uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Zygmunt Zeydler-Zborowski - Almiritis piją słoną wodę

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Zygmunt Zeydler-Zborowski - Almiritis piją słoną wodę.pdf

uzavrano EBooki Z Zygmunt Zeydler-Zborowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

Zygmunt Zeydler-Zborowski ALMIRITIS PIJĄ SŁONĄ WODĘ

CZĘŚĆ PIERWSZA KRETA ROZDZIAŁ PIERWSZY Obudził się wcześnie. Może z głębokiego snu wyrwały go podniesione głosy dolatujące z sąsiednich balkonów, a może smugi jaskrawego światła, wdzierające się do hotelowego poko- ju przez nieszczelne okiennice. Nie miał siły podnieść ciężkich, zmęczonych powiek. Leniwym ruchem wyciągnął rękę i rozstawionymi szeroko palcami począł wodzić po stojącym obok łóżku. Prześcieradło było jeszcze ciepłe. Otworzył oczy. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że w łazience szumi woda. "Już wstała - pomyślał. - Zer- wała się o świcie. Dzielna dziewczyna". Przez chwilę leżał na wznak, wpatrując się w ciemne plamy zdobiące sufit. Hotel "Marina" zaliczał się do bardzo tanich hoteli. - Nie śpisz? Na widok jej nagiego ciała, pokrytego błyszczącymi kroplami wody, poczuł nowy przypływ namiętności. Wyciągnął do niej ramiona. - Chodź. Z uśmiechem potrząsnęła głową. - Dosyć. Jesteś niemożliwy. - Mówiła dobrze po angielsku, z zabawnym, trochę śpiewnym akcentem. - Podobasz mi się - powiedział. - Bardzo mi się podobasz. Nie przestawała się uśmiechać. - To się bardzo dobrze składa. Ty także mi się podobasz. Chy- ba nie spędziłabym z tobą nocy, gdyby było inaczej. Jak ci się

zdaje? Rozczesała gęste ciemnokasztanowe włosy i zaczęła się ubi- erać. - Jak to się właściwie stało? - spytał po chwili. - Żałujesz? - Oszalałaś?! - Zerwał się, podbiegł i chwycił ją na ręce. - Marco, przestań, puść mnie! - broniła się zdecydowanie. - Kocham cię - mówił stłumionym głosem. - Kocham cię. Sły- szysz? Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką w życiu spotka- łem. To wszystko jest cudowne. Kocham cię. Wreszcie uwolniła się z jego objęć. - Jesteś nieznośny, insupportable, insupportable - powtórzy- ła parokrotnie, przechodząc nagle na francuski - insupportable garçon. - Roześmiała się, przesunęła dłonią po jego jasnej, zmi- erzwionej czuprynie i kończyła się ubierać. Pobiegł do łazienki, pośpiesznie się ogolił, wziął prysznic. Ki- edy wrócił, zastał ją zajętą starannym robieniem makijażu. - Nie będziesz już spał? - Jeżeli ty wstałaś… - Ja to co innego. Mam dużo spraw do załatwienia, ale ty mógłbyś jeszcze trochę pospać. - Nie mam ochoty. - A co będziesz robił? Wzruszył ramionami. - Nie wiem. Pójdę się dowiedzieć, kiedy odpływa fairy-boat na Kretę, a potem… - Wybierasz się na Kretę? - Wspominałem ci przecież o tej idiotycznej historii z pasz- portem. - Mówiłeś coś, ale nie zwróciłam uwagi… Chyba nie masz się czym przejmować. Pójdziesz do ambasady… Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową. - To nie takie proste. Na pewno miałbym duże przykrości. Obawiam się, że przez jakiś czas nie mógłbym wyjeżdżać za granicę. Ambasada to ostateczność. Najprzód wolę poszukać… Może jednak znajdę. Mała nadzieja, ale muszę spróbować. - Jedziesz na Kretę szukać paszportu? - Oczywiście. Mówiłem ci chyba o tym Amerykaninie.

- Nie mówiłeś. - Prosta sprawa. Pojechałem z wycieczką do Delf. Zwiedza- liśmy ruiny świątyni Apollina. Było cudownie. Ale jakiś diabeł mnie podkusił, żeby pójść na sam szczyt i obejrzeć stadion. Zasiedziałem się tam. Kiedy wróciłem, autokaru już nie było. Nie wiedziałem, co robić. Żadnej komunikacji, a do Aten to ka- wał drogi. I nagle zjawił się ten Amerykanin. Zabrał mnie do swojego wozu, był bardzo uprzejmy. - I sądzisz, że w wozie tego Amerykanina… - Właśnie. Jak wrzucałem plecak, paszport mógł wypaść. - Z zamkniętego plecaka? - Nic nie rozumiesz - zdenerwował się. - Paszport wsunąłem do kieszeni plecaka, której nie mogłem zapiąć. - Któż tak się obchodzi z paszportem? - Oczywiście, że to idiotyczne, ale teraz nie warto o tym mó- wić. - I myślisz, że znajdziesz tego Amerykanina na Krecie? - Po powrocie z Delf miał odpłynąć swoim jachtem z Pireusu na Kretę. Przestała lakierować paznokcie i spojrzała na niego uważniej. - Swoim jachtem? Na Kretę? - Tak powiedział. - A wiesz, jak ten Amerykanin się nazywa? - Wiem. Dał mi swój bilet wizytowy. William Hawkins. Nagły błysk pojawił się w brązowych oczach. - Znasz go może? Ze zdwojonym zapałem wróciła do lakierowania paznokci. - Znasz go? - powtórzył pytanie. Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. To nazwisko wydaje mi się znajome. Tylu ludzi się spotyka. Więc chcesz dzisiaj płynąć na Kretę? - Tak. Im wcześniej, tym lepiej. W tej sytuacji nie mogę tracić czasu. Może jednak uda mi się odzyskać paszport. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. - Nie rozumiem. - To przecież proste. Gdybyś nie zgubił paszportu, nie byliby- śmy się spotkali.

Roześmiał się. Miał białe, zdrowe zęby. - Zupełnie słusznie. Jestem zachwycony, że zgubiłem pasz- port. Żeby ciebie spotkać, gotów jestem zgubić dziesięć pasz- portów, dwadzieścia, sto… - Mówiłeś, że miałeś go w kieszeni plecaka. - Tak. - I w Delfach nie zostawiłeś plecaka w autokarze? - Nie, zawsze noszę go ze sobą. To mały plecak. Bałem się zo- stawić w autokarze, żeby mi ktoś nie wyciągnął paszportu czy pieniędzy. I właśnie… - Ale pieniędzy nie zgubiłeś? - Na szczęście nie. Były w drugiej kieszeni. - Dlaczego tego wszystkiego nie nosisz przy sobie? - Wiesz chyba, jakie są dżinsy. Mają takie płytkie kieszenie, że nic się w nich nie mieści. Skończyła lakierować paznokcie. - Muszę już iść. Żegnam cię. Adieu. Spojrzał na nią spłoszony. - Więc jak będzie? - Z czym? - No… z nami. Przecież nie możemy się tak rozstać. - Dlaczego nie możemy? - Bo nie… bo… bo muszę cię jeszcze zobaczyć. Nie po to zgu- biłem paszport, żebyś natychmiast zniknęła z mojego życia. Podeszła do niego i dotknęła jego włosów. - Lubię cię, Marco, bardzo cię lubię. Ale czy nie sądzisz, że to była przygoda, którą już należy zakończyć? - Nie, to nieprawda! - oburzył się. - To nie przygoda, którą trzeba jak najszybciej skończyć. To miłość. Położyła mu palce na wargach. - Ciiicho… Nie używaj wielkich słów. Przecież wie prawie się nie znamy. - To co z tego? Można kogoś pokochać od razu, bez długiej znajomości. - Wierzysz w miłość od pierwszego wejrzenia? - Dawniej nie wierzyłem. Teraz wierzę. Dawniej w ogóle nie wierzyłem w miłość. Nie możesz tak odejść.

- Cóż ty wiesz o mnie, o moim życiu? - Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Wiem tylko tyle, że cię kocham i że chcę być z tobą. Spoważniała i zaczęła oglądać z uwagą swoje świeżo polaki- erowane paznokcie. - Widzę, że zaczynają się komplikacje. Nie lubię komplikacji. - Czy miłość nazywasz komplikacjami? - Oczywiście. Tak zwana miłość zawsze ludziom bardzo kom- plikuje życie. - Czy masz takie smutne doświadczenia? - Może. W każdym razie jestem trochę zaskoczona. Nie trak- towałam naszego spotkania aż tak poważnie. - Widocznie często miewasz takie spotkania - powiedział ze złością. Uśmiechnęła się. - Nie próbuj mnie obrażać. To nie jest w stylu romantyczne- go kochanka. - Kto ci powiedział, że jestem romantycznym kochankiem? - Ty sam. Miłość od pierwszego wejrzenia. Czegóż więcej trzeba? W naszych czasach rzadko się spotyka kogoś, kto wi- erzy w takie rzeczy. Wiesz co? Mam pewien pomysł. Miałam jutro lecieć samolotem na Kretę. Żeby nasze spotkanie nie było tak gwałtowne, zamienię samolot na fairy-boat i popłynę z to- bą. Wprawdzie to długa całonocna podróż, ale czegóż się nie robi dla miłego towarzystwa. - Doskonale - ucieszył się. - Nie wiedziałem, że ty także wybi- erasz się na Kretę. Zaraz pobiegnę kupić bilety. Mam nadzieję, że dostanę jeszcze jakąś kabinę. - Nie wyobrażaj sobie, mon cheri, że ulokujemy się w jednej kabinie. - A to dlaczego? Pogładziła go po dłoni. - Nie denerwuj się. Wspólna kabina nie wchodzi w rachubę. Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nie chciałabym, żeby nas ktoś zobaczył. Mam tutaj dużo znajomych. Nietrudno o niepo- żądane spotkanie. - Myślałem, że całą noc spędzimy razem na statku - powied- ział nachmurzony.

- Oczywiście, że całą noc spędzimy razem na statku, ale wy- łącznie na rozmowie. - Szkoda. Uderzyła go po ramieniu. - Nie bądź nieznośnym chłopakiem, Marco. Chyba rozmowa ze mną także sprawia ci przyjemność. - Oczywiście, ale… - Zresztą zobaczymy, jak to wszystko się ułoży. Ja załatwię bilety. Sięgnął po portfel leżący na nocnym stoliku. - Zaraz dam ci pieniądze. Ile to może kosztować? Powstrzymała go energicznym ruchem ręki. - Daj spokój. Powiedziałam, że ja to załatwię. - Nie mam zamiaru być na twoim utrzymaniu. Roześmiała się wesoło. - Dajże spokój. A zresztą, jeżeli to tak rani twoją męską ambi- cję, to później się policzymy, mon chéri. Bądź grzecznym chłopcem. - Zauważył, że chętnie do angielskiego wtrącała ja- kieś francuskie słowo… To go trochę drażniło, a trochę intrygo- wało. Od pierwszego momentu zrobiła na nim wrażenie dzi- ewczyny na takim poziomie, że trudno ją było podejrzewać o głupi snobizm. Po prostu może język francuski był jej bliższy i swobodniej się nim posługiwała aniżeli angielskim. - Może zjemy razem obiad? - zaproponował. Skinęła głową. - To jest myśl. Spotkajmy się o czwartej. - Gdzie? - Tam, gdzieśmy się poznali. - W tej pizzerii niedaleko placu Omonia? - Tak. Jeżeli masz ochotę. - Będę punktualnie o czwartej. - Adio. Delikatnie pocałowała go w usta, jakby w obawie, żeby nie zetrzeć szminki z warg, i wybiegła z pokoju. Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. To, co ostatnio przeżył, było czymś tak nierealnym, tak przedziwnie fantastycznym, że ciągle jeszcze nie mógł uwi-

erzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Włożył kraciastą kolorową koszulę, naciągnął efektownie po- łatane dżinsy i przez pewien czas szczotkował pracowicie nies- forną czuprynę. Następnie wyszedł i nie czekając na windę zbi- egł schodami na dół. Portier z kwaśną miną odpowiedział na jego "good morning". - Czy pan znalazł swój paszport, mister Sosnowski? - spytał zaglądając do książki meldunkowej. - Jeszcze nie. - Bardzo mi przykro, ale nie będzie pan mógł u nas mieszkać bez paszportu. Ta legitymacja, którą mi pan przedstawił, nie wystarcza. Sorry. - Dzisiaj po południu zwalniam pokój - powiedział z uśmiec- hem Marek. - Nie będę panu sprawiał kłopotu. Proszę przygo- tować rachunek. - To ode mnie nie zależy, mister Sosnowski - zaczął tłu- maczyć się portier. - Nie chcemy mieć przykrości ze strony po- licji. Pan rozumie? - Ależ doskonale rozumiem. Bardzo dziękuję, że mogłem u was przenocować. Śniadanie w hotelu "Marina" nie należało do najsmacznie- jszych, dwie ogromne, słodkie maślane bułki, kawałek masła, dżem i bardzo kiepska kawa. Marek jednak tak był zajęty swoimi myślami, że nie bardzo wiedział, co je. Wychodząc z hotelu, spojrzał wesoło na porti- era, który odwzajemnił się życzliwym uśmiechem. Najwyraźniej ciężar spadł mu z serca, kiedy nabrał pewności, że gość bez paszportu nie usiłuje zatrzymać pokoju na dłużej. Dzień był jak zwykle słoneczny, pełen złota i błękitu płynące- go z bezchmurnego nieba. Kontrast z mrocznym hotelowym holem, oświetlonym słaby- mi żarówkami, był tak wielki, że Marek, oślepiony nagłym blas- kiem, zmrużył oczy. Żałował, że nie wziął ciemnych okularów, ale już mu się nie chciało wracać na górę. Miał dużo czasu, z którym nie wiedział, co robić. Krążył bez celu po ulicach, przystając przed wystawami i oglądając fotosy

filmowe, umieszczone w gablotach przed wejściami do kin. Nie chciał zbytnio oddalać się od centrum, obawiając się zabłądzić. Ateny znał bardzo słabo. Wolał więc poruszać się na trasie po- między placem Omonia a placem Syntagma, gdzie czuł się pew- nie i nie musiał nikogo pytać o drogę. Wskazówki zegarka poruszały się niesłychanie wolno. Poczuł zmęczenie. Wstąpił więc do jakiejś kawiarenki na Venizelon i poprosił o Coca-Colę. Sącząc brunatny płyn przez plastykową rurkę, myślał o Anecie. To była naprawdę wspaniała dziewczy- na. Przypominając sobie noc, spędzoną w jej ramionach, przy- mknął oczy. Z rozkosznego rozmarzenia wyrwał go nagle czyjś energiczny głos. - Cześć, Marek. A ty co tu jeszcze robisz? Kudłaty młody człowiek, którego twarz zdobiła gęsta, dawno nie przystrzygana broda, szczerzył zęby w powitalnym uśmiec- hu. - Kazik! Jak się masz. Uścisnęli sobie dłonie i brodacz przysiadł się do stolika. - Myślałem, żeś już dawno odleciał do Warszawy. - Miałem taki zamiar - skrzywił się Marek - ale trochę mi się skomplikowało. - Co się stało? Zgubiłeś bilet? Marek niechętnie opowiedział historię o paszporcie, Zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma się czym chwalić. - I masz zamiar jechać na Kretę? - A co mam robić? To jedyna szansa. Jeżeli paszport wysunął mi się w wozie tego Amerykanina, to przecież mi go odda. Kazik pokręcił głową z powątpiewaniem. - Mało prawdopodobne, ale oczywiście spróbować trzeba. W ostateczności pójdziesz do naszej ambasady. Muszą ci pomóc. - Wolałbym tego uniknąć. - Wierzę ci, stary - uśmiechnął się Kazik. - Ale jak na Krecie nie znajdziesz paszportu, to klops. Będziesz musiał iść do am- basady. Czekaj… czekaj… coś mi w tej chwili przyszło do głowy. Chyba ci mówiłem, że na Krecie siedzi służbowo mój stryj. Bu- dujemy tam olejarnię dla Greków razem z Jugosłowianami.

- Nie bardzo rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - powi- edział Marek. - Jak to co? - Kazik szarpnął niecierpliwie skołtunioną brodę. - Jeżeli jedziesz na Kretę, to przecież warto tam mieć kogoś życzliwego. No nie? Napiszę parę słów do stryjaszka, prosząc, żeby się tobą zaopiekował. Zrobił się już z niego stary Kre- teńczyk. Nawet po grecku zaczyna sobie wcale nieźle radzić. - Byłeś u niego? - Jasne. Siedziałem tam prawie dwa tygodnie. Przyznam ci się szczerze, że chętnie bym na stałe zamieszkał na Krecie. Żyć nie umierać. Motoryzacja słabo rozwinięta, żadnego przemysłu, powietrze wspaniałe, spokój, klimat fantastyczny, ludzie mili, uczynni, kulturalni. Tylko ten ich język. Trudno się dogadać. Jeżeli masz kartkę papieru i długopis, to zaraz zredagujemy odpowiednie pismo i zameldujesz się w Iraklionie u stryjcia. Bardzo fajny fa- cet. Przekonasz się. Marek wyjął z kieszeni spodni notes i ołówek. - Niestety, nie mam długopisu. - Nieważne - uśmiechnął się Kazik, wyrwał kartkę i zabrał się do pisania. - A ty długo zostajesz w Atenach? - Jutro odlatuję. Posiedziałbym jeszcze trochę, ale nie mogę. Szkoda. Nie wyobrażasz sobie, jaką dziewczynę poderwałem w Pireusie. Bomba. Gawędzili jeszcze chwilę, wypili Coca-Colę, a następnie zac- zęli włóczyć się po ulicach. Obaj mieli dużo czasu. - Ciuchy tu bombowe - mówił Kazik, kiedy zatrzymywali się przed wystawami. - Ale drożyzna. Trzeba by mieć sporo tych cholernych dolarów, żeby kupić co nieco. Spojrzyj, jaka szałowa koszula. Trzysta osiemdziesiąt drachm, przeszło dziesięć dola- rów. Marek wzruszył ramionami. - Nie lubię oglądać wystaw, jak nie mam forsy. Co to tak lizać przez szybę? - Przyjemnie chociaż popatrzeć - zaśmiał się Kazik. - Będzie o

czym opowiadać w Warszawie. Byłeś na jakimś świńskim fil- mie? - Nie byłem. - Żałuj. Ja byłem trzy razy. Szkoda mi było forsy, ale raz się żyje. Powiadam ci, ubaw po pachy. Najbardziej świń- skie to greckie i niemieckie. Z jednego to mi nawet dziewczyna uciekła. Musiałem ją gonić. - Poszedłeś na takie coś z dziewczyny? - Chciałem ją trochę rozrajcować, ale nie wypaliło. Nie radzę ci robić takich rzeczy. Za mocne. A ty? Przygruchałeś tu sobie jakąś? - Mniej więcej - odparł wymijająco Marek. Nie miał ochoty zwierzać się ze swej znajomości z Anetą. Kazik spojrzał spod oka na kolegę i zmienił temat. - Widziałeś, jakie oni tu mają złote wyroby? - Widziałem. Bardzo ładne. - Co to ładne, piękne. Zobaczysz w Iraklionie. Sklep koło sklepu zawalony złotem. Prawdziwe dzieła Oni się w tym kochają. Żałuję, że nie mi- ałem tych cholernych drachm. Kupiłbym coś Hance. - Mogłeś nie chodzić na świńskie filmy i zaoszczędzić. - Gadasz głupstwa - obruszył się Kazik. - Chyba orientujesz, ile kosztuje kino, a ile złota bransoleta, porównanie? A zresztą fundnę Hance coś fajnego w Warszawie w jakimś komisie. Nie musi być koniecznie - Widzę, że cię zaczynają dręczyć wyrzuty sumienia. Nie oka- załeś się, jak mi się zdaje, takim bardzo wiernym narzeczonym. Kazik machnął ręką. - Daj spokój. O wierności będę myślał po ślubie i wcale nie jestem pewien, co wyniknie z tych moich rozmyślań. Marek poczuł ogarniające go zmęczenie. Miał dosyć tej głupi- ej rozmowy, chciało mu się spać. - Wrócę do hotelu - powiedział. - Jestem cholernie skonany. Chyba się trochę prześpię. Kazik skwapliwie wyciągnął rękę na pożegnanie. Widocznie i on miał dosyć spaceru po nagrzanych słońcem ulicach. - No to cześć. Trzymaj się. A jak będziesz w Iraklionie, pozd-

rów ode mnie stryjaszka. W hotelu portier powiedział: - Przygotowałem dla pana rachunek. - Dziękuję - uśmiechnął się uprzejmie Marek. - Teraz chci- ałbym jeszcze z godzinkę odpocząć, a potem ureguluję i zwolnię pokój. Portier nie wyglądał na zachwyconego perspektywą tego "od- poczynku", ale nie protestował. Skrzywił się tylko nieznacznie. Chciał się jak najprędzej pozbyć niewygodnego gościa. Marek pojechał windą na drugie piętro. W pokoju było o wi- ele chłodniej aniżeli na dworze. Odetchnął głęboko i dotknął palcami mokrej od potu koszuli. Rozebrał się, wziął prysznic,' uprał koszulę, powiesił ją na balkonowych drzwiach i rzucił się na łóżko. Prawie natychmiast zasnął. Obudził się parę minut po trzeciej. Zerwał się i zaczął się po- śpiesznie ubierać. Bał się spóźnić. Koszula była jeszcze wilgotna. Wyjął więc drugą z plecaka, a tę zwinął i zapakował w papier. "Wyschnie na statku" - pocies- zał się. Zbiegł na dół i uregulował rachunek. Portier, odetchnąwszy z widoczną ulgą, żegnał go życzliwym uśmiechem. - Szczęśliwej podróży, mister Sosnowski. Żar płynący z nieba zdawał się nasilać w godzinach południ- owych. Marek czuł, że ta druga koszula także zaczyna wilgotni- eć od potu, spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że nie musi się tak bardzo spieszyć. Do placu Omonia było niedaleko. Nie po raz pierwszy dziwił się, że tak blisko centrum miasta za- czynają się peryferie. Hotel "Marina" był przecież bez wątpi- enia peryferyjnym hotelem, tak zresztą jak cała dzielnica, w której się znajdował. W pizzerii o tej porze nie było dużego ruchu. Kelner w białej płóciennej marynarce siedział koło jednego ze stolików i sen- nym spojrzeniem wodził po zalanej słońcem ulicy. Robił wraże- nie człowieka, który nie marzy o niczym innym, jak tylko o wy- godnym hamaku zawieszonym w cieniu rozłożystych drzew. Marek początkowo miał zamiar ulokować się na zwanym

"świeżym powietrzu", ale zrezygnował z tego. Doszedł do wni- osku, że wewnątrz będzie chłodniej i dyskretniej. Aneta dała mu niedwuznacznie do zrozumienia, iż nie ma ochoty, żeby ją jacyś znajomi spotkali w towarzystwie młodego człowieka. W wąskiej, długiej salce panował nastrojowy półmrok. Było tu rzeczywiście o wiele chłodniej niż na ulicy. Wybrał stolik pod ścianą i niezdecydowany spojrzał na kelnera, który do niego podszedł. - Na razie proszę o Coca-Colę. - A potem? - spytał kelner, przyglądając się bez entuzjazmu młodemu turyście w połatanych dżinsach. Kelner chrząknął, mruknął coś niezrozumiałego i odszedł le- niwym, lekko kołyszącym się krokiem. Przyszła dopiero około wpół do piątej. Miała na sobie koloro- wą sukienkę w duże stylizowane kwiaty. Była wypoczęta, wy- świeżona i tak starannie uczesana, jakby przed chwilą wyszła od fryzjera. - Długo czekasz? - Umówiliśmy się o czwartej, a ja zazwyczaj jestem punktu- alny - powiedział z wyrzutem. Niechętne spojrzenia, którymi obdarzał go kelner przez te pół godziny, rozdrażniły go. Zwi- erzył się z tego Anecie. Roześmiała się. - Nie możesz się dziwić, darling. Te tabuny zarośniętych i często nie domytych młodzieńców, którzy w sezonie turystycz- nym przewalają się przez nasz kraj, nie zachwycają moich ro- daków. Przyznam ci się szczerze, że ja także słabo znoszę tę in- wazję dziwnych turystów, napływających do nas od kilku lat z całego świata. - Ja raczej się myję - powiedział Marek. Spojrzała na niego z wesołym błyskiem w oczach. - Wiem. Mogę ci w razie potrzeby wystawić odpowiednie za- świadczenie. Co zjemy? - spytała, spostrzegłszy zbliżającego się kelnera. - Chyba tradycyjnie neapolitańską pizzę. - I do tego oczywiście wino. Nauczyłeś się już pić naszą rycy- nę?

- Tak. Nawet polubiłem. Początkowo nie mogłem się przy- zwyczaić do tego żywicznego smaku, ale teraz chętnie piję. To dobre wino i ma tę wielką zaletę, że nie powoduje ociężałości. Aneta zamieniła parę słów po grecku z kelnerem i zwróciła radosną twarz ku Markowi. - Tak się cieszę - powiedziała, dotykając jego dłoni. - Z czego się tak cieszysz? - No z tego, że popłyniemy razem do Iraklionu. Kupiłam bi- lety. Niestety, nie dostałam już miejsc na "Kantię". Popłyniemy "Minosem". - Czy to nie wszystko jedno? - "Kantia" jest bardziej nowoczesna, bardziej luksusowa i szybsza. Później wychodzi z Pireusu, a wcześniej przypływa do Iraklionu. - Wobec tego cieszę się, że popłyniemy "Minosem" - powied- ział z przekonaniem Marek. - Dłużej będziemy razem. - Chciałabym, żebyśmy się na pokładzie spotkali niby przy- padkiem. Wszyscy ci, którzy nas będą ewentualnie obserwo- wać, powinni odnieść wrażenie, że to jest zupełnie przypadko- wa, pokładowa znajomość. Przepraszam, Marco, jeżeli zrobi- łam ci' przykrość - dodała pośpiesznie, widząc jego nachmurzo- ną twarz. - Gniewasz się? - Nie gniewam się, ale mi trochę przykro. Może masz rację, że się mnie wstydzisz. Rzeczywiście nie jestem zbyt wytwornym dżentelmenem. Pieszczotliwie uderzyła go po dłoni. - Dzieciaku, nie bądź niemądry. Dlaczegóż miałabym się ci- ebie wstydzić? Po prostu chodzi mi o moją opinię. To wszystko. Powinieneś zdać sobie sprawę z tego, że przecież nic o mnie nie wiesz. - To prawda. Nic o tobie nie wiem - przyznał. - No więc właśnie. Nie możesz też wiedzieć, jakie są powody, które zmuszają mnie do zachowania pewnych pozorów. Mówi- łam ci już, że mam tu dużo znajomych, którzy mogliby narobić niewygodnych dla mnie plotek. - Czy jesteś mężatką? - zaryzykował pytanie. - Tak. Jestem mężatką - odparła, patrząc mu w oczy z wyra-

zem jakby niemego wyzwania. W tej chwili kelner postawił przed nimi pizzę, butelkę wina i kieliszki. Zaczekał, aż znowu będą sami. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Poruszyła lekko ramionami. - Po pierwsze, nie pytałeś mnie, a po drugie to ciebie nie do- tyczy. To są moje prywatne sprawy. - Nie sądzę, żeby to były wyłącznie twoje prywatne sprawy. W tej sytuacji… - Co w tej sytuacji? - podjęła patrząc na niego uważnie. - W tej sytuacji będziesz musiała wziąć rozwód. - Oszalałeś?! - A jak ty sobie to wyobrażasz? Jeżeli się kochamy… Jej spojrzenie nabrało wyrazu ogromnej czułości. Uśmiech- nęła się leciutko, serdecznie. - Jesteś duże dziecko. Zmarszczył brwi. - Czy dlatego nazywasz mnie dzieckiem, że chcę tę całą spra- wę załatwić uczciwie? - powiedział urażony. Nalała wino do kieliszków. - Jedz, bo ci pizza wystygnie. - Zabiorę cię ze sobą do Polski. Zostaniesz moją żoną. - Jedz, bo ci wystygnie - powtórzyła. Podniosła kieliszek i po- wiedziała z uśmiechem - is'idżija. Twoje zdrowie, Marco. Pros- zę cię, nie psuj mi nastroju takimi poważnymi rozmowami. Bę- dziemy mieli na to czas na statku. Przez chwilę siedział nachmurzony, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie ma sensu udawać obrażonego, i postanowił rozładować ciężką atmosferę. Aneta dopomogła mu w tym z og- romnym zapałem. Rozmawiali więc na tematy obojętne, o sztuce, o teatrze, o filmie, o podróżach, o Grecji, o życiu w starożytnym świecie. Zauważyła, że jej młody przyjaciel dobrze orientuje się w epoce Peryklesa. - Kim ty właściwie jesteś z zawodu? - spytała. - Skończyłem archeologię. W tym roku zrobiłem dyplom. Klasnęła w dłonie.

- Co za zbieg okoliczności! Wyobraź sobie, że ja także kończy- łam archeologię w Paryżu? - Studiowałaś w Paryżu? - Tak. Moja matka była Francuzką. Wyszła za mąż za Greka. Jak więc widzisz, jestem tylko półkrwi Greczynką. - Muszę stwierdzić, że cocktail niezwykle udany. - Mam wrażenie, że trochę uderzył ci do głowy. - Nie "trochę", a bardzo - powiedział z przekonaniem. Roześmieli się. Wrócił dobry nastrój. Marek miał usposobi- enie pogodne i nie umiał się niczym długo martwić ani się sprzeczać. W każdej sytuacji był głęboko przekonany, że jakoś to będzie. Nie rozumiał ludzi, którzy martwią się na zapas i któ- rzy widzą przyszłość w czarnych barwach. Ten optymistyczny stosunek do życia i otaczającego go świata pozwalał mu niejed- nokrotnie wygrzebać się z poważnych tarapatów. Skończyli jeść i poprosili kelnera o rachunek. Aneta chciała płacić, ale Marek sprzeciwił się stanowczo. - Pozwól, żebym zapłaciła za siebie - powiedziała. - Wykluczone. Stać mnie jeszcze na to, żeby ci zafundować pizzę i kieliszek rycyny. U nas w Polsce nie ma zwyczaju, żeby kobieta płaciła, będąc w towarzystwie mężczyzny. - Chciałabym zobaczyć Polskę. Już bardzo dawno rozmyśla- łam o takiej wycieczce. - Bądź pewna, że zobaczysz Polskę. Moja w tym głowa. Wyszli. Miasto ciągle jeszcze było pełne upalnego dnia. Ruch teraz zwiększył się. Ludzie powychodzili z domów po poobied- niej sjeście. Aneta włożyła przeciwsłoneczne okulary. - Możemy już jechać do portu - powiedziała, spoglądając na zegarek. - "Minos" odpływa za godzinę. - Jakim autobusem musimy jechać do Pireusu? - spytał. - Niepotrzebny nam autobus. Tutaj za rogiem zaparkowałam wóz. Marek osłupiał na widok najnowszego modelu cadillaka. Jakżeż śmiesznym wydał mu się jego "szeroki gest" z pizzą wo- bec tego luksusowego wozu. - To twój? - spytał?

Skinęła głową i otworzyła drzwiczki. - Tak. Dostałam go od Jorgosa na urodziny. - Kto to jest Jorgos? - Mój mąż. Usiadła za kierownicą i wsunęła kluczyk do stacyjki. Usado- wił się koło niej. Stracił humor. "Ja jej co najwyżej mogę zafun- dować pizzę - myślał ponuro. - A w Warszawie…? A w Warsza- wie zaprowadzę ją do kina i do Hortexu." - Coś się tak zamyślił? - Nic. Tak sobie… - Zmęczony? - Nie. - Więc o co chodzi? - O nic. Gdzie w Pireusie zostawisz wóz? - Zabiorę go na "Minosa". - Można załadować? Roześmiała się. - Oczywiście. Nie takie wozy ładują na fairy-boat. Ruch był w mieście duży, ale Aneta radziła sobie znakomicie. Prowadziła pewnie, z wprawą doświadczonego kierowcy. Od czasu do czasu rzuciła jakieś słowo swojemu towarzyszowi, od czasu do czasu uśmiechnęła się do niego. Była pogodna, weso- ła, pełna młodzieńczej werwy. Pireus. Jedno-, dwupiętrowe domy z zapuszczonymi żaluzj- ami. Kolorowe szyldy nad sklepami. Powietrze przesycone na- grzanym słońcem, kurzem i spalinami. I wreszcie port. Aneta wskazała ogromny fairy-boat, stojący przy molo. Jaskrawa biel statku błyszczała na tle pogodnego ni- eba. - To właśnie "Kantia", o której ci wspominałam. Żałuję, że już nie dostałam biletów. Trzeba to było wczoraj załatwić. - Wczoraj nie myśleliśmy o wyjeździe z Aten - powiedział Marek. "Minos" był chyba jeszcze większy. Marek patrzył ze zdumi- eniem, jak w jego kadłubie znikały ogromne, napełnione towa- rem ciężarówki z przyczepami. Pierwszy raz był świadkiem ta- kiego załadunku.

- Czy to wszystko nie pójdzie na dno? - spytał. Roześmiała się. - Bądź zupełnie spokojny. Cali i zdrowi dopłyniemy do Irakli- onu. Oni tu zawsze zabierają taki ładunek. To ich największy dochód. Po trapie weszli na pierwszy pokład. Tutaj za kontuarem si- edziało trzech recepcjonistów, a przed kontuarem ustawili się szeregiem młodzi ludzie w białych bluzach. Odbierali od recep- cjonistów pasażerów i odprowadzali ich do kabin. Marek został ulokowany wraz z jakimś starszym, siwym Gre- kiem, który nie znał żadnego obcego języka i tylko uśmiechał się porozumiewawczo do swego towarzysza podróży. Aneta dzi- eliła kabinę z solidnie odżywioną Szwajcarką, która nieustan- nie niepokoiła się o swoje bagaże i co chwilę liczyła walizki, wa- lizeczki, nesesery oraz różnej wielkości pakunki. W pewnym momencie potężny kadłub "Minosa" drgnął, ma- szyny rozpoczęły swą rytmiczną pracę i fairy-boat ruszył w ki- erunku morza. Spotkali się na pokładzie. Usiedli na drewnianej ławce z wy- giętym oparciem i patrzyli na błyszczące w wieczornym słońcu Ateny. - Piękne miasto - powiedział Marek. - Podoba ci się? - Szalenie. Jestem całkowicie pod urokiem Aten. Przeszło go- dzinę, siedziałem na Akropolu i wpatrywałem się w panoramę tego niezwykłego, białego miasta. - Nigdy mi na myśl nie przyszło, że Ateny są białe. - Na mnie takie zrobiły wrażenie. Błyszcząca biel, poprzeci- nana szarościami. - Mówisz jak malarz. Uśmiechnął się. - Kolory zawsze bardzo silnie do mnie przemawiały, od wcze- snego dzieciństwa. Pamiętam, że nigdy nie lubiłem łączyć ze sobą zabawek, któ- rych kolory "gryzły się". Ale co się stało z twoim wozem? - spy- tał nagle zaniepokojony. - Załadowali go. Płynie razem z nami. - Nie zauważyłem, żebyś z kimś rozmawiała w tej sprawie.

- Och, oni mnie tu znają. Nie potrzebuję rozmawiać. Zaraz będą podawać kolację. Masz ochotę coś zjeść? Potrząsnął głową. - Nie jestem głodny. Natomiast mam ogromną ochotę cało- wać cię. Uderzyła go po dłoni. - Obawiam się, że nic z tego nie będzie. - A może by ulokować mojego Greka z twoją Szwajcarką? Mi- elibyśmy całą kabinę do dyspozycji. Roześmiała się. - Masz znakomite pomysły, ale niezbyt realne. Siedź spoko- jnie i zachwycaj się pięknem przyrody. Morze o zachodzie słoń- ca ma specjalny urok. Zapadł szybki, pośpieszny zmrok. Ostatnie blaski dnia ześliz- nęły się po falach i zgasły. Morze pociemniało. Markowi wydało się, że wraz z zapadnięciem nocy pokład "Minosa" zaczął intensywniej wibrować, tak jakby praca ma- szyn nasiliła się w ciemnościach. Siedział w milczeniu, darem- nie szukając słów, które chciałby powiedzieć swej towarzyszce. Cieszył się na tę wspólną noc, a teraz… Ogarnęło go nagłe uczu- cie zniechęcenia, apatii, bezwładu. Patrzył tępo na pieniącą się czarną wodę, w którą worywał się "Minos". - O czym tak dumasz? - spytała. Zwrócił ku niej smutną twarz i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Właściwie o niczym. Dotknęła jego dłoni. - Zmęczony? - Nie, chyba nie. - Więc co ci jest? Co się stało? Dlaczego straciłeś humor? Wzruszył ramionami. - Sam nie wiem. Taki nagły przypływ melancholii. To mi za- raz przejdzie. - Nie lubię, jak jesteś smutny. Lubię, kiedy się śmiejesz. - Nie zawsze można się śmiać. - Coś cię gnębi? - Tak. Sądziłem, że… Sądziłem, że poważnie potraktujesz tę

sprawę. - Jaką sprawę? - Nasze spotkanie. Naszą miłość. Teraz widzę, że dla ciebie to była tylko przelotna przygoda. - Strasznie jesteś dziecinny, darling. - Możliwe, że ci się wydaję dziecinny, ale widzisz, ja po raz pierwszy przeżywam tego rodzaju uczucie. Nigdy jeszcze do- tychczas… - Mówisz poważnie? - Zupełnie poważnie. - Żałuję, że to wszystko tak wyszło - powiedziała, patrząc na niego ze smutkiem. - Gdybym mogła przewidzieć, że ty naszą przypadkową znajomość potraktujesz tak serio, nigdy bym tego nie zrobiła. - Ale chyba spotkamy się jeszcze? - spytał niespokojnie. - Spotkamy się na Krecie. Szczelniej okryła się płaszczem. - Chłodno się robi. Miałabym ochotę czegoś się napić. Chodź- my. Obszerna sala restauracyjna była o tej porze prawie pusta. Pasażerowie zjedli kolację i rozeszli się po swoich kabinach. Za- mówili koniak, słone paluszki, oliwki i fetę. Ale nawet alkohol nie poprawił humorów. Oboje byli jacyś zgaszeni, melancholijni. Rozmowa nie kleiła się i wszystkie próby powtórnego nawi- ązania serdecznego, bliskiego kontaktu spaliły na panewce. Wreszcie Aneta powiedziała: - Jestem zmęczona. Idę się położyć. Dobranoc. Odprowadził ją do kabiny, a następnie postał jeszcze chwilę na pokładzie i poszedł do swojego starego Greka, który już chrapał w najlepsze. Długo nie mógł zasnąć. W kabinie, mimo otwartego bulaja, było piekielnie duszno, a poza tym rozbiegane, natrętne myśli nie dawały mu spokoju. Nigdy nie przypuszczał, że zupełnie przypadkowa, przelotna znajomość może wywrzeć na nim takie wrażenie. Zasnął dopiero nad ranem, niespokojnym, ciężkim snem, który nie przynosi wypoczynku.

Zbudziły go krzyki i ruch na statku. Zerwał się i wyjrzał przez bulaj. "Minos" stał już w porcie. - Cholernie zaspałem - mruk- nął i zaczął się pośpiesznie ubierać. Starego Greka nie było w kabinie. Marek z pewnym wysiłkiem przecisnął się przez tłum zmier- zający w kierunku trapu i pobiegł do kabiny, w której ulokowa- no Anetę. Nikogo. Jakiś tłusty mężczyzna w białej, wymiętej bluzie zdejmował pościel z koi. - Gdzie miss? Gdzie signorina? Gdzie mademoiselle? Grubas spojrzał niechętnie na młodego człowieka, wzruszył ramionami i powiedział coś po grecku. Nie zdradzał najmniejs- zej ochoty do nawiązania rozmowy w żadnym obcym języku. Marek biegał po pokładach, zaglądał do łazienek, do kabin, do restauracji. Bez skutku. Aneta zniknęła. A pasażerowie nieprzerwanym strumieniem schodzili w dół po trapie. Jeden z recepcjonistów, w białym mundurze z oficerskimi dystynkcjami, widocznie zauważył zdenerwowanego pasażera, bo podszedł do Marka i powiedział poprawną angielszczyzną: - Czy pan kogoś szuka? - Tak. Szukam pani, która płynęła tym statkiem. - Jak nazwisko tej pani? Marek zmieszał się. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że nie wie, jak się nazywa Aneta. - Nie pamiętam - bąknął. - A czy może mi pan podać swoje nazwisko? - Sosnowski. - Mam list do pana, mister Sosnowski. - Brunet w białym mundurze sięgnął do kieszeni i wyjął różową kopertę. "Kochany. Sądzę, że lepiej będzie uniknąć romantycznej sce- ny pożegnania. Jesteś bardzo miłym chłopcem. Lubię cię. Nie bierz życia zbyt poważnie. Chyba się już nie zobaczymy. Żeg- naj…" Marek nie doczytał do końca. Czuł, że łzy napływają mu do oczu. Zmiął list i wrzucił go do kosza na śmiecie.

ROZDZIAŁ DRUGI Siedział na tarasie i zmrużonymi oczami patrzał na odległą panoramę portu. Białe kadłuby ogromnych pasażerskich stat- ków błyszczały w południowym słońcu na tle morza, biegnące- go ku horyzontowi granatową taflą. Drobne kształty jachtów, motorowych łodzi i kutrów rybackich urozmaicały krajobraz kolorowymi plamami. W dole szumiała ulica. Odetchnął głęboko. Czuł, jak całodzienne zmęczenie wyparo- wuje z niego niby woda wylana na spękaną upałem ziemię. Du- żo miał dzisiaj roboty, aż za dużo. Godziny spędzone w baraku, atakowanym ze wszystkich stron przez słońce, liczą się podwó- jnie. Leniwym ruchem zamieszał lód w wysokiej szklance. Drob- nymi łykami pił sok pomarańczowy z odrobiną ginu. To był jego ulubiony aperitif. "Nie napisała - myślał rozgoryczony. - Nawet kartki nie przysłała. Nawet paru słów…" Codziennie, wracając z biura, wstępował na pocztę z nadzieją, że zastanie tam list od niej. Za każdym razem nie bez pewnego wzruszenia otwierał swoją skrytkę pocztową. Wstydził się. "Chyba zwari- owałem - próbował doprowadzić się do równowagi. - Żeby taki stary chłop jak ja… Idiotyzm, kompletny idiotyzm," Wszystkie te jednak obelżywe słowa, wypowiadane pod własnym adre- sem, nie odnosiły żadnego skutku. Po prostu tęsknił i na to nie było rady. Jako człowiek doświadczony, wiedział doskonale, że najlepszym antidotum na tego rodzaju nastroje jest znaleźć so- bie nowy obiekt zainteresowania. Jednakże cały feler tkwił w tym, że żadna dziewczyna nie podobała mu się. "Bo to zawsze jest najgłupsze, kiedy się ktoś przy czymś upr- ze" - mruknął ze złością. Już wiele razy obiecywał sobie, że skończy z tym, że zerwie, że już nigdy… Wszystkie te obietnice, przyrzeczenia, przysięgi, jak dotąd, na nic się nie zdały. Wy- starczył jeden telefon, jedno spojrzenie, jeden uśmiech i cały gmach budowany mozolnie z postanowień walił się w gruzy. W drzwiach tarasu stanęła Maria. Jasnokremowa sukienka z

gofrowanej bawełny podkreślała jej opaleniznę. Zaś chłodny blask ciemnych, trochę skośnych oczu sugerował silną wolę, usposobienie spokojne, opanowane. - Henryku, czy mogę cię prosić na obiad? Wstał, poszedł do łazienki, umył ręce, odświeżył się wodą ko- lońską, przyczesał włosy. Przez chwilę patrzył w lustro. Lubił swoją twarz, podobała mu się. Wysoko sklepione czoło, regularne rysy, szare wyrazis- te oczy, energicznie zarysowany podbródek. Siwizna, która szczodrze przyprószyła czuprynę, dodawała mu uroku. Był nap- rawdę bardzo przystojnym mężczyzną. Jadali w holu, gdzie było trochę chłodniej. Tylko wieczorowe przyjęcia organizowali na tarasie. Po zachodzie słońca przyj- emny powiew szedł od morza. Maria z wrodzoną sobie pedanterią nakrywała do obiadu. Za- wsze bardzo dbała o estetyczny wygląd stołu. Obrus musiał być nieskazitelnie czysty, wykrochmalony, wyprasowany nawet z przesadną starannością, talerze i sztućce odpowiednio dobra- ne, ułożone dokładnie na swoim miejscu. - Napijesz się wina? - Odrobinkę. Poszedł do kuchni, wyjął z lodówki butelkę "rycyny" i napeł- nił kieliszki. Przez chwilę jedli w milczeniu soczewicę. - Gniewasz się? - spytała Maria. Spojrzał na nią zdziwiony. - Dlaczegóż miałbym się gniewać? - Że spóźniłam się z obiadem. - Ależ to drobnostka. Jesteś przewrażliwiona. - Bo widzisz… Spotkałam Jorgosa. Zaprosił mnie na kawę. Nie wypadało odmówić - zaczęła się tłumaczyć. Bardzo uważała na to, żeby obiad był gotowy na godzinę czwartą, kiedy Henryk wracał z pracy. Przez cały rok nie spóźniła się ani razu. Dzisiaj zdarzyło się to po raz pierwszy. - Nie wypadało odmówić - pow- tórzyła. - Biedny Jorgos czuje się taki samotny. - Aneta jeszcze nie wróciła? - spytał z ostrożną obojętnością. - Nie. Miała wrócić wczoraj, ale coś tam się skomplikowało i telefonowała, że wraca dopiero za parę dni. Zjesz jeszcze trochę soczewicy?

Potrząsnął głową. - Dziękuję. - Na drugie usmażyłam sardynki. Lubisz, prawda? - Mnie wszystko smakuje, co ty przyrządzisz. Przecież wiesz. Uśmiechnęła się. I nagle nie wiadomo dlaczego właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że nie lubi, kiedy się Maria uśmiecha. Wydało mu się, że uśmiech jakoś nie bardzo pasuje do tej poważnej, nieomal surowej twarzy. Pochwyciła jego spojrzenie i coś jakby błysk niepokoju poj- awiło się w jej oczach. Uśmiech zgasł. Powiedziała: - Jesteś idealnym mężem. Zawsze ci wszystko smakuje. Nig- dy nie grymasisz, nawet jeżeli mi się coś nie uda. - Nie pamiętam takiego zdarzenia. - A pamiętasz ten majonez? - Och, nie był wcale zły. Miał po prostu trochę oryginalny smak. Poszła do kuchni i po chwili wróciła, niosąc półmisek ze sma- żonymi sardynkami. Potem jedli owoce i tradycyjny grecki jo- gurt, który swą konsystencją przypomina gęsty śmietanowy krem. - Napijesz się kawy? - Dziękuję. Piłem już dzisiaj trzy kawy. Wystarczy. Przyjrzała mu się uważnie. - Jesteś dzisiaj mizerny, Henryku - powiedziała z troską w głosie. Nigdy nie zdrabniała jego imienia, nigdy nie mówiła He- niu, Heniusiu czy Henryczku. Dla niej zawsze, w każdej sytu- acji, był Henrykiem. - Źle się czujesz, kochany? Nieznacznie poruszył ramionami. - Może jestem trochę zmęczony. Miałem dużo roboty. - Połóż się, a ja tymczasem pozmywam. Poszedł do swojego pokoju, starannie zamknął drzwi, a nas- tępnie zdjął ubranie, włożył piżamę i wyciągnął się na tapcza- nie. Sięgnął po "Paris Match", leżący na nocnym stoliku. Przerzucił parę kartek, ale nie mógł czytać. Przymknął oczy, usiłując odpędzić natarczywą myśl. Dlaczego nie napisała? Przecież mogła choćby parę słów. Wiedziała, że tylko on ma