uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 878 839
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 121 681

Zofia Kaczorowska - Strzał na Mokotowskiej

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Zofia Kaczorowska - Strzał na Mokotowskiej.pdf

uzavrano EBooki Z Zofia Kaczorowska
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 138 stron)

Niektóre wątki powieści zostały zaczerpnięte z przed- wojennych procesów sądowych. Żadna z postaci w niej występujących nie jest autentyczna, a ewentualne zbież- ności i podobieństwa mogą być przypadkowe W latach trzydziestych... Ula Horozińska — panna na wydaniu, bywalczyni salonów warszawskich końca lat trzydziestych — wśliz- gnęła się niepostrzeżenie do pokoju Ady Kornickiej, aby przed lustrem w złocistych ramach, zajmującym niemal pół ściany, poprawić toaletę. Najpierw kilkoma zręcznymi ruchami uporządkowała kunsztowną fryzurę, dzieło mistrza Jerzego z firmy „As”, lekko zwichrzoną podczas tańca, przypudrowała nos i policzki, a potem przygładziła fałdy taftowej, balowej sukni w tonacji changeant, mie- niącej się srebrem i czerwienią. Widok własnej, efektow- nej sylwetki sprawił jej najwyraźniej przyjemność. Na twarzy o dość regularnych rysach, zeszpeconej nieco przylepionym do warg złośliwym grymasem, pojawił się wyraz triumfu. Właśnie dzisiaj uzyskała pewność, że jej sprawy osobiste ułożą się pomyślnie, zgodnie z najskryt- szymi pragnieniami, nie pozbawionymi dużej dozy wyra- chowania. Panna Horozińska bowiem była osobą wielce praktyczną i dbałą o dobra doczesne. Niezbyt posażna, za to sprytna i pełna tupetu, postanowiła iść przez życie przebojem. Z przyległego salonu dobiegały dźwięki najmodniejszych melodii z gramofonu wyposażonego w automatyczny zmieniacz płyt, który wraz z siedmiolampowym radiem firmy „Telefunken" Ada Kornicka otrzymała w prezencie imieninowym od swojego ojca. Z muzyką mieszały się odgłosy

wesołych rozmów licznie zgromadzonej, „złotej” warszawskiej młodzieży, raz po raz wybuchały salwy podnieconego, nerwowego śmiechu dziewcząt, strzelały korki od szampana. Tańczące pary pojawiały się i znikały, a wraz z nimi ich odbicia w tafli lustra. — Czy dobrze się bawisz? — zapytała Ulę druga uczestniczka imieninowego przyjęcia, Iza Będziłło, która również weszła do pokoju Ady, aby odświeżyć swój wygląd, nieco nadwyrężony balowym szaleństwem. Bar- dzo wysoka, pochylona w ramionach, o bujnych czar- nych włosach, suchej nieładnej twarzy z wydatnym no- sem, obnosiła na sobie rodową biżuterię w postaci brylantowej kolii otaczającej jej szyję i kolczyków świecących ostrym blaskiem przy każdym ruchu. Mimo mankamentów urody towarzyszył jej zawsze orszak wielbicieli, gdyż posag jej sięgał ponoć sum mogących oszołomić i skłonić do żeniaczki najbardziej zaprzysięgłych kawalerów. Ona jednak, niepomna na szybko upływające lata, wyspecjalizowała się w dawaniu kosza natrętnym epuzerom. Ekscentryczna, niepohamo- wana w wybrykach i ryzykownych nieraz posunięciach, słynęła z ostrości i ciętości języka oraz ze złośliwych osądów swoich bliźnich. — Tak, bawię się znakomicie — odpowiedziała Horozińska, i dodała wydymając pogardliwie wargi. — Czy nie uważasz, że papa Kornicki przeszedł dzisiaj samego siebie: srebrna zastawa, kucharz wynajęty z „Eu- ropejskiej”, fotograf ... Brak tylko orkiestry cygańskiej i tańca brzucha w wykonaniu odalisek. Najwyraźniej chce jak najszybciej złapać męża dla swojej jedynaczki. — Jeśli chodzi o mecenasa Gradkiewicza — to nie musi się tak wysadzać. Ten filar naszej palestry gotów jest choćby jutro dać na zapowiedzi, gdyby tylko Ada łaskawie spojrzała na jego łysinę i brzuszek — roześmiała się ironiczne Będziłłówna. — Mam wrażenie, że Kornicki celuje o wiele wyżej, marzy o zięciu arystokracie.

— Chyba nie pragnie, żeby hrabia Todzio ożenił się z Adą. Wprawdzie ma on dziewięć pałek w koronie, ale bez wątpienia wyląduje wkrótce w domu zdrowia. Zupełne rozmiękczenie mózgu odziedziczone po szacownych przodkach. — „Wszak paraliż postępowy najzacniejsze chwyta głowy!” Obie panny roześmiały się perliście, z satysfakcją stwierdzając, jakiego to typu schorzenie trapi towarzysza ich zabaw. Horozińska raz jeszcze przejrzała się w lustrze, poprawiając koniuszkiem wymanikiurowanego palca loczek nad gładkim czołem. — Wydaje mi się, że Ada już sama dokonała wyboru. To się rzuca w oczy, że jest śmiertelnie zakochana w Wiktorze Neniewskim. — Piękny Wiko ma niebywałe powodzenie u pań i nic dziwnego — świetnie tańczy, nie mniej dobrze gra w tenisa i w brydża, wspaniale jeździ konno. Szkoda tylko, że tak nękają go wierzyciele — wycedziła Będziłłówna, pudrując czubek nosa. — Niemożliwe! Przecież on ma duży majątek ziemski i wspaniałą stadninę koni. Uchodzi za bardzo zamożnego. — Pozory. Wiko zarzucał sidła i u nas, a wiesz jak mój ojciec zwykł postępować w takich razach. Od razu zasięga informacji o sytuacji materialnej delikwenta. I otóż okazało się, że Wiktor tonie w długach i jest niepo- spolitym birbantem. Rozumiesz: nocne życie, baletniczki, hazard, a to kosztuje. Jedynie bogaty ożenek może go uratować. — Jeżeli Ada uprze się go poślubić, to papa Kornicki będzie musiał wybulić grubszą forsę — parsknęła krót- kim śmiechem Horozińska. — Qui vivra — verra — oświadczyła sentencjonalnie Będziłłówna. — Ada to istota sentymentalna, co może przysporzyć jej w życiu wielu kłopotów. Za to ty, moja droga, zdaje się wybrałaś właściwszą drogę. Twój prze- mysłowiec jest już całkowicie „ugotowany”. Myślę, że za- nosi się w naszym kręgu na wesele stulecia. Czy nie mam

racji? Na twarz Uli wypłynął znienacka gwałtowny rumieniec, jakby słowa Izabelli zdemaskowały najstaranniej ukrywaną przed światem tajemnicę jej serca, ale zaraz opanowała się i odparła zaczepnie: — A gdyby tak było, to co takiego? — Nic, świetnie. Będzie wspaniała zabawa. Co w końcu znaczy tych dwadzieścia pięć lat różnicy wieku? A kamieniczki na Mokotowie takie śliczniutkie. Ile ich jest — pięć czy sześć? — Siedem — odparowała czerwona ze złości Ula. — A po ślubie jedziemy na miesiąc do Włoch. — Już słyszę odgłos waszych namiętnych pocałunków na Moście Westchnień w Wenecji. Ale nie gniewaj się, kochanie, szczerze ci winszuję. Nie mogłaś podjąć mądrzejszej decyzji. Mój Boże, gdybym mogła się tak zakochać. — Dobrze, że tego nie słyszy ten piękny podchorąży sanitarki. To chyba twoja ostatnia ofiara, czyż nie tak? — Ach, Misio! Wiesz, że on mi się podoba. Ma w sobie tyle chłopięcego wdzięku, że budzi we mnie instynkty macierzyńskie. Widać, że starzeję się już na dobre, bo ta jego dziecinna buzia i niewinne zachowanie dodają pikanterii naszym wzajemnym stosunkom. W tej chwili w salonie rozległy się dźwięki lambeth- -walka: „Weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią, tak jak na ślub, i sześć uderzeń zrób” — śpiewał re- frenista. Skoczny rytm melodii podziałał elektryzująco na obie panny. Jak najlepsze przyjaciółki, objąwszy się, wpłynęły do salonu i natychmiast dołączyły do roztańczonego tłumu. Salon Kornickich, umeblowany w stylu Ludwika XV, tonął w powodzi świateł, bijących z kryształowego żyrandola i licznych stojących lamp. Jedną ścianę zajmowały kosze kwiatów, przeważnie różowych i czerwonych azalii, ofiarowanych przez gości solenizantce w dniu jej imienin. Młodzi ludzie we frakach lub paradnych mundurach wojskowych, panny w długich,

połyskujących sukniach, podrygiwali w takt najnowszego przeboju, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. Na kanapkach siedziały mamy panien, wymieniając między sobą mniej lub więcej złośliwe uwagi o toaletach i zachowaniu młodzieży. Każda z nich jednak miała przyklejony do ust sztuczny, przesłodzony uśmiech. Prezentowały też kolekcje rzucającej się w oczy biżuterii. Zawodowy fotograf, błyskając magnezją, wykonywał zdjęcia rozbawionych par w co ciekawszych ujęciach. Nieco dojrzalszy od innych młodzieniec, z kotylionem w klapie marynarki świadczącym o jego odpowiedzialnej funkcji wodzireja, oplątywał tańczących siecią kolorowych serpentyn, celując w nich z niedościgłym mistrzostwem. Wkrótce przyłączyło się do niego jeszcze kilku innych, młodych ludzi. Jednocześnie, niepostrzeżenie, rozdano karnawałowe czapeczki, które powędrowały na głowy uczestników balu, dając nowy powód do coraz częstszych i gwałtowniejszych wybuchów śmiechu. Niektórzy „balowicze”, korzystając z przerwy w pląsach, podążali chyłkiem do podręcznego barku, suto zaopatrzonego w smukłe i pękate butelki win i koniaków, aby spełnić toast za zdrowie solenizantki. Przez rozsuwane drzwi, prowadzące do gabinetu gospodarza, zaglądali starsi panowie w strojach wieczorowych, z cygarami w ustach — luminarze wielkiego lub mniejszego warszawskiego biznesu, którzy wstawali na chwilę od zielonych stolików do brydża, aby rozprostować kości i przy okazji poobserwować swoich rozbawionych potomków. Między nimi znajdował się również Leon Kornicki, syn pana domu, wprawdzie młodszy od nich, bo zaledwie trzydziestoparoletni, ale nie zaliczający się już do grona młodzieży, jako że od kilku lat był żonaty i całkowicie niezależny finansowo. Od pewnego czasu krążyły pogłoski, że małżeństwo z czarnowłosą Żanetą chwieje się w posadach, a sprawa rozwodowa, której jednym z powodów miał być ponoć flirt żony z przystojnym kapitanem piechoty, wisi na włosku. Na razie pozory wobec świata zostały zachowane, młodzi Korniccy zjawili się razem na imieninach siostry, choć Leon natychmiast przyłączył się do grona brydżystów, a Żanetę porwał tłum młodzieży. Na ogół liczni znajomi dziwili się

nierozsądnemu postępowaniu Kornickiej, gdyż Leon doskonale zarabiał, prowadził firmę budowlaną, skupował akcje spółek handlowych i miał znakomite perspektywy na przyszłość. Natomiast jej amant nie grzeszył zamożnością i żył ze skromnych, oficerskich poborów. Młody Kornicki stanął w drzwiach salonu, z papierosem w dłoni i ogarnął spojrzeniem gęstwę zebranych gości. Żony nie potrzebował długo szukać. Jej czerwona suknia z cekinów, opinająca smukłą sylwetkę i odsłaniająca białe ramiona, od razu rzucała się w oczy. Otoczona przez grupę złożoną z trzech mężczyzn i dwóch dziewcząt, młoda kobieta odrzuciła właśnie w tył głowę, wybuchając głośnym, drażniącym śmiechem. Zawsze w towarzystwie lubiła zwracać na siebie uwagę i zachowywać się w tak prowokujący sposób. Spojrzenie Leona prześlizgnęło się po jej postaci obojętnie. Poszukał wzrokiem siostry i kiedy ją ujrzał, czoło jego przecięła głęboka zmarszczka. Ada Kornicka tańczyła wtulona w ramiona Wiktora Neniewskiego z oczyma zatopionymi w jego twarzy. Miała dwadzieścia dwa lata i po raz pierwszy w życiu się zakochała. Uczucie to zawładnęło nią tak całkowicie i bez reszty, że wszystkie inne sprawy i wydarzenia rozgrywające się wokół niej stały się nagle błahe i bez znaczenia. Ada nie była pięknością, ale wielu mężczyzn starało się już o jej rękę nie tylko ze względu na niemały zresztą posag, lecz również niezaprzeczalne walory urody. Wysoka, wysportowana, o proporcjonalnych kształtach, poruszała się z wdziękiem, choć co złośliwsze przyjaciółki twierdziły, że natura wyposażyła ją w zbyt duże dłonie i stopy. W bladej twarzy, o cerze zlewającej się, być może, zanadto z popielatoblond włosami, błyszczały niebieskie, bardzo przezroczyste oczy, które niejednokrotnie stawały się zadziwiająco zimne i stanowcze, szczególnie wtedy, kiedy dziewczyna w rozgrywkach z własnym ojcem, usiłowała postawić na swoim. Nie zdarzało się to co prawda często, gdyż wcześnie owdowiały Kornicki ześrodkował prawie wszystkie swoje zainteresowania i uczucia w jedynaczce, ustępując jej na każdym kroku. Jednakże w sporadycznych sytuacjach

konfliktowych Ada okazywała nieoczekiwaną siłę i energię. Niewątpliwie brak matki, jej opieki i doradztwa, sprawiał, że Ada nie ubierała się zbyt gustownie, przynajmniej w opinii jej otoczenia. Lubiła kolor beż we wszystkich odcieniach, w którym było jej nie do twarzy. Teraz też na swoim imieninowym przyjęciu wystąpiła w beżowej, szyfonowej, długiej sukni, ozdobionej złotymi dżetami. Właśnie głos Aleksandra Żabczyńskiego utrwalony na płycie sugestywnie zapewniał: „Już nie zapomnisz mnie. piosenka ci na da zapomnieć, i tęsknić wciąż będziesz ogromnie, co dzień, co noc,” a Wiktor wtórował mu swoim głębokim, miękkim głosem, szepcząc do ucha Ady te same słowa. Jednocześnie wzmocnił znacząco uścisk ręki tańczącej z nim dziewczyny. Ada zadrżała od stóp do głowy, nie mogąc się opanować. Pokochała Wiktora niemal od pierwszego wejrzenia. Wydawał się jej piękny, pociągający, nieporównanie ciekawszy od wszystkich innych młodych ludzi. Wysoki, smukły, czarnowłosy, w nienagannie skrojonym fraku, z tajemniczym półuśmieszkiem na ustach — stanowił ucieleśnienie wszystkich najskrytszych pragnień i marzeń jej dziewczęcego serca. — Ado, czy wybierze się pani ze mną jutro na fajf do „Adrii”? — zapytał wibrującym od tłumionych pragnień głosem (przynajmniej tak to brzmiało w uszach dziewczyny). — O, tak — odpowiedziała pośpiesznie, jakby bojąc się, żeby nie cofnął swojej propozycji, a w duchu pomyślała: „Gdybyś tylko zechciał poszłabym z tobą na koniec świata.” Zabiegi uwodzicielskie Wiktora nie uszły uwagi Leona Kornickiego. Przez dłuższą chwilę przyglądał się z wy- raźnym niezadowoleniem młodej parze. Ręka, w której trzymał papierosa, drżała mu lekko. Wreszcie zawezwany przez swoich partnerów od brydża, wycofał się z ociąganiem do gabinetu. Jeszcze dwóch innych mężczyzn znajdujących się w salonie przeżywało ciężkie chwile na widok zakochanej Ady: stateczny, cieszący się

dużym autorytetem w świecie prawniczym mecenas Wacław Gradkiewicz i młody człowiek, trzymający się na uboczu — brat Żanety Kornickiej. Gradkiewicz uważał zachowanie Ady za wymierzony sobie policzek, godzący w jego dumę i ambicję. Od pewnego czasu miał niemal pewność, że stary Kornicki odda mu swoją córkę za żonę. Świadczyły o tym niektóre jego posunięcia, prawie wiążące obietnice. Adwokat nie liczył na posag panny, zarabiał wystarczająco dużo, jego kancelaria rozwijała się z niebywałym rozmachem, zyskując coraz liczniejszą i bogatszą klientelę. Pragnienie poślubienia dziewczyny takiej jak Ada tkwiło zakodowane w jego podświadomości. Pochodził z ubogiej, robotniczej rodziny i dzisiejszą swoją pozycję osiągnął o własnych siłach. Brakowało mu tylko żony z ekskluzywnego środowiska. Wybór jego padł na Adę Kornicką, która odpowiadała mu pod każdym względem, a ponadto pociągała fizycznie. Nie był jeszcze stary, miał niewiele ponad czterdzieści lat, i chciał jak najprędzej założyć rodzinę, aby ugruntować swoje stanowisko poważanego obywatela, goszczonego w salonach elity towarzyskiej. Dzisiaj zrozumiał, że wszystkie jego kunsztownie budowane piany na przyszłość runęły jak domek z kart i ze złości niemal zgrzytał zębami. Drugi, cichy wielbiciel Ady, nie mający właściwie ża- dnych szans, aby stanąć w szranki do boju o rękę Ady z innymi konkurentami — brat Żanety, Roman — skrył się w kącie salonu, nie biorąc udziału w zabawie. Bez przerwy wodził oczyma za tańczącą Adą z twarzą znieru- chomiałą od napięcia i bólu. Całe towarzystwo szykowało się do walca figurowego, prowadzonego zgodnie z tradycją przez wodzireja. Gradkiewicz, korzystając z przerwy pomiędzy tańcami i nieobecności Neniewskiego u boku Kornickiej, skłonił się przed nią głęboko. — Panno Ado, czy mogę prosić panią do walca? — Niestety ten taniec zamówił już pan Neniewski.

— Jak widzę, nie sposób się dzisiaj do pani docisnąć — syknął, czerwieniejąc z gniewu. — Czyżby panu na tym zależało? — zapytała ironicznie Ada, i dodała rozmyślnie niegrzecznie. — Bo mnie wcale. — Oby pani nie pożałowała tych słów — wycedził Gradkiewicz, raz jeszcze złożył jej ukłon i zmieszał się z tłumem gości. Wkrótce zabrzmiały tony walca „François". Barwny korowód par ruszył w tan. — Zmiana dam! — krzyczał wodzirej z twarzą spoconą od wysiłku. — Kołeczko! Panie wybierają! Ledwo przebrzmiały ostatnie akordy walca, otwarły się drzwi do jadalni i oczom gości ukazał się rozstawiony, ogromny stół, zasłany śnieżnym obrusem, uginający się od srebra, porcelany i różnorakich potraw. Przy każdym nakryciu leżała gałązka mimozy. Hrabia Todzio, chodzący już zygzakiem, w błazeńskiej czapeczce na głowie, wykrzywił w uśmiechu swoją wymiętą twarz przedwcześnie postarzałego oseska i wskazując palcem na otwarte drzwi do jadalni, zapiszczał falsetem. — Widzicie ludzie! Dają jeść, jak Boga kocham, dają jeść. Chodźmy! * Ula Horozińska i Iza Będziłło siedziały przy stoliku w „Ziemiańskiej” przy ulicy Mazowieckiej, racząc się cze- koladowymi rurkami nadziewanymi kremem pistacjowym, i wymieniały między sobą najświeższe nowiny i sensacje z życia towarzyskiego stolicy. Mimo przedpołudniowej pory prawie wszystkie miejsca były zajęte przez adwokatów, inżynierów i innych przedstawicieli wolnych zawodów, którzy wpadali, w przerwach między zajęciami, na przysłowiowe „pół czarnej”. Horozińska raz po raz podnosiła lewą rękę do góry, rzekomo w celu poprawienia futrzanego toczka sterczącego na czubku głowy, a w rzeczywistości po to, aby zwrócić uwagę przyjaciółki na pierścionek z dwukaratowym brylantem, błyszczący na jej serdecznym palcu. W końcu Będziłłówna, która ostatnio

zmieniała równie często futra jak rękawiczki, spytała niedbale. — Zaręczynowy? — Tak, to jeden z ostatnich prezentów Antosia — odpowiedziała z pozorną obojętnością Ula. — Dostał zu- pełnego szału na tle kupowania dla mnie biżuterii. — A więc mariaż zafiksowany? Raz jeszcze gratuluję. Ale popatrz tylko — łza wyjęła z mufki lorgnon, jako że miała dość krótki wzrok, i spojrzała uważnie przez szkła. — Czy ta panna w popielicach to nie Ada Kornicka? — Ada? — zainteresowała się żywo Horozińska i odwróciła głowę. — Tak, to ona. Ale dlaczego sama? Czyżby piękny Wiko pozwolił jej na siebie czekać? — Czy ten romans naprawdę skończy się małżeństwem? Ktoś mi mówił, że Wiktor bywa teraz u baronówny Holzenberg. — Wydaje się jednak, że zwycięży Kornicka. Ostatnio widuje się ich wszędzie razem. Na balu u wioślarzy Wiko pił z pantofelka Ady szampana. — Winszuję upodobań. Ten pantofelek przypomina rozmiarami raczej nasz transatlantyk MS „Piłsudski”. Obie panny roześmiały się serdecznie z konceptu Bę- dziłłówny. Kiedy nastręczała się okazja do przypięcia łatki któremuś ze wspólnych znajomych wykazywały niezwykłą zgodność poglądów. — A otóż i Leon Kornicki — zauważyła w tej samej chwili Iza, ponownie przykładając do oczu lorgnon. — Więc to na takie randez-vous przyszła Ada, z rodzonym bratem. Istotnie, do stolika zajmowanego przez Adę podszedł jej starszy brat Leon. — Przepraszam za małe spóźnienie — powiedział, siadając obok dziewczyny. —Niespodziewanie zatrzyma- no mnie w firmie. Czy coś zamawiałaś? — Tak i nawet zdążyłam już wypić herbatę. Ale to nieważne. Przyznam, że zaskoczyła mnie twoja propozy- cja spotkania się w kawiarni. Ostatnio nie dawałeś zbyt wielu dowodów uczuć rodzinnych. — Każdy ma swoje problemy, które musi sam prze-

trawić i rozstrzygnąć. Wiesz, że rozchodzę się z Żanetą. Ta decyzja kosztowała mnie dużo nerwów i zdrowia. Rozbicie rodziny to poważna sprawa, choć na szczęście nie mamy dzieci. Jednakże ta kobieta przez kilka lat była moją żoną. Sądzę jednak, że postępuję słusznie. Nie o tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, chodzi mi o ciebie. Ado, muszę cię prosić, abyś natychmiast zerwała wszelkie kontakty z Wiktorem Neniewskim i przestała się z nim widywać. Zazwyczaj bladą twarz Ady pokrył krwisty rumieniec. W jej oczach zamigotał gniew, a usta wykrzywił zły grymas. — Jakim prawem wtrącasz się do moich osobistych spraw? Nigdy ci na to nie pozwolę — powiedziała wolno i dobitnie, starając się opanować, aby nie zrobić widowi- ska w miejscu publicznym. — Prawem brata i najbliższego członka rodziny. Ado, widocznie nie zdajesz sobie sprawy, kim jest ten człowiek. To zwykły łowca posagów. Jednocześnie zaleca się do kilku panien, szukając najintratniejszego obiektu do lokaty uczuć. Prawda jest taka, że grzęźnie w długach i trwoni majątek rodzinny. — Kłamiesz! — zawołała, aż kilka osób siedzących przy sąsiednich stolikach przyjrzało się jej bacznie. — Zazdrościsz szczęścia innym ludziom, bo sam przegrałeś swoje małżeństwo. Nic ci nie wierzę. Ja i Wiktor kocha- my się! Tak, przyjmij to do wiadomości. Niedługo zamierzamy się pobrać! — Popełnisz najpotworniejsze głupstwo wychodząc za Neniewskiego. To hulaka i utracjusz. On nie ciebie ko- cha, ale posag, który spodziewa się otrzymać od naszego ojca. — To ty drżysz o rodowe pieniądze. Boisz się zapewne o spadek. Absolutnie, kompletnie się mylisz. Zupełnie go nie znasz. Między mną a Wiktorem nie ma w ogóle mowy o sprawach finansowych. I nie rozumiem dlaczego wywlekasz te historie w cukierni. Pełno tu ciekawskich znajomych. Horozińska i Będziłłówna tylko strzygą

uszami, żeby coś podsłuchać. — Po prostu nie chciałem tak drażliwego tematu po- ruszać przy ojcu, aby mu zaoszczędzić niepotrzebnych wzruszeń. Ostatnio nie czuje się dobrze, a poza tym ma dość innych kłopotów, o których nawet nie wiesz. W każ- dym razie pamiętaj, że cię ostrzegałem. Jeżeli popełnisz ten nierozsądny krok i wyjdziesz za Neniewskiego — gorzko tego pożałujesz. — Nie traktuj mnie jak małe dziecko. Na szczęście jestem pełnoletnia i sama mogę decydować o swoim losie. A zresztą dobrze rozumiem, o co chodzi tobie i ojcu. Chcielibyście mnie wydać za mąż za jakiegoś podtatusiałego lowelasa z forsą, na przykład za mecenasa Gradkiewicza — Ada wpadała w coraz większą złość. — Jak ty błędnie oceniasz sytuację — powiedział już ze zniechęceniem w głosie Kornicki. Patrzył teraz na sio- strę z pewnego rodzaju współczuciem, zdając sobie jed- nocześnie sprawę z tego, że żadne argumenty nie złamią jej uporu. Miłość do Wiktora zaślepiała ją i czyniła głu- chą na wszelkie perswazje. — Byłbym dużo szczęśliwszy gdybyś wyszła za biednego, ale porządnego chłopca, któ- ry by cię naprawdę kochał — wygłosił to zdanie nieco pompatycznie i wbrew swoim poglądom, że małżeństwo powinno opierać się na obopólnie wniesionym kapitale przez partnerów. Sam ożenił się z panną bez posagu, prędko się rozczarował i odtąd potępiał związki zawiera- ne nierozważnie i bez bazy materialnej. — A może chcesz mi zaproponować swojego pupilka. brata Żanety? Wiem, że łączą cię z nim jakieś bliżej nieokreślone więzy. Powiedz mu. żeby przestał za mną łazić. To jest denerwujące. Leon poczerwieniał na twarzy. Aluzja siostry do jego przyjaźni z Romanem Powelskim dotknęła go do ży- wego! — Tak, to prawda, opiekuję się tym młodym czło- wiekiem i cenię jego prawy charakter. Nawet rozwód z Żanetą nie zmieni mojego stosunku do niego. W każdym

razie, moja droga, w przyszłości nie możesz liczyć na moją pomoc, choćbyś jej najbardziej potrzebowała. Pamiętaj o tym! Ja nie rzucam słów na wiatr. * Prezes Stanisław Kornicki zapalił lampę na biurku i rozłożył przed sobą dokumenty, które przywiózł z księgowości Fabryki Drutów w Mysłowicach. Od wielu lat sprawował w tej firmie odpowiedzialną i wielce znaczącą funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej, ciesząc się nieposzlakowaną opinią wśród akcjonariuszy i pracowników. Obecnie jednak znalazł się w poważnym impasie życiowym, z którego trudno było znaleźć wyjście, bez narażenia na szwank reputacji człowieka związanego z nim wieloletnią przyjaźnią. Z ostatniej bowiem kontroli, przeprowadzonej w związku z rocznym zamknięciem bilansu fabryki, wynikało w sposób niezbity, że naczelny dyrek- tor dopuścił się nadużyć finansowych. To, że malwersacji tych dokonywano przez dłuższy czas bez wyciągania konsekwencji w stosunku do winnego, nasuwało podejrzenie, że Kornicki albo w nich również uczestniczył, albo tolerował taki stan rzeczy, dopuszczając się tym samym karygodnego niedbalstwa w sprawowaniu swoich obowiązków. Prawda, że zawierzył zbytnio bliskiemu przyjacielowi i koledze ze szkolnej ławy, z którym wspólnie przepracował dużą część życia. Znał wprawdzie jego upodobanie do hulanek, wystawnych przyjęć, pozamałżeńskich grzeszków kosztujących niemałą fortunę, nie podejrzewał jednak dyrektora o przestępcze machinacje, powodujące ruinę jego własnej kariery oraz jego najbliższych współpracowników. I oto przed kilku miesiącami odkrył ku swojemu przerażeniu poważne manko; jednakże beztroski i pełen osobistego uroku oraz pewności siebie dyrektor Jan Połoszko zdołał go natychmiast uspokoić. Zapewnił przyjaciela, że chwilowo zaciągnięta pożyczka zostanie niepostrzeżenie przez niego zwrócona bez żadnych ujemnych następstw. Tymczasem stało się inaczej. Długi przerosły możliwości płatnicze dyrektora i zamiast je uregulować, pogrążył się w nich jeszcze bardziej, pociągając za sobą jako współwinnego prezesa

Rady Nadzorczej. Kornicki przeklinał chwilę słabości, kiedy zajął bierną postawę wobec nieuczciwości kolegi, uległ jego w gruncie rzeczy niepoważnym argumentom i nie postawił sprawy na ostrzu noża. Ten brak decyzji i stanowczości, spowodowany sentymentem do człowieka bliskiego mu od młodości, mógł kosztować go nie tylko utratę stanowiska. ale zaprowadzić nawet na ławę oskarżonych. Najbardziej ze wszystkiego bał się kompromitacji w środowisku, w którym obracał się od tylu lat. Nie chciał też ściągnąć hańby na córkę i syna wychowanych w atmosferze szacunku do ojca. Jeśli wystąpi przeciwko dyrektorowi Poło- szce z wnioskiem o pociągnięcie go do odpowiedzialności, to czy uchroni się od zarzutu wspólnego prowadzenia z nim nieuczciwej gry? Wprawdzie mecenas Gradkiewicz, wtajemniczony w meritum sprawy, doradzał mu pewne posunięcia asekurujące przed konsekwencjami natury służbowej i prawnej (a adwokat ten znał wszystkie niezawodne w takich wypadkach kruczki), lecz Kornicki wiedział, że ceną za skuteczną obronę miała być ręka Ady. Postawiony w sytuacji przymusowej prezes poczynił poważne obietnice Gradkiewiczowi, choć nie o takim mężu marzył dla swojej jedynaczki. Jeszcze raz zagłębił się w zakwestionowanych przez kontrolę dokumentach i ponownie stwierdził, jak bardzo oczywista i niezaprzeczalna jest wina Połoszki. Poczuł silny, dokuczliwy ucisk w okolicy serca. Cierpiał już na to dawniej, ale teraz, kiedy ujawniła się fatalna dla niego afera, dolegliwości wzmogły się, mimo że starał się na nie nie zwracać uwagi. Znajdował się w stanie takiej depresji, że chwilami śmierć wydawała mu się wybawieniem i pragnął jej więcej niż czegokolwiek na świecie. Kilkakrotnie myślał o samobójstwie, zanim wybuchnie skandal wokół jego osoby i splami dobre imię rodziny. Teraz też odruchowo zajrzał do szuflady, gdzie spoczywał ukryty pod stertą papierów rewolwer. Wyciągnął rękę i dotknął lufy. Chłód bijący od niej podziałał na niego uspokajająco. Wiele wysiłku kosztowało go zatajenie prawdy przed córką. W czasie przyjęcia imieninowego umiejętnie opa-

nował dręczący go niepokój. Ukazał ludziom pogodną twarz, wystąpił nawet z niebywałym przepychem i rozmachem, mimo sytuacji, w jakiej się znalazł. Jednakże zdawał sobie sprawę, że będzie musiał ustąpić z funkcji prezesa Rady Nadzorczej, co w konsekwencji spowoduje zmianę standardu życia jego i córki. O Leona nie potrzebował się na szczęście martwić. Ten młody człowiek dał sobie radę. Jego interesy prosperowały doskonale, w szybkim tempie dorabiał się majątku. Nad rozpadem swojego małżeństwa przeszedł już do porządku dziennego i pogodził się z rozstaniem z Żanetą. W jego wieku odbudowanie życia uczuciowego nie przychodzi z trudnością. Ale Ada? Co stanie się z Adą? Przyzwyczajona do zbytku, nawet luksusu, może załamać się psychicznie. Wprawdzie posag jej został odpowiednio zabezpieczony przez Kornickiego, także w przypadku restrykcji finansowych, ale stanowił jedyne dobro, które mógł jej zaoferować. W takiej sytuacji kandydatura Gradkiewicza, człowieka majętnego, zaradnego, zyskiwała i szanse jego niewątpliwie rosły. Kornicki wiedział jednak, że adwokat jest córce obojętny, a nawet wstrętny. Dlatego też myślał o innym małżeństwie dla Ady, mogącym zapewnić jej spokój i dobrobyt. W głębi korytarza rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych. „To pewnie wraca Ada — pomyślał. — Muszę zachowywać się tak, jak dawniej, żeby niczego nie spostrzegła. Tylko ten podły ból się nie uspokaja" Po chwili usłyszał głos córki. Rozmawiała z gosposią, pytała, czy nikt do niej nie telefonował. Smuga światła płynąca spod wpółprzymkniętych drzwi gabinetu ojca, zachęciła ją widać do wejścia, gdyż stanęła na progu. — Jak się masz, Ado? — powiedział pogodnie. — Czy wybierasz się dzisiaj do Wiczyńskich na urodziny ich córki Niny? Podobno z okazji tej uroczystości wszystkie najelegantsze panny w Warszawie wykupiły wieczorowe suknie u Hersego. — Oczywiście pójdę tam, choć nie mam specjalnie

ochoty. Tato, chciałam z tobą porozmawiać, a właściwie zakomunikować ci, że wychodzę za mąż za Wiktora Ne- niewskiego. Po tym oświadczeniu zapadła krótka cisza. Kornicki nerwowo poruszył się w fotelu, a potem wstał z miejsca. — Jestem tym zaskoczony — powiedział. — Mocno zaskoczony. Wiedziałem, że ten młody człowiek ci się podoba, ale nie przypuszczałem, iż myślisz o nim po- ważnie. — Czyżbyś miał coś przeciw temu projektowi? — głos Ady nabrał ostrych tonów. Po przykrej rozmowie z bratem zdecydowała się na przystąpienie do frontalnego ataku w obronie swoich praw i postawienie ojca niemal przed faktem dokonanym. — Dziecko, nikt bardziej ode mnie nie pragnie twojego dobra. Dlatego muszę ci powiedzieć otwarcie, że nie tylko nie pochwalam twojego wyboru, ale wręcz uważam go za wysoce nietrafny. — Ojcze — Ada rozmyślnie porzuciła pieszczotliwy i poufały sposób, w jaki zwykle zwracała się do Kornic- kiego — nie próbuj mnie przekonywać, że popełniam straszliwy błąd. To zrobił już dzisiaj za ciebie Leon. Ani ty, ani on, ani nikt na świecie nie zdoła mi przeszkodzić w poślubieniu człowieka, którego kocham. Nawet jeśli- byś miał mnie wydziedziczyć. — O tym nie ma mowy. Twój osobisty majątek po- zostaje całkowicie do twojej dyspozycji. Jednakże chciał- bym, żebyś orientowała się w pewnych sprawach. Wiktor Neniewski nie cieszy się dobrą reputacją. To bawidamek i lekkoduch. Zaciąga ciągle długi na hipotekę swojego majątku, który pod zarządem dbałego właściciela przynosiłby stałe i przyzwoite dochody. Ale gdy w grę wchodzą karty, wyścigi, kobiety można stracić największą fortunę. Ado! Nie chciałbym abyś była nieszczęśliwa, zasłużyłaś na lepszy los — mówiąc to Kornicki nagle uświadomił sobie, że właściwie nie ma prawa wydawać takiego sądu o tym człowieku, skoro sam

stoi u progu bankructwa z powodu własnej lekkomyślności. Ostry, znajomy ból przeszył go na wylot. Odruchowo przyłożył rękę do serca. Ada zdawała się tego zupełnie nie zauważać. — Zapewne w twoim przekonaniu tylko Gradkiewicz okazałby się idealnym zięciem. Ten jegomość rości sobie teraz do mnie jakieś dziwaczne i nieuzasadnione pretensje. Czy to twoja sprawka? — Nie, bardzo się mylisz. Nigdy bym ciebie nie zmuszał do małżeństwa z kimkolwiek, choć Gradkiewicz ma wiele cech dodatnich i jak najlepsze intencje. Przy- znaję, myślałem o innym związku dla ciebie. Syn rejenta Brasławskiego—Jerzy, to z gruntu porządny i inteligent- ny chłopiec. Ukończył wydział prawa, robi karierę dyplo- matyczną i sądząc z tego, co mówi jego ojciec, bardzo się tobą interesuje. — Koniecznie szykujesz dla mnie tak zwaną dobrą partię, aby mój przyszły mąż podobał się wszystkim zna- jomym i pociotkom. Na litość boską, ojcze, przestań mnie wreszcie swatać. Gdybym nie pokochała Wiktora, najchętniej w ogóle nie wyszłabym za mąż. Małżeństwo nie jest jedynym celem mojego życia. Co byś powiedział na to, jeślibym została misjonarką i pielęgnowała mu- rzynków w tropikach? Zawsze chciałam studiować medy- cynę. Nie, nie bój się, teraz to mi nie grozi. Jednak za Jerzego Brasławskiego nie wyjdę! Ten wyblakły blondy- nek zupełnie mi nie odpowiada, ma cielęce oczy i poci się w tańcu. Moja decyzja jest nieodwołalna. Stanowczo powinieneś się pozbyć uprzedzeń do Wiktora, jeżeli zależy ci na kontaktach z nami w przyszłości — teraz mówiła już spokojnie i dobitnie, z całą świadomością zadawanego ojcu cierpienia. — Przepraszam cię Ado, muszę się położyć. Trochę źle się czuję — Kornicki powoli, ze spuszczonymi ramio- nami wyszedł z pokoju. W tej chwili ostro zadzwonił stojący na biurku telefon; dziewczyna momentalnie podniosła słuchawkę.

— Aduś? — usłyszała po drugiej stronie drutu głęboki, jakże jej drogi, męski głos. — Za pół godziny przy- jeżdżam po ciebie i jedziemy do Wiczyńskich. Czy jesteś już gotowa? — Niezupełnie, ale to nie potrwa długo. Nie dam ci na siebie czekać. — To świetnie. Co byś powiedziała, malutka, gdybyśmy po godzinie urwali się z tego kinderbalu. Zanosi się na straszne nudy: podstarzałe mamusie, panny na wydaniu, rozplotkowane ciotki. Proponuję wieczór we dwoje w „Cafe Clubie”. Dobry koniak, nastrojowa muzyka do tańca, ty i ja — jak się na to zapatrujesz? — To znakomity pomysł. Bardzo się cieszę. — A więc do zobaczenia Adziątko. Całuję i tęsknię. * Wiktor Neniewski wrócił późno w nocy. Wszedł do małżeńskiej sypialni na nieco chwiejnych nogach i, nie zwracając uwagi na żonę, rzucił marynarkę od smokingu na fotel. Ada siedziała na łóżku w peniuarze, patrząc roz- szerzonymi aż do bólu oczyma w otaczającą ją ciemność. Od dawna przyzwyczaiła się do spędzania bezsennie samotnych godzin, wsłuchana w tykanie zegara, w każdy szmer na klatce schodowej, w oczekiwaniu na powrót męża. Co parę minut, słysząc odgłos hamujących w pobliżu ich domu samochodów lub stukot kopyt koni dorożkarskich. zrywała się i podbiegała do okna. Potem padała z powrotem na pościel, tłumiąc krótkie, suche łkanie. Zgrzyt klucza w zamku zawsze wywoływał u niej tę samą reakcję w postaci ogarniającej ją fali gniewu pomieszanego z upokorzeniem i nieopisanego szczęścia, że Wiktor znów jest w domu i spędzi u jej boku dłuższy czas. Mimo pełnego uświadamiania sobie wszystkich wad i złych cech charakteru męża, kochała go nadal bezgranicznie i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Wiktor zaś wykorzystywał to bezceremonialnie i po mistrzowsku grał na jej uczuciach. Rok ich małżeństwa upłynął burzliwie i przyniósł Adzie wiele cierpień i rozczarowań. Związek ich był

najpierw pasmem nieprzerwanych zabaw, podróży, orgiastycznych niemal biesiad, szaleńczego wydawania przez Wiktora pieniędzy na wyścigi, karty, najwykwintniejsze ubrania. Przyjęcia, urządzane głównie dla znajomych Wiktora, słynęły z ekskluzywności, wyrafinowanego menu składającego się nawet z przysmaków sprowadzanych na specjalne zlecenie Neniewskiego samolotem z zagranicy. Ada pozwalała na wszystko, zapatrzona w męża, posłuszna każdemu jego skinieniu, zakochana, nieprzytomna ze szczęścia. Nie pytała, skąd brał pieniądze, jak zarządzał jej posagiem, nie interesował jej również majątek Wiktora, w którym właściwie nigdy nie przebywali. Ten szalony tryb życia przerwała, zresztą na krótko, niespodziewana śmierć ojca Ady na atak serca. Dotknęła ją mniej niż można było,przypuszczać, gdyż fa- scynacja osobą męża przesłaniała wszystkie inne sprawy i doznania. Wiktor nie pozwolił jej nosić żałoby, nie chciał zrezygnować z rozrywek, izolować się od ludzi, z którymi lubił obcować. Po zgonie starego Kornickiego, a głównie po otwarciu jego testamentu, wiele zmieniło się w ich małżeństwie. Początkowo Wiktor darzył ją jakąś namiastką uczucia, którą Ada w swojej naiwności brała za prawdziwą, wielką miłość. Zachowywał się wobec niej poprawnie, choć zapewne wiele kosztowało go wyrzekanie się różnych kawalerskich nawyków i upodobań. Teraz zupełnie odsłonił wszystkie karty i diametralnie zmienił swój stosunek do żony, zwłaszcza gdy okazało się, że Kornicki nie pozostawił żadnego spadku, gdyż już dawno całość jego aktywów została zabezpieczona na poczet ewentualnego długu wobec Fabryki Drutów w Mysłowicach. Ponadto o osobie zmarłego zaczęły krążyć niepochlebne opinie i pogłoski, że śmierć ocaliła go od kary więzienia. Wiktor po prostu przestał krępować się Adą i odtąd małżeństwo nie przeszkadzało mu w prowadzeniu hulaszczego życia, do którego żona nie miała prawa się wtrącać. Początkowo Ada robiła mu wyrzuty, błagała o rozsą- dek, żebrała o miłość, ale wkrótce przekonała się, że je- żeli chce go utrzymać przy sobie, musi tolerować wszy- stkie jego postępki. Wiedziała, że mąż nałogowo gra w

karty, staczając się w coraz gorsze, nikczemniejsze to- warzystwo, że traci pieniądze na wyścigach i nawet utrzymuje mniej lub więcej przelotne kontakty z kobietami podejrzanej konduity. Piękny Wiko — marzenie dziewcząt zeszłego karnawału, ideał jej snów dziewczęcych, okazał się jeszcze gorszym niż to przewidywali jej ojciec i brat. Jednakże, wbrew wszelkiej logice, nie przestawała go kochać, choć miłość jej stała się teraz inna: jakaś rozpaczliwa, przepełniona cierpieniem. Zawsze skryta, małomówna, nie miała wśród znajomych dziewcząt przyjaciółek, ani też żadnego członka rodziny, któremu mogła by powierzyć tajemnice swojego nieudanego małżeństwa. Mimo że postępowanie męża nie mogło ujść uwagi licznego kręgu dawnych i nowych znajomych, zawsze starała się ukazywać spokojną twarz ludziom i nie uzewnętrzniać swoich uczuć. Właściwie żyła tylko pragnieniem i wiarą w to, że Wiktor się opamięta i wróci do niej taki, jak da- wniej: czuły, nadskakujący, zakochany. Dlatego każdy jego serdeczniejszy gest, lepsze słowo, nawet uśmiech kwitowała wybuchami radości i wzmożoną czułością, która wzbudzała w nim coraz większy wstręt i wyraźnie okazywaną niechęć. Neniewski usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Nie pytała go, gdzie był i skąd wraca — to nie miało już sensu. Niepokoiło ją tylko, dlaczego nie kładzie się. Zwykle po nocnej wyprawie zasypiał zaraz kamiennym, ciężkim snem. — Nie rozbierasz się? — zapytała. — Nie, chcę z tobą porozmawiać — odpowiedział. Ogień papierosa żarzył się w ciemności, a głos jego brzmiał jakoś inaczej, bardziej wyzywająco, agresywnie. — Teraz, o tej porze? — Tak, bo sprawa jest pilna. Słuchaj, musisz na- tychmiast zobaczyć się z bratem i pożyczyć od niego pie- niądze. — Z Leonem? Nigdy! To nie możliwe! Roześmiał się krótko, chrapliwie.

— Moja mała, nie ma rzeczy niemożliwych. Jutro do niego zadzwonisz, umówisz się z nim jak najszybciej i zażądasz 200 000 złotych pożyczki. — Ile?! — 200 000 złotych polskich. Czy to cię tak dziwi? Chyba nie będzie chciał, żeby doszło do jeszcze jednego skandalu w rodzinie. Wasz ojciec omal nie wylądował w więzieniu, teraz siostrzyczka na bruku, w nędzy, a on taki nadziany, bogaty facet. Jak to będzie wyglądało? Jestem pewien, że ludzie zaczną wytykać go palcami. — Wik, opamiętaj się! Leon nigdy mi nie pomoże, zapowiedział to przed naszym ślubem. Nie chciał, żebym za ciebie wychodziła. Nie, za nic w świecie się tak nie upokorzę. Przecież od pogrzebu ojca w ogóle go nie wi- działam. — Tym lepiej, zrobisz mu niespodziankę. A teraz słuchaj uważnie: jestem kompletnie zrujnowany, kom- pletnie, rozumiesz? Nie mam już ani grosza, nic oprócz długów, które muszę spłacić, bo inaczej powinienem so- bie palnąć w łeb. Tego wymaga kodeks honorowy, a ko- chająca żoneczka chyba nie chciałaby widzieć mnie w charakterze zimnego trupa. — Wiktor, ty kpisz sobie ze mnie. A twój majątek, a stadnina koni? Ojciec też ci powierzył duży kapitał w kontrakcie ślubnym. Co się z tym stało? — Jesteś śmieszna. Dopiero teraz pytasz o to. Majątek i konie dawno diabli wzięli, przegrałem w karty i w ruletkę. Idą pod młotek, jeśli chcesz wiedzieć. A twój posag, moja panno? Prawdę powiedziawszy stanowił kroplę w morzu. Stary okpił mnie, powszechnie uważano cię za dużo lepszą partię niż się okazało. Nie wycofałem się w ostatniej chwili, aby cię nie skompromitować. Już taki ze mnie dżentelmen. Panna porzucona w przededniu ślubu — to byłby skandal stulecia, jak myślisz? I potem na dodatek ta chryja ze spadkiem. Poważny człowiek, figura, a nie zostawił córuchnie ani grosza. To już szczyt wszystkiego. Ostatecznie i ty korzystałaś ze wspólnych rozrywek. Pamiętasz nasz pobyt w Monte Carlo? A szam-

pańskie noce w Zakopanem? Nie odmawiałaś sobie niczego. — Wik, jak możesz... — znów wstrząsnęło nią głuche łkanie, choć spod powiek nie mogła wypłynąć ani jedna łza przynosząca ulgę. — Przestań beczeć, znalazłem wyjście. Pójdziesz do Leona, on jest samotny, nie ma rodziny. Zbija z dnia na dzień coraz większą forsę. W końcu jesteś jego jedyną krewną i spadkobierczynią. Ostatnio kupił dwie kamienice na Mokotowie. To, co mówił ci przed naszym ślubem, nie ma żadnego znaczenia. Chyba nie pozwoli, żebyś harowała jako pomywaczka w jakimś barze. — Wik, co ty mówisz.... — Powiem ci więcej, jeśli mnie nie posłuchasz, po- stąpię inaczej. Nie, nie zabiję się. Nie taki frajer ze mnie, zanadto kocham życic. Są jeszcze kobiety gotowe mi pomóc. Baronówna Holzenberg czeka tylko na moje skinienie. Odkąd umarł jej ojciec, pławi się w zbytku i milionach. Nie podoba mi się nadzwyczajnie, ale jeśli nie zdobędziesz pieniędzy, odejdę do niej. To moje ultimatum, Ado! Po tych słowach zapanowała cisza. Fala przerażenia ścisnęła ją za gardło. Wiedziała, że Wiktor mówi prawdę i porzuci ją bez skrupułów, jeżeli nie spełni jego żądań. Nie mogła go stracić, to byłoby dla niej gorsze niż śmierć. Kochała go przecież rozpaczliwie, mimo że okazał się tak podły i okrutny. Brutalna prawda o możliwości rozstania się z nim oślepiła ją swoją bezwzględnością, pozbawiła rozsądnego myślenia. Nie potrafiłaby żyć samotnie, z dala od niego, ze świadomością, iż połączył się z inną kobietą. Neniewski odgadł, co się z nią działo. Wiedział, jakie struny potrącić, aby zmusić ją do uległości. — No, Aduś — powiedział z udaną czułością, której od dawna już nie okazywał — bądź grzeczna. Jeszcze wszystko się ułoży między nami. Nie sądzisz chyba, że wolę tę rudą Żydówkę od ciebie, mojej małej dziewczynki — i objął ją ramieniem. *

Leon Kornicki przeliczył dwukrotnie dużą sumę pieniędzy, którą tego ranka podjął z banku, po czym włożył banknoty do koperty i schował do szuflady biurka. Stanowiła ona odszkodowanie przeznaczone dla jego byłej żony Żanety, coś w rodzaju rekompensaty za zrzeczenie się roszczeń finansowych do wspólnego majątku, w rzeczywistości (jak sam w duchu stwierdzał) niewspółmierne z kwotą, która by jej przypadła w razie sądowego podziału dorobku. „Jednak ten Gradkiewicz ma łeb nie od parady” — pomyślał. — Załatwił mi tę sprawę bezbłędnie, zna się chłop na rzeczy.” W istocie jednak korzystne dla młodego Kornickiego rozstrzygnięcie problemów majątkowych, związanych z ustaniem małżeństwa z Żanetą, nie stanowiło wyłącznej zasługi doświadczonego i przebiegłego mecenasa, a raczej wynikało z bezinteresowności eksmałżonki i skwapli- wości, z jaką wyrażała zgodę na wszystkie stawiane jej warunki, aby tylko jak najrychlej sfinalizować rozwód. Śpieszno jej było do swojego kochasia — mruknął do siebie Kornicki, wsuwając palce do szuflady, celem pogłaskania pieszczotliwie koperty. Kochał pieniądze. Zarówno ich zarabianie, jak i gromadzenie stanowiło jego największą pasję życiową. Lubił także wygody, komfort codziennego bytu, dogadzanie swojemu podniebieniu, ale nie znosił rozrzutności i marnotrawstwa. Dla ludzi odznaczających się takimi przywarami charakteru nie potrafiłby wykrzesać w sobie litości i wyrozumienia. Obecnie miał powody do absolutnego zadowolenia z samego siebie. Dobrze wiodło mu się w pracy zawodowej, majątek jego, dzięki wrodzonej żyłce kupieckiej i handlowej, rósł szybko — nieomal z dnia na dzień. Lokal na biuro wynajmował przy Puławskiej, a mieszkał w pięciopokojowym mieszkaniu przy Mokotowskiej, które opustoszało nieco po wyprowadzce Żanety, choć fakt ten w zasadzie nie sprawił mu przykrości. Pożycie z tą kobietą od początku nie układało się dobrze. Była, jak na jego gust i upodobania, zbyt agresywna i wymagająca pod względem seksualnym i uczuciowym. Zresztą ostatnio zarabianie pieniędzy oraz gromadzenie dóbr materialnych zajmowało tak