Dla Harrisona, Snoopy’ego, Sumiego,
Beh-tona i reszty bractwa.
Dla tych, którymi byliśmy,
i tych, którymi jesteśmy.
I dla Volkera,
który z powrotem zebrał starą paczkę w kinie,
którego właściwie już nie ma.
Szczęśliwym ów,
kto potrafi rozpoznać istotę rzeczy!
WERGILIUSZ
And the vision that was planted in my brain
still remains within the sound of silence.
The Sound of Silence
SIMON & GARFUNKEL
Przed ciszą
Sobota, 12 stycznia 1985
Wycieraczka z trudem zgarniała śnieg
z potrzaskanej szyby, jej ruchy powoli zamierały, aż
w końcu zastygła w miejscu.
Ból był tak dotkliwy, że Bernhard Forstner prawie
stracił przytomność. Przed sobą na szybie widział
pajęczynę pęknięć. Spojrzeniem wodził za wycieraczką,
za jej zamierającym ruchem, przypominającym kiwanie
wysuszonej ręki trupa.
Zaraz po uderzeniu silnik zgasł, reflektory
zamigotały po raz ostatni i od tej chwili wokół
panowała tylko ciemność zimowej nocy.
Forstner próbował rozpaczliwie odzyskać kontrolę
nad swoim passatem, ale samochód rozwinął za dużą
prędkość, a zasypana śniegiem jezdnia była gładka jak
lustro. Mężczyzna z przerażeniem patrzył, jak
w błyskawicznym tempie zbliża się do niego ściana lasu.
Walczył jak szalony z kierownicą, ale samochód
wymknął mu się spod kontroli. W końcu z potężnym
hukiem pojazd uderzył czołowo w pień grubej jodły.
Żółta maska silnika zgięła się w harmonijkę, jakby była
z papieru, przednia szyba popękała, a następnie Forstner
poczuł przeraźliwy ból.
To wszystko nie trwało dłużej niż kilka sekund, ale
jego świadomość zarejestrowała każdy szczegół, jakby
oglądał film puszczany w zwolnionym tempie. Od
chwili wypadku minęło może dziesięć minut, ale dla
Forstnera wydawały się one nieskończenie długie.
Wycieraczka walczyła jak żołnierz na straconej pozycji,
zgarniała masy śniegu, które spadły z drzewa, i w końcu
zabrakło jej sił. Drgnęła po raz ostatni i znieruchomiała.
Bernhard Forstner poczuł, że jego też opuszczają
siły. Był zakleszczony za kierownicą, która bezlitośnie
dociskała go do fotela. Wiedział, że nie zostało mu już
dużo czasu.
Każdy oddech sprawiał ból. Miał wrażenie, że
klatkę piersiową tną mu brzytwy. Podejrzewał, że ma
kilka złamanych żeber. Przynajmniej jedno musiało
przebić płuco. Poznał to po krwawej mgiełce, którą
coraz częściej wykasływał. W rękach i nogach w ogóle
nie miał czucia. Gdy zgnieciona deska rozdzielcza
uwięziła go między kierownicą a fotelem, musiał
ucierpieć także kręgosłup.
Umrze, tu i teraz… Forstner nie próbował
oszukiwać samego siebie, że będzie inaczej. Jako lekarz
wiedział, kiedy nadchodzi ten moment. Był
sparaliżowany i miał krwotok wewnętrzny. Czuł, jak
zmęczenie ogarnia go falami. Jeszcze trochę i mu
ulegnie, przegra walkę z opadającymi powiekami
i zapadnie w swój ostatni sen, z którego się już więcej
nie przebudzi.
Ale jakaś cząstka jego świadomości nie chciała do
tego dopuścić, wciąż jeszcze tkwiła w nim
zdeterminowana, nieugięta wola życia. Jeśli umrze tu
i teraz, na tej opuszczonej przez Boga drodze, w samym
środku fahlenberskiego lasu, wtedy nie tylko on straci
życie.
Jeśli Bernhard Forstner teraz umrze, to Sven także
będzie stracony. Jego mały, sześcioletni synek, który na
Boże Narodzenie tak bardzo chciał dostać nowy model
dworca dla swojej kolejki i który wiedział, że zawsze
może liczyć na ojca. Sven czeka na jego pomoc także
teraz, kiedy stawką jest życie – wierzy, że ojciec
przyjedzie i go uratuje.
Muszę przeżyć.
Tej myśli Forstner uczepił się z całą determinacją,
na jaką było go stać, próbując jednocześnie zachować
świadomość. Usiłował skupić uwagę na lodowatym
wietrze, który dmuchał przez rozbite boczne okno
i kąsał mu twarz. Jednocześnie wsłuchiwał się w cichy
stukot w stygnącym silniku. Próbował liczyć kolejne
stuknięcia, rozgryźć ich rytm. Oby tylko nie stracić
przytomności!
Muszę przeżyć, muszę wytrzymać, póki mnie ktoś nie
znajdzie!
Cóż to za zuchwały plan – kpiła z niego logiczna
strona rozumu. Z minuty na minutę płuco coraz bardziej
napełniało się krwią. Niedługo krwiobieg całkiem
wysiądzie i walka o zachowanie przytomności zostanie
przegrana. Już teraz miał w głowie rozgardiasz,
wracały do niego wszystkie dawno zagubione
wspomnienia i emocje z dzieciństwa, dzięki którym
ogarniało go poczucie ciepła i bezpieczeństwa.
Wiedział, że to typowe doznania świadczące o bliskości
śmierci – mają one ułatwić człowiekowi umieranie.
Ostatni prezent, który dostajemy od natury, zanim
z powrotem przyjmie nas na swoje łono.
O tej wczesnej godzinie, a przede wszystkim w tych
warunkach pogodowych nikomu nie przyjdzie do
głowy, żeby skorzystać z rzadko uczęszczanej leśnej
drogi. Znajdą go najwcześniej przed południem, jak
tylko pługi odśnieżą główne trasy i wezmą się za drogi
niższej kategorii. Ale wtedy będzie już za późno. I dla
niego, i dla Svena.
Przed oczami zaczęły mu tańczyć światełka.
Najpierw były słabe, potem coraz intensywniejsze.
Zielonoszara siatka popękanej przedniej szyby zaczęła
połyskiwać. Zaraz zobaczy jasne światło, o którym
opowiadają ludzie, którzy w ostatniej sekundzie uniknęli
śmierci. Tylko że on umrze.
Ale nie! Te światła wcale nie były halucynacją. Nie
były mającymi ułatwić mu umieranie sztuczkami
umysłu. Te światła były prawdziwe! To reflektory
nadjeżdżającego samochodu.
Forstner nawet już słyszał warkot silnika, który
choć stłumiony przez śnieg, był jednak realny.
Nadzieja dodała mu sił. Uniósł głowę na tyle, na ile
pozwoliły mu osłabione mięśnie i fakt, że był
zaklinowany.
Samochód powoli się zbliżył. Teraz dobrze widział
kwadratowe reflektory. Silnik pojazdu zgasł i kierowca
wyłączył światła.
Forstner poczuł, że pierś przeszywa mu nowa fala
bólu, ale myślał na tyle trzeźwo, by zorientować się, że
z tym samochodem coś jest nie tak.
Dlaczego kierowca wyłączył światła? Dlaczego nie
wysiada?
Nagle znów rozbłysło światło. Tym razem jego
źródłem nie były reflektory, lecz latarka. Zbliżający się
promień był jaskrawy i chwiejny. Ktoś nadchodził,
brnąc w skrzypiącym śniegu, i stanął tuż obok rozbitego
samochodu. Forstner nie był w stanie wykręcić głowy,
żeby go zobaczyć. Zebrał wszystkie siły, próbując
wydobyć z siebie głos.
– Proszę… niech pan pomoże… mojemu synowi –
wyjąkał.
Mężczyzna obok – bo sądząc po krokach, był to
chyba mężczyzna – nic nie powiedział. Zamiast tego
Forstner usłyszał, jak tamten ściąga rękawiczkę,
i poczuł, że nieznajomy sprawdza mu puls na szyi.
– Proszę… – wykrztusił Forstner.
Uniósł na moment głowę, ale opadła mu
z powrotem bezwładnie na pierś. Pod zamkniętymi
powiekami zaczęły mu tańczyć plamy świetlne, tym
razem będące jednoznacznie halucynacjami.
Mężczyzna się odsunął. Obszedł samochód
i szarpnął tylne drzwi. Ale cała karoseria była zbyt
zdeformowana, żeby się dały otworzyć. Forstner
usłyszał kilka głuchych uderzeń, aż w końcu szyba się
stłukła. Coś gładkiego przesunęło się po tapicerce
tylnych siedzeń. Forstnerowi przed oczami na krótki
moment mignęła skórzana aktówka.
Potem kroki znów się zbliżyły. Ten ktoś znów
sprawdził mu puls.
Bernhardowi Forstnerowi zabrakło sił, żeby
jeszcze raz unieść głowę. Z trudem oddychał. Z jego
piersi wydobywało się rzężenie. Nie miał w niej czucia,
tak jak i w reszcie ciała. Ale umysł miał na tyle jasny, że
rozpoznał, kto stoi obok.
Ostatnim wysiłkiem Forstner wymówił imię syna.
– Co… z nim? – zapytał.
Z każdym słowem do ust napływała mu świeża,
ciepła krew o gorzkawym, metalicznym smaku.
– Pssst! – syknął mężczyzna. – Zaraz będzie po
wszystkim.
Ostatnim uczuciem, jakiego doświadczył w życiu
Bernhard Forstner, był bezsilny gniew.
– Do diabła… z tobą!
Czuł obecność tego kogoś tuż obok siebie.
Usłyszał jego szept:
– Diabeł już dawno temu zrobił mi piekło na ziemi.
Potem na zawsze zapadła ciemność.
1
Dwadzieścia trzy lata później
Cisza panująca w przestronnym gabinecie była nie
do zniesienia. Za podwójnym oknem słychać było
jedynie wycie listopadowego wiatru, który zapowiadając
mróz i śnieg, gwizdał po parku na terenie Leśnej
Kliniki, zamiatał liście opadłe z drzew i szarpał
okiennicami starego budynku.
Jan Forstner starał się ukryć niepokój. To
nieprzyjemne uczucie dopadało go podstępnie, zawsze
gdy wokół niego robiło się tak cicho, że dałoby się
usłyszeć upadającą na podłogę szpilkę.
Cisza wywoływała w nim złe wspomnienia
niezależnie od tego, jak bardzo się przed nimi bronił.
Gdy było cicho, przed oczami stawały mu sceny, które
napawały go zgrozą.
Noc. Śnieg. Pusty park…
Gdyby teraz był w domu albo jechał samochodem,
włączyłby radio. Wszystko jedno jaką stację. Byle głosy
i muzyka zagłuszyły ciszę.
Ale tu, w gabinecie profesora doktora nauk
medycznych Raimunda Fleischera nie miał innego
wyjścia, jak zastosować sztuczkę, która już nieraz
ratowała go w podobnych sytuacjach. Otóż przypominał
sobie wpadającą w ucho melodię – pierwszą lepszą, jaka
akurat przyszła mu do głowy. Trik polegał na tym, że
koncentrował się całkowicie na muzyce, aż nabierał
przekonania, że faktycznie słychać ją w pomieszczeniu.
Tym razem wybór padł na singiel Clocks zespołu
Coldplay, który był nadawany w radiu, gdy Jan wjeżdżał
na parking dla gości przed budynkiem administracji. Nie
spodziewał się nawet, że tak łatwo przyjdzie mu skupić
się na muzyce. W jego głowie rozbrzmiewały ciągle
powtarzające się akordy fortepianowe i mocny rytm –
wspomnienia zostały wyparte.
Fleischer wyglądał, jakby nic nie zauważył.
Siedział zamyślony w skórzanym fotelu i studiował
aplikację Jana, jak gdyby chciał się jej nauczyć na
pamięć. Widok dyrektora kliniki przypomniał Janowi
ojca, gdy ten późnymi wieczorami przesiadywał
w swoim gabinecie, przeglądał akta i nagrywał raporty
na dyktafon.
Gdy człowiek jest dorosły, wiele rzeczy wydaje mu
się mniejszych, niż je zapamiętał z dzieciństwa, ale
Fleischer był wyjątkiem. Profesor pozostał kolosem.
Szary kaszmirowy pulower napinał mu się nieco na
szerokich ramionach i zdradzał wysportowane ciało.
Najwidoczniej Fleischer, w przeciwieństwie do innych
profesorów, których Jan dotychczas poznał, przykładał
dużą wagę do sportu i zbalansowanego wyżywienia.
Psychiatra był grubo po pięćdziesiątce, ale wyglądał na
młodszego – z pewnością z powodu gęstych
szpakowatych włosów, które próbował okiełznać
kremem fryzjerskim. Swoimi wyrazistymi rysami
twarzy, szerokimi kośćmi policzkowymi, głębokimi,
poziomymi bruzdami na czole, krzaczastymi brwiami
i dużymi okularami do czytania przypominał Janowi
Gregory’ego Pecka w roli Atticusa Fincha
w klasycznym filmie Zabić drozda. W razie kręcenia
remake’u Fleischer z całą pewnością miałby duże
szanse, żeby zagrać główną rolę.
Jan powiódł wzrokiem po przestronnym biurze. Na
ścianie z prawej strony znajdował się regał z książkami,
wypełniony od góry do dołu fachową literaturą
medyczną i kilkoma rocznikami „Praktyki
Psychiatrycznej”. Przeciwną stronę pomieszczenia
zajmował wypolerowany stół konferencyjny, na którym
królował znacznych rozmiarów wazon ze świeżymi
kwiatami. Na ścianie za stołem wisiał duży abstrakcyjny
obraz, głównie w odcieniach żółci i czerwieni. Obok
było kilka dyplomów i zdjęć w ramkach.
Większość fotografii pokazywała Fleischera
podczas różnych uroczystości i kongresów. Całkiem na
dole wisiało wyraźnie starsze zdjęcie przedstawiające
grupę pogodnych ludzi wpatrzonych w obiektyw
aparatu. Na wszystkich twarzach malowały się uczucia
typowe dla uczniów kończących szkołę – ulga,
a zarazem duma, że sobie poradzili, oraz ciekawość, co
przyniesie im przyszłość. Jan od razu poznał profesora
Fleischera. Przerastał kolegów stojących z nim w tym
samym rzędzie przynajmniej o głowę. Już wtedy
starannie układał gęste włosy, był tylko nieco
szczuplejszy niż teraz.
Z brzegu małej galerii fotograficznej znajdowały
się dwa zdjęcia rodzinne włożone do jednej podwójnej
ramki. Na starszym dwie małe dziewczynki bawiły się
w piasku, podczas gdy rodzice opalali się na leżakach.
Na drugim stały dwie ładne, młode kobiety z ojcem
pośrodku i roześmiane tuliły mu się do piersi.
– Cała moja duma – powiedział Fleischer i dopiero
wtedy Jan spostrzegł, że profesor go obserwuje. –
Starsza ma na imię Livia, a jej siostrę nazwaliśmy po
babci Annabelle. Niedługo sama zrobi nas dziadkami.
Jan odwzajemnił jego uśmiech.
– Dzieci rosną – skonstatował.
Nic lepszego nie przyszło mu w tej chwili do
głowy. Był zbyt zdenerwowany, by prowadzić
niewymuszoną pogawędkę, bo niezależnie od tego, jaki
będzie wynik tej rozmowy, przesądzi ona o jego
dalszym losie.
Zdążył pogodzić się z myślą, że nigdy już nie
będzie praktykował, gdy nagle przed dwoma tygodniami
w skrzynce pocztowej znalazł zaproszenie od
Fleischera. Po raz pierwszy od dawna ożyła w nim
nadzieja. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że
zaproszenie nie jest równoznaczne z ofertą pracy, ale po
wszystkich odmowach, które otrzymał w ciągu ostatnich
miesięcy, rozmowa kwalifikacyjna była przynajmniej
szansą. Wątpił, czy jeszcze kiedyś dostanie kolejną. Nie
po tym, co się stało.
– Racja. Dzieci rosną, a rodzice się starzeją. Cóż…
Fleischer westchnął i spojrzał nieco melancholijnie
na Jana, a potem położył przed sobą na stole teczkę
z aplikacją i skinął z uznaniem głową.
– Jak widzę, z pana też coś wyrosło. Doskonałe
wyniki na maturze, studia medyczne w Heidelbergu,
kilka stanowisk asystenckich u znamienitych kolegów
i doskonale zdany egzamin końcowy. Do tego praca
w zakładzie dla psychicznie chorych przestępców. Takie
zajęcie wymaga naprawdę silnych nerwów. Moje
uznanie. Bernhard byłby z pana dumny.
– Ta dziedzina interesowała mnie już na studiach –
wtrącił Jan niemal skruszonym tonem; pochwały
wprawiały go w zakłopotanie.
– Przestępczość na tle seksualnym? – Fleischer
uniósł brwi i zdjął okulary. – Niełatwa dziedzina,
naprawdę niełatwa. Tym bardziej jestem pod wrażeniem
pańskiej dysertacji. Summa cum laude. Był pan lepszy
ode mnie. Jeśli zostałem dobrze poinformowany, to
opracował pan algorytm typizacji pedofilów, który jest
obecnie stosowany w kilku instytucjach.
– Dokładniej mówiąc w dwóch. Trzeba jeszcze
dodać, że w jednej z nich ankieta znajduje się dopiero
w fazie próbnej i jeszcze nie wiadomo, czy faktycznie
zostanie wdrożona.
Fleischer się uśmiechnął.
– Mam wrażenie, że siedzę naprzeciwko pańskiego
ojca. Był taki jak pan, ambitny, ale nie potrafił
przyjmować pochwał.
– No cóż, nie chciałem…
– Nie, nie, wszystko w porządku – przerwał mu
Fleischer i machnął ręką. – To mi się podoba. Właśnie
dlatego lubiłem Bernharda. Ta postawa wyróżniała go
już podczas studiów. Nie był jednym z tych zadufanych
facetów, którzy uważali się za przyszłych półbogów
w bieli. Tym bardziej cieszy mnie, że odnajduję u pana
tę cechę charakteru. Nie lubię ludzi, którzy spoczywają
na laurach. Jak to się mówi? Kto sądzi, że jest kimś,
przestaje być kimś. W związku z tym ma pan najlepsze
widoki na przyszłość.
W tej chwili moje widoki na przyszłość są raczej
zerowe i obaj o tym wiemy, pomyślał Jan.
– Jak się pan zapewne domyśla – kontynuował
Fleischer – zanim zaprosiłem pana na tę rozmowę,
zasięgnąłem o panu opinii. Ale muszę też dodać, że
nigdy tak naprawdę nie straciłem pana z oczu od
czasu… no cóż, użyjmy takiego słowa: „tragedii”.
Zwłaszcza że dowiedziałem się, że poszedł pan w ślady
Bernharda, chociaż wybrał pan inną specjalizację. –
Poklepał teczkę i spojrzał badawczo na Jana. –
W pewnym sensie powód, dla którego zdecydował się
pan na tę właśnie specjalizację, jest oczywisty; pański
życiorys nie pozostawia co do tego złudzeń. Teraz
zastanawiam się, czy szukając prawdy, osiągnął pan
jakieś rezultaty.
Jan przełknął ślinę. Długo przygotowywał się do
tej rozmowy, w duchu opracował odpowiedzi na
wszelkie możliwe pytania. Wiedział, że na drodze mogą
mu stanąć dwie duże przeszkody. To oczywiste, że
Fleischer swoim pytaniem nawiązuje do Svena. Jan
musiał sobie poradzić z tą pierwszą przeszkodą bez
potknięcia.
Jak zawsze, gdy ktoś wspominał o jego bracie, Jan
miał wrażenie, że to wszystko wydarzyło się wczoraj.
Dobrze przemyślał, jak podejść do tego drażliwego
tematu. Wiedział, że Fleischer zechce usłyszeć od niego
prawdę, a była ona bardzo osobista. Nie potrafił i nie
mógł udawać wobec kogoś, kto znał go od dziecka.
Mimo to postanowił odpowiedzieć tak rzeczowo, jak to
tylko możliwe.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, czy osiągnąłem
jakiekolwiek rezultaty. Chciałem pojąć czyn, próbując
zrozumieć motywację sprawcy. Każdego roku
w Niemczech rejestrowanych jest prawie dwanaście
tysięcy przypadków seksualnego wykorzystywania
dzieci, to wręcz niepojęte, ale liczba niewykrytych
przestępstw jest z pewnością dużo większa. Równie
niepojęte jest bowiem to, że na jaw wychodzi tylko
około osiemdziesięciu procent tych przypadków.
Jan poczuł, że drżą mu ręce. Czuł się gorzej niż
normalnie. Najchętniej wstałby i wybiegł, ale byłoby to
równoznaczne z końcem jego kariery. Teraz miał
szansę, żeby zacząć wszystko od nowa. Jedynym
warunkiem była szczerość wobec Fleischera.
Dyrektor kliniki sprawiał wrażenie, jakby czytał
w myślach Jana. Patrzył na niego ze zrozumieniem
i przytakiwał zachęcająco.
Jan wciągnął głęboko powietrze w płuca i mówił
dalej:
– Te dane statystyczne obejmują też przypadek
mojego młodszego brata, na którego ślad nigdy nie
trafiono. Odnaleziono jedynie… – Jan przełknął ślinę –
…jego bieliznę na parkingu przy autostradzie. Nie
wykryto ani sprawcy, ani… – Jan znów musiał
przełknąć ślinę – ani nie znaleziono zwłok Svena. A co
się stało z resztą mojej rodziny, to pan wie.
Fleischer spojrzał z zakłopotaniem na szare niebo
za oknem.
– Tak, wiem i naprawdę jest mi bardzo przykro.
– Szukałem odpowiedzi – powiedział Jan. – A więc
rozmawiałem ze sprawcami przestępstw seksualnych.
Byli to prawie wyłącznie mężczyźni. Pochodzili ze
wszystkich warstw społecznych. Nauczyciele,
rzemieślnicy, bezrobotni, alkoholicy, księża, raz trafił
mi się nawet psychiatra. Przy tym zauważyłem, że
wszystkich sprawców łączą dwie rzeczy. Z jednej strony
czuli przywiązanie do swoich ofiar, mówili o miłości
i emocjonalnej bliskości. Z drugiej, nie mieli
skrupułów, by zabić ofiarę ze strachu, że ich czyny
mogłyby wyjść na jaw. – Jan wzruszył ramionami. –
Z psychiatrycznego punktu widzenia u większości
sprawców występował silny pociąg seksualny przy
niedostatecznej świadomości winy, co można uznać za
odpowiedź na pytanie, dlaczego to robili. Ale nigdy nie
znalazłem zadowalającego wyjaśnienia sprawy Svena.
Jego zaginięcie pozostało zagadką. Przepadł i się nie
odnalazł.
Wypowiedziawszy te słowa, Jan poczuł, że napięcie
trochę z niego zeszło. Wreszcie zdobył się, żeby
opowiedzieć o ponurym rozdziale swojego życia, nawet
jeśli miał wrażenie, że jego głos brzmi, jakby składał
raport.
– Ojciec powiedział mi kiedyś, że życie zadaje nam
czasem pytania, na które nie ma odpowiedzi – dodał. –
Długo nie mogłem się z tym pogodzić, ale teraz myślę,
że miał rację. Jeśli jest pan skłonny przyjąć taką
konkluzję, to ona jest właśnie rezultatem moich
poszukiwań.
Przez moment panowała cisza, której Jan nie mógł
znieść. Potem Fleischer oderwał wzrok od okna
i spojrzał na niego.
– Poszukując odpowiedzi, zaszedł pan daleko.
Wykazał się pan dużą odwagą, chociaż na koniec, zdaje
się, przekroczył pan pewną granicę.
I oto dobrnęli do drugiego drażliwego zagadnienia
– załamania psychicznego, którego doznał Jan. Z tego
powodu prawie stracił prawo wykonywania zawodu.
Teraz wszystko stanęło na ostrzu noża. Czym innym
było wyjaśnienie Fleischerowi powodów, dla których
obrał właśnie taką drogę życiową, a czym innym
przekonanie go, że wyciągnął wnioski ze swoich
błędów.
– Przed niespełna rokiem znajdowałem się pod
dużą presją psychiczną, do czego jednak w tamtym
momencie nie chciałem się przyznać przed samym sobą
– wyjaśnił Jan. – Pełnienie obowiązków rzeczoznawcy
sądowego i lekarza nadwyrężyło moje siły, ale
traktowałem to jako wyzwanie zawodowe, a poza tym
wkrótce miało się zwolnić stanowisko ordynatora, a ja
miałem szansę je zająć. W niektóre dni pracowałem
prawie okrągłą dobę. Niewiele wcześniej moja żona
złożyła wniosek o rozwód, a ja jej obiecałem, że znajdę
kogoś, kto byłby chętny kupić nasze wspólne
mieszkanie. Gdy przejąłem sprawę Laszinskiego,
okazało się, że przeceniłem własne siły. Niestety,
zrozumiałem to dopiero po fakcie.
– Laszinski – powiedział Fleischer i wydął usta. –
Okropna historia.
Rzeczywiście, sprawa Laszinskiego wywołała
poruszenie w całych Niemczech. Była świetną pożywką
dla mediów.
Do momentu aresztowania czterdziestosześcioletni
mężczyzna był kościelnym w małej gminie
protestanckiej i niczym się nie wyróżniał. Uważano go
powszechnie za uprzejmą, choć skrytą osobę. Sądzono,
że to z winy matki wciąż jeszcze jest kawalerem;
staruszka była złośliwą jędzą. Laszinski opiekował się
nią ofiarnie przez wiele lat, a gdy przed trzema laty
zmarła na raka jelit, wielu uznało, że biedny Peter
wreszcie uwolnił się od swego jarzma. Federalny Urząd
Kryminalny zwrócił uwagę na Laszinskiego w wyniku
akcji wymierzonej w kręgi pedofilskie w internecie.
Dwanaście dni po zniknięciu dwóch dziewczynek
zabezpieczono komputer Laszinskiego, na którym
znajdowały się tysiące zdjęć i filmów. Rzecznik policji
powiedział, że przedstawiały sadystyczne sceny
o niewyobrażalnej drastyczności.
Podczas kolejnego przeszukania starego
gospodarstwa Laszinskich znaleziono w przestronnej
piwnicy obie dziewczynki. Jedna z nich była już martwa,
druga znajdowała się w stanie krytycznym, ale przeżyła.
Jak się okazało, Laszinski planował to uprowadzenie od
dłuższego czasu. Specjalnie w tym celu wymurował
w piwnicy dwie cele, w których zamknął dziewczynki,
każdą z osobna.
Po pierwszej rozmowie z Laszinskim, podczas
której pedofil z niewzruszonym wyrazem twarzy
opowiadał, co wydarzyło się w piwnicy, Jan zwątpił, czy
da radę sprostać tej sprawie. Patrząc teraz wstecz,
wiedział, że powinien był z niej zrezygnować.
Wtedy jednak zdecydował się dalej pracować z tym
człowiekiem ze względu na typ przestępstwa. Laszinski
nie podpadał pod schemat pedofila, z którym Jan miał
dotychczas do czynienia. Jego postępowanie nie było
sterowane popędem ani spontaniczne. Intuicja
podpowiadała Janowi, że ewentualny morderca Svena
mógł działać podobnie.
Zeznania Laszinskiego obudziły w Janie emocje,
które długo jeszcze go prześladowały. Kościelny nie
zgwałcił dziewczynek. Poza momentem samego
uprowadzenia nie tknął ich nawet palcem. Za to zmuszał
je każdego wieczora, by nagie i zmarznięte klęczały na
piaszczystej podłodze piwnicy i zmawiały modlitwę
Zdrowaś Mario. Tylko wtedy dostawały – jak on to
nazywał – komunię: szklankę mleka, do której przedtem
ejakulował. Na początku się wzbraniały, ale po kilku
dniach, jak mówił Laszinski, z głodu i pragnienia
zrobiłyby wszystko. Chłód w jego głosie sprawiał, że
Janowi w żyłach krzepła krew.
Przyszedł jednak na kolejną rozmowę, żeby
skończyć opinię. I wtedy doszło do tego brzemiennego
w skutki zdarzenia.
Jan niewiele pamiętał z tego, co się stało. Nie
wiedział, jak to możliwe, że mógł wpaść w taki szał.
Odzyskał kontrolę nad sobą, dopiero gdy dwaj strażnicy
chwycili go i wyciągnęli z pomieszczenia.
Zobaczył wtedy Laszinskiego. Zboczeniec
zawodził, wijąc się w kałuży krwi. Jan spostrzegł, że
sam też jest cały we krwi. Później powiedziano mu, że
rzucił się na Laszinskiego i zaczął go okładać, jakby
postradał zmysły.
Teraz Jan miał usilną nadzieję, że Fleischer nie
zapyta go, czemu wtedy stracił nad sobą kontrolę. Na to
pytanie nie miał na podorędziu żadnej odpowiedzi.
Fleischer o to nie zapytał. Zamiast tego skinął
życzliwie głową, zachęcając Jana, by mówił dalej.
– Po tym incydencie przeprowadziłem się –
kontynuował Jan. – Znajomy, z którym byłem
w kontakcie od czasu studiów, zaproponował, żebym na
jakiś czas zamieszkał u niego. Tak więc ostatnie
miesiące spędziłem w Allgäu. Oderwanie się od mojego
dotychczasowego życia dobrze mi zrobiło. Znów czuję,
że stoję mocno na nogach, i chciałbym wrócić do pracy
w zawodzie.
Fleischer uśmiechnął się, a jego głos przybrał
ojcowski ton.
– Nie wiem, jak ja bym się zachował na pańskim
miejscu. Nie żebym aprobował pański postępek, ale nie
mogę sobie wyobrazić, aby któregokolwiek z kolegów
ta sprawa pozostawiła obojętnym. Jeśli się weźmie pod
uwagę to, co pan przeżył w życiu prywatnym, to postawa
niektórych kolegów wobec pana jest moim zdaniem
nieco przesadna. Uważam, że taki ambitny, młody lekarz
zasłużył na drugą szansę. I żebyśmy się dobrze
zrozumieli: nie ma to nic wspólnego z tym, że ja
i pański ojciec byliśmy przyjaciółmi. Powodem mojej
propozycji są wyłącznie pańskie osiągnięcia.
– Dziękuję – powiedział Jan. – Naprawdę to
doceniam.
Fleischer skinął głową i z powrotem pochylił się
nad stołem, przy czym jego skórzany fotel wydał
jękliwy ton.
– Niech pan podejmie pracę tutaj. Jak pan
przepracuje jakiś czas na psychiatrii ogólnej, to nikt nie
będzie się czepiał o to, co się stało w przeszłości.
Jednakże – spojrzał przenikliwie na Jana – składam
panu ofertę pod jednym warunkiem.
Jan wytrzymał wzrok Fleischera.
– Co to za warunek?
Fleischer pokiwał głową, jakby chciał z niej
wytrząsnąć właściwe słowa.
– Otóż nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś, kto
przez tyle lat próbował pokonać traumę z dzieciństwa,
nagle o wszystkim zapomni. Obaj jesteśmy dość długo
w tej branży, by wiedzieć, że nie jest to możliwe z dnia
na dzień.
Jan poczuł lekki dreszcz. Słowa Fleischera, choć
profesor miał niewątpliwie rację, dotknęły go boleśnie.
– Panie profesorze, zapewniam, że całkowicie nad
sobą panuję. Ów znajomy z Füssen, o którym
wspomniałem, jest wspaniałym psychoterapeutą.
Rozmowy z nim bardzo mi pomogły. Jeśli dostanę tę
pracę, udowodnię to panu.
– Ależ wierzę – odpowiedział Fleischer. – Ale jako
lekarz i przyjaciel doradzam, żeby dalej korzystał pan
z pomocy. Od pewnego czasu w naszej klinice znów
pracuje mój dobry przyjaciel, doktor Norbert Rauh.
Mógłby poddać pana skutecznej terapii. Oczywiście
z zachowaniem całkowitej dyskrecji.
Jan zrozumiał, do czego Fleischer zmierza.
– A więc to jest pański warunek?
– Chcę tylko pańskiego dobra – powiedział
Fleischer i skinął głową. – Oczywiście może pan
odrzucić moją ofertę, ale powinien ją pan sobie
przynajmniej przemyśleć. Naprawdę chciałbym coś dla
pana zrobić, a nie tylko dać panu pracę. Aby wszystko
zacząć od nowa, potrzeba czegoś więcej. Pana ojciec też
by tak uważał. Niech się pan wsłucha w siebie, wtedy
przyzna mi pan rację.
Jan wyjrzał w zamyśleniu przez okno. Cóż innego
mu pozostało? Czy miał jakiś wybór? Czy może
odrzucić warunek Fleischera? Nie, jeśli chce się jak
najszybciej zrehabilitować. W innym wypadku przez
krótszy lub dłuższy czas musiałby brać jakieś prace
dorywcze i tym samym ostatecznie przekreśliłby swoją
karierę. Jaka klinika zatrudniłaby lekarza, którego
zwolniono, bo ciężko zranił pacjenta, a potem długo
zarabiał na utrzymanie, pracując w budce z frytkami
albo w firmie kurierskiej?
A poza tym stan jego konta był już bardziej niż
mizerny. Nie miał przychodów, a rozwód pożarł
wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży mieszkania.
Wydatki pokrywał z czynszu, który otrzymywał za
wynajem domu rodziców – i nie były to wcale bajońskie
sumy, zwłaszcza że część środków poszła na remonty.
W końcu i to źródło przychodów wyschło.
Oczywiście mógłby wystawić dom na sprzedaż
i z uzyskanych pieniędzy przetrwać jakiś czas, dopóki
nie dostanie nowej posady. Ale przy obecnych cenach
Dla Harrisona, Snoopy’ego, Sumiego, Beh-tona i reszty bractwa. Dla tych, którymi byliśmy, i tych, którymi jesteśmy. I dla Volkera, który z powrotem zebrał starą paczkę w kinie, którego właściwie już nie ma.
Szczęśliwym ów, kto potrafi rozpoznać istotę rzeczy! WERGILIUSZ And the vision that was planted in my brain still remains within the sound of silence. The Sound of Silence SIMON & GARFUNKEL
Przed ciszą Sobota, 12 stycznia 1985 Wycieraczka z trudem zgarniała śnieg z potrzaskanej szyby, jej ruchy powoli zamierały, aż w końcu zastygła w miejscu. Ból był tak dotkliwy, że Bernhard Forstner prawie stracił przytomność. Przed sobą na szybie widział pajęczynę pęknięć. Spojrzeniem wodził za wycieraczką, za jej zamierającym ruchem, przypominającym kiwanie wysuszonej ręki trupa. Zaraz po uderzeniu silnik zgasł, reflektory zamigotały po raz ostatni i od tej chwili wokół panowała tylko ciemność zimowej nocy. Forstner próbował rozpaczliwie odzyskać kontrolę nad swoim passatem, ale samochód rozwinął za dużą prędkość, a zasypana śniegiem jezdnia była gładka jak lustro. Mężczyzna z przerażeniem patrzył, jak w błyskawicznym tempie zbliża się do niego ściana lasu. Walczył jak szalony z kierownicą, ale samochód wymknął mu się spod kontroli. W końcu z potężnym hukiem pojazd uderzył czołowo w pień grubej jodły. Żółta maska silnika zgięła się w harmonijkę, jakby była z papieru, przednia szyba popękała, a następnie Forstner poczuł przeraźliwy ból. To wszystko nie trwało dłużej niż kilka sekund, ale jego świadomość zarejestrowała każdy szczegół, jakby oglądał film puszczany w zwolnionym tempie. Od
chwili wypadku minęło może dziesięć minut, ale dla Forstnera wydawały się one nieskończenie długie. Wycieraczka walczyła jak żołnierz na straconej pozycji, zgarniała masy śniegu, które spadły z drzewa, i w końcu zabrakło jej sił. Drgnęła po raz ostatni i znieruchomiała. Bernhard Forstner poczuł, że jego też opuszczają siły. Był zakleszczony za kierownicą, która bezlitośnie dociskała go do fotela. Wiedział, że nie zostało mu już dużo czasu. Każdy oddech sprawiał ból. Miał wrażenie, że klatkę piersiową tną mu brzytwy. Podejrzewał, że ma kilka złamanych żeber. Przynajmniej jedno musiało przebić płuco. Poznał to po krwawej mgiełce, którą coraz częściej wykasływał. W rękach i nogach w ogóle nie miał czucia. Gdy zgnieciona deska rozdzielcza uwięziła go między kierownicą a fotelem, musiał ucierpieć także kręgosłup. Umrze, tu i teraz… Forstner nie próbował oszukiwać samego siebie, że będzie inaczej. Jako lekarz wiedział, kiedy nadchodzi ten moment. Był sparaliżowany i miał krwotok wewnętrzny. Czuł, jak zmęczenie ogarnia go falami. Jeszcze trochę i mu ulegnie, przegra walkę z opadającymi powiekami i zapadnie w swój ostatni sen, z którego się już więcej nie przebudzi. Ale jakaś cząstka jego świadomości nie chciała do tego dopuścić, wciąż jeszcze tkwiła w nim zdeterminowana, nieugięta wola życia. Jeśli umrze tu
i teraz, na tej opuszczonej przez Boga drodze, w samym środku fahlenberskiego lasu, wtedy nie tylko on straci życie. Jeśli Bernhard Forstner teraz umrze, to Sven także będzie stracony. Jego mały, sześcioletni synek, który na Boże Narodzenie tak bardzo chciał dostać nowy model dworca dla swojej kolejki i który wiedział, że zawsze może liczyć na ojca. Sven czeka na jego pomoc także teraz, kiedy stawką jest życie – wierzy, że ojciec przyjedzie i go uratuje. Muszę przeżyć. Tej myśli Forstner uczepił się z całą determinacją, na jaką było go stać, próbując jednocześnie zachować świadomość. Usiłował skupić uwagę na lodowatym wietrze, który dmuchał przez rozbite boczne okno i kąsał mu twarz. Jednocześnie wsłuchiwał się w cichy stukot w stygnącym silniku. Próbował liczyć kolejne stuknięcia, rozgryźć ich rytm. Oby tylko nie stracić przytomności! Muszę przeżyć, muszę wytrzymać, póki mnie ktoś nie znajdzie! Cóż to za zuchwały plan – kpiła z niego logiczna strona rozumu. Z minuty na minutę płuco coraz bardziej napełniało się krwią. Niedługo krwiobieg całkiem wysiądzie i walka o zachowanie przytomności zostanie przegrana. Już teraz miał w głowie rozgardiasz, wracały do niego wszystkie dawno zagubione wspomnienia i emocje z dzieciństwa, dzięki którym
ogarniało go poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Wiedział, że to typowe doznania świadczące o bliskości śmierci – mają one ułatwić człowiekowi umieranie. Ostatni prezent, który dostajemy od natury, zanim z powrotem przyjmie nas na swoje łono. O tej wczesnej godzinie, a przede wszystkim w tych warunkach pogodowych nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby skorzystać z rzadko uczęszczanej leśnej drogi. Znajdą go najwcześniej przed południem, jak tylko pługi odśnieżą główne trasy i wezmą się za drogi niższej kategorii. Ale wtedy będzie już za późno. I dla niego, i dla Svena. Przed oczami zaczęły mu tańczyć światełka. Najpierw były słabe, potem coraz intensywniejsze. Zielonoszara siatka popękanej przedniej szyby zaczęła połyskiwać. Zaraz zobaczy jasne światło, o którym opowiadają ludzie, którzy w ostatniej sekundzie uniknęli śmierci. Tylko że on umrze. Ale nie! Te światła wcale nie były halucynacją. Nie były mającymi ułatwić mu umieranie sztuczkami umysłu. Te światła były prawdziwe! To reflektory nadjeżdżającego samochodu. Forstner nawet już słyszał warkot silnika, który choć stłumiony przez śnieg, był jednak realny. Nadzieja dodała mu sił. Uniósł głowę na tyle, na ile pozwoliły mu osłabione mięśnie i fakt, że był zaklinowany. Samochód powoli się zbliżył. Teraz dobrze widział
kwadratowe reflektory. Silnik pojazdu zgasł i kierowca wyłączył światła. Forstner poczuł, że pierś przeszywa mu nowa fala bólu, ale myślał na tyle trzeźwo, by zorientować się, że z tym samochodem coś jest nie tak. Dlaczego kierowca wyłączył światła? Dlaczego nie wysiada? Nagle znów rozbłysło światło. Tym razem jego źródłem nie były reflektory, lecz latarka. Zbliżający się promień był jaskrawy i chwiejny. Ktoś nadchodził, brnąc w skrzypiącym śniegu, i stanął tuż obok rozbitego samochodu. Forstner nie był w stanie wykręcić głowy, żeby go zobaczyć. Zebrał wszystkie siły, próbując wydobyć z siebie głos. – Proszę… niech pan pomoże… mojemu synowi – wyjąkał. Mężczyzna obok – bo sądząc po krokach, był to chyba mężczyzna – nic nie powiedział. Zamiast tego Forstner usłyszał, jak tamten ściąga rękawiczkę, i poczuł, że nieznajomy sprawdza mu puls na szyi. – Proszę… – wykrztusił Forstner. Uniósł na moment głowę, ale opadła mu z powrotem bezwładnie na pierś. Pod zamkniętymi powiekami zaczęły mu tańczyć plamy świetlne, tym razem będące jednoznacznie halucynacjami. Mężczyzna się odsunął. Obszedł samochód i szarpnął tylne drzwi. Ale cała karoseria była zbyt zdeformowana, żeby się dały otworzyć. Forstner
usłyszał kilka głuchych uderzeń, aż w końcu szyba się stłukła. Coś gładkiego przesunęło się po tapicerce tylnych siedzeń. Forstnerowi przed oczami na krótki moment mignęła skórzana aktówka. Potem kroki znów się zbliżyły. Ten ktoś znów sprawdził mu puls. Bernhardowi Forstnerowi zabrakło sił, żeby jeszcze raz unieść głowę. Z trudem oddychał. Z jego piersi wydobywało się rzężenie. Nie miał w niej czucia, tak jak i w reszcie ciała. Ale umysł miał na tyle jasny, że rozpoznał, kto stoi obok. Ostatnim wysiłkiem Forstner wymówił imię syna. – Co… z nim? – zapytał. Z każdym słowem do ust napływała mu świeża, ciepła krew o gorzkawym, metalicznym smaku. – Pssst! – syknął mężczyzna. – Zaraz będzie po wszystkim. Ostatnim uczuciem, jakiego doświadczył w życiu Bernhard Forstner, był bezsilny gniew. – Do diabła… z tobą! Czuł obecność tego kogoś tuż obok siebie. Usłyszał jego szept: – Diabeł już dawno temu zrobił mi piekło na ziemi. Potem na zawsze zapadła ciemność.
1 Dwadzieścia trzy lata później Cisza panująca w przestronnym gabinecie była nie do zniesienia. Za podwójnym oknem słychać było jedynie wycie listopadowego wiatru, który zapowiadając mróz i śnieg, gwizdał po parku na terenie Leśnej Kliniki, zamiatał liście opadłe z drzew i szarpał okiennicami starego budynku. Jan Forstner starał się ukryć niepokój. To nieprzyjemne uczucie dopadało go podstępnie, zawsze gdy wokół niego robiło się tak cicho, że dałoby się usłyszeć upadającą na podłogę szpilkę. Cisza wywoływała w nim złe wspomnienia niezależnie od tego, jak bardzo się przed nimi bronił. Gdy było cicho, przed oczami stawały mu sceny, które napawały go zgrozą. Noc. Śnieg. Pusty park… Gdyby teraz był w domu albo jechał samochodem, włączyłby radio. Wszystko jedno jaką stację. Byle głosy i muzyka zagłuszyły ciszę. Ale tu, w gabinecie profesora doktora nauk medycznych Raimunda Fleischera nie miał innego wyjścia, jak zastosować sztuczkę, która już nieraz ratowała go w podobnych sytuacjach. Otóż przypominał sobie wpadającą w ucho melodię – pierwszą lepszą, jaka akurat przyszła mu do głowy. Trik polegał na tym, że koncentrował się całkowicie na muzyce, aż nabierał
przekonania, że faktycznie słychać ją w pomieszczeniu. Tym razem wybór padł na singiel Clocks zespołu Coldplay, który był nadawany w radiu, gdy Jan wjeżdżał na parking dla gości przed budynkiem administracji. Nie spodziewał się nawet, że tak łatwo przyjdzie mu skupić się na muzyce. W jego głowie rozbrzmiewały ciągle powtarzające się akordy fortepianowe i mocny rytm – wspomnienia zostały wyparte. Fleischer wyglądał, jakby nic nie zauważył. Siedział zamyślony w skórzanym fotelu i studiował aplikację Jana, jak gdyby chciał się jej nauczyć na pamięć. Widok dyrektora kliniki przypomniał Janowi ojca, gdy ten późnymi wieczorami przesiadywał w swoim gabinecie, przeglądał akta i nagrywał raporty na dyktafon. Gdy człowiek jest dorosły, wiele rzeczy wydaje mu się mniejszych, niż je zapamiętał z dzieciństwa, ale Fleischer był wyjątkiem. Profesor pozostał kolosem. Szary kaszmirowy pulower napinał mu się nieco na szerokich ramionach i zdradzał wysportowane ciało. Najwidoczniej Fleischer, w przeciwieństwie do innych profesorów, których Jan dotychczas poznał, przykładał dużą wagę do sportu i zbalansowanego wyżywienia. Psychiatra był grubo po pięćdziesiątce, ale wyglądał na młodszego – z pewnością z powodu gęstych szpakowatych włosów, które próbował okiełznać kremem fryzjerskim. Swoimi wyrazistymi rysami twarzy, szerokimi kośćmi policzkowymi, głębokimi,
poziomymi bruzdami na czole, krzaczastymi brwiami i dużymi okularami do czytania przypominał Janowi Gregory’ego Pecka w roli Atticusa Fincha w klasycznym filmie Zabić drozda. W razie kręcenia remake’u Fleischer z całą pewnością miałby duże szanse, żeby zagrać główną rolę. Jan powiódł wzrokiem po przestronnym biurze. Na ścianie z prawej strony znajdował się regał z książkami, wypełniony od góry do dołu fachową literaturą medyczną i kilkoma rocznikami „Praktyki Psychiatrycznej”. Przeciwną stronę pomieszczenia zajmował wypolerowany stół konferencyjny, na którym królował znacznych rozmiarów wazon ze świeżymi kwiatami. Na ścianie za stołem wisiał duży abstrakcyjny obraz, głównie w odcieniach żółci i czerwieni. Obok było kilka dyplomów i zdjęć w ramkach. Większość fotografii pokazywała Fleischera podczas różnych uroczystości i kongresów. Całkiem na dole wisiało wyraźnie starsze zdjęcie przedstawiające grupę pogodnych ludzi wpatrzonych w obiektyw aparatu. Na wszystkich twarzach malowały się uczucia typowe dla uczniów kończących szkołę – ulga, a zarazem duma, że sobie poradzili, oraz ciekawość, co przyniesie im przyszłość. Jan od razu poznał profesora Fleischera. Przerastał kolegów stojących z nim w tym samym rzędzie przynajmniej o głowę. Już wtedy starannie układał gęste włosy, był tylko nieco szczuplejszy niż teraz.
Z brzegu małej galerii fotograficznej znajdowały się dwa zdjęcia rodzinne włożone do jednej podwójnej ramki. Na starszym dwie małe dziewczynki bawiły się w piasku, podczas gdy rodzice opalali się na leżakach. Na drugim stały dwie ładne, młode kobiety z ojcem pośrodku i roześmiane tuliły mu się do piersi. – Cała moja duma – powiedział Fleischer i dopiero wtedy Jan spostrzegł, że profesor go obserwuje. – Starsza ma na imię Livia, a jej siostrę nazwaliśmy po babci Annabelle. Niedługo sama zrobi nas dziadkami. Jan odwzajemnił jego uśmiech. – Dzieci rosną – skonstatował. Nic lepszego nie przyszło mu w tej chwili do głowy. Był zbyt zdenerwowany, by prowadzić niewymuszoną pogawędkę, bo niezależnie od tego, jaki będzie wynik tej rozmowy, przesądzi ona o jego dalszym losie. Zdążył pogodzić się z myślą, że nigdy już nie będzie praktykował, gdy nagle przed dwoma tygodniami w skrzynce pocztowej znalazł zaproszenie od Fleischera. Po raz pierwszy od dawna ożyła w nim nadzieja. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że zaproszenie nie jest równoznaczne z ofertą pracy, ale po wszystkich odmowach, które otrzymał w ciągu ostatnich miesięcy, rozmowa kwalifikacyjna była przynajmniej szansą. Wątpił, czy jeszcze kiedyś dostanie kolejną. Nie po tym, co się stało. – Racja. Dzieci rosną, a rodzice się starzeją. Cóż…
Fleischer westchnął i spojrzał nieco melancholijnie na Jana, a potem położył przed sobą na stole teczkę z aplikacją i skinął z uznaniem głową. – Jak widzę, z pana też coś wyrosło. Doskonałe wyniki na maturze, studia medyczne w Heidelbergu, kilka stanowisk asystenckich u znamienitych kolegów i doskonale zdany egzamin końcowy. Do tego praca w zakładzie dla psychicznie chorych przestępców. Takie zajęcie wymaga naprawdę silnych nerwów. Moje uznanie. Bernhard byłby z pana dumny. – Ta dziedzina interesowała mnie już na studiach – wtrącił Jan niemal skruszonym tonem; pochwały wprawiały go w zakłopotanie. – Przestępczość na tle seksualnym? – Fleischer uniósł brwi i zdjął okulary. – Niełatwa dziedzina, naprawdę niełatwa. Tym bardziej jestem pod wrażeniem pańskiej dysertacji. Summa cum laude. Był pan lepszy ode mnie. Jeśli zostałem dobrze poinformowany, to opracował pan algorytm typizacji pedofilów, który jest obecnie stosowany w kilku instytucjach. – Dokładniej mówiąc w dwóch. Trzeba jeszcze dodać, że w jednej z nich ankieta znajduje się dopiero w fazie próbnej i jeszcze nie wiadomo, czy faktycznie zostanie wdrożona. Fleischer się uśmiechnął. – Mam wrażenie, że siedzę naprzeciwko pańskiego ojca. Był taki jak pan, ambitny, ale nie potrafił przyjmować pochwał.
– No cóż, nie chciałem… – Nie, nie, wszystko w porządku – przerwał mu Fleischer i machnął ręką. – To mi się podoba. Właśnie dlatego lubiłem Bernharda. Ta postawa wyróżniała go już podczas studiów. Nie był jednym z tych zadufanych facetów, którzy uważali się za przyszłych półbogów w bieli. Tym bardziej cieszy mnie, że odnajduję u pana tę cechę charakteru. Nie lubię ludzi, którzy spoczywają na laurach. Jak to się mówi? Kto sądzi, że jest kimś, przestaje być kimś. W związku z tym ma pan najlepsze widoki na przyszłość. W tej chwili moje widoki na przyszłość są raczej zerowe i obaj o tym wiemy, pomyślał Jan. – Jak się pan zapewne domyśla – kontynuował Fleischer – zanim zaprosiłem pana na tę rozmowę, zasięgnąłem o panu opinii. Ale muszę też dodać, że nigdy tak naprawdę nie straciłem pana z oczu od czasu… no cóż, użyjmy takiego słowa: „tragedii”. Zwłaszcza że dowiedziałem się, że poszedł pan w ślady Bernharda, chociaż wybrał pan inną specjalizację. – Poklepał teczkę i spojrzał badawczo na Jana. – W pewnym sensie powód, dla którego zdecydował się pan na tę właśnie specjalizację, jest oczywisty; pański życiorys nie pozostawia co do tego złudzeń. Teraz zastanawiam się, czy szukając prawdy, osiągnął pan jakieś rezultaty. Jan przełknął ślinę. Długo przygotowywał się do tej rozmowy, w duchu opracował odpowiedzi na
wszelkie możliwe pytania. Wiedział, że na drodze mogą mu stanąć dwie duże przeszkody. To oczywiste, że Fleischer swoim pytaniem nawiązuje do Svena. Jan musiał sobie poradzić z tą pierwszą przeszkodą bez potknięcia. Jak zawsze, gdy ktoś wspominał o jego bracie, Jan miał wrażenie, że to wszystko wydarzyło się wczoraj. Dobrze przemyślał, jak podejść do tego drażliwego tematu. Wiedział, że Fleischer zechce usłyszeć od niego prawdę, a była ona bardzo osobista. Nie potrafił i nie mógł udawać wobec kogoś, kto znał go od dziecka. Mimo to postanowił odpowiedzieć tak rzeczowo, jak to tylko możliwe. – Szczerze mówiąc, nie wiem, czy osiągnąłem jakiekolwiek rezultaty. Chciałem pojąć czyn, próbując zrozumieć motywację sprawcy. Każdego roku w Niemczech rejestrowanych jest prawie dwanaście tysięcy przypadków seksualnego wykorzystywania dzieci, to wręcz niepojęte, ale liczba niewykrytych przestępstw jest z pewnością dużo większa. Równie niepojęte jest bowiem to, że na jaw wychodzi tylko około osiemdziesięciu procent tych przypadków. Jan poczuł, że drżą mu ręce. Czuł się gorzej niż normalnie. Najchętniej wstałby i wybiegł, ale byłoby to równoznaczne z końcem jego kariery. Teraz miał szansę, żeby zacząć wszystko od nowa. Jedynym warunkiem była szczerość wobec Fleischera. Dyrektor kliniki sprawiał wrażenie, jakby czytał
w myślach Jana. Patrzył na niego ze zrozumieniem i przytakiwał zachęcająco. Jan wciągnął głęboko powietrze w płuca i mówił dalej: – Te dane statystyczne obejmują też przypadek mojego młodszego brata, na którego ślad nigdy nie trafiono. Odnaleziono jedynie… – Jan przełknął ślinę – …jego bieliznę na parkingu przy autostradzie. Nie wykryto ani sprawcy, ani… – Jan znów musiał przełknąć ślinę – ani nie znaleziono zwłok Svena. A co się stało z resztą mojej rodziny, to pan wie. Fleischer spojrzał z zakłopotaniem na szare niebo za oknem. – Tak, wiem i naprawdę jest mi bardzo przykro. – Szukałem odpowiedzi – powiedział Jan. – A więc rozmawiałem ze sprawcami przestępstw seksualnych. Byli to prawie wyłącznie mężczyźni. Pochodzili ze wszystkich warstw społecznych. Nauczyciele, rzemieślnicy, bezrobotni, alkoholicy, księża, raz trafił mi się nawet psychiatra. Przy tym zauważyłem, że wszystkich sprawców łączą dwie rzeczy. Z jednej strony czuli przywiązanie do swoich ofiar, mówili o miłości i emocjonalnej bliskości. Z drugiej, nie mieli skrupułów, by zabić ofiarę ze strachu, że ich czyny mogłyby wyjść na jaw. – Jan wzruszył ramionami. – Z psychiatrycznego punktu widzenia u większości sprawców występował silny pociąg seksualny przy niedostatecznej świadomości winy, co można uznać za
odpowiedź na pytanie, dlaczego to robili. Ale nigdy nie znalazłem zadowalającego wyjaśnienia sprawy Svena. Jego zaginięcie pozostało zagadką. Przepadł i się nie odnalazł. Wypowiedziawszy te słowa, Jan poczuł, że napięcie trochę z niego zeszło. Wreszcie zdobył się, żeby opowiedzieć o ponurym rozdziale swojego życia, nawet jeśli miał wrażenie, że jego głos brzmi, jakby składał raport. – Ojciec powiedział mi kiedyś, że życie zadaje nam czasem pytania, na które nie ma odpowiedzi – dodał. – Długo nie mogłem się z tym pogodzić, ale teraz myślę, że miał rację. Jeśli jest pan skłonny przyjąć taką konkluzję, to ona jest właśnie rezultatem moich poszukiwań. Przez moment panowała cisza, której Jan nie mógł znieść. Potem Fleischer oderwał wzrok od okna i spojrzał na niego. – Poszukując odpowiedzi, zaszedł pan daleko. Wykazał się pan dużą odwagą, chociaż na koniec, zdaje się, przekroczył pan pewną granicę. I oto dobrnęli do drugiego drażliwego zagadnienia – załamania psychicznego, którego doznał Jan. Z tego powodu prawie stracił prawo wykonywania zawodu. Teraz wszystko stanęło na ostrzu noża. Czym innym było wyjaśnienie Fleischerowi powodów, dla których obrał właśnie taką drogę życiową, a czym innym przekonanie go, że wyciągnął wnioski ze swoich
błędów. – Przed niespełna rokiem znajdowałem się pod dużą presją psychiczną, do czego jednak w tamtym momencie nie chciałem się przyznać przed samym sobą – wyjaśnił Jan. – Pełnienie obowiązków rzeczoznawcy sądowego i lekarza nadwyrężyło moje siły, ale traktowałem to jako wyzwanie zawodowe, a poza tym wkrótce miało się zwolnić stanowisko ordynatora, a ja miałem szansę je zająć. W niektóre dni pracowałem prawie okrągłą dobę. Niewiele wcześniej moja żona złożyła wniosek o rozwód, a ja jej obiecałem, że znajdę kogoś, kto byłby chętny kupić nasze wspólne mieszkanie. Gdy przejąłem sprawę Laszinskiego, okazało się, że przeceniłem własne siły. Niestety, zrozumiałem to dopiero po fakcie. – Laszinski – powiedział Fleischer i wydął usta. – Okropna historia. Rzeczywiście, sprawa Laszinskiego wywołała poruszenie w całych Niemczech. Była świetną pożywką dla mediów. Do momentu aresztowania czterdziestosześcioletni mężczyzna był kościelnym w małej gminie protestanckiej i niczym się nie wyróżniał. Uważano go powszechnie za uprzejmą, choć skrytą osobę. Sądzono, że to z winy matki wciąż jeszcze jest kawalerem; staruszka była złośliwą jędzą. Laszinski opiekował się nią ofiarnie przez wiele lat, a gdy przed trzema laty zmarła na raka jelit, wielu uznało, że biedny Peter
wreszcie uwolnił się od swego jarzma. Federalny Urząd Kryminalny zwrócił uwagę na Laszinskiego w wyniku akcji wymierzonej w kręgi pedofilskie w internecie. Dwanaście dni po zniknięciu dwóch dziewczynek zabezpieczono komputer Laszinskiego, na którym znajdowały się tysiące zdjęć i filmów. Rzecznik policji powiedział, że przedstawiały sadystyczne sceny o niewyobrażalnej drastyczności. Podczas kolejnego przeszukania starego gospodarstwa Laszinskich znaleziono w przestronnej piwnicy obie dziewczynki. Jedna z nich była już martwa, druga znajdowała się w stanie krytycznym, ale przeżyła. Jak się okazało, Laszinski planował to uprowadzenie od dłuższego czasu. Specjalnie w tym celu wymurował w piwnicy dwie cele, w których zamknął dziewczynki, każdą z osobna. Po pierwszej rozmowie z Laszinskim, podczas której pedofil z niewzruszonym wyrazem twarzy opowiadał, co wydarzyło się w piwnicy, Jan zwątpił, czy da radę sprostać tej sprawie. Patrząc teraz wstecz, wiedział, że powinien był z niej zrezygnować. Wtedy jednak zdecydował się dalej pracować z tym człowiekiem ze względu na typ przestępstwa. Laszinski nie podpadał pod schemat pedofila, z którym Jan miał dotychczas do czynienia. Jego postępowanie nie było sterowane popędem ani spontaniczne. Intuicja podpowiadała Janowi, że ewentualny morderca Svena mógł działać podobnie.
Zeznania Laszinskiego obudziły w Janie emocje, które długo jeszcze go prześladowały. Kościelny nie zgwałcił dziewczynek. Poza momentem samego uprowadzenia nie tknął ich nawet palcem. Za to zmuszał je każdego wieczora, by nagie i zmarznięte klęczały na piaszczystej podłodze piwnicy i zmawiały modlitwę Zdrowaś Mario. Tylko wtedy dostawały – jak on to nazywał – komunię: szklankę mleka, do której przedtem ejakulował. Na początku się wzbraniały, ale po kilku dniach, jak mówił Laszinski, z głodu i pragnienia zrobiłyby wszystko. Chłód w jego głosie sprawiał, że Janowi w żyłach krzepła krew. Przyszedł jednak na kolejną rozmowę, żeby skończyć opinię. I wtedy doszło do tego brzemiennego w skutki zdarzenia. Jan niewiele pamiętał z tego, co się stało. Nie wiedział, jak to możliwe, że mógł wpaść w taki szał. Odzyskał kontrolę nad sobą, dopiero gdy dwaj strażnicy chwycili go i wyciągnęli z pomieszczenia. Zobaczył wtedy Laszinskiego. Zboczeniec zawodził, wijąc się w kałuży krwi. Jan spostrzegł, że sam też jest cały we krwi. Później powiedziano mu, że rzucił się na Laszinskiego i zaczął go okładać, jakby postradał zmysły. Teraz Jan miał usilną nadzieję, że Fleischer nie zapyta go, czemu wtedy stracił nad sobą kontrolę. Na to pytanie nie miał na podorędziu żadnej odpowiedzi. Fleischer o to nie zapytał. Zamiast tego skinął
życzliwie głową, zachęcając Jana, by mówił dalej. – Po tym incydencie przeprowadziłem się – kontynuował Jan. – Znajomy, z którym byłem w kontakcie od czasu studiów, zaproponował, żebym na jakiś czas zamieszkał u niego. Tak więc ostatnie miesiące spędziłem w Allgäu. Oderwanie się od mojego dotychczasowego życia dobrze mi zrobiło. Znów czuję, że stoję mocno na nogach, i chciałbym wrócić do pracy w zawodzie. Fleischer uśmiechnął się, a jego głos przybrał ojcowski ton. – Nie wiem, jak ja bym się zachował na pańskim miejscu. Nie żebym aprobował pański postępek, ale nie mogę sobie wyobrazić, aby któregokolwiek z kolegów ta sprawa pozostawiła obojętnym. Jeśli się weźmie pod uwagę to, co pan przeżył w życiu prywatnym, to postawa niektórych kolegów wobec pana jest moim zdaniem nieco przesadna. Uważam, że taki ambitny, młody lekarz zasłużył na drugą szansę. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie ma to nic wspólnego z tym, że ja i pański ojciec byliśmy przyjaciółmi. Powodem mojej propozycji są wyłącznie pańskie osiągnięcia. – Dziękuję – powiedział Jan. – Naprawdę to doceniam. Fleischer skinął głową i z powrotem pochylił się nad stołem, przy czym jego skórzany fotel wydał jękliwy ton. – Niech pan podejmie pracę tutaj. Jak pan
przepracuje jakiś czas na psychiatrii ogólnej, to nikt nie będzie się czepiał o to, co się stało w przeszłości. Jednakże – spojrzał przenikliwie na Jana – składam panu ofertę pod jednym warunkiem. Jan wytrzymał wzrok Fleischera. – Co to za warunek? Fleischer pokiwał głową, jakby chciał z niej wytrząsnąć właściwe słowa. – Otóż nie potrafię sobie wyobrazić, że ktoś, kto przez tyle lat próbował pokonać traumę z dzieciństwa, nagle o wszystkim zapomni. Obaj jesteśmy dość długo w tej branży, by wiedzieć, że nie jest to możliwe z dnia na dzień. Jan poczuł lekki dreszcz. Słowa Fleischera, choć profesor miał niewątpliwie rację, dotknęły go boleśnie. – Panie profesorze, zapewniam, że całkowicie nad sobą panuję. Ów znajomy z Füssen, o którym wspomniałem, jest wspaniałym psychoterapeutą. Rozmowy z nim bardzo mi pomogły. Jeśli dostanę tę pracę, udowodnię to panu. – Ależ wierzę – odpowiedział Fleischer. – Ale jako lekarz i przyjaciel doradzam, żeby dalej korzystał pan z pomocy. Od pewnego czasu w naszej klinice znów pracuje mój dobry przyjaciel, doktor Norbert Rauh. Mógłby poddać pana skutecznej terapii. Oczywiście z zachowaniem całkowitej dyskrecji. Jan zrozumiał, do czego Fleischer zmierza. – A więc to jest pański warunek?
– Chcę tylko pańskiego dobra – powiedział Fleischer i skinął głową. – Oczywiście może pan odrzucić moją ofertę, ale powinien ją pan sobie przynajmniej przemyśleć. Naprawdę chciałbym coś dla pana zrobić, a nie tylko dać panu pracę. Aby wszystko zacząć od nowa, potrzeba czegoś więcej. Pana ojciec też by tak uważał. Niech się pan wsłucha w siebie, wtedy przyzna mi pan rację. Jan wyjrzał w zamyśleniu przez okno. Cóż innego mu pozostało? Czy miał jakiś wybór? Czy może odrzucić warunek Fleischera? Nie, jeśli chce się jak najszybciej zrehabilitować. W innym wypadku przez krótszy lub dłuższy czas musiałby brać jakieś prace dorywcze i tym samym ostatecznie przekreśliłby swoją karierę. Jaka klinika zatrudniłaby lekarza, którego zwolniono, bo ciężko zranił pacjenta, a potem długo zarabiał na utrzymanie, pracując w budce z frytkami albo w firmie kurierskiej? A poza tym stan jego konta był już bardziej niż mizerny. Nie miał przychodów, a rozwód pożarł wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży mieszkania. Wydatki pokrywał z czynszu, który otrzymywał za wynajem domu rodziców – i nie były to wcale bajońskie sumy, zwłaszcza że część środków poszła na remonty. W końcu i to źródło przychodów wyschło. Oczywiście mógłby wystawić dom na sprzedaż i z uzyskanych pieniędzy przetrwać jakiś czas, dopóki nie dostanie nowej posady. Ale przy obecnych cenach