbym go wykorzystać, gdyby rodzinne klejnoty nie były zastawione w lombardzie Wuja Śmiecia. Chłopiec miał blond włosy, wąską, ostrą twarz upstrzoną kilkoma piegami, zawsze trochę zaróżowioną wokół uszu i nosa, tak jakby dopiero co się umył. Lee nigdy jeszcze nie znał kogoś tak czystego jak Carl. Ze swymi małymi, okrągłymi oczyma i zmierzwionymi jasnymi włosami przywodził mu na myśl małego ptaka. Carl urodził się w Monachium, a wychował w Baltimore. Miał europejski wygląd i zachowanie. Kiedy ściskał komuś dłoń, delikatnie trzaskał obcasami. Ogólnie rzecz biorąc, Lee łatwiej przychodziła rozmowa z młodymi ludźmi z Europy niż z Amerykanami. Grubiaństwo wielu Amerykanów psuło mu humor, grubiaństwo oparte na wyraźnej pogardzie dla jakichkolwiek sformalizowanych zachowań oraz na założeniu, że dla dobra społeczeństwa należy przyjąć, że wszyscy ludzie są mniej lub bardziej równi i porównywalni. Tym, czego Lee szukał we wszystkich związkach, było poczucie wspólnoty. Czuł pewien kontakt z Carlem. Chłopiec słuchał grzecznie i wydawał się rozumieć, co mówi Lee. Po pewnych początkowych wahaniach zaakceptował fakt, że Lee jest seksualnie zainteresowany jego osobą. - Ponieważ nie jestem w stanie zmienić o tobie zdania, będę musiał zmienić zdanie na temat innych rzeczy - powiedział do Lee. Jednak Lee przekonał się szybko, że sprawa nie postępuje naprzód. Skoro zaszedłem tak daleko z amerykańskim chłopakiem, rozumował, równie dobrze mógłbym pójść na całość. No dobra, nie jest pedałem, lecz czasem ludzie potrafią być uczynni. Co stoi na przeszkodzie? Wreszcie Lee odgadł: - Nasz romans jest niemożliwy, ponieważ nie spodobałby się jego matce. Wiedział, że czas się rozstać. Przypomniał sobie przyjaciela-homoseksualistę, Żyda, który mieszkał w Oklahoma City. - Czemu tkwisz tutaj? - spytał go Lee. - Masz dosyć pieniędzy, żeby zamieszkać gdziekolwiek zechcesz. - Gdybym się stąd wyprowadził, to zabiłoby moją matkę - brzmiała odpowiedź. Lee zaniemówił. Pewnego popołudnia spacerował z Carlem wzdłuż parku przy Amsterdam Avenue. Nagle Carl lekko się ukłonił i uścisnął dłoń Lee. - Powodzenia - powiedział i pobiegł do tramwaju. Lee stał, patrząc za nim, a potem wszedł do parku i usiadł na betonowej ławce, mającej imitować drewnianą. Niebieskie płatki spadały z kwitnącego drzewa. Siedział i patrzył, jak ciepły wiosenny wiatr porusza kwiatami leżącymi na ścieżce. Niebo chmurzyło się przed popołudniową ulewą. Lee czuł się osamotniony i pokonany. Będę musiał poszukać kogoś innego, pomyślał. Zakrył twarz dłońmi. Był bardzo zmęczony. Ujrzał widmowy szereg chłopców. Każdy z nich, kiedy dochodził do czoła szeregu, mówił: “Powodzenia” - i biegł do tramwaju. “Przepraszam... znowu pomyłka... proszę spróbować jeszcze raz... gdzieś indziej... nie tutaj... nie ja... nie mogę z tego skorzystać, nie potrzebuję tego, nie chcę. Dlaczego wybrałeś mnie?”

Ostatnia twarz była tak rzeczywista i tak brzydka, że Lee powiedział na głos: - A kto ciebie pytał, ty wstrętny skurwysynu? Otworzył oczy i rozejrzał się dokoła. Obok niego przeszli dwaj przytuleni do siebie meksykańscy młodzieńcy. Popatrzył za nimi, oblizując suche, spękane wargi. Po tym wydarzeniu Lee nadal widywał Carla, aż w końcu chłopiec powiedział mu po raz ostatni: - Wszystkiego dobrego. I odszedł. Lee słyszał później, że wyjechał ze swoją rodziną do Urugwaju. Lee siedział z Winstonem Moorem w Rathskeller, pijąc podwójną tequilę. Zegar z kukułką i nadgryzione przez mole głowy jeleni nadawały restauracji wygląd ponurego tyrolskiego zajazdu. Smród rozlanego piwa, zapchanych klozetów i sfermentowanych śmieci unosił się w knajpie jak gęsta mgła i wypełzał na ulicę przez wąskie, niewygodne drzwi wahadłowe. Telewizor, który albo nie działał, albo wydawał potworny, chrapliwy skrzek, decydował ostatecznie o tym, że lokal był w sumie dosyć nieprzyjemny. - Byłem tutaj zeszłej nocy - powiedział Lee do Moora. - Rozmawiałem z pewnym lekarzem-pedałem i z jego chłopakiem. Lekarz był majorem w Korpusie Medycznym. Jego chłopak to jakiś taki niewyraźny inżynier, okropnie wyglądający, mały kurwiszon. No więc ten lekarz zaprosił mnie, żebym z nim wypił, chłopak zrobił się zazdrosny, a poza tym nie miałem ochoty na piwo. Lekarz odebrał to jako zarzut pod adresem Meksyku i jego osoby. Zaczął rutynowo: “Czy lubisz Meksyk?” Powiedziałem mu, że Meksyk jest w porządku, ale on sam przyprawia mnie o ból dupy. Rozumiesz, powiedziałem mu to grzecznie. A poza tym napomknąłem, że muszę wracać do żony. Na to on: “Nie masz żadnej żony, jesteś takim samym pedałem jak ja.” - “Nie wiem, jakim pedałem jesteś, doktorku - odpowiedziałem - i nie mam zamiaru się dowiadywać. Co innego, gdybyś był przystojnym Meksykaninem, ale jesteś przeklętym, starym, brzydkim Meksykaninem, a twój paskudny, napoczęty przez robale chłopak jest jeszcze gorszy”. Miałem oczywiście nadzieję, że sprawa nie zakończy się w żaden drastyczny sposób... - Nigdy nie poznałeś Hatflelda? - spytał Moor. - No pewnie, że nie. Jesteś za młody. Hatfleld zabił w pulqueria pewnego cargador* . Kosztowało go to pięćset dolarów. Przyjmując teraz, że cargador jest na samym dole drabiny społecznej, pomyśl, ile by mnie kosztowało zastrzelenie majora Armii Meksykańskiej. Moor przywołał kelnera. - Yo quiero un sandwich - oświadczył, uśmiechając się do kelnera. - Quel sandwiches tiene?* - Co chcesz jeść? - spytał Lee zirytowany przerwą w rozmowie. - Nie wiem dokładnie - odparł Moor, przeglądając menu. - Ciekawe, czy mogliby zrobić kanapkę z pełnoziarnistego chleba ze stopionym żółtym serem? - Moor odwrócił się do kelnera z uśmiechem, który miał być chłopięcy. Lee zamknął oczy, podczas gdy Moor przystąpił do przekazywania koncepcji topionego żółtego sera na grzance z chleba pełnoziarnistego. Moor był uroczo bezradny ze swoją niepoprawną hiszpańszczyzną. Odgrywał scenkę pod tytułem “Mały chłopiec w obcym kraju”. Uśmiechnął się uśmiechem bez śladu ciepła, ale też nie zimnym. Był to pozbawiony znaczenia uśmiech starczego rozkładu; uśmiech, do którego pasuje sztuczna szczęka; * Cargador - (hiszp.) tragarz. * Yo quiero un sandwich. Quel sandwiches tiene? - (hiszp.) Chcę kanapkę. Jakie macie kanapki?

uśmiech człowieka, który w samotności samouwielbienia zrobił się stary i sentymentalny. Moor był młodym, chudym człowiekiem o blond włosach, które zazwyczaj były trochę za długie. Miał jasnobłękitne oczy i bardzo białą skórę, pod oczyma ciemne plamy, a wokół ust dwie głębokie bruzdy. Wyglądał jak dziecko, a jednocześnie jak człowiek przedwcześnie postarzały. Na jego twarzy widoczne było spustoszenie dokonane przez proces umierania; inwazja rozkładu na ciało odcięte od żywego kontaktu. Motywacją działań Moora, rzeczą, która dosłownie trzymała go przy życiu i na nogach, była nienawiść. Nienawiść Moora była jak powolny, miarowy nacisk, słaby, ale zawsze obecny, czekający na wykorzystanie każdej słabości w drugim człowieku. Powolne sączenie się nienawiści wyryło na twarzy Moora bruzdy rozkładu. Zestarzał się, nie doświadczywszy życia, jak kawał mięsa gnijący na półce w spiżarni. Moor nauczył się przerywać opowiadanie tuż przed puentą. Często zaczynał wtedy długą rozmowę z kelnerem albo z kimkolwiek, kto był pod ręką, lub stawał się nieuchwytny i odległy, ziewał i pytał: - Co to ja mówiłem? - jakby przywołany z powrotem do nudnej rzeczywistości z krainy obrazów, o których inni nie mogli mieć pojęcia. Moor zaczął mówić o swojej żonie. - Na początku Bill była tak ode mnę uzależniona, że dosłownie dostawała histerii, kiedy musiałem iść do muzeum, gdzie pracuję. Udało mi się rozbudzić jej ego do takiego stopnia, że przestała mnie już potrzebować, a wtedy nie pozostało mi nic innego, tylko odejść. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić. Moor odgrywał tę scenę szczerze, z przekonaniem. Mój Boże, pomyślał Lee, on naprawdę w to wierzy. Lee zamówił kolejną podwójną tequilę. Moor wstał. - No, muszę się zbierać - powiedział. - Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. - Słuchaj - powiedział Lee - co powiesz na kolację dziś wieczorem? - No, dobra - odparł Moor. - O szóstej w K.C. Steak House. - W porządku. - Moor odszedł. Lee wypił pół tequili, którą kelner przed nim postawił. Jego znajomość z Moorem była przelotna. Poznał go kilka lat wcześniej w Nowym Jorku i nigdy go nie lubił. Moor też nie lubił Lee, ale on nikogo nie lubił. Musiałeś zwariować, żeby podrywać kogoś takiego, powiedział do siebie Lee. Wiesz przecież, jaka z niego kurwa. Te jednostki z pogranicza potrafią być większymi kurwami niż jakakolwiek ciota. Kiedy Lee zjawił się w K.C. Steak House, Moor już tam był. Przyszedł z Tomem Williamsem, innym chłopakiem z Salt Lake City. Przyprowadził przyzwoitkę, pomyślał Lee. - ...Lubię tego faceta, Tom, ale nie mogę znieść, kiedy jestem z nim sam na sam. Próbuje mnie zaciągnąć do łóżka. Tego właśnie nie lubię w pedałach, nie możesz się z nimi po prostu przyjaźnić... Tak, Lee usłyszał tę rozmowę. Podczas kolacji Moor i Williams rozmawiali o łodzi, którą zamierzali zbudować nad Ziuhuatenejo. Lee

sądził, że to głupi pomysł. - Czy nie uważasz, że budowa łodzi to zajęcie dla fachowca? Moor udał, że nie słyszy. Po kolacji Lee wrócił z Moorem i Williamsem do domu, w którym Moor wynajmował mieszkanie. Kiedy stanęli pod drzwiami, zapytał: - Czy mielibyście panowie ochotę się napić? Przyniosę butelkę... - Patrzył to na jednego, to na drugiego. - Wiesz, chyba nie - odparł Moor. - Widzisz, chcemy popracować nad planami łodzi, którą zamierzamy zbudować. - Aha, no dobrze, to do jutra - powiedział Lee. - Co byś powiedział na drinka w Rathskeller? Powiedzmy o piątej? - Myślę, że jutro będę zajęty. - No dobrze, ale musisz przecież jeść i pić. - Widzisz, ta łódź jest dla mnie ważniejsza niż cokolwiek innego. Będę teraz bardzo zajęty. - Jak sobie życzysz - powiedział Lee i odszedł. Był dotknięty do żywego. Usłyszał, jak Moor mówi: - Dzięki, że się w to wmieszałeś, Tom. Mam nadzieję, że zrozumiał. Lee jest oczywiście interesującym facetem i tak dalej... ale ta pedalska sytuacja przekracza moje siły. Był więc tolerancyjny, rozważał różne strony tego zagadnienia, współczuł do pewnych granic; w końcu jednak zmuszony był przyjąć taktowną, ale zdecydowaną linię. I on naprawdę w to wierzy, pomyślał Lee, tak jak w ten bełkot o rozbudowywaniu ego swojej żony. Potrafi upajać się urokami rozpasanego kurewstwa, a jednocześnie widzieć siebie w roli świętego. Niezła sztuczka. W istocie, kiedy Moor odtrącił Lee, liczył na to, że zada mu ogromny ból, że uderzy go tak mocno, jak tylko to było możliwe w tamtych okolicznościach. Stawiało to Lee w roli obmierzłego, namolnego pedała, niewrażliwego i zbyt głupiego, by mógł zdać sobie sprawę z tego, że jego zaloty są niepożądane. To z kolei narzucało Moorowi przykrą konieczność wytyczenia granicy. Lee przez kilka minut stał oparty o latarnię. Wstrząs otrzeźwił go, wygnał z niego pijacką euforię. Poczuł, jak bardzo jest zmęczony, jaki słaby. Jednak nie chciał jeszcze wracać do domu.

Rozdział 2 Wszystko, co wyprodukowano w tym kraju, rozpada się, pomyślał Lee. Badał ostrze kieszonkowego noża z nierdzewnej stali. Chrom odchodził płatami jak sreberko z opakowania czekolady. Nie zdziwiłbym się, gdybym poderwał chłopaka w Alameda, a jego... O, idzie szczery Joe. Joe Guidry dosiadł się do stolika Lee, rzucając swoje tobołki na stół i wolne krzesło. Wytarł rękawem szyjkę butelki z piwem i wypił dużym haustem połowę. Był mocno zbudowanym mężczyzną o czerwonej twarzy irlandzkiego polityka. - Co u ciebie słychać? - spytał Lee. - Niewiele, Lee. Oprócz tego, że ktoś ukradł mi maszynę do pisania. Wiem, kto to zrobił. To ten Brazylijczyk, czy kim on tam jest. Maurice. - Maurice? To ten, którego miałeś w zeszłym tygodniu? Ten zapaśnik? - Masz na myśli Louie'ego, instruktora gimnastyki. Nie, to ktoś inny. Louie postanowił, że cała ta sprawa jest z gruntu zła i że pójdę do piekła, ale on idzie do nieba. - Poważnie? - O tak. No, Maurice jest takim samym pedałem jak ja. - Joe głośno beknął. - Jeżeli nie większym. Tylko on nie chce tego zaakceptować. Myślę, że kradnąc mi maszynę do pisania, pragnie pokazać mnie i sobie samemu, że chce z całej sprawy wycisnąć, ile tylko się da. W rzeczywistości jest takim pedałem, że już przestał mnie interesować. Chociaż niezupełnie. Kiedy zobaczę tego małego drania, prawdopodobnie zaproszę go znów do siebie. Zamiast go sprać, tak jak powinienem. Lee odchylił się na krześle, aż oparcie dotknęło ściany, i rozejrzał po pomieszczeniu. Przy sąsiednim stoliku ktoś pisał list. Jeśli nawet słyszał ich rozmowę, nie dawał tego po sobie poznać. Właściciel knajpy rozłożył przed sobą na kontuarze gazetę i czytał sprawozdanie z corridy. W pomieszczeniu zapanowała specyficzna meksykańska cisza, owo wibrujące, bezdźwięczne brzęczenie. Joe dopił piwo, wytarł usta wierzchem dłoni i gapił się w ścianę wodnistymi, przekrwionymi, niebieskimi oczyma. Cisza wpełzła do wnętrza Lee, jego twarz zrobiła się zwiotczała i pusta. W zaskakujący sposób przypominał ducha, można było teraz przejrzeć jego oblicze na wylot: zniszczone, złe i stare, ale czyste zielone oczy pozostały rozmarzone i niewinne. Jasnobrązowe włosy były długie, gęste i niesforne. Zazwyczaj opadały mu na czoło, a czasem nawet dotykały talerza z jedzeniem lub wpadały do tego, co pił. - No, muszę się zbierać - oznajmił Joe. Zgarnął swoje tobołki, skinął głową Lee, obdarzając go jednym ze swoich słodkich uśmiechów polityka, i wyszedł. Jego zmierzwiona, łysiejąca czupryna rysowała się przez chwilę w blasku słońca, zanim zniknął z pola widzenia. Lee ziewnął i wziął z sąsiedniego stolika gazetę z komiksem. Była sprzed dwóch dni. Odłożył ją i znowu ziewnął. Wstał, zapłacił za drinka i wyszedł na ulicę zalaną późnym popołudniowym słońcem. Nie miał dokąd pójść, podszedł więc do stolika z czasopismami u Searsa i przeczytał nowe numery za darmo. Wrócił do K.C. Steak House. Moor przywołał go do środka skinieniem ręki. Lee wszedł i usiadł przy jego stoliku. - Wyglądasz okropnie - powiedział. Wiedział, że Moor to właśnie chce usłyszeć. Faktycznie wyglądał gorzej niż zwykle. Zawsze był blady, a

teraz wręcz żółtawy. Projekt budowy łodzi upadł. Moor, Williams i żona Williamsa, Lil, wrócili właśnie znad Ziuhuatenejo. Moor przestał rozmawiać z Williamsami. Lee zamówił dzbanek herbaty. Moor zaczął mówić o Lil. - Wiesz, ona znosiła tam wszystko. Jadła wszystko i nigdy jej nie zaszkodziło. Za żadne skarby nie poszłaby do lekarza. Kiedyś obudziła się rano ślepa na jedno oko, drugim ledwo widziała. Nie chciała iść do lekarza. Po kilku dniach znowu widziała tak dobrze jak zawsze. Miałem nadzieję, że oślepnie. Lee zrozumiał, że Moor mówił poważnie. On oszalał, pomyślał. Moor dalej gadał o Lil. Oczywiście dobierała się do niego. Płacił za mieszkanie i jedzenie więcej niż się należało. Była okropną kucharką. Zostawiła go, kiedy był chory. Zaczął mówić o swoim zdrowiu. - Pokażę ci tylko wynik badania moczu - powiedział Moor z chłopięcym entuzjazmem. Położył kartkę na stole. Lee spojrzał na nią bez zainteresowania. - Spójrz tutaj - wskazał Moor - mocznik trzynaście. Normalnie jest piętnaście do dwudziestu dwóch. Jak myślisz, czy to coś poważnego? - Nie mam pojęcia. - I ślady cukru. Co to wszystko znaczy? - Najwidoczniej ta kwestia była dla Moora niezwykle interesująca. - Dlaczego nie zaniesiesz tego do lekarza? - Zaniosłem. Powiedział, że musiałby zrobić całodobowy test, to znaczy wziąć próbki moczu z całej doby i dopiero wtedy mógłby wyrazić jakakolwiek opinię... Wiesz, mam taki tępy ból w piersi, o tu. Czy to może być gruźlica? - Zrób prześwietlenie. - Zrobiłem. Teraz lekarz ma mi zrobić próbę skórną. Och, jeszcze coś: myślę, że mam skaczącą gorączkę... Czy myślisz, że teraz mam gorączkę? - Nadstawił czoło, żeby Lee mógł go dotknąć. Lee dotknął płatka jego ucha. - Nie sądzę - odparł. Moor mówił teraz bez przerwy, drążąc temat jak prawdziwy hipochondryk; powrócił do sprawy gruźlicy i badania moczu. Lee pomyślał, że nigdy jeszcze nie słyszał czegoś równie męczącego i przygnębiającego. Moor nie miał gruźlicy ani kłopotów z nerkami, ani skaczącej gorączki. Cierpiał na chorobę śmierci. Śmierć była w każdej komórce jego ciała. Otaczał go lekki, zielonkawy obłok rozkładu. Lee wyobrażał sobie, że Moor świeci w ciemności. Moor mówił dalej z chłopięcym zapałem: - Wiem, że konieczna jest operacja. Lee powiedział, że naprawdę musi już iść. Skręcił w Coahuila. Szedł, pedantycznie stawiając jedną stopę przed drugą, szybko zmierzając do celu, zupełnie jakby opuszczał miejsce zbrodni. Minął grupę brodatych mężczyzn, ubranych w czerwone kraciaste koszule wpuszczane w dżinsy. Potem spotkał następną grupę, byli to ludzie ubrani w wytarte, niczym nie wyróżniające się ubrania. Wśród nich Lee rozpoznał chłopaka, który nazywał się Eugene Allerton. Wysoki i bardzo chudy, miał wystające kości policzkowe, małe jasnoczerwone usta oraz bursztynowe oczy, które

przybierały lekki fioletowy odcień, kiedy był pijany. Jego złotobrązowe włosy nierównomiernie wypłowiały na słońcu i wyglądały jak źle ufarbowany materiał. Miał proste, czarne brwi i czarne rzęsy. Niezdecydowana, bardzo młoda, jasna i chłopięca twarz sprawiała wrażenie pokrytej delikatnym, egzotycznym, orientalnym makijażem. Allerton nigdy nie był schludny ani czysty, ale też nie robił wrażenia brudnego. Był po prostu niedbały i leniwy do tego stopnia, że czasem wydawał się być tylko na pół przebudzony. Często nie słyszał, co ktoś mówił mu tuż nad uchem. Sądzę, że to pelagra, myślał Lee kwaśno. Pozdrowił Allertona skinieniem głowy i uśmiechnął się. Tamten w odpowiedzi też skinął głową, jakby zdziwiony, ale nie odwzajemnił uśmiechu. Lee szedł dalej, trochę przygnębiony. Może mógłbym czegoś dokonać, działając w tym kierunku. No, a ver... Zastygł przed restauracją jak pies myśliwski. Był głodny... łatwiej będzie zjeść tutaj, niż kupować coś i gotować. Kiedy Lee był głodny, kiedy miał ochotę na drinka albo na strzał z morfiny, nie mógł znieść najmniejszej zwłoki. Wszedł, zamówił stek a la Mexicana, szklankę mleka i czekał, a ślina napływała mu do ust w oczekiwaniu na jedzenie. Do restauracji wszedł młody człowiek z okrągłą twarzą i obwisłymi wargami. - Cześć, Horace - przywitał go Lee donośnie. Horace skinął głową nie odzywając się i usiadł tak daleko od Lee, jak to tylko było możliwe w małej restauracji. Lee uśmiechnął się. Przyniesiono mu jedzenie, zaczął jeść szybko jak zwierzę, wpychając do ust chleb i stek, popijając mlekiem. Potem rozparł się na krześle i zapalił papierosa. - Un café sólo - zawołał do kelnerki, kiedy przechodziła obok, niosąc gazowany napój ananasowy dwóm młodym Meksykanom w dwurzędowych prążkowanych marynarkach. Jeden z nich miał wilgotne, brązowe, wyłupiaste oczy i rzadki, tłusty wąsik. Popatrzył niedwuznacznie na Lee i ten odwrócił wzrok. Uwaga, pomyślał, on zaraz tu będzie, pytając, jak mi się podoba Meksyk. Wrzucił do połowy wypalonego papierosa do pozostałej w filiżance resztki zimnej kawy, podszedł do kontuaru, zapłacił i wyszedł z restauracji, zanim Meksykanin zdążył go zagadnąć. Kiedy Lee postanawiał opuścić jakieś miejsce, jego odejście było natychmiastowe. W “Ship Ahoy” wisiało kilka sztormówek, co miało stworzyć “żeglarską” atmosferę. Dwie sale ze stolikami, w jednej z nich bar i cztery wysokie, chwiejne stołki. Knajpa była słabo oświetlona, wnętrze wyglądało groźnie. Właściciele byli tolerancyjni, ale w najmniejszym stopniu nie należeli do bohemy. Faceci z brodami nigdy nie przychodzili do “Ship Ahoy”. Knajpa funkcjonowała na okresowej licencji, bez pozwolenia na alkohol; często zmieniała właścicieli. W tym czasie prowadzili ją Amerykanin Tom Weston oraz pewien Meksykanin urodzony w Stanach. Lee skierował się prosto do baru i zamówił drinka. Wypił, zamówił drugiego i dopiero potem rozejrzał się po sali w poszukiwaniu Allertona. Siedział sam przy stoliku, z nogą założoną na nogę, trzymając butelkę piwa na kolanie. Skinął głową Lee. Lee usiłował nadać swemu powitaniu charakter przyjacielski i zarazem niezobowiązujący. Miało ono wyrażać zainteresowanie bez jednoczesnego wywierania zbytniego nacisku. Znali się przecież krótko. Efekt był fatalny. Lee stanął obok, żeby popisać się swoim godnym, staroświeckim ukłonem, zamiast tego pojawiło się jednak coś nieoczekiwanego - nagie, pożądliwe łypnięcie okiem i jakiś dziwny skręt przepojonego bólem i nienawiścią zdeprawowanego ciała. W tym jednoczesnym podwójnym obnażeniu wypłynął na jego twarz słodki, dziecięcy uśmiech współczucia i ufności. Uśmiech szokujący, nie na miejscu, nie na czasie, zniekształcony i

beznadziejny. Allerton był przerażony. Może to jakiś tik, pomyślał. Postanowił, że wycofa się ze znajomości z Lee, zanim ten zrobi coś jeszcze bardziej niesmacznego. Rezultat przypominał przerwanie połączenia. Allerton nie był ani chłodny, ani wrogi; Lee po prostu dla niego nie istniał. Lee przez chwilę patrzył na niego bezradnie, potem wrócił do baru pokonany i wstrząśnięty. Skończył drugiego drinka. Kiedy ponownie rozejrzał się dookoła, Allerton grał w szachy z Mary, Amerykanką o farbowanych na rudo włosach, starannie umalowaną, która przed kwadransem weszła do baru. Tylko marnują tu czas, powiedział Lee sam do siebie. Zapłacił za dwa drinki i wyszedł. Pojechał taksówką do “Chimu Bar” uczęszczanego przez meksykańskie cioty i spędził noc z poznanym tam chłopakiem. W tym czasie studenci z funduszu G.I. Bill przesiadywali w dzień u Lola, a w nocy w “Ship Ahoy”. Knajpa Lola nie była barem w znaczeniu dosłownym. Była to mała spelunka z piwem i wodą sodową. Na lewo od wejścia stała skrzynia po coca-coli wypełniona lodem, butelkami z piwem, wodą sodową. Po jednej stronie sali aż do szafy grającej biegł kontuar ze stołkami z metalowych rur i gładkiej żółtej skóry. Stoliki stały rzędem wzdłuż ściany naprzeciwko kontuaru; dawno straciły gumowe podkładki i ilekroć sprzątaczka przesuwała je, żeby pozamiatać, wydawały okropny zgrzyt. Z tyłu, za salą, mieściła się kuchnia, gdzie niechlujny kucharz smażył wszystko na tym samym zjełczałym tłuszczu. U Lola nie było przeszłości ani przyszłości. Była to poczekalnia, gdzie pewni ludzie marnowali pewien czas. W kilka dni po tym, jak poderwał chłopaka w “Chimu”, Lee siedział u Lola i czytał na głos Últimas Notícias Jimowi Cochanowi. Była tam historia o człowieku, który zamordował żonę i dzieci. Cochan szukał okazji, żeby się wymknąć, ale ilekroć zbierał się do wyjścia, Lee mówił: - Słuchaj tego... “Kiedy jego żona wróciła do domu z targu, mąż wywijał swoją czterdziestką piątką”. Dlaczego oni zawsze muszą tym wywijać? Lee czytał przez chwilę po cichu. Cochan wiercił się niespokojny i zakłopotany. - Jezus Maria - zdumiał się Lee, podnosząc wzrok. - Po tym, jak zabił żonę i trójkę dzieci, wziął brzytwę i chciał popełnić samobójstwo. - Przeczytał zdanie z gazety: - “Jednak efektem były tylko zadrapania nie wymagające interwencji lekarskiej.” Co za partackie przedstawienie! - Przerwał na chwilę, po czym zaczął czytać półgłosem nagłówki: -”Dodają wazeliny do masła”. Bardzo dobrze. “Homar z żelem nawilżającym...” O, tutaj dopadli faceta z budy z tortillą i takiego przerażonego psa... wielki, chudy, długi pies. Jest zdjęcie. Facet przed budą i pies... Pewien obywatel poprosił drugiego o ogień. Tamten nie miał zapałek, więc ten pierwszy wyciągnął szpikulec do kruszenia lodu i zabił go. Morderstwo jest meksykańską nerwicą narodową. Cochan wstał. Lee poderwał się na nogi. - Siadaj na dupie, albo raczej na tym, co z niej zostało po czterech latach w Marynarce - rozkazał. - Muszę iść. - Kim ty jesteś, pantoflarzem? - Poważnie. Ostatnio za dużo wychodziłem. Moja stara... Lee nie słuchał. Właśnie zauważył Allertona, który przechodził na zewnątrz obok wejścia i zajrzał do środka. Nie pozdrowił Lee, po krótkiej chwili poszedł dalej. Byłem w cieniu, pomyślał Lee, nie mógł mnie stamtąd zobaczyć. Nie zauważył odejścia Cochana.

Powodowany nagłym impulsem, wybiegł z knajpy. Allerton znajdował się jakieś dwadzieścia metrów przed nim. Lee dogonił go. Allerton odwrócił się, unosząc proste i czarne jak narysowana piórkiem kreska brwi. Wyglądał na zdziwionego i trochę zmartwionego, ponieważ - jak powiedział - niepokoił się o zdrowie Lee. Lee improwizował rozpaczliwie. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że Mary była niedawno u Lola. Prosiła mnie, żebym ci powtórzył, że będzie później w “Ship Ahoy”, koło piątej. - Było to częściowo prawdą, Mary była u Lola i pytała Lee, czy nie widział Allertona. Allerton uspokoił się. - Och, dziękuję ci - powiedział serdecznie. - Czy przyjdziesz dziś wieczorem? - Myślę, że tak - przytaknął Lee, uśmiechnął się i szybko odszedł. Lee wyszedł ze swojego mieszkania do “Ship Ahoy” tuż przed piątą. Allerton był już przy barze. Lee usiadł, zamówił drinka i powitał Allertona swobodnie i niedbale, zupełnie jakby byli bliskimi przyjaciółmi. Allerton odpowiedział automatycznie, po czym spostrzegł, że Lee nawiązał z nim jakimś sposobem poufały kontakt, choć przecież postanowił mieć z nim tak mało do czynienia, jak to tylko będzie możliwe - posiadał bowiem umiejętność ignorowania otoczenia, ale nie potrafił wypchnąć kogoś z raz już zajętej pozycji. Lee zaczął mówić swobodnie, bezpretensjonalnie, inteligentnie, z humorem. Powoli rozwiewał wrażenie Allertona, który dotychczas uważał go za postać dziwną, wręcz niepożądaną. Kiedy nadeszła Mary, Lee powitał ją ze staroświecką, trochę przesadną galanterią i po chwili, przepraszając, zostawił ich nad szachownicą. - Kto to jest? - spytała Mary, kiedy Lee wyszedł na zewnątrz. - Nie mam pojęcia - odparł Allerton. Nie był pewien, czy kiedykolwiek spotkał Lee. Formalne przedstawianie się nie leżało w zwyczaju studentów G.I. Czy Lee był studentem? Allerton nigdy nie widział go na uczelni. Nie było nic niezwykłego w rozmowie z kimś obcym, jednak w obecności Lee Allerton stawał się czujny. Ten człowiek był mu w pewien sposób znajomy. Kiedy Lee mówił, wydawało się, że ma na myśli coś więcej niż tylko to, co znaczyły same słowa. Czasami kładł szczególny nacisk na jakiś wyraz, jakby odwołując się do znajomości w innym miejscu i w innym czasie. Tak jakby Lee mówił: - Wiesz, o co mi chodzi. Pamiętasz. Allerton wzruszył z irytacją ramionami i zaczął ustawiać figury na szachownicy. Wyglądał jak markotne dziecko, które nie jest w stanie znaleźć źródła złego nastroju. Po kilku minutach gry powrócił mu dobry humor. Zaczął nawet podśpiewywać pod nosem. Kiedy Lee wrócił do “Ship Ahoy”, było już po północy. Pijacy krążyli wokół baru, rozmawiając głośno, przekrzykując się nawzajem, jakby cała reszta gości w knajpie była zupełnie głucha. Allerton stał z brzegu tej grupy, najwyraźniej nie mogąc się do nikogo dokrzyczeć. Ciepło powitał Lee, przepchał się do baru i wychynął z tłumu z dwiema colami z rumem. - Siądźmy tutaj - powiedział. Był pijany. Jego oczy mieniły się fioletowawym blaskiem, miał rozszerzone źrenice. Mówił bardzo szybko wysokim, cienkim, niesamowitym, nie pasującym do niego głosem małego dziecka. Lee nigdy przedtem nie słyszał, żeby Allerton tak mówił. Jego sposób mówienia przypominał teraz głos medium. Ten chłopiec miał w sobie niezwykłą radość i niewinność.

Allerton opowiadał o swoich przygodach w Kontrwywiadzie w Niemczech, o tym jak pewien człowiek dostarczał ich wydziałowi lipnych informacji. - Jak to sprawdzaliście? - spytał Lee. - Skąd wiedzieliście, że dziewięćdziesiąt procent tego, co mówili wam wasi informatorzy, nie było zmyślone? - Faktycznie, nie wiedzieliśmy. Wielokrotnie wpuszczano nas w kanał. Oczywiście, porównywaliśmy zeznania różnych informatorów, a poza tym mieliśmy również własnych agentów w terenie. Większość naszych informatorów dostarczała trochę nieprawdziwych informacji, ale ten jeden zmyślał dokładnie wszystko. Przez niego nasi agenci przez dłuższy czas uganiali się za fikcyjną rosyjską siatką szpiegowską. W końcu przyszedł raport z Frankfurtu i okazało się, że to wszystko brednie. Ale on, zamiast wynieść się z miasta, przyszedł do nas z kolejną porcją rewelacji. Wtedy już naprawdę mieliśmy dosyć tych bzdur. Zamknęliśmy go w piwnicy. Było tam wprawdzie zimno i nieprzyjemnie, ale nic więcej nie mogliśmy zrobić. Musieliśmy bardzo ostrożnie obchodzić się z więźniami. Siedział i pisał zeznania na maszynie. To były zupełnie niezwykłe historie... Allerton był najwyraźniej zachwycony, śmiał się, kiedy to wszystko opowiadał. Lee był pod wrażeniem tego połączenia inteligencji i dziecięcego wdzięku. Chłopiec zachowywał się teraz przyjaźnie, bez rezerwy, bezbronny jak dziecko, które nigdy nie zostało skarcone. Zaczął opowiadać następną historyjkę. Lee przyglądał się jego smukłym dłoniom, pięknym fioletowym oczom, rumieńcom podniecenia. W wyobraźni jego ręka wysunęła się z taką siłą, że zdawało się, iż Allerton musi czuć dotyk ektoplazmatycznych palców pieszczących jego ucho, widmowych kciuków gładzących brwi, odgarniających mu włosy z twarzy; ręce Lee przesuwały się w dół po ciele chłopca, po żebrach, po brzuchu; oddychał z trudem, poczuł w płucach ból pożądania. Lekko rozwarte usta odsłaniały zęby, przypominał podrażnione, warczące zwierzę. Oblizał wargi. Był sfrustrowany i wcale mu się to nie podobało. Ograniczenie pragnień było jak pręty klatki, łańcuch i obręcz na szyi. Nauczył się ukrywać i hamować swoje pożądanie, tak jak zwierzę uczy się w ciągu wielu dni poznawać łańcuch i nieustępliwość krat. Nigdy się nie poddał. Jego oczy wyglądały przez niewidzialne pręty, były czujne, uważne, czekały, aż strażnik zapomni o drzwiach, aż obręcz się przetrze, aż coś się obluzuje... cierpiał, nie wpadając w rozpacz i nie godząc się... - Podszedłem do drzwi, a on tam stał z gałęzią w ustach - mówił Allerton. Lee nie słuchał. - Z gałęzią w ustach - powtórzył i spytał bezmyślnie: - Z dużą gałęzią? - Miała ponad pół metra długości. Powiedziałem mu, żeby się powiesił, a on po kilku minutach pojawił się w oknie. Rzuciłem w niego krzesłem i wtedy zeskoczył z balkonu na podwórze. Prawie sześć metrów. Był nieprawdopodobnie zwinny. To wszystko było trochę niesamowite i dlatego rzuciłem w niego krzesłem. Bałem się. Wszyscy rozumieliśmy, że robi przedstawienie, żeby wymigać się od wojska. - Jak wyglądał? - spytał Lee. - Jak wyglądał? Nie pamiętam dokładnie. Miał około osiemnastu lat. Wyglądał jak grzeczny chłopiec. Wylaliśmy na niego wiadro zimnej wody i zostawiliśmy na łóżku na dole. Zaczął się trząść, ale nic nie powiedział. Zdecydowaliśmy, że to dostateczna kara. Następnego dnia zabrali go do szpitala. - Zapalenie płuc? - Nie wiem. Może nie powinniśmy go byli oblewać wodą... Lee zostawił Allertona pod drzwiami jego domu. - Wchodzisz tu? - spytał Lee.

- Tak, mam tu plecak. Lee powiedział dobranoc i poszedł do siebie. Od tamtego czasu Lee spotykał się z Allertonem codziennie o piątej w “Ship Ahoy”. Allerton miał zwyczaj wybierać przyjaciół spośród ludzi starszych od siebie i bardzo się cieszył na spotkania z Lee, który znał słowa i zwroty, jakich Allerton nigdy przedtem nie słyszał. Z czasem jednak czuł się przytłoczony, jakby obecność Lee zamykała drzwi umożliwiające dostęp do świata zewnętrznego. Sądził, że za często się z nim widuje. Allerton nie lubił się angażować, nigdy nie był zakochany, nie miał bliskiego przyjaciela. Teraz był zmuszony zadać sobie pytanie: - Czego on chce ode mnie? - Nie przyszło mu na myśl, że Lee jest pedałem, ponieważ pedalstwo kojarzyło mu się, przynajmniej częściowo, ze zniewieścieniem. W końcu zdecydował, że widocznie Lee ceni go jako słuchacza.

Rozdział 3 Było piękne, jasne, kwietniowe popołudnie. Lee wszedł do “Ship Ahoy” punktualnie o piątej. Allerton stał przy barze z Alem Hymanem, okresowym alkoholikiem i jednym z najwstrętniejszych, najgłupszych, najnudniejszych pijaków, jakich znał Lee. Trzeba jednak przyznać, że kiedy Al był trzeźwy, zachowywał się w sposób naturalny, miły i inteligentny. Teraz był trzeźwy. Lee miał owinięty wokół szyi żółty szalik, nosił okulary słoneczne za dwa peso. Zdjął szalik i okulary, po czym rzucił je na kontuar. - Ciężki dzień w studiu - oznajmił afektowanym, teatralnym głosem. Zamówił rum z colą. - Wiecie, wygląda na to, że może się dokopiemy do ropy. Wiercą teraz w kwadracie czwartym, a przez tamtą dziurę można plunąć prawie do Tex-Mex, gdzie mam farmę i swoje sto akrów bawełny. - Zawsze chciałem być nafciarzem - oświadczył Hyman. Lee zmierzył go wzrokiem i pokręcił głową. - Obawiam się, że nic z tego. Widzisz, to nie jest tak, po prostu nie wszyscy się nadają. Po pierwsze, musisz wyglądać jak nafciarz. Nie ma młodych nafciarzy. Nafciarz musi mieć około pięćdziesiątki. Jego skóra jest spękana i pomarszczona jak błoto, które wyschło na słońcu. Zwłaszcza kark musi być pomarszczony, a zmarszczki są zazwyczaj pełne pyłu, który dostał się tam w czasie przeglądania bloków i kwadratów. Nosi gabardynowe spodnie i białą sportową koszulę z krótkimi rękawami. Jego buty są pokryte delikatnym, miałkim pyłem, a wszędzie, dokąd się udaje, towarzyszy mu mały obłok pyłu, wyglądający jak prywatna burza piaskowa. Kiedy masz już powołanie i odpowiedni wygląd, musisz się trochę pokręcić, żeby wydzierżawić ziemię. Zbierasz pięciu czy sześciu ludzi gotowych odstąpić ci swoje tereny pod wiercenia. Idziesz do banku i rozmawiasz z dyrektorem. Mówisz mu mniej więcej tak: “Clem Farris, jeden z najlepszych i najmądrzejszych ludzi w tej dolinie, wchodzi w ten interes na całość. Podobnie Old Man Scranton, Fred Crockly, Roy Spigot i Ted Bane: sami starzy, dobrzy kumple. Niech mi będzie wolno przedstawić kilka faktów. Mógłbym tutaj siedzieć i nadawać przez całe przedpołudnie, zabierając panu czas, ale wiem, że ma pan zwyczaj operować faktami i liczbami. To właśnie chcę panu pokazać”. Wychodzisz do samochodu. Kabriolet albo wóz sportowy. Nigdy nie widziałem, żeby nafciarz jeździł sedanem. Sięgasz do tyłu i wyciągasz mapy, olbrzymi plik map ogromnych jak dywany. Rozkładasz je na biurku dyrektora, a wtedy wielkie chmury pyłu wzbijają się i wypełniają bank. Mówisz teraz do dyrektora: “Widzi pan ten kwadrat? To jest Tex-Mex. Otóż tędy biegnie uskok przechodzący przez ziemię Jeda Marvina. Wczoraj, kiedy tam byłem, widziałem się też z Jedem, to dobry, stary kumpel. Nie ma w tej dolinie lepszego człowieka niż Jed Marvin. No więc... Socony wiercił tutaj”. Rozkładasz teraz, następne mapy. Przysuwasz drugie biurko i przygniatasz mapy spluwaczkami. “No więc, zrobili suchą dziurę, a ta mapa... - Rozwijasz następną. - Gdyby mógł pan z łaski swojej usiąść na drugim końcu, żeby się nie zwijała, pokażę panu dokładnie, dlaczego to była sucha dziura i dlaczego od początku nie powinni byli tu wiercić. Tu może pan zobaczyć, jak uskok biegnie między studnią artezyjską Jeda a linią Tex-Mex,

aż do kwadratu numer cztery. Ten fragment terenu został zbadany po raz ostatni w roku 1922. Sądzę, że zna pan starego kumpla, który przeprowadzał badania. To był Earl Hoot, dobry, stary kumpel. Miał dom w Nacogdoches, ale jego zięć kupił tu ziemię, stare miejsce Brooksów na północ od Tex-Mex, tuż przy granicy z...” W tym momencie dyrektor jest już cały spuchnięty z nudów, pył gromadzi mu się w płucach (nafciarze są naturalnie uodpornieni na pył), więc mówi: “No, skoro to jest dobre dla tych facetów, to myślę, że jest też dobre i dla mnie. Wchodzę w to”. W tej sytuacji prawdziwy nafciarz wraca i odgrywa tę samą scenę przed swymi przyszłymi klientami. Potem bierze jakiegoś geologa z Dallas albo z jakiegoś innego miejsca, ten nawija trochę o uskokach, przeciekach, intruzjach, łupkach ilastych i piasku. Potem wybiera miejsce, mniej więcej na ślepo, i zaczynają wiercić. Teraz sprawa wiertacza. Musi to być naprawdę głośna postać. Szuka się go w Boy's Town, w dzielnicach kurew w miastach przygranicznych; znajduje z trzema dziwkami w pokoju pełnym pustych butelek. Twoi kumple rozbijają mu butelkę na głowie, wyciągają na ulicę i otrzeźwiają. On patrzy na plac wiertniczy, spluwa i mówi: “No, to twoja dziura”. Kiedy szyb okazuje się suchy, nafciarz mówi: “Tak to już jest. Niektóre dziury są wilgotne, a inne suche jak pizda kurwy w niedzielę”. Był taki nafciarz, nazywali go Sucha Dziura Dutton. Dobrze, Allerton, żadnych dowcipów o wazelinie. Sucha Dziura Dutton wywiercił dwadzieścia suchych dziur, zanim się wyleczył. W pikantnym żargonie naftowego bractwa “wyleczyć się” oznacza nieźle zarobić... Wszedł Joe Guidry i Lee zsunął się ze stołka, żeby się przywitać. Miał nadzieję, że Joe poruszy temat pedalstwa, a on będzie mógł zobaczyć reakcję Allertona. Uznał, że nadszedł czas, by Allerton dowiedział się, o co toczy się gra. Dłużej nie można już było rozgrywać tego tak spokojnie. Usiedli do stołu. Ktoś ukradł Guidry'emu radio, buty do konnej jazdy i zegarek. - Mój problem - oświadczył Guidry - polega na tym, że ja lubię ten typ. Lubię tych, którzy mnie okradają. - A twój błąd polega na tym, że sprowadzasz ich do siebie do domu - zaoponował Lee. - Od tego są hotele. - Tu masz rację. Ale zazwyczaj nie stać mnie na hotel. Poza tym, lubię mieć kogoś, kto mi zrobi śniadanie i zamiecie mieszkanie. - Chcesz powiedzieć “wyczyści” mieszkanie. - Nie szkoda mi zegarka ani radia, ale strata butów naprawdę mnie boli. Były symbolem wiecznego piękna i radości. - Guidry pochylił się do przodu i spojrzał na Allertona. - Nie wiem, czy powinienem mówić takie rzeczy w obecności tego juniora. Bez obrazy, mały. - Mów dalej - powiedział Allerton. - Czy mówiłem ci, jak poderwałem gliniarza na służbie? Jest vigilante* , odpowiada za dzielnicę, w której mieszkam. Zawsze kiedy widzi światło w moim oknie, zachodzi na kieliszek rumu. Jakieś pięć nocy temu zastał mnie pijanego i napalonego. Od słowa do słowa, pokazałem mu, jak krowa jadła kapustę... W noc po tym, jak go miałem, przechodzę obok piwiarni na rogu, a on wychodzi borracho* i mówi: “Napij się”. - “Nie chcę pić” - odpowiadam. Na to on wyciąga pistola i mówi: - “Napij się”. - Odebrałem mu pistola, a on wszedł do knajpy, żeby zadzwonić po posiłki. Musiałem wejść i wyrwać telefon ze ściany. Każą mi teraz za to płacić. Po powrocie do mieszkania, które mieści się na parterze, zobaczyłem, że napisał mydłem na * Vigilante - (hiszp.) strażnik. * Borracho - (hiszp.) pijany.

szybie El Puto Gringo* . Zamiast to zetrzeć, zostawiłem. Reklama się opłaca. Pojawiały się kolejne drinki. Allerton poszedł do toalety, a w drodze powrotnej wdał się w rozmowę przy barze. Guidry oskarżał Hymana o to, że będąc pedałem, udaje, że nim nie jest. Lee próbował wyjaśnić Guidry'emu, że Hyman naprawdę nie jest pedałem. - On jest pedałem, a ty nie, Lee. Ty tylko chodzisz i udajesz, że jesteś pedałem, żeby móc się podłączyć do interesu - odparł Guidry. - Komu by zależało na podłączeniu się do twojego starego, zmęczonego interesu? - spytał Lee. Zobaczył, że Allerton rozmawia przy barze z Johnem Dume'em. Dume należał do małej kliki pedałów rezydujących na Campeche w piwiarni “Zielona Latarnia”. On sam nie był jawnym pedałem, ale pozostali chłopcy byli głośnymi ciotami i niechętnie widywano ich w “Ship Ahoy”. Lee podszedł do baru i zaczął rozmowę z barmanem. Mam nadzieję, że Dume powie mu o mnie, pomyślał. Lee czuł się zawsze niezręcznie, wygłaszając dramatyczną kwestię: “muszę-ci-coś-powie-dzieć”. Znał też z krępującego doświadczenia trudności wynikające z niedbałego wyznania: “Wiesz, a tak a propos, jestem pedałem”. Czasami nie słyszą dobrze i krzyczą: “Co?” Zdarza się też, że w rozmowie wtrącasz: “Gdybyś był takim pedałem jak ja”. A ten drugi ziewa i zmienia temat, a ty nie wiesz, czy zrozumiał, czy nie. Barman mówił: - Więc ona mnie pyta, dlaczego piję. Co jej mogę powiedzieć? Nie wiem dlaczego. Dlaczego waliłeś w kanał? Wiesz dlaczego? Nie ma żadnego wytłumaczenia, ale spróbuj to powiedzieć komuś takiemu jak Jerri. Spróbuj to wyjaśnić jakiejkolwiek kobiecie. - Lee kiwnął głową ze współczuciem. - Ona mnie pyta, dlaczego nie śpisz więcej i nie odżywiasz się lepiej? Nie rozumie, a ja nie potrafię tego wytłumaczyć. Nikt nie potrafi tego wytłumaczyć. Barman odszedł obsłużyć klientów. Dume podszedł do Lee. - Jak ci się podoba? - spytał, wskazując na Allertona butelką z piwem. Allerton stał po przeciwnej stronie sali. Rozmawiał z Mary i szachistą z Peru. - Więc on podszedł do mnie i powiedział: “Myślałem, że jesteś jednym z chłopców z »Zielonej Latarni«”. A ja na to: “No bo jestem”. Chce, żebym mu pokazał kilka knajp dla ciot. Lee i Allerton poszli obejrzeć Orfeusza Cocteau. W ciemnym kinie Lee poczuł, jak jego ciało wyciąga się ku Allertonowi; ameboidalna, protoplazmatyczna projekcja, napinająca się ślepym pragnieniem, by wejść w ciało drugiego. Pragnieniem oddychania jego płucami, patrzenia jego oczyma, poznania dotyku jego wnętrza i genitaliów. Allerton poruszył się w fotelu. Lee poczuł ostre ukłucie nadwerężenia lub zwichnięcia ducha. Bolały go oczy. Zdjął okulary i przesunął dłonią po przymkniętych powiekach. Kiedy wyszli z kina, Lee był wyczerpany. Szedł wolno, z trudem, i ciągle na coś wpadał. Napięcie sprawiło, że jego głos stał się głuchy. Co pewien czas przykładał dłoń do czoła niezgrabnym, mimowolnym gestem, krzywiąc się z bólu. - Muszę się napić - powiedział. - Tam. - Wskazał bar po drugiej stronie ulicy. Usiedli przy stoliku osłoniętym przepierzeniem; Lee zamówił podwójną tequilę. Allerton chciał rum z colą. Lee natychmiast wychylił tequilę i wsłuchał się w siebie w oczekiwaniu na efekt. Zamówił następną. - Co myślisz o filmie? - spytał Lee. * El Puto Gringo - (hiszp.) Biała Kurwa.

- Niektóre kawałki podobały mi się. - Tak - przytaknął Lee, ściągając usta i wpatrując się w pusty kieliszek. - Mnie też. - Wypowiedział te słowa bardzo wyraźnie, zupełnie jak nauczyciel wymowy. - Cocteau zawsze osiąga niezwykłe, niecodzienne efekty - zaśmiał się Lee. Wpadał w euforię. Wypił połowę drugiej tequili. - Frapująca jest jego zdolność przekazywania mitu w kategoriach współczesnych. - A czy to nieprawda? - spytał Allerton. Poszli na kolację do rosyjskiej restauracji. - À propos - powiedział Lee, przeglądając menu - prawo znowu przyczepiło się do “Ship Ahoy”. Obyczajówka. Dwieście pesos. Widziałem ich w komisariacie po ciężkim dniu wymuszania forsy od mieszkańców Okręgu Federalnego. Jeden z gliniarzy powiedział: “O, Gonzales, powinieneś widzieć, co mi się dzisiaj trafiło. O la la, taki kąsek!” A ja mu na to: - “Tak, naciąłeś jakiegoś puto na dwieście pesetas w kiblu na dworcu autobusowym. Znam cię, Hernandez, ciebie i twoje tanie numery. Jesteś najtańszym gliniarzem w Okręgu Federalnym”. - I zwrócił się do kelnera: - Hej, Jack. Dos* Martini. Bardzo wytrawne. Seco. l dos porcje szyszki baby. Sabe* ? Kelner przytaknął: - To znaczy dwa razy martini i dwie porcje shish kebab. Tak, panowie? - Super, tatusiu... Jak się udał twój wieczór z Dume'em? - Byliśmy w kilku barach pełnych pedałów. W jednym z nich pewien facet poprosił mnie do tańca i złożył mi propozycję. - Poszedłeś z nim? - Nie. - Dume do miły facet. Allerton uśmiechnął się. - Tak, ale to nie jest człowiek, któremu bym się zwierzał z czegoś, co chciałbym zachować dla siebie. - Czy masz na myśli jakąś szczególną niedyskrecję z jego strony? - Szczerze mówiąc - tak. - Rozumiem - powiedział Lee i pomyślał, że Dume zawsze strzela celnie. Kelner postawił na stole dwa kieliszki martini. Lee uniósł swój do świecy, przyglądając mu się z niesmakiem. - Nieuchronnie wodniste martini z rozkładającą się oliwką - stwierdził. Lee kupił los na loterii od dziesięcioletniego chłopca, który wbiegł do środka, kiedy kelner zniknął w kuchni. Chłopiec miał widocznie stałą rolę w jednoaktówce pod tytułem “Ostatni kupon”. Lee zapłacił mu bez wahania, jak pijany Amerykanin. - Idź i kup sobie trochę marihuany, synku - powiedział. Chłopiec uśmiechnął się i skierował do wyjścia. - Wróć tu za pięć lat zarobić łatwe pięć pesos - zawołał za nim Lee. Allerton uśmiechnął się. Dzięki Bogu, pomyślał Lee, nie będę musiał walczyć z drobnomieszczańską * Dos - (hiszp.) dwa. * Sabe? - (hiszp.) tu: Rozumiesz?

moralnością. - Proszę bardzo - powiedział kelner, stawiając kebab na stole. Lee zamówił dwa kieliszki czerwonego wina. - A więc Dume powiedział ci o moich... hmm... skłonnościach? - spytał gwałtownie. - Tak - odparł Allerton z pełnymi ustami. - To przekleństwo. Pokutuje w naszej rodzinie od wielu pokoleń. Wszyscy Lee zawsze byli zboczeńcami. Nigdy nie zapomnę uczucia nieopisanego przerażenia, które zmroziło mi limfę w gruczołach, to znaczy, oczywiście, limfę w gruczołach limfatycznych, kiedy mój mózg poraziły te fatalne słowa: jestem homoseksualistą. Pomyślałem o umalowanych, wdzięczących się odtwórcach kobiecych ról, o facetach, których widziałem w pewnym nocnym klubie w Baltimore. Czyżby to było możliwe, żebym był jedną z tych podludzkich istot? Chodziłem ulicami otumaniony, jak człowiek z lekkim wstrząsem mózgu. Chwileczkę, doktorze Kildare, to nie pańska rola, pomyślałem. Równie dobrze mógłbym unicestwić sam siebie, kładąc kres istnieniu, które wydawało się nie oferować niczego poza groteskową nędzą i poniżeniem. Myślałem, że szlachetniej będzie umrzeć jako człowiek, niż żyć jako potwór seksualny. Ale stara, mądra ciota, nazywaliśmy go Bobo, nauczyła mnie, że moim obowiązkiem jest żyć i dumnie dźwigać swój ciężar, aby wszyscy mogli go zobaczyć. Trzeba pokonać uprzedzenia, ignorancję i nienawiść za pomocą wiedzy, szczerości i miłości. Ilekroć jesteś zagrożony czyjąś wrogą obecnością, wypuszczasz gęstą chmurę miłości, tak jak mątwa wytryskuje atrament... Biednego Bobo spotkał marny koniec. Jechał hispano-suizą Duca de Ventre, kiedy pękły mu hemoroidy; krew chlusnęła z samochodu i obryzgała tylne koła. Po Bobo została pusta powłoka siedząca na obiciu z żyrafiej skóry. Z potwornym chlupotem poleciały nawet oczy i mózg. Duc powiedział, że zabierze ze sobą ten chlupot do grobu... Poznałem wtedy sens samotności. Słowa Bobo dotarły do mnie z zaświatów. Głoski szczelinowe trzeszczały delikatnie, kiedy mówił: “Nikt nie jest naprawdę sam. Jesteś częścią wszystkiego, co żyje”. Trudność polega na tym, żeby przekonać kogoś, że naprawdę jest częścią ciebie, więc skoro tak, to co jest, do cholery? My, części, powinniśmy współpracować. Racja? Lee przerwał i spojrzał w zadumie na Allertona. Do czego właściwie doszedłem z tym dzieciakiem, pomyślał. Allerton słuchał go grzecznie, uśmiechając się w przerwach. - Allerton, chodzi mi o to, że obaj jesteśmy częściami ogromnej całości. Nie ma sensu z tym walczyć. Lee zaczynał być zmęczony swoją rolą. Rozejrzał się niespokojnie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, na które mógłby ją odłożyć. - Czy ciebie te speluny dla ciot nie przygnębiają? Tutejsze bary dla pedałów nie mogą się oczywiście równać z pedalskimi knajpami w Stanach. - Nic o tym nie wiem - odparł Allerton. - Nigdy nie byłem w żadnych knajpach dla pedałów oprócz tych, do których zabrał mnie Dume. Myślę, że jedne i drugie mają swoje dobre strony. - Naprawdę nie byłeś? - Nie, nigdy. Lee zapłacił i wyszli na ulicę. Noc była zimna. Sierp księżyca świecił na niebie jasną zielenią. Spacerowali bez celu. - Może pójdziemy do mnie napić się czegoś. Mam trochę brandy. - Dobra - zgodził się Allerton.