uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 865 365
  • Obserwuję817
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 104 677

Wojciech Jagielski - Wypalanie traw

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Wojciech Jagielski - Wypalanie traw.pdf

uzavrano EBooki W Wojciech Jagielski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

Miałem kiedyś przyjaciółkę w Ventersdorpie, niewielkim burskim miasteczku na stepie Transwalu. Była dziennikarką z miejscowej gazety. Kiedy zadzwoniłem do niej, by powiedzieć, że zamierzam napisać o miasteczku i Eugenie Terre Blanche'u, człowieku, który nim rządził, odłożyła słuchawkę i więcej nie odbierała moich telefonów.

I Blade jesienne słońce wstało nad miasteczkiem i otaczającym je stepem. Zaczynała się Wielka Sobota, czas smutku i niepewności. Dymy z wypalanych traw, od tygodnia zasnuwające widnokrąg, przez noc po- deszły bliżej. Pędzone wschodnim wiatrem podpełzły spod farm przez rzekę Czystą aż pod miasto. Budziły niepokój, myśli o karze i skrusze, nieznanym jeszcze rozrachunku. Pierwszy, jak zwykle, obudził się Tshing, murzyńskie przedmieście białego miasta Ventersdorp. Wstał, ledwie pierwsze promienie słońca rozproszyły trochę mrok i chłód nocy. Nad dachami, wciąż maja- czącymi we mgle przedświtu, podnosiły się dymy z palenisk, rozlegało się gdakanie kur, skrzypienie i trzaskanie furtek. Ulice powoli zapełniały się ludźmi. Mężczyźni w granatowych kombinezonach starannie zamykali za sobą drzwi domów i furtki. Wychodzili na drogę i dołączając do innych, zmierzali pieszo ku leżą- cemu za wzgórzem białemu miastu. Tommy Lerefolo, czarnoskóry miejski radny, wciąż pogrążony w półśnie, niemal widział tę scenę, rozgrywającą się wokół niego na wszystkich pobliskich ulicach, to niezmienne poranne poruszenie czarnego przedmieścia, podążanie w stronę białych dzielnic. 7

Sam jednak nie zamierzał wstawać. W sobotę ratusz był nieczynny. Leżąc w łóżku, z rozkoszną świadomością wolnego od pracy dnia, Lerefolo odwlekał chwilę wstawania i wszystkie przyjemności, jakie go czekały tego dnia. Postanowił, że przed południem umyje samochód, swojego białego terenowego nissana, a wieczorem obejrzy w telewizji piłkarski mecz. Raymond Boardman wstał za wcześnie i za wcześnie dotarł do miasta, na długo przed otwarciem banku. Zostawił samochód w śródmieściu, a sam, zerkając na zegarek i ob- liczając czas, bezwiednie ruszył wolno skąpaną w zimnym porannym słońcu drogą wiodącą w stronę czarnego getta. Było tak wcześnie, że napotykał kobiety Tswana, które szły sprzą- tać, prać i prasować w domach w Ventersdorpie. Mijał też zmierza- jących ku białemu miasteczku czarnych mężczyzn w drelichowych kombinezonach. Niektórzy z nich stawali na rogatkach, przy stacji benzynowej Caltex, żeby czekać na farmerów, którzy przyjadą tu po robotników do pracy na farmach i wybiorą najsilniejszych, najspraw- niejszych, najlepszych, nielicznych. Jako chłopak Raymond przyjeżdżał tu nieraz z ojcem, jeśli na far- mie zabrakło rąk do pracy albo trzeba było zrobić coś, czego żaden z ich robotników nie potrafił. „Potrzebujemy więcej czarnych - mówił wtedy ojciec. - Trzeba się wybrać pod Caltex". Ilekroć mijał samochodem stację Caltexu, Raymondowi Board-manowi przychodziło na myśl właśnie to wybieranie ludzi spośród innych, wszystkich podobnych do siebie, w takich samych granatowych lub szarych drelichach i gumowych butach. I to, jak skwapliwie ładowali się na skrzynię ciężarówki. Zdawali się być już w ruchu, zanim ojciec wskazał palcem, ty, ty i ty. Trwali w takiej gotowości, że jakby wyczuwali jego decyzję na ułamek sekundy przed nim albo chcieli go przymusić do właściwego wyboru. Raymond czuł ulgę, że sam już tego od dawna nie robił. Do pracy na farmie wystarczało mu 8

własnych czarnych, a zdarzało się, że nawet i dla nich brakowało ro- boty i musieli jej szukać w miasteczku. Zatrzymał się przy stacji Caltexu, zawrócił w stronę białego miasta. Szedł teraz razem z mężczyznami, którzy nie zatrzymali się przy stacji benzynowej. Mieli pracę w białych domach i szli dalej, w takim sku- pieniu, jakby już starali się zrozumieć i zapamiętać życzenia białych gospodyń odnośnie do podlewania, strzyżenia trawników, porządko- wania grządek, naprawiania płotów, garażowych podjazdów, dachów. W śródmieściu nadal nie było żywego ducha, choć zwykle o tej porze panował tu już spory ruch. W ciszy i pustce Raymond znalazł ocienioną ławkę na skwerze przed nowym ratuszem, przy łuku trium- falnym. Przesiedział na niej do późnego poranka, godziny otwarcia banków, patrząc na ścianę budynku sądu. W nocy, a może nad ranem, ktoś wymalował na murze skrzyżowane w swastykę czarne siódemki. Godło białego bractwa, znak czystości i dobra, nieustającej wojny z Antychrystem. Wybiła dziesiąta, kiedy przed tawerną Pod Rajskim Żurawiem, leżącą na rogatkach miasta, zatrzymała się czerwona dostawcza półciężarów-ka. Właściciel gospody Henk Malan patrzył przez okno, jak kierowca wysiada z wozu, idzie przez parking, rozglądając się niepewnie. „Obcy", pomyślał Malan. Wiedział, po co mężczyzna wysiadł z sa- mochodu. Przyglądał mu się, nieśpiesznie wycierając dłonie w ręcznik. „Idę o zakład, że nie klient", ocenił. Biali, jeżeli zachodzili do Rajskie- go Żurawia, to tylko po to, żeby spytać o drogę - jak wyjechać na szosę do Coligny, omijając czarne przedmieście. Miejscowi nie zaglądali tu prawie nigdy. Nazywali tawernę shebeen, murzyńską meliną, jakby to była podejrzana spelunka, a nie przyzwoity lokal. „Omijają mnie jak zarazę", pomyślał gniewnie Malan. Biali nie chcieli, żeby czarni mieli swoją knajpę w Ventersdorpie. Bali się, że otwierając bar na skraju miasta, Henk wyciągnie ich z getta. A w tym mieście czarni mieli pozostać tam, gdzie ich miejsce. 9

„Otwierasz lokal dla czarnych", powiedziała matka, kiedy Henk przywiózł ją do Rajskiego Żurawia po raz pierwszy. I ostatni, bo jej noga nigdy więcej tu nie postała. „Knajpa dla czarnych", powtarzała z bolesnym niedowierzaniem, kiedy wiózł ją z powrotem do jej małego domku pod drzewem eukaliptusa. Myślała, że syn nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, że ktoś mu źle doradził. „Czy ty nie wiesz, gdzie my żyjemy? - pytała, jakby naprawdę mógł tego nie wiedzieć. -Nie wiesz, co to za miejsce?" Ale on dobrze wiedział, co to za miejsce. I miał bar dla czarnych, dokładnie taki, jak chciał. Myślał o matce, przyglądając się białemu kierowcy z półciężarów-ki, niepewnie rozglądającemu się po pustej ulicy. - Pewnie już żałuje, że wysiadł albo że w ogóle się tu zatrzymał. Przeklęte miasto - mruknął Malan pod nosem. - Boją się nas jak dia beł święconej wody. I było tak, odkąd pamiętał. Przyjezdni zdarzali się tu równie rzadko jak deszcz. Omijali miasteczko nie tylko dlatego, że leżało z dala od głównych dróg, ale z powodu grozy, jaką napawało obcych. Młodzi w mieście znosili to gorzej niż starzy. Frank, pasierb Henka, który od rana malował nowy szyld w kącie baru, zaklął głośno na przypomnienie poprzedniego dnia, kiedy to wybrał się do Potchefstroom, leżącego opodal sporego miasta, sławnego z akademii. — Nie można już nawet nigdzie pojechać! — rzucił ze złością. — Człowiekowi się wymknie, że jest z Ventersdorpu, a zaraz gapią się na niego jak na jakąś bestię! Może powinno się pomyśleć, czy nie zmienić temu miastu nazwy?! Biały kierowca z czerwonej półciężarówki wsiadł do samochodu i zawrócił na krajową drogę N14, którą przyjechał. Rozeźlony tym jeszcze bardziej niż zwykle Malan wyszedł na ulicę. Frank przystawił drabinę i przybijał nad wejściem nowy szyld z wy- malowanym złotą farbą żurawiem, takim samym jak na pięciocento-wych monetach. 10

- Krzywo! Nie widzisz, do cholery, że krzywo?! - warknął Malan, zapalając papierosa. Stojąc na pustej już teraz ulicy, patrzył na dymy, które ze stepu po- deszły nad samą rzekę. Tamtego dnia wychodzili co godzina, razem z sąsiadami stawali w grupkach, patrząc w step. Ale tym razem byli na ulicy sami, jakby inni ludzie odeszli. - Pusto coś - odezwał się Frank-z drabiny. Tawerna Pod Rajskim Żurawiem stała w rzędzie budynków grani- czących z łąkami i rzeką. Dalej był już step, skąd nadciągały ku miastu dymy z wypalanych traw. Czasem rzedniały i bladły, niemal nikły, zlewając się z wysrebrzonym, sinym niebem, i wtedy zdawało się, że odchodzą, odpędzane wiatrem. Ale teraz wydały się Malanowi jeszcze bliższe, zgęstniałe, niemal granitowe, jak burzowe chmury osiadłe na drugim brzegu rzeki. Czarni od miesięcy podpalali trawy, czasem w kilku miejscach jedno- cześnie, tak że dymy otaczały miasto. Biali w Ventersdorpie mówili, że robią to specjalnie, żeby nie było wiadomo, skąd się wzięły. Czy to tylko robotnicy wypalają pobocza dróg, czy puszczają z dymem kolejną białą farmę? Teraz dymy podeszły tak blisko, jakby chciały ogarnąć miasto, przystąpić do jego oblężenia, a w końcu przypuścić ostateczny szturm. - Może tak być?! - zawołał Frank z drabiny. Malan odwrócił wzrok od dymów na stepie i niechętnie przyjrzał się nowemu szyldowi. Pomyślał, że choćby nie wiadomo co na nim wymalował i nie wiadomo jak się starał, nic nie poradzi na taki zastój, nie odwróci klęski. - Co tu gadać! - mruknął. - Wszystko przez Eugène'a! Może gdy by go nie było... Ale tak naprawdę Malan chciał, żeby Eugène Terre'Blanche był w miasteczku. W południe Chris Mahlangu przyszedł na farmę Terre'Blanche'a, ale nie zastał białego farmera. Postanowił więc wybrać się do miasta

i prosić o pieniądze jego żonę. Wiedział, gdzie mieszka, czasem kosił u niej trawę. Mahlangu, jak wszyscy ludzie w miasteczku, wiedział, że Terre'-Blanche nie płacił robotnikom najmowanym do pracy na farmie, nie płacił nawet za sprawunki w sklepach. Kupował na kredyt, którego biali i hinduscy sklepikarze nie ośmielali się mu odmówić. Niegdyś spłacał wszystkie długi pod koniec każdego miesiąca. W ostatnich la- tach nie był jednak tak skrupulatny i na widok Terre'Blanche'a skle- pikarze w mieście wymykali się na zaplecze. Nie płacił też czarnym, których zabierał z Tshingu do koszenia tra- wy czy pasania bydła. Jak inni biali farmerzy, odliczał im od obiecanej pensji każdy, nawet najmniejszy dodatkowy wydatek. Odliczał za benzynę, jaką zużywał, by przewieźć ich z miasta na farmę, za nocleg w starej stajni i za prąd. Odliczał każde piwo czy butelkę whisky, jakie kupował dla nich na kredyt. Kiedy przychodził dzień wypłaty, z obiecanych kilkuset randów wydzielał robotnikom najwyżej połowę. Inni biali farmerzy nie byli lepsi i przyjezdni dziwili się czarnym z Tshingu, że najmują się u nich do pracy. Jakby mieli wybór! W całej okolicy nie było żadnej innej roboty ani okazji do zarobku. Szli więc na służbę do farmerów, licząc, że może akurat im się poszczęści. W Wielką Sobotę Chris Mahlangu wiedział już, że mu się nie po- szczęściło. Kiedy poprzedniego dnia, w Wielki Piątek, poprosił Terre'-Blanche'a o pieniądze, farmer kazał mu przygnać z pastwiska stado i policzyć na jego oczach bydło. Chris doliczył się dziewięćdziesięciu czterech sztuk, a Terre'Blanche upierał się, że powinno być dziewięćdziesiąt siedem. Zagroził, że jeśli krowy się nie odnajdą, nie tylko nie zapłaci ani grosza, ale pośle Chrisa do więzienia za kradzież. Już sama groźba we- zwania policji przeraziła Mahlangu, który nie miał żadnych dokumen- tów, a po aresztowaniu mógł zostać odesłany do Zimbabwe, skąd jego rodzina przywędrowała za chlebem. 12

Terre'Blanche przeklinał i wyzywał go od czarnuchów, wygrażał maczetą, którą na farmie zawsze nosił przy sobie. Wszyscy wiedzieli, że gdy wpada w gniew, traci panowanie nad sobą. W pewnej chwili podszedł do Mahlangu i schwycił go za gardło. „Lepiej, czarnuchu, żebyś przyprowadził mi te krowy - wysyczał, podnosząc maczetę. -Bo inaczej nie będzie czego z ciebie zbierać". Mahlangu wyrwał się farmerowi i pędem uciekł przez łąkę na są- siednią farmę Dirka Koetze. Wieczorem Terre'Blanche posłał za nim stajennego Patricka, żeby wrócił i że się dogadają. Wrócili razem nazajutrz, ale Terre'Blanche'a nie było na farmie, a jego żona w mieście powiedziała, że nie miesza się do rozliczeń mię- dzy mężem i robotnikami. Zadzwoniła po męża, a on kazał im czekać na ulicy. Przyjechał pogodny, niemal przyjazny. Bywał taki, gdy nic nie wy- prowadzało go z równowagi. Kazał im wsiadać do samochodu. Bez słowa wgramolili się na skrzynię półciężarówki. Biali w miasteczku na- dal tak właśnie wozili swoich czarnoskórych pracowników czy służbę. Nie wolno im było zajmować miejsc w środku pojazdu. Wezwani do samochodu, wspinali się na tył półciężarówek, tam gdzie układano zakupy, ładunki, sprzęty, rzeczy. Po drodze na farmę zatrzymali się w wielkim sklepie Overland z napojami alkoholowymi na skraju miasteczka. Mrugając porozu- miewawczo, Terre'Blanche kupił trzydzieści niewielkich butelek wina jabłkowego Savanna Cider i trzy paczki papierosów, a dla siebie pier- siówkę wódki Smirnoff. Jowialnie, jak to on, żartował z córką wła- ściciela sklepu, która zjechała na święta do miasteczka z uniwersytetu i w Wielką Sobotę pomagała ojcu. Na farmie zaproponował, by napili się na zgodę i zapomnieli o nieporozumieniach. Ale kiedy napomknęli o pieniądzach, znów wpadł w gniew i kazał im się wynosić, a sam poszedł do domu, zamykając za sobą z trzaskiem drzwi. 13

Mahlangu i Patrick poszli na farmę Koetzego, gdzie podzielili się winem z miejscowymi robotnikami. Paląc papierosy, naradzali się, co począć. „Z tym białym są same kłopoty - kręcili głowami. - Wszystkim byłoby lepiej, gdyby nie żył". Pod wieczór wrócili na farmę Terre'Blanche'a, by jeszcze raz zażądać od farmera pieniędzy. Drzwi domu były zamknięte. Ale zobaczyli uchylone okno. Chris dał znak Patrickowi, by na niego poczekał, a sam poszedł do stajni. Za chwilę wrócił, niosąc ciężki żelazny łom. Cienie zaczynały się wydłużać i wiatr przyniósł gdzieś ze stepu woń dymu i palonej trawy, o wiele silniejszy niż za dnia. W Ventcrsdorpie biali właściciele domów zaczęli zabierać swoich czarnych robotników półciężarówkami na farmy pod miastem. Jasne popołudnie przecho- dziło powoli w ciepły, spokojny wieczór. Przez całe popołudnie Martha Terre'Blanche usiłowała dodzwonić się do męża. Eugène od zawsze wiódł własne, odrębne życie, do którego nie miała dostępu. Potrafił znikać na całe dnie albo zamykać się w swoich myślach. Nawet mieszkali oddzielnie: on na farmie, ona w mieście. Przywykła do samotności i milczenia. Niepokój, jaki akurat tego dnia wywołała w niej nieobecność męża, zaskoczył ją samą. Narastał z każdym nieodebranym telefonem, dławił, obezwładniał. Widziała przez okno czarnych czekających pod płotem. Poznała Chrisa, którego Eugène najął przed pół rokiem do pasania bydła na farmie i prac ogrodniczych przy domu w miasteczku. Stał przed furtką z chłopakiem, którego też widywała na farmie. Potem Eugène zajechał białą półciężarówką. Kazał czarnym siadać na skrzynię samochodu, za szoferką i zawrócił na farmę do Ratzegaai, kilkanaście kilometrów za miastem. Odtąd nie odbierał już telefonów. Pod wieczór, zaniepokojona już nie na żarty, postanowiła za- dzwonić do van Zylów, których gospodarstwo sąsiadowało przez 14

drogę z farmą Terre'Blanche'ów. Odebrała Dora, ukochana siostra Eugène'a. - Nie, nie widziałam go dzisiaj - powiedziała. - Ale wieczorem ma do nas zajrzeć Wieczorem, w Wielką Sobotę poprzedzającą Wielkanoc, święto Zmartwychwstania i Odkupienia, wyprawiali przyjęcie z okazji urodzin najstarszego syna. - Pewnie jeździ konno, a telefon zostawił w domu - powiedziała Dora. - Powiem Danowi, żeby sprawdził, co się tam dzieje. Dan van Zyl na werandzie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta. Cienie zbierały się i gęstniały w dolinie. Dan van Zyl usiadł na weran- dzie swojego domu, żeby na to popatrzeć. Zwykle nie tak spędzał wieczory, nie miał czasu na takie rzeczy. Ale tego dnia usiadł i patrzył, zupełnie jakby czuł, że powinien. Ze swojego domu na wzgórzu widział dobrze polną drogę w zie- lonej dolinie i gęste zagajniki porastające położoną na przeciwległym zboczu farmę. Należała do jego szwagra, Eugène'a Terre'Blanche'a. W ostatnich latach gospodarstwo Eugène'a mocno podupadło. Van Zyl siedział na werandzie i dumał nad tym, jak to jest z tą ziemią. Jak się nie ma do niej serca ani głowy, to i ona nie jest łaskawa, przestaje rodzić. Eugène żył wielką polityką. Jego światem były niekończące się de- baty o tym, jak fatalnie szły sprawy w kraju i jak się jeszcze pogorszy, gdy władzę przejmą w końcu czarni. Zwoływał swoich zwolenników na narady i pochody, głowił się, jak temu zaradzić i nie dopuścić czar- nych do rządu. A ziemia marniała. Światem Eugène'a były nocne wiece z pochodniami. Przybywał na nie konno, wystrojony w paradny mundur i wśród łopoczących sztan- darów wygłaszał płomienne przemówienia, groził wojną. Czy ludzie tacy jak on mogli zajmować się ziemią? Eugène'owi pochlebiało, gdy w gazetach nazywali go burskim ko- mendantem, generałem, ostatnim obrońcą białej rasy. Choć w rodzinnym 15

Ventersdorpie nie sprawował żadnego urzędu, uchodził za najważniejsze- go obywatela miasteczka. Nietykalnego, niepodlegającego żadnym pra- wom poza tymi, które sam ustanowił. W czarnych wzbudzał prawdziwą trwogę, a i biali nie s'mieli mu się przeciwstawiać. „Co za marnotrawstwo", westchnął ciężko Dan van Zyl, zerkając na rodzinną farmę Terre'Blanche'ów, którą Eugène przejął po ojcu. Chwasty z każdym rokiem bardziej się rozrastały w wysokiej, nieko-szonej trawie, na której Terre'Blanche kazał wypasać bydło, a na pastwisku, to tu, to tam, wybijały się kępy młodych drzew i krzaków. Dan van Zyl przyglądał się ruchomym cieniom w dolinie, pogrą- żony w myślach, nieobecny. Nie drgnął nawet, gdy w salonie zadzwo- nił telefon. Dzwonek ucichł, ale po chwili odezwał się znowu, jeszcze natarczywiej i głośniej. Usłyszał głos żony. Dzwoniła Martha, żona Terre'Blanche'a. Nie mieszkała na farmie, lecz w miasteczku. W położonym na odludziu gospodarstwie nie czuła się bezpiecznie. W ostatnich latach na roz- rzuconych wokół miasta farmach coraz częściej dochodziło do na- padów i mordów i wielu farmerów pokupowało dla swoich rodzin domy w Ventersdorpie. Jeździli na farmy jak do biura, a na noc wracali do miasta. Słońce zaczynało zachodzić i Dan chciał już wejść do domu, gdy od strony zagrody Terre'Blanche'a na wzgórzu ukazał się czarny koń. Przeciął łąkę na zboczu, rysując szlak wśród wysokiej pożółkłej trawy, przegalopował do płotu przy gruntowej drodze, a potem zawrócił i pognał z powrotem w kierunku domu. Van Zyl dobrze znał tego konia i dlatego od razu wiedział, że stało się coś złego. Chris Mahlangu i Patrick zakradli się do sypialni przez niedomknięte okno. W pomieszczeniu panował półmrok. Farmer leżał na wznak na wielkim łóżku, z rozrzuconymi ramionami, w ubraniu, w rozpiętych spodniach. Spał. 16

Przez chwilę stali, przyglądając się chrapiącemu mężczyźnie. Już pierwszy cios, zadany przez Mahlangu metalowym prętem, pozbawił Terre'Blanche'a przytomności. Chris Mahlangu uderzał dalej, raz za razem, wkładając w każdy cios całą siłę, nienawiść, wściekłość i strach. Uderzenia spadały na głowę, ramiona i pierś leżącego farmera. Mahlangu słyszał chrzęst miaż- dżonych kości, czuł w powietrzu krew. Gdy opadł z sił, oddał łom Patrickowi, który stał i tylko się przy- patrywał zabijaniu. Teraz bez słowa zamachnął się i uderzył trzy razy w głowę i pierś białego. Każdy z ciosów podrywał w powietrze ciało Terre'Blanche'a, jakby przywracając mu życie. W sypialni było prawie ciemno i duszno. Ciężko dysząc, przyglądali się okrwawionemu trupowi, który w niczym nie przypominał wzbudzającego strach białego farmera. Twarz, całkowicie zmiażdżona, była nie do rozpoznania, jeden z ciosów zdruzgotał szczękę, przebił policzek i język. Zdawało się, że krew jest wszędzie. Na łóżku, poduszce i ciele ofiary, na ścianach, suficie, podłodze, na ubraniach i rękach zabójców, na ich twarzach i włosach. Chris Mahlangu wydobył zza pasa nóż. Pochylał się nad obnażo- nymi zwłokami, gdy z kieszeni spuszczonych spodni Terre'Blanche'a wypadł na podłogę telefon komórkowy i kluczyki samochodowe. Me- taliczny, zgrzytliwy dźwięk nieprzyjemnie przerwał ciszę. Mahlangu się wzdrygnął. Zerknął jeszcze na zmasakrowane ciało, ale bez słowa schował nóż do kieszeni spodni i schylił się po telefon i kluczyki. Te- lefon zadzwonił, gdy tylko go dotknął. "Wepchnął go głęboko do kie- szeni i dał znak Patrickowi. — Zabieramy się stąd. Wychodząc, zatrzasnęli za sobą kuchenne drzwi. Tommy Lerefolo o śmierci Terre'Blanche'a dowiedział się, zanim po- wiedziano o rym w nocnych wiadomościach radiowych. W Tshingu takie wieści rozchodziły się lotem błyskawicy. Raz zasłyszane, choćby 17

przypadkiem, choćby i w wypaczonej wersji, przekazywane pocztą pantoflową mknęły między obejściami, wpadały nagle do sklepików i barów, wzbudzając to zachwyt, to znów trwogę. W sobotnie wieczory mieszkańcy Tshingu udawali się na spoczynek późno, z ociąganiem, niechętnie przerywając upojną zabawę, nieciekawi niedzielnego jutra, które zawsze było gorsze niż dzień wczorajszy. Z końcem tygodnia robotnicy na okolicznych farmach otrzymywali zapłatę. Z tygodniówkami w kieszeniach wracali też wieczorem z miasteczka pracownicy stacji benzynowych, warsztatów, subiekci ze sklepów, kelnerzy, sprzątacze i pomywacze z kilku niewiel- kich pensjonatów, barów i restauracji, a także domowa służba zatrud- niana w domach białych. Część pieniędzy oddawali w domach żonom i matkom, na utrzy- manie. Z resztą zarobku, zwiniętego we wciąż grube zwitki banknotów, uciskające przyjemnie kieszenie, wyruszali w mrok, by przy rozmowach z przyjaciółmi, piwie i zabawie zapomnieć o znojnym ty- godniu, znaleźć w sobie siłę i wiarę, by przeżyć kolejny. Tommy Lerefolo pracował w ratuszu w białym mieście i żył tak dobrze, że nie musiał zbierać sił przed każdym nowym tygodniem. Jak dawniej jednak lubił w sobotnie wieczory odwiedzać miejscowe, urządzane tuż przy sklepach bary, gdzie piwo piło się wprost z butelki, siedząc na drewnianych skrzynkach porozstawianych na trawniku. Spotykał znajomych, którym nie powiodło się w życiu tak jak jemu, wspominał dawne czasy, wypytywał co i jak. Nie chciał, by pomyśleli, że się wywyższa jak inni, którym się udało. Poszczęściło mu się i żył dobrze, tak dobrze, że stać go było na dom w Venters-dorpie i szkołę dla dzieci. W każdej chwili mógł się wyprowadzić z Tshingu. Nie zrobił tego jednak, ani myślał. Nie mógłby powiedzieć, że lubi getto, ale tu wyrósł i przywykł uważać je za swoje miejsce na ziemi. Prawdę powiedziawszy, myślał o wyjeździe, ale do Johannesburga, 18

wielkiego miasta, gdzie wszystko zdawało się możliwe, a marzenia spełniały się same. Albo do nieodległego Potchefstroom, gdzie mógłby podjąć naukę na którymś z tamtejszych uniwersytetów, zdobyć dyplom, który ułatwiłby mu karierę. A przynajmniej do stolicy prowincji, Mafikengu. Tommy Lerefolo chciał się wyrwać w świat, z każdym dniem coraz wyraźniej czuł, że dusi się w ratuszu, pozwala, by życie, w którym mógłby tyle dokonać, przeciekało mu przez palce. Pragnął zmiany, ale przenosin z Tshingu do Ventersdorpu nie uważał za żadną zmianę. „Tu nic się nie dzieje — mówił. — W całym kraju wszystko się zmienia, a tu jest, jak było, jakby nic się nie wydarzyło". Tej sobotniej, świątecznej nocy, poprzedzającej Dzień Zmartwych- wstania i Odkupienia, wszyscy w Tshingu mówili wyłącznie o śmierci. Ale nie, jak dobrzy chrześcijanie, o śmierci Zbawiciela, lecz o śmierci Eugène'a Terre'Blanche'a, którego tak się bali i całym sercem nie- nawidzili. Rozprawiali z ożywieniem, jak kibice po wygranym meczu swojej drużyny. Środkiem głównej ulicy, jednej z niewielu w osiedlu oświetlonych nocą lampami, kroczył podchmielony chłopak. Naśladując paradny krok wojskowych defilad, maszerował, śpiewając w mrok: - Niech żyje śmiałek, co zabił białego farmera! Teraz wreszcie i my będziemy wolni! Hej! Zabij Bura! Zabij farmera! Boją się tylko tchórze! Ostatnie słowa pochodziły z pieśni, którą przed laty śpiewali czarni powstańcy, buntujący się przeciwko rządom białych. Zwyciężyli i przejęli władzę, a mimo to na wiecach dalej śpiewali pieśni o zabijaniu Burów. Tłumaczyli, że to przez wzgląd na dawne czasy i że słów pieśni nie należy brać dosłownie, że śpiewając ją, wcale nie nawołują do zabijania. Biali dopatrywali się jednak w tym złowrogiej groźby odwetu, a jej ziszczenie widzieli w coraz częściej powtarzających się zabójstwach białych farmerów, brutalnie mordowanych we własnych gospodarstwach rozrzuconych na stepie. 19

Tommy Lerefolo, któremu też zdarzało się bezwiednie śpiewać na wiecach pieśń o zabijaniu Burów, nie miał wątpliwości, że śmierć Terre'Blanche'a dla białych farmerów będzie kolejnym znakiem, iż dzień zemsty czarnych jest coraz bliższy. Biali z miasta i farm może i mieli go za wodza i bohatera, ale w Tshingu nikt po Terre'Blanche'u nie płakał. Czarni, których uważał za niewolników, szczerze go nie znosili, a kiedy zginął, uważali, że wreszcie dostał to, na co zasłużył. A Tommy Lerefolo pomyślał sobie, że ten, kto go zabił, musiał być obcy. Bo choć Terre'Blanche nimi po- miatał i traktował gorzej niż zwierzęta, żaden z miejscowych czarnu- chów nie ośmieliłby się podnieść ręki na białego pana. Telefon wciąż dzwonił i dzwonił, wprawiając Chrisa Mahlangu w bez- silną wściekłość. Żałował, że go zabrał, podniósł bezwiednie z podłogi razem z klu- czykami do samochodu, które wysunęły się białemu z kieszeni spodni. I tak nie udało mu się uruchomić półciężarówki, a telefon zaczął dzwo- nić, ledwie wziął go do ręki, jak alarm, jak wezwanie o pomoc. Odtąd już nie milkł. Chris Mahlangu nie żałował tego, co przed chwilą zrobił. Prze- myślał to dawno i teraz niczego się nie bał, i nikt nie mógł mu prze- szkodzić. A jednak dzwoniący nieustannie telefon wzbudzał w nim niepokój, płoszył myśli. Czuł w ustach cierpki smak jabłkowego wina, a w głowie zamęt wywołany przez alkohol i to, co zrobili. Patrick się nie odzywał. Polna ścieżka była wąska, więc szedł nieco z tyłu, ale Chris czuł na plecach jego nieme spojrzenia, jakby chłopak próbował przeniknąć jego myśli, odgadnąć zamiary, wywołać pochwałę. Wiedział, że Patrick zrobi wszystko, co mu każe, i nie uczyni nic bez jego polecenia. Miał szesnaście lat, a na farmie pracował od mie- siąca. Spał w stajni. Sprawił się jak należy, a nawet lepiej. Teraz szli wśród wysokich traw w dół wzgórza, ku gruntowej drodze oddzielają- 20

cej ziemię Terre'Blanche'a od sąsiednich gospodarstw Dana van Zyla i jego sąsiada Dirka Koetze. Tam mieli doprowadzić sprawę do końca, tak jak sobie umyślili. Telefon, wciśnięty głęboko do kieszeni, znów się odezwał, głośno i natarczywie. Chris przystanął, wyjął aparat i przybliżył go do oczu, by przeczytać numer na wyświetlaczu. - Znowu! - rzucił cicho przez zęby, rozpoznając powtarzający się, ten sam rząd cyfr. Telefon umilkł i po chwili znów zaczął dzwonić. Mahlangu nie mógł dłużej tego znieść. Dźwięk wbijał mu się w mózg, dzwonił w gło- wie, raz za razem, raz za razem. Paznokciem zaczął podważać tarczę aparatu, a gdy odskoczyła, wy- dłubał z niego jasną kartę telefoniczną, pogryzł ją i połknął. Telefon umilkł, a wkoło panowała cisza, którą zakłócały już tylko ptaki krążące wśród drzew w poszukiwaniu schronienia na noc. - No to teraz, żeby zadzwonić, musimy pożyczyć od kogoś tele fon — usłyszał głos Patricka. Mahlangu tylko kiwnął głową. Kiedy odwrócił się, by spojrzeć na widoczne na wzgórzu zagrody Koetzego i van Zyla, dostrzegł czarnego konia, który biegł wzdłuż pło- tu oddzielającego farmę od drogi. To był koń Terre'Blanche'a. Wyglą- dało, jakby szukał wyrwy, drogi ucieczki. Na farmie Buckingham, położonej wśród kukurydzianych pól i łąk, dwa kwadranse drogi od miasteczka, nakrywano do kolacji. Ze swojego gabinetu Raymond Boardman słyszał pobrzękiwanie naczyń, czuł dobiegającą z kuchni woń sosów, zupy z dyni, gotowanego szpinaku z ziemniakami. Tego dnia po raz pierwszy uświadomił sobie tak jasno, że może stracić rodzinną farmę. Przychodziło mu to do głowy już wcześniej, ale odpędzał te myśli przekonany, że wystarczy przeczekać kłopoty, że wszystko się ułoży. Teraz jednak, wróciwszy z popołudniowego 21

obchodu pól, pochylony nad stołem przebiegał wzrokiem rzędy liczb w księgach rachunkowych i czuł narastającą rozpacz. Farma pochłaniała coraz więcej pieniędzy. Była jak studnia bez dna. Rano pojechał do miasta na rozmowę z doradcą finansowym, ale bank odmówił mu kredytu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo liczył na pożyczkę. Rozwiązałaby mu ręce, dała nadzieję, perspektywę. Bez niej nie wiedział, co zrobić. „Jest jeden sposób - powiedział cicho bankowy doradca. - Weź czarnego na wspólnika. Wtedy dostaniesz, co chcesz. Kredyty, ulgi, dotacje, czego sobie zażyczysz, rozumiesz?" Były dwa powody, dla których nie mógł tego zrobić. Siedząc w ga- binecie, obracał je w myślach wciąż od nowa. Żeby wziąć czarnego wspólnika, musiałby mu oddać większość udziałów w farmie. Ojciec zaś nigdy by się nie zgodził dopuścić czarnych do zarządzania gospo- darstwem. Upierał się też, by nie zaciągać pożyczek, a farmy na syna nie chciał przepisać. Wciąż uważał go za ofermę, która zmarnuje go- spodarkę. Raymond liczył, że jeśli uda mu się uratować farmę, stary może przynajmniej zgodzi się ją przepisać na średniego syna Raymon- da, Mike'a, który wydawał się urodzonym farmerem. Raymond Boardman zamknął księgi rachunkowe i głęboko nabie- rając powietrza, przeszedł do jadalni. Po kolacji zamierzał powiedzieć rodzinie, że prawdopodobnie stracą farmę. Charlene i Matthew czekali przy stole. Żona poprosiła, by zmówił modlitwę przed posiłkiem. Wzięli się za ręce, a Raymond cichym, spokojnym głosem dziękował Stwórcy za wszystko, czym łaskaw był ich obdarować. Słowa modlitwy i widok rodziny zwykle napawały go spokojem, rozwiewały lęki i niepewność. Wystarczyła chwila, by znów poczuł siłę i odzyskał wiarę. Tym razem jednak nie poczuł ulgi, ciężar nie zelżał ani trochę. Nie potrafił zebrać myśli ani włączyć się do ożywionej rozmowy, jaką żona prowadziła z synem. Wzdrygnął się nieprzyjemnie na dźwięk telefonu. 22

— To Malan — powiedział zdziwiony, zerkając na numer na ekra nie aparatu. Henk Malan, właściciel baru Pod Rajskim Żurawiem, był komen- dantem sąsiedzkiej milicji, którą utworzyli farmerzy z miasteczka. Odkąd na farmach zaczęło dochodzić do rabunków i zabójstw, sąsiedzi dzwonili do siebie z nowinami, uprzedzali się o niebezpie- czeństwach. Policja zawsze przyjeżdżała za późno, nie dawała sobie z niczym rady. Burowie z Ventersdorpu uznali więc, że nie mają innego wyjścia, jak tylko wziąć sprawy w swoje ręce. W całym Transwalu powoływano podobne sąsiedzkie milicje, do których wstępowali biali farmerzy. Uzbrojeni, w półciężarówkach lub konno, patrolowali farmy i polne drogi, zatrzymywali włóczęgów, a wzywani przez telefon lub radiostację błyskawicznie przybywali z pomocą napadniętym farmerom. Na dowódców milicji wybierano zwykle emerytowanych żołnierzy i policjantów. Henk Malan służył w wojsku, walczył nawet na wojnie. Uznano, że nada się na komendanta pospolitego ruszenia z sąsiedztwa. Powierzono mu okolicę, w której leżała też farma Buckingham. Raymond nie przepadał za Malanem, a po jego telefonie nie spo- dziewał się niczego dobrego. Nie wstąpił do sąsiedzkiej milicji. Malan miał mu to za złe i nie przepuszczał żadnej okazji, by mu to wypomnieć. - Może już o tym wiesz, ale pomyślałem, że i tak nie zaszkodzi zadzwonić. Zabili Eugène'a Terre'Blanche'a. Pewnie jacyś czarni. - Jak inni Burowie z okolicy Henk Malan mówił po angielsku z twar dym, gardłowym akcentem. - Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć. Powiesz Mike'owi czy mam do nich dzwonić? - dodał. Lynette, żona Mike'a, pracowała kiedyś w tawernie Pod Rajskim Żurawiem. Zwolniła się, gdy wyszła za Mike'a i wyprowadziła się z nim do domku na prerii, za miastem. Malan nieraz im mówił, że mieszka jąc na takim odludziu, sami proszą się o kłopoty, ale jako komen dant pospolitego ruszenia z sąsiedztwa opiekował się młodymi jak 23

doglądająca kurcząt kwoka. - Lynette dobrze znała Eugène'a. Chyba go nawet lubiła. Jak zabili kogoś takiego, to teraz wszystko się może zdarzyć. Raymond Boardman powoli odłożył słuchawkę. Ku swojemu zdumieniu poczuł, że wieść o zbrodni, zamiast trwogi i przygnębienia, wzbudziła w nim otuchę i wiarę, że może jeszcze nie wszystko stracone. Jeśli to prawda, że Terre'Blanche został zamordowany, jeśli zabili go czarni, rząd będzie musiał w końcu coś zrobić. Terre'Blanche to był nie byle kto, nie jakiś tam van der Merwe, Botha, du Plessis czy Boardman, których zamordowanie na farmie skwitowano by krótką notką w gazecie. Mord na Terre'Blanche'u był atakiem, symbolicznym ciosem wymierzonym we wszystkich białych farmerów. Teraz rząd będzie musiał nie tylko zapewnić bezpieczeństwo białym farmom, ale dopil- nować, by nie upadały. Ta śmierć nie mogła być daremna. Dla Ray- monda Boardmana przyszła w najlepszej chwili. Sięgnął po telefon i wybrał numer Mike'a. Dzień dogasał opornie, przeciągając swoje trwanie już tylko w za- kamarkach orzechowego drzewa, przy zachodniej ścianie domu. Wszystkie dni tam kończyły swój bieg i Mike czekał, aż z liści znikną ostatnie purpurowe lśnienia i można będzie powiedzieć, że i ten się skończył. Czuł za plecami obecność Lynette. Po prostu stała, jak tyle razy przedtem, czekając, aż on wypowie swoją kwestię. Ich kłótnia zato- czyła koło i znaleźli się w punkcie wyjścia, przy tych samych słowach, które wypowiedzieli rano. Mike patrzył, jak światło dnia spełza z liści, pozostawiając podwór- ko w mroku. Poczuł rozczarowanie, jakby naprawdę liczył na to, że mrok zwolni ich od tej rozmowy, że w naturalny sposób położy jej kres. Ale słowa przetrwały, tak samo rześkie jak rano, gdy wypowiadał je po raz pierwszy. 24

- Dla takich jak my Australia to najlepsze miejsce na ziemi — po- wiedział. - Tam dopiero można wszystko zaczynać od nowa. - A po co od nowa?! - wybuchła Lynette. - Ja nie chcę wszystkiego od nowa! Tak jak on chciała wyjechać z miasteczka, w którym całe życie mieszkała. Nie widziała w nim dla siebie ani dla ich małżeństwa żadnej przyszłości. Czuła, że się w Ventersdorpie dusi, że grozi im coś, że wisi nad nimi jakaś klątwa, która musi się spełnić, jeśli nie uciekną w porę. Ale na wyjazd do Australii nie była gotowa. Aż tak daleko uciekać nie zamierzała. Myślała o pobliskim Potchefstroom, dalszym Johannesburgu, może nawet Pretorii, ale nie o podróży na koniec świata. Nigdy nie wyjechała z miasteczka dalej niż do Kapsztadu, do- kąd zabrali ją Boardmanowie. Tylko myśl o wyjeździe dodawała Mike'owi sił do życia. Zdawał się uważać, że wyjazd na koniec świata rozwiąże wszystkie problemy, usunie zmartwienia i wątpliwości. - Ja tu dłużej nie wytrzymam! Mówię ci, nie wytrzymam! Czy ty naprawdę nie rozumiesz? Ale Lynette nie rozumiała. Nawet gdy doszła do nich wiadomość o śmierci Terre'Blanche'a, Mike wiedział, że choć Lynette dostrzega zagrożenie, ocenia je po swo- jemu. W jej wyobraźni było ograniczone w swojej niszczycielskiej sile, oswojone, przez te wszystkie lata spędzone w Ventersdorpie. Nawet jeżeli śmierć Terre'Blanche'a je zwielokrotni, będzie się go bała mniej niż wyjazdu do Australii. To właśnie zrozumiał Mike, patrząc na żonę tego wieczoru. Całe życie była świadkiem tego, co się działo w tym mieście, a jed- nak nie rozumiała, że właśnie teraz sprawy wyjdą poza ustalone ramy, staną się czymś nieokiełznanym, co może ich zniszczyć. Ta myśl jesz- cze wzmogła w nim chęć ucieczki, a jednocześnie uzmysłowiła mu nieodwracalność takiej decyzji. Po raz pierwszy on też się przestraszył, zapragnął pozostać, tak jak Lynette, w tym, co znali. Zbrodnia 25

popełniona w sąsiedztwie powinna potwierdzić wszystkie jego mroczne przeczucia i obawy, ale zamiast tego poczuł rodzące się wątpliwości. - Co teraz będzie? — zapytała Lynette. Wzruszył ramionami i wyszedł na werandę. Kiedy zadzwonił ojciec, siedział na schodach, paląc papierosa. - Już wiesz? — zapytał Raymond. - Wiem - powiedział. - Może przyjedziecie z Lynette i chłopcami na noc? - W taką noc jeździć po stepie? Przez chwilę obaj milczeli. - Skoro zabili kogoś takiego jak Eugène, to chyba nic już nie bę dzie takie jak dawniej? - odezwał się w końcu Mike. - Może i tu się w końcu coś zmieni? Z gospodarstwa Terre'BIanche'a zabójcy wrócili przez łąkę i drogę na farmę Koetze. Pora była przedwieczorna, a cienie zbierały się i gęstniały w dolinie. Zbroczeni krwią, powlekli się do zabudowań, w których mieszkali zatrudnieni przez farmera czarnoskórzy robotnicy. - Zabiłem Eugène'a Terre'Blanche'a, zabiłem białego wodza - po wiedział Chris Mahlangu. - Teraz to ja tu będę rządził, ja będę wa szym moreną, wodzem. Ja będę wydawał rozkazy i mnie teraz będziecie słuchać. Nie uwierzyli. Nawet wtedy, gdy chciał pożyczyć telefon, by za- dzwonić po policję i o wszystkim opowiedzieć. Myśleli, że to tylko przechwałki. A jeśli prawda, to tym bardziej nie należało mu dawać telefonu. W końcu jeden z robotników zgodził się, by Mahlangu za- dzwonił po policję z jego telefonu. Oficer dyżurny kazał Mahlangu i Patrickowi iść na główną drogę i tam czekać, aż przyjedzie po nich patrol. Stali na poboczu, gdy podjechał policyjny samochód i zabrał ich z powrotem na farmę Terre'Blanche'a. 26

Ku zdziwieniu policjantów, zabójcy nawet nie próbowali uciekać, nie zmyli z siebie krwi ofiary. Spokojni i pogodzeni z losem, przyznali się do wszystkiego, jakby uważając, że postąpili sprawiedliwie, że to im stała się krzywda. Choć dopuścili się zbrodni, byli jej ofiarami na równi z tym, którego zabili. Nie spodziewali się kary, raczej nagrody.

2 Jesienią miasteczko Ventersdorp wyłania się z otaczających je szczel- nie pól kukurydzy, słoneczników i tytoniu. Pokryta popękanym asfal- tem droga wiedzie z Johannesburga na zachód, wśród rozrzuconych po horyzont, spłowiałych od słońca zagonów, przewyższających wyso- kością dorosłego mężczyznę. Wysoka po pas, przerastająca pola płowa trawa, zanim ustąpiła plantacjom, tworzyła falujący step na szerokim i równym, bezkresnym płaskowyżu. Lasy i zagajniki są tu rzadkością. Monotonię krajobrazu przerywają jedynie samotne strzeliste eukaliptusy, sękate krzewiaste akacje, zielone kępy mięsistych aloesów i srebrzące się w słońcu silosy zbożo- we, zdradzające obecność miasteczek i farm, niknących w stepie i po- żółkłych polach. Jesienią, gdy na farmach kończą się żniwa, właściciele gospodarstw posyłają ludzi do wypalania ściernisk i traw. W pogodne dni, gdy rankiem pojawiają się przymrozki, z niewidocznego z oddali ognia unosi się siny, słodkawy dym. Podrywany wiatrem wzbija się w niebo i tworzy powłóczyste obłoki, snujące się nad polami aż do zmierzchu. Dopiero gdy zapada zmrok, widać nad ziemią migotliwe czerwonawe ogniki. Ludzie zadeptują je przed nocą, by nie podpełzły pod obejścia. 29

Ziemia jest tu żyzna., choć niebo zawsze skąpiło wody. W innych zakątkach Higveldu, Wysokiego Stepu, rozciągającego się między brzegami Rzeki Burej i Limpopo, od Gór Smoczych po pustynię Ka-lahari, znajdowano prawdziwe skarby. Złoto i diamenty były tak ła- two dostępne i w takiej obfitości, że opętani gorączką ich posiadania śmiałkowie ściągali tu z całego świata. W Ventersdorpie jednak nikt nie mógł liczyć na łatwy zarobek, a jedynym skarbem była tu dobra ziemia, nadająca się pod uprawy i na pastwiska, ale wymagająca wysiłku, cierpliwości i pokory. Tacy też musieli być ludzie, którzy decydowali się tu osiąść i żyć. Nawykli do ciężkiej pracy, uparci i pokornie znoszący los, jaki postanowił im zesłać łaskawy i nieodgadniony w swych wyrokach Stwórca. Ile razy przyjeżdżam do Ventersdorpu, odnoszę wrażenie, że miesz- kańcy miasteczka widzą mnie po raz pierwszy. Bez trudu rozpoznaję miasto, które choć mijają lata, niemal się nie zmienia. Tylko na wzgórzu oddzielającym Ventersdorp od jego czar- nego przedmieścia, Tshingu, step ustąpił teraz miejsca supermarketom i wielkim magazynom, które obrosły biegnącą między nimi szosę. Jadąc wolno pustą główną drogą przez miasto, mijam znajome parte- rowe sklepy, zakłady rzemieślnicze, urzędy. Przypominam sobie, jak się nazywają ulice, dokąd prowadzą i z jakimi się krzyżują. Wiem, jak tra- fić pod wskazany adres, znam drogi na skróty i ślepe zaułki. Z łatwością poznaję miasto. Ono zaś nigdy nie przyznaje się do znajomości ze mną. Senne, rozleniwione południowym upałem sprawia na przybyszu wrażenie zaprzątniętego wyłącznie sobą, pochłoniętego swoimi pilnymi sprawami. Odwrócone plecami, nieobecne, niczego nie ciekawe, nie odpowiada na pozdrowienia, umyka wzrokiem, jak ktoś kiedyś poznany, udający, że nie przypomina sobie dawnego spotkania. Niezmiennie sprawia zresztą takie wrażenie, jakby nikogo w nim nie było, jakby przybywając z niezapowiedzianą wizytą, nie zastało 30