uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Człowiek o cętkowanej twarzy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Człowiek o cętkowanej twarzy.pdf

uzavrano EBooki Z Zygmunt Zeydler-Zborowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 78 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 149 stron)

ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI CZŁOWIEK O CĘTKOWANEJ TWARZY

Rozdział I Zmęczenie - ciężkie, odurzające jak działanie narkotyku. Bezwład całego ciała, szum w głowie, nieznośnie piekące powieki. Wiele dni wytężonej pracy, nieprzespane noce, nieustanne napięcie nerwowe. Wczesny czerwcowy świt pokrył szarością zakurzoną szybę. Za oknem poczęły przesuwać się szachownice pól wypełnionych dojrzewającym zbożem. Potem soczysta zieleń łąk, jakaś rzeka i znowu zboża. Domy, wtopione w krajobraz, czerwieniły się nie otynkowaną cegłą albo szarzały betonowymi ścianami. Z ich drzwi wychodzili ludzie na powitanie nowego dnia. Przechylił w tył głowę i przymknął oczy, ale był zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Koła wystukiwały rytmicznie: An-ka... An-ka... An-ka... Nie mógł się doczekać, kiedy ją znowu zobaczy, kiedy posłyszy jej wesoły, pełen radości życia śmiech. Otworzył oczy, ale szybko je zamknął, wracając do swoich myśli. An-ka... An-ka... Pewnie jeszcze śpi. Oczywiście, że śpi. Przecież jest strasznie wcześnie. Wsunął rękę do kieszeni i dotknął kluczy. Wejdzie cichutko i obudzi ją pocałunkiem. Uśmiechnął się na myśl, jaka będzie zaskoczona. Nie zawiadamiał jej o swoim przyjeździe, bo dokładnie nie wiedział, kiedy skończy robotę. A zresztą, jakie to ma znaczenie! Najważniejsze, że już niedługo będą znowu razem. A Wojtuś? Ogarnęła go nowa fala rozczulenia. Zobaczył płową główkę syna i te oczy, ogromne, niebieskie, zawsze jakby trochę zdziwione. Pewnie jest u babci w Otwocku, łobuzuje z chłopakami. Kawał urwisa. Babcia czasem ma z nim trochę kłopotu. Ale od tego jest przecież babcią, żeby miała kłopot z wnukami. Jutro weźmie wóz i pojadą z Anią do Otwocka. Musi zobaczyć Wojtka. Jakżeby inaczej. Na Wschodnim wysiadło sporo osób. Podróżni, pośpiesznie opuszczający wagony, zmieszali się z tłumem oczekujących na peronie. Powitalne okrzyki, nawoływania, ogólne zamieszanie.

Ktoś szuka bagażowego, ktoś nie może doliczyć się walizek, ktoś inny zgubił ciocię i krzyczy rozpaczliwie: „Ciociu! Ciociu!”. To wszystko jest denerwujące. Pociąg bardzo długo stoi, stanowczo za długo. Wreszcie rusza. Zaraz będzie Centralny. Zdjął z półki walizkę, włożył płaszcz i wyszedł na korytarz. Koła wagonu zadudniły na moście. W dole Wisła, brunatna po ostatnich deszczach, szeroko rozlana, nie zachęcająca do kąpieli. I zaraz tunel. Stukot kół wydawał się bardziej intensywny. Wreszcie. Centralny! „Czy będą taksówki?” - myślał niespokojnie idąc w kierunku wyjścia. Żałował, że nie zadzwonił do któregoś ze zmotoryzowanych kolegów. Ale przecież nie mógł wymagać, żeby ktoś zrywał się dla niego o świcie. Był już przygotowany na to, że będzie łapał jakiś wóz „na łebka”. Niespodziewanie taksówki podjeżdżały jedna za drugą. Czekał tylko dziesięć minut. Kierowca, człowiek starszy, najwyraźniej zmęczony życiem, nie zdradzał ochoty do rozmowy. W milczeniu zajechali na Mokotów. - Wie pan, gdzie jest Lenartowicza? - Co mam nie wiedzieć - odburknął niechętny taksówkarz i energicznie obrócił kierownicą. Nareszcie w domu. Pośpiesznie wysiadł z wozu i zapłacił, dając iście królewski napiwek. Był tak podniecony, że przeskakując po dwa stopnie wbiegł na drugie piętro. Niecierpliwymi rękami otworzył zamki i pchnął drzwi. W mieszkaniu panowała zupełna cisza. „Jeszcze śpi, kochana moja” - pomyślał, wieszając płaszcz na wieszaku. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, na palcach szedł w kierunku pokoju, w którym stał ich małżeński tapczan. Cicho nacisnął klamkę i stanął jak wryty. Pokój był pusty, tapczan nakryty narzutą, na której rysowały się barwną plamą kolorowe poduszki, ani śladu pościeli. Wszystko poukładane porządnie, z pedantyczną dokładnością. Nic nie wskazywało na to, że ktoś spędził tu noc. Tak był pewien, że zobaczy śpiącą Ankę, iż przez chwilę stał nieruchomo, nie wierząc własnym oczom. Potem zaczął biegać po całym mieszkaniu, zajrzał do łazienki, do kuchni, do pokoju

Wojtusia. Nikogo. „Gdzie ona jest? Co się z nią mogło stać?” - myślał zdenerwowany. Raz jeszcze obiegł całe mieszkanie, jakby przypuszczał, że Ania gdzieś się schowała, że przecież musi tutaj być. Odchylił nawet zasłony okienne i zajrzał do szafy. Gdyby gdzieś wyjechała, to zostawiłaby przecież jakąś wiadomość, kartkę... Usiadł na tapczanie i zapalił papierosa. Powoli zaczął się uspokajać. „Jestem skończonym idiotą - pomyślał, zaciągając się dymem. - Dlaczegóż, u diabła, tak się denerwuję? Przecież mogła zanocować u matki albo u Krystyny. A może pojechała do Otwocka?” Ostatecznie to jeszcze nie żadna tragedia, że nie zastał jej w domu, tak jak to sobie wyobrażał siedząc w pociągu. Przysunął krzesło do stolika, na którym stał telefon, podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Po chwili posłyszał sennie schrypnięty głos teściowej. - To ty, Stachu? Bój się Boga. O której godzinie ty do mnie dzwonisz? Nie mogłam zasnąć do trzeciej, a ty już o świcie... - Głębokie ziewnięcie towarzyszyło tym słowom. - Bardzo przepraszam, ale przed chwilą wróciłem z terenu i nie zastałem Ani w domu. Myślałem, że może zanocowała u mamy. - Nie, nie zanocowała. - Znowu ziewnięcie. - A jak ciebie nie ma w domu całymi tygodniami, to się później nie dziw... Jak się ma młodą i ładną żonę, to trzeba jej pilnować, a nie tak... Cóż ty sobie wyobrażasz? Odkładał słuchawkę ze złością. „Stara kretynka. Jej tylko jedno w głowie”. Pomyślał chwilę i znowu nakręcił numer. Tym razem posłyszał młody, wesoły głos: - Halo? - Nie obudziłem cię, Krysiu? - Ale skądże! Jestem już po porannej gimnastyce. Zaraz idę pod prysznic. - Nie gniewaj się, że tak wcześnie dzwonię, ale właśnie wróciłem z terenu i nie zastałem Anki w domu. Myślałem, że może zanocowała u ciebie. - Nie, Ania nie nocowała u mnie. Wprawdzie chciałam ją wczoraj ściągnąć na takiego małego brydżyka, ale jakoś nie

udało mi się jej złapać. Może pojechała do Otwocka. - Może. Przepraszam cię. Zadzwonił jeszcze do ciotki, do przyjaciół, do bliższej i dalszej rodziny. Zawsze z tym samym rezultatem, a właściwie bez rezultatu. Ania u nikogo nie nocowała i nikt jej w ostatnich dniach nie widział. „Na pewno pojechała do Otwocka, do Wojtusia - pocieszał się. - Przecież nic złego nie mogło się stać”. Postanowił ogolić się, zajrzeć na chwilę do komendy i pojechać do Otwocka. Pospiesznie zrzucił zmięte, zakurzone ubranie, poszedł do łazienki, zaczął namydlać twarz. W tej chwili zadźwięczał dzwonek, który wydał mu się dziwnie głośny. „Anka” - pomyślał, biegnąc do telefonu. To nie była ona. Charakterystyczny nosowy głos Górniaka zabrzmiał bezosobowo, oficjalnie. Żadnych powitań, żadnych przyjacielskich żarcików. - Dobrze, że przyjechałeś, Stachu. Czy mógłbyś zaraz wpaść do komendy. - Co się stało? Czy coś z Anną? Coś z moją żoną? - Zaistniały pewne komplikacje. Przyjeżdżaj. - Miała wypadek? Jest może w szpitalu? - Nie. Nie było żadnego wypadku. Twoja żona jest zupełnie zdrowa. Przyjeżdżaj jak najprędzej i zaraz zamelduj się u szefa. Trzymaj się. Nie myślał już o goleniu. Pospiesznie wytarł namydloną twarz ręcznikiem i z powrotem włożył rzucone na krzesło ubranie. Miał zamęt w głowie. Bardzo się bał. * Spod krzaczastych brwi patrzyły uważnie szare oczy. Pułkownik Makowski należał do tych ludzie których trudno jest wyprowadzić z równowagi. Nie poddawał się emocjom. Zawsze, w najtrudniejszych nawet sytuacjach, potrafił zachować zimną krew. Tym razem jednak widać było, że z trudem się opanowuje. Kornicki usiadł. Miał ochotę zapalić, ale nie sięgnął do kieszeni po papierosy. - Co się stało? Co z Anną?

Chwila kłopotliwego milczenia. Makowski obracał w palcach nie zapalonego papierosa, jakby nie mogąc się zdobyć na rozpoczęcie tej rozmowy. - Słuchaj, Stachu... W życiu każdego człowieka bywają takie momenty, że trzeba mocno wziąć się w garść. Cokolwiek usłyszysz, musisz zachować całkowity spokój. Liczę na ciebie. - Ale co się stało? Mówże wreszcie! - wybuchnął Kornicki. - A więc tak... - pułkownik odchrząknął i przełknął ślinę. - Od pewnego czasu mieliśmy pod obserwacją taką mocno podejrzaną willę w Konstancinie. Ruleta, poker, narkotyki, prostytutki, pokoje gościnne dla wiadomych celów, słowem lepszy burdel. Dzisiejszej nocy urządziliśmy nalot na ten lokal. Sporo osób zostało zatrzymanych, a między innymi i twoja żona. Kornicki zerwał się. - Anna?! To niemożliwe!!! - Siadaj. - Makowski uspokoił go ruchem ręki. - Niestety to fakt. Parszywa historia. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Trzeba tę sytuację spokojnie przeanalizować, dokładnie zbadać. Kornicki przeciągnął dłonią po czole. - Niemożliwe... Niemożliwe... Jak to się stało? Anna... Zatrzymaliście ją? - Widzisz... - Makowski poruszył się niespokojnie. - Musieliśmy ją zatrzymać. W jej torebce znaleziono złotego Schaffhausena, złotą bransoletę i portfel z obcą walutą. Wszystko to zostało skradzione jakiemuś Szwedowi. Przesłuchiwałem go osobiście. Kornicki robił wrażenie człowieka, który dużo wypił. - To znaczy... To znaczy, że ten Szwed i Anna... - Był pijany - wyjaśnił pułkownik. - Nie pamiętał dokładnie, jak wyglądała dziewczyna. Zarządziłem konfrontację, ale nie mógł z całą pewnością stwierdzić, że tą była Anna. Wypił dużo, a w lokalu panował półmrok... Rozumiesz więc, że w tej sytuacji... Kornicki odzyskał panowanie nad sobą. Powziął decyzję. - Muszę natychmiast zobaczyć się z Anną - powiedział

stanowczo. Makowski pokręcił głową. - To nie takie proste... - Jak to? Chyba mam prawo zobaczyć się z żoną? Porozmawiać, wyjaśnić... - Oczywiście - zgodził się pułkownik - ale widzisz... Ona nie chce z tobą rozmawiać. - To mnie nie obchodzi! - Kornicki uderzył pięścią w blat biurka. - Chce czy nie chce... Musi. Musi ze mną rozmawiać, musi wyjaśnić. Przecież ja nie mogę tej sprawy tak zostawić. - Uspokój się, Stachu. Całą sprawę przeanalizujemy na zimno, zbadamy, ale widzisz... na razie lepiej będzie, jeśli nie zobaczysz się z żoną. W pierwszym odruchu ja sam zaproponowałem, żeby z tobą porozmawiała. Dostała gwałtownego ataku histerii. Nie chce z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Wezwałem lekarza. Powiedział stanowczo, żeby jej niczym nie denerwować, żeby ją zostawić w całkowitym spokoju. Rozumiesz więc, że w tej sytuacji... Dla dobra twojej żony nie powinieneś z nią teraz rozmawiać. Musimy odczekać. Kornicki oburącz chwycił się za głowę. - Co to wszystko znaczy? Co się dzieje? Anna... Zawsze taka opanowana, taka spokojna. Atak histerii... Nie mogę w to uwierzyć. - To był typowy atak histerii - powiedział wolno pułkownik, wyraźnie akcentując każde słowo. - Możesz mi wierzyć. Nie mam żadnego powodu, żeby wprowadzać cię w błąd. - Co robić...? Co robić...? - Posłuchaj mnie, Stachu. - Makowski serdecznym ruchem poklepał przyjaciela po ramieniu. - Znamy się przecież nie od dziś, znam twoją żonę i cała ta historia wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobna. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że mamy do czynienia z jakąś prowokacją, jakąś ukartowaną intrygą. - Ale kto i dlaczego? - Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Na to pytanie nie potrafię ci jeszcze odpowiedzieć. Śledztwo już zostało wdrożone. - W tej sytuacji muszę złożyć rezygnację - powiedział

Kornicki. Pułkownik potrząsnął głową. - Nie śpieszmy się z tym. Na razie zostaniesz zawieszony w czynnościach służbowych. Wspólnie przemyślimy to wszystko. Zobaczymy, jak się potoczą wypadki. Jestem przekonany, że to jakaś paskudna afera. A ty się trzymaj, nie upadaj na duchu i bądź dobrej myśli. Wiesz, że masz tutaj przyjaciół. Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli akta rozpoczętych przez ciebie spraw przekażesz Wrończakowi. Wiem, że pozostajesz z nim w przyjacielskich stosunkach. Będzie ci przyjemniej to wszystko z nim załatwić. Już rozmawiałem na ten temat z Wrończakiem. * Porucznik Wrończak był doświadczonym oficerem, a wyglądał tak, jakby dopiero opuścił mury szkolne. Szczupły, zwinny, wysportowany, pełen wrodzonej życzliwości do świata i ludzi, bardzo szybko aklimatyzował się w każdym środowisku. Jego po chłopięcemu zaróżowiona, pogodnie uśmiechnięta twarz błyskawicznie zdobywała mu sympatię otoczenia. Ukończył Wydział Prawny na Uniwersytecie Warszawskim i początkowo chciał poświęcić się adwokaturze, ale później zdecydował się na pracę w milicji. Interesowały go zagadnienia związane kryminalistyką i kryminologią. Pasjonował się penetracją środowisk przestępczych. Dzięki wrodzonej inteligencji, szybkiemu refleksowi i znajomości psychologii miał na tym polu znaczne osiągnięcia. Szybko zdobył zaufanie przełożonych, coraz częściej powierzano mu samodzielne zadania i mówiono, że zapewne niedługo awansuje na kapitana. Z Kornickim zaprzyjaźnił się - bardzo prędko. Obaj obdarzeni byli dużym poczuciem humoru i obaj mieli w sobie prawdziwą radość życia. W obecnej jednak sytuacji owo poczucie humoru nie na wiele się zdało. W ponurych nastrojach siedzieli po dwóch stronach urzędowego biurka i Wrończak przejmował zaczęte sprawy. - Tutaj masz jeszcze tę szmuglerską aferę - powiedział Kornicki i dodał, zapalając papierosa: - To chyba byłoby już wszystko. Jeśli potrzebowałbyś jakichś wyjaśnień to,

oczywiście, chętnie ci służę. Wrończak pokiwał głową i wskazał teczkę leżącą z boku: - A to? Kornicki machnął ręką. - To zaraz odeślę do archiwum. Nieaktualne. - Co to za sprawa? - Takie tam przywidzenia. Nie zawracaj sobie głowy. - Przywidzenia? - Nie ma o czym gadać. - Kornicki skrzywił się niechętnie. - Słyszałeś może o tym samobójstwie na Świętokrzyskiej? - Coś sobie przypominam. Zdaje się, że jakaś młoda dziewczyna otruła się gazem. - Tak. - I chciałeś się tym zająć? - Chciałem... Nieważne. Wrończak spojrzał z zainteresowaniem. - Miałeś jakieś wątpliwości? - Mówię ci, że to teraz nieważne. Być może, że działałem pod wpływem czysto emocjonalnych impulsów Wiesz, jak to bywa. Czasem się człowiekowi coś zdaje.: Nie ma o czym mówić. - Znałeś tę dziewczynę? - nie ustępował Wrończak. - Tak. Znaliśmy się od dziecka. To właśnie dlatego nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Samobójstwo było absolutnym zaprzeczeniem jej charakteru, jej postawy życiowej. To nie był ten typ... Wrończak zamyślił się. - Hm... No cóż... To bardzo skomplikowane zagadnienia. Właściwie nie istnieje taki zupełnie czysty typ człowieka, bez żadnych domieszek. Wszyscy jesteśmy jednym wielkim melanżem psychicznym. Każdy z nas jest zlepkiem najrozmaitszych cech, które się uwydatniają albo nie, w zależności od środowiska, okoliczności, bodźców zewnętrznych. Niesłychanie trudno wyrobić sobie trafną opinię o człowieku. Znasz kogoś nawet kilkadziesiąt lat, jesteś przekonany, że to jest taki a taki facet i nagle, w jakimś momencie, okazuje się, że to zupełnie ktoś inny, że jego reakcje nie mają nic wspólnego z wizerunkiem, który sobie przez te

wszystkie lata stworzyłeś. Kornicki uważnie spojrzał na przyjaciela. - Wygłosiłeś bardzo pouczający referat. Czy chcesz mnie przekonać, że Olga jednak popełniła samobójstwo? Wrończak energicznie potrząsnął głową. - Nie mam zamiaru o niczym cię przekonywać. Chciałbym tylko ci uświadomić, że jeśli ktoś nie jest typem samobójcy, to jeszcze żaden dowód, iż nie popełnił samobójstwa. - Masz rację, tyle że moje wątpliwości nie tylko na tym się opierają. - W takim razie może opowiedziałbyś mi coś więcej o tej historii. - Właściwie nie ma wiele do opowiadania. Znalazłem się zupełnie przypadkowo w pogotowiu milicyjnym w momencie, kiedy dozorca domu dzwonił, że jedna z lokatorek otruła się gazem. Posłyszałem nazwisko i natychmiast tam pojechałem. - I od razu miałeś jakieś wątpliwości? - Tak. Od razu. Tydzień przedtem rozmawiałem z Olgą. Była w doskonałym nastroju, miała różne plany, mówiła mi o projektowanym małżeństwie. Wydało mi się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, żeby w kilka dni po tej rozmowie odebrała sobie życie. Poza tym zastanowił mnie ten list. Na twarzy Wrończaka odmalowało się żywsze zainteresowanie. - Zostawiła list? - Tak. Napisała, że ma wszystkiego dosyć, że nie widzi w życiu żadnego sensu, żeby nikogo nie winić i takie różne rzeczy... - List został napisany ręcznie czy na maszynie? - spytał Wrończak. - List został napisany jej ręką. Ekspertyza wykazała to ponad wszelką wątpliwość. - Nie rozumiem w takim razie, co cię zastanowiło w tym liście? - Był pisany przez kalkę. - Przez kalkę? - zdumiał się Wrończak. - Tak. Chcesz zobaczyć? - Kornicki rozwiązał teczkę i wyjął z

niej kawałek papieru. - Przyjrzyj się uważnie. List został napisany długopisem, który Olga bardzo mocno naciskała, zupełnie tak, jakby chciała, żeby tekst odbił się wyraźnie na jednej lub paru kopiach. Wrończak uważnie obejrzał zapisaną kartkę papieru. - Rzeczywiście. Wygląda na to, że masz rację. Znalazłeś taką kopię? - Nie. - A może miała zwyczaj mocno przyciskać długopis? Kornicki potrząsnął głową. - Nawet gdyby tak było, to nie mogłaby robić tego aż tak silnie, a poza tym było akurat odwrotnie. Otrzymywałem przecież od niej listy. Pisała leciutko, ledwie dotykając papieru. Zresztą ta kartka została powalana kalką na odwrotnej stronie. Niewielki ślad na dole w lewym rogu. Tak jakby kalka się odgięła i powalała papier w czasie pisania. Przyjrzyj się. Wrończak ponownie obejrzał list. - Masz rację. To interesujące. Na ogół nie zdarza się, żeby ktoś przed popełnieniem samobójstwa pisał list pożegnalny przez kalkę w paru egzemplarzach. - No właśnie - ożywił się Kornicki. - Wprawdzie ten kawałek papieru mógł zostać powalany przy innej okazji, ale ten fakt bardzo mnie zastanowił. - Znalazłeś tam w ogóle jakąś kalkę? - Tak. Dwie paczki kalki ołówkowej w szufladzie biurka. - Czym zajmowała się ta dziewczyna? - Była redaktorką w wydawnictwie. Dokładnie nawet nie wiem, gdzie pracowała. Podczas ostatniej naszej rozmowy wspomniała, że chce zmienić posadę. Wrończak w zamyśleniu potarł wierzchem dłoni gładko wygolony podbródek. - Na co jej, u diabła, była potrzebna kalka ołówkowa? Kornicki wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Sam się nad tym zastanawiałem. Może pisała recenzje z jakichś książek, ale to raczej wątpliwe. Recenzje pisze się zazwyczaj w jednym egzemplarzu, a potem daje do przepisania na maszynie.

- Miała w domu maszynę? - Nie. Nie znaleźliśmy. Wrończak westchnął. - No cóż... Poszlaki raczej mizerne. Ale ty jednak chciałeś zbadać tę sprawę. - Nie mogłem pogodzić się z samobójczą śmiercią Olgi - To mnie tak nurtowało... Ale oczywiście grały tu rolę czysto emocjonalne, osobiste względy. Nie zawracaj sobie tym głowy. - Tego nie mogę zrobić - powiedział zdecydowanie Wrończak. - W związku z tą niesamowitą historią w Konstancinie muszę bardzo dokładnie zbadać wszystkie sprawy, którymi się interesowałeś. Co do tego otrzymałem zupełnie wyraźne instrukcje od pułkownika. Co tam jeszcze masz oprócz tego listu? - Fotografię Olgi. Chcesz zobaczyć? - Pokaż. Ładna dziewczyna. Oczy pełne życia. - Otóż to - podchwycił skwapliwie Kornicki. - Była niesłychanie żywotna. Miała w sobie tyle energii, tyle radości. W żaden sposób nie mogę uwierzyć, żeby ona... właśnie ona targnęła się na życie. Wrończak włożył do teczki fotografię i zaczął znowu oglądać list. - Trochę dziwne. - Co? - Nie zastanowił cię kształt tej kartki? - Nie. - Spójrz. To jest kartka zwykłego maszynowego papieru, ale trochę krótsza. A teraz przyjrzyj się uważnie górnemu brzegowi. Nieznaczna nierówność. Jaki z tego można wyciągnąć wniosek? Wydaje mi się, że tylko jeden. Kawałek kartki został odcięty nożem albo żyletką. - To zupełnie możliwe - przytaknął Kornicki - Ale co z tego? - Jeszcze nie wiem. Może to ma jakieś znaczenia, może nie ma żadnego. W każdym razie zaczyna mnie ta sprawa interesować. Czekaj... czekaj... właśnie w tej chwili wpadło mi coś do głowy... Zadzwonił telefon. Wrończak podniósł słuchawkę. - Tak, tak, jest u mnie - powiedział. - Właśnie skończyliśmy.

Zaraz mu powtórzę. - Odsunął od siebie aparat i spojrzał na przyjaciela. - Stary chce jeszcze z tobą pogadać. Cholernie się przejął tą całą historią. To w gruncie rzeczy bardzo porządny chłop. I lubi cię. Kornicki wstał. - No to cześć. Odezwij się któregoś dnia. - Na pewno. Trzymaj się, Stachu. Po wyjściu Kornickiego Wrończak przez dłuższą chwilę przyglądał się fotografii Olgi Wierzbickiej, a następnie wyjął z szuflady biurka szkło powiększające i znowu zaczął badać pożegnalny list samobójczyni. - Odcięte... Nie ma wątpliwości, że odcięte - mruczał do siebie. Ta sprawa, która zdawała się nie wzbudzać niczyich wątpliwości, zaczynała go intrygować. Kornickiego znał dobrze i wiedział, że to człowiek trzeźwy, obdarzony zdrowym rozsądkiem, Jeśli więc coś podejrzewał... To prawda, że mogły tu odgrywać rolę elementy emocjonalne, ale... Wszedł Górniak. - Masz. Przyjrzyj się - powiedział rzucając na biurko plik fotografii. Były to zdjęcia młodej ładnej kobiety, grającej w miętę, tańczącej z na wpół nagim Murzynem, pijącej jakiś trunek, rozdającej karty. Na niektórych odbitkach mocno roznegliżowana, w wyzywających, niedwuznacznych pozach. Wrończak oniemiał. - Ależ to Anka Kórnicka! - wykrzyknął. - Skąd ty to masz? - Znaleźliśmy w tej spelunie dużej klasy japoński aparat fotograficzny i właśnie w tym aparacie były te zdjęcia. Na wszystkich zona Staszka Kornickiego. Wrończak nie mógł ochłonąć z wrażenia. Raz jeszcze obejrzał zdjęcia jakby nie wierząc własnym oczom. - Niesłychane... niesłychane... - powtarzał. - I nie wiesz, czyj to aparat? - Nie mam pojęcia. Facet prysnął i zostawił sprzęt, który kosztuje kupę forsy. - Dlaczego przypuszczasz, że to facet? - Bo ładną dziewczynę zazwyczaj fotografują faceci,

szczególnie w takich pozach i w takim stroju. Wrończak pokręcił głową. - Nie zawsze. Wszystko zależy od tego, komu i po co były potrzebne tego rodzaju fotki. Co o tym myślisz? Górniak bezradnym ruchem rozłożył ręce. - Bo ja wiem. Trudno coś konkretnego powiedzieć. To niewątpliwie wygląda dość podejrzanie. Można by było przypuszczać, że ktoś chciał mieć materiał dowodowy przeciwko Kornickiej... - Szantaż? - Chyba nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Tylko w jakim celu? Forsy przecież nie mają. Wrończak zamyślony bębnił palcami po blacie biurka. - Nie tylko dla pieniędzy ludzi się szantażuje - powiedział po chwili. - Różne mogą być motywy. W każdym razie będziemy musieli bardzo poważnie zastanowić się nad tą sprawą. To wszystko nie jest tak zupełnie proste, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. - Czy Staszek Kornicki prowadził ostatnio jakąś skomplikowaną sprawę? - spytał Górniak. - Nie. Nic takiego ekstra nie miał na warsztacie. Przejąłem od niego wszystkie akta, ale są to raczej sprawy drobne, już na ukończeniu. Myślisz, że może ktoś chciał na niego wywrzeć presję, żeby trochę inaczej poprowadził dochodzenie? Nie, nic z tych rzeczy. Po pierwsze on sam byłby chyba wysunął tego rodzaju sugestię w rozmowach z nami, a po drugie te sprawy, które aktualnie prowadził, naprawdę nie mają większego znaczenia. Żeby montować aż taką aferę... Nie, musiałoby być coś poważniejszego. - Masz rację - przyznał Górniak. - No cóż... Zobaczymy. Jak byś się zapatrywał na to, żebyśmy przesłuchali teraz tego Palkosza? Może od niego czegoś się dowiemy? Wrończak podniósł słuchawkę.. - Dobrze, możemy zacząć od niego. Zaraz każę go przyprowadzić. - Może wolisz rozmawiać z nim w cztery oczy? - Nie, nie, zostań. Myślę, że dobrze będzie, jeżeli

zarejestrujemy sobie tę rozmowę. Zaraz włączę magnetofon. A ty siądź tak trochę z boku i obserwuj reakcje tego faceta. Po chwili wszedł do pokoju Leon Palkosz. Był średniego wzrostu, tęgi; nalana, kwadratowa twarz nie wzbudzała sympatii. Pod lekko skośnymi, chytrze błyszczącymi oczkami zarysowywały się fioletowymi plamami wątrobiane worki. Ubrany był starannie, choć z wyraźnie prowincjonalną elegancją. Pachniał na znaczną odległość wodą kwiatową; a czarne włosy błyszczały od brylantyny. Nerwowym ruchem przygładzał fryzurę i poprawiał kolorową chusteczkę wystającą z kieszeni marynarki. Podszedł do biurka energicznym krokiem i skłonił się z wyreżyserowaną godnością. - Nazywam się Palkosz, Leon Palkosz. Dzień dobry panu. Wrończak jednak nie kwapił się z podaniem ręki i tłusta, ozdobiona licznymi pierścionkami dłoń opadła z wolna. - Proszę, niech pan siada - powiedział Wrończak, wskazując krzesło stojące przed biurkiem. Właściciel rozrywkowego lokalu w Konstancinie usiadł, przygładził znowu i tak już gładko przyklejone do czaszki włosy i powiedział, usiłując nadać swojemu głosowi swobodny, a nawet trochę nonszalancki ton: - Mam nadzieję, że zostało już wyjaśnione to przykre nieporozumienie i że jestem wolny. - Nie został pan przez nas zatrzymany - wyjaśnił Wrończak. - Zaprosiliśmy tylko pana do komendy, żeby porozmawiać o pewnych sprawach, to i owo wyjaśnić... Leon Palkosz odetchnął z widoczną ulgą. - Nie rozumiem, co tu jest w ogóle do wyjaśniania? To raczej ja mógłbym rościć pretensje. Urządzili panowie zupełnie bezpodstawnie nalot na mój dom. Przestraszyliście moich gości. Gdybym chciał, to złożyłbym skargę do prokuratury albo nawet do ministerstwa, ale ja nie lubię się bawić w takie rzeczy. Nie lubię się przyczepiać. Wolę każdą sprawę załatwić polubownie. Wrończak puścił mimo uszu te słowa. Powiedział: - Pan jest właścicielem tej willi w Konstancinie, w której został zorganizowany dom gry?

- Jaki tam dom gry, panie poruczniku? - oburzył się Palkosz. - Koń by się uśmiał. Zaprosiłem kilku znajomych z żonami. Zabawiliśmy się trochę... - Coś się chyba panu pomyliło - wtrącił Górniak. - Nie spotkaliśmy u pana ani jednej pary małżeńskiej. - Bo panowie odwiedzili mnie bardzo późno. Goście już się zdążyli częściowo rozejść. - Udowodnimy panu, że brał pan pieniądze za udział w gi ach hazardowych - powiedział Wrończak. - Wtedy sprawa będzie wyglądała trochę inaczej. Znaleziono w pańskiej willi ruletę. Palkosz roześmiał się. - Świetny dowcip. Przecież to zabawka. Znajomy przywiózł mi z Włoch. Tak, dla żartu. - Czyżby? - zdziwił się Wrończak. - I także dla żartu położono na stole pięć tysięcy dolarów i siedemdziesiąt tysięcy złotych? - Nie ma u nas zakazu posiadania obcej waluty, panie poruczniku. - To prawda. Istnieje natomiast zakaz dotyczący gier hazardowych. Zresztą, panie Palkosz, co my się tu będziemy czarować? Szkoda czasu. Prowadził pan w swojej willi dom gry połączony z takim niewielkim burdelikiem... Fachowiec od działalności rozrywkowej zrobił obrażoną minę. - Z burdelikiem? Panie poruczniku! To jest bardzo krzywdzące, co pan mówi. U mnie bywa wyłącznie najlepsze towarzystwo. Można powiedzieć: sama śmietanka. Jestem człowiekiem towarzyskim, wesołym, lubię się od czasu do czasu zabawić z przyjaciółmi. Mam bardzo wpływowych przyjaciół, panie poruczniku, na wysokich stanowiskach. Może nie wszystkim byłoby na rękę, gdyby z tego wynikł jakiś większy skandal. Naprawdę nie ma z czego robić takiej sprawy. Chcieliśmy się trochę rozerwać. Tak trudno w dzisiejszych czasach o dobrą rozrywkę. Filmy marne, do teatru nie ma na co pójść, program telewizyjny - machnął ręką - pożal się Boże. Nawet porządnej rewii nie ma w Warszawie. Więc ludzie

starają się uprzyjemnić sobie życie we własnym zakresie. To przecież nie przestępstwo. Wrończak odetchnął głębiej, tak jakby to on wygłosił ten monolog. - Niektórzy z pańskich gości mieli przy sobie narkotyki. Palkosz skrzywił się z wyraźnym niesmakiem. - Chyba zdaje pan sobie sprawę, że za to nie mogę odpowiadać. Nie zaglądam nikomu do kieszeni ani do torebki. To nie w moim stylu. Wrończak wyjął z akt maszynopis. - Mam tu listę pańskich gości. Prawdopodobnie to nie jest pełny spis, ale... Proszę mi powiedzieć, kto to jest Izabella Solicka. - Nie wiem. Pierwszy raz słyszę to nazwisko. - Tak? - zdziwił się Wrończak. - Wprost trudno uwierzyć. Byłem przekonany, że pan doskonale zna tę panią. To prostytutka polująca na dolarowych gości. Ale mniejsza o to. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan poznał panią Annę Kórnicką? - W ogóle nie znam pani Kornickiej. - To zdumiewające. Z tego wynika, że pan nie zna swoich gości, swoich przyjaciół. Jakże to? Palkosz końcem języka zwilżył grube mięsiste wargi. Próbował się uśmiechnąć. - Widzi pan, panie poruczniku... czasem się zdarzy, że moi znajomi przyprowadzą do mnie swoich znajomych, a ja wyznaję zasadę, że przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi... Oczywiście, że wszystkich poznaję osobiście, ale przecież pan wie, jak ludzie niewyraźnie mówią swoje nazwiska przedstawiając się. Ja mam zwyczaj swoje nazwisko wymawiać bardzo wyraźnie i głośno. Nie mam się czego wstydzić. Leon Palkosz to jest Leon Palkosz. Pochodzę, panie poruczniku, z tych dobrych, z tych prawdziwych Palkoszów. Mój prapradziadek... - Czy pamięta pan, kto wprowadził do pańskiego domu panią Kornicką? - uciął te genealogiczne wywody Wrończak. Praprawnuk sławnego prapradziadka wzruszył ramionami. - Jeżeli w ogóle nie wiem, o kogo chodzi, to nie mogę

wiedzieć, kto tę panią wprowadził do mojego domu. - I rzeczywiście nie pamięta pan pani Kornickiej? - Daję panu najświętsze słowo honoru, że nie wiem kto to taki. Może gdybym ją zobaczył... Wrończak pokiwał głową. - Słusznie. - Wybrał spośród fotografii Anny najbardziej przyzwoitą i spojrzał pytająco. - Zna pan tę panią? - Ależ oczywiście! - wykrzyknął Palkosz. - To pani Mariola. - Mariola? A nazwisko? Palkosz znowu wzruszył ramionami. - Nie pamiętam. Nigdy nie przywiązuję żadnego znaczenia do nazwisk. Nazwisko można mieć dzisiaj takie, jutro inne. Mnie wystarcza Mariola. - I ta pani była w pańskiej willi? - Rzecz jasna, że była. Przecież panowie u mnie ją spotkali. Ale ja jej nie zapraszałem. - A kto? Z kim przyszła? - Nie mam pojęcia. Nie pamiętam. Było dużo osób, zamieszanie... - Panie Palkosz... - Głos Wrończaka zabrzmiał energicznie. - Czy uważa pan, że ja powinienem wierzyć w to wszystko, co pan mówi? - Powiedziałem prawdę, najświętszą prawdę. Nie mam zwyczaju kłamać. - To bardzo ładnie z pańskiej strony. - Wrończak spojrzał na Górniaka. - Bądź tak dobry i poproś do nas panią Kórnicką. Po chwili weszła Anna. Była bardzo blada, ale spokojna. Nie wyglądała ani na zdziwioną, ani na przestraszoną. Nie było widać, żeby płakała. Jej duże ciemne oczy były tylko lekko zaczerwienione od niewyspania, ale patrzyły z zupełną obojętnością, bez żadnego wzruszenia, tak jakby sytuację, w której się znalazła, uważała za najzupełniej normalną. Wrończak zarówno ze Staszkiem Kornickim jak i z Anną od dawna był po imieniu. Teraz jednak, w obecności Palkosza, uznał za stosowne wystąpić bardziej oficjalnie, urzędowo. - Zna pani tego pana?

- Tak. To pan Leon Palkosz. - Czy była pani w domu pana Palkosza? - Przecież wiecie - padła trochę niecierpliwa odpowiedź. - Czy została pani zaproszona przez pana Palkosza? - kontynuował Wrończak. - Powtarzam, że ja tej pani nie zapraszałem - zaprzeczył energicznie Palkosz. - Nigdy tej pani nie zapraszałem ani też w ogóle nigdy jej przedtem nie widziałem. - To prawda. Pan Palkosz mnie nie zaprosił - potwierdziła Anna. - W takim razie w jaki sposób znalazła się pani w nocy w jego domu? Kto panią zaprosił do tej willi w Konstancinie? - Jeden znajomy. - Ale konkretnie kto? Proszę o nazwisko. - Podolski. Julian Podolski. - Ależ ja nie znam żadnego Podolskiego! - wybuchnął Palkosz. - Słowo daję, panie poruczniku, żadnego Podolskiego... - Chwileczkę - przerwał mu Wrończak; - Niech się pan uspokoi. Gdzie pani poznała Juliana Podolskiego? - spytał, zwracając się do Anny. - W kawiarni. - I twierdził, że jest przyjacielem pana Palkosza. - Tak. Palkosz stracił panowanie nad sobą. Poderwał się z krzesła. - Nie znam Podolskiego. Słowo honoru. To jakaś granda! Jakiś spisek przeciwko mnie. Nie pozwolę... Wrończak skrzywił się. - Niech pan siada - powiedział z niesmakiem. Palkosz postał chwilę, w końcu usiadł sapiąc głośno. Wrończak spojrzał na Annę. - A może ten Podolski występował pod przybranym nazwiskiem? Potrząsnęła głową. - Tego nie wiem. Możliwe. - Jak on wygląda? - Wysoki przystojny brunet, dobrze zbudowany. - Który z pańskich znajomych odpowiadałby temu

rysopisowi? - spytał Wrończak. Palkosz wzruszył ramionami. - Znam wielu przystojnych brunetów. Nie orientuję się, o kogo chodzi. - Ale ktoś przecież przedstawił panu „panią Mariolę”? - Nie przypominam sobie. Chyba nie. Wszyscy mówili pani Mariola... pani Mariola... Wrończak zwrócił się do Anny. - Czy pan Podolski zapoznał panią z panem Palkoszem? - Nie. - Nie bardzo rozumiem. Przyjechała pani z panem Podolskim do tej willi w Konstancinie i pan Podolski ni zapoznał pani z gospodarzem? - Zaraz po przyjeździe zaczęliśmy tańczyć. Pana Palkosza poznałam o wiele później, w czasie zabawy. Wrończak milczał przez chwilę, jakby się zastanawiali nad tym, jak pokierować dalszą rozmową. Wreszcie spojrzał na Palkosza i powiedział: - Może pan przejdzie teraz do sąsiedniego pokoju z porucznikiem Górniakiem. Radzę, żeby pan był z nim bardziej szczery, niż ze mną. - Powiedziałem najszczerszą prawdę, panie poruczniku. - Ośmielam się wątpić. I pragnę zwrócić pańską uwagę na to, że jedynie naprawdę szczera rozmowa może nieco poprawić pańską sytuację. Palkosz ukłonił się i wyszedł eskortowany przez Górniaka. Anna podniosła się ze swego miejsca. - Czy ja także mogę już odejść? - Jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą zamienić parę słów. - Wrończak bardzo zakłopotany wyjął papierosy. - Zapalisz? - Nie, dziękuję. Wiesz przecież, że nie palę. - Ach tak, prawda. Zapomniałem. Może usiądziesz. Usiadła i spojrzała wyczekująco. Przeszedł się parę razy po pokoju, paląc papierosa. Widać było, że szuka odpowiednich słów, żeby zacząć tę rozmowę. - Posłuchaj mnie, Aniu - powiedział wreszcie, zatrzymując się koło biurka. - Może pogadalibyśmy ze sobą tak zupełnie po

prostu, szczerze, jak dwoje dobrych przyjaciół. Co o tym myślisz? Odwróciła głowę. - Zostaw mnie w spokoju. - Bo widzisz - ciągnął dalej Wrończak - ja w żaden sposób nie mogę uwierzyć w tę całą historię. Żebyś ty... w szulerni... w burdelu... W głowie mi się to nie mieści. Powiedz, co się, u licha, stało? Dlaczego tam pojechałaś z tym jakimś facetem? Upił cię? Zastrzyknął ci jakiś narkotyk? Na miłość boską, powiedz, o co tu chodzi, co się za tym wszystkim kryje. Absolutnie nie wierzę, żebyś ty tak, dla rozrywki... ot, tak sobie... Anna unikała jego wzroku. Wargi jej drżały. Nietrudna się było domyślić, że ogromnym wysiłkiem woli usiłują panować nad sobą. - Błagam cię - powiedziała cicho, zmienionym przez napływające łzy głosem - nie męcz mnie. Zostaw... Ja już naprawdę nie mam sił. Wrończak doznał uczucia litości, ale postanowił niej rezygnować i wykorzystać tę chwilę, która wydała mu siej odpowiednia do zwierzeń. - Od tylu lat jestem waszym przyjacielem - powiedział serdecznie. - Możesz chyba mieć do mnie trochej zaufania. Bądź ze mną szczera. Powiedz, o co tu chodzi. Przecież to absolutnie niemożliwe, żeby nie było jakiegoś powodu. Wyjął z teczki plik fotografii i rozłożył je na biurku. - Spójrz. - Moje zdjęcia - powiedziała obojętnie Anna. Nagiej stała się zimna, opanowana, pozbyła się uczucia lęku czyi rozpaczy. - I pozwoliłaś się fotografować w tej spelunie, w takich pozach? - A dlaczego nie? Wszyscy się fotografowali. W tych słowach zadźwięczała jakby drwina, jakby wyzwanie. Wrończak odniósł wrażenie, że Anna pragnie pogrążyć się celowo, że jest to jakieś masochistycznej samooskarżenie. - Znaleźliśmy tylko twoje zdjęcia. Czy wiesz, kto je robił? - Jakiś mężczyzna. - Znasz jego nazwisko?

- Nie. - I nie masz mi nic do powiedzenia na temat tej całej I afery? - Nie. - Do wszystkich diabłów! - zniecierpliwił się Wrończak. - Chcę ci pomóc. Tobie i Staszkowi. Czy ty tego nie rozumiesz? Poważnie skinęła głową. - Rozumiem. Dziękuję. Jestem ci bardzo wdzięczna, ale nikt mi pomóc nie może. Proszę cię, żebyś mnie nie męczył. - Dobrze. Jak sobie życzysz. Wobec tego skończymy już tę rozmowę. Gdybyś miała mi coś do powiedzenia, daj mi znać. Został sam. Usiadł za biurkiem i oparł głowę na zaciśniętych pięściach. Wszedł Górniak. - No i co? Powiedziała coś? Dowiedziałeś się czegoś? - Nie. Dziwna historia, bardzo dziwna. To wszystko nie jest takie proste, jak nam się wydaje. Oddałeś do badania daktyloskopijnego ten aparat fotograficzny? - Oczywiście. - Bardzo chciałbym spotkać się z facetem, który robił te zdjęcia. - Obawiam się, że to nie będzie takie proste - uśmiechnął się Górniak. - I chyba masz rację. Rozdział II Leżał na wznak i utkwiwszy spojrzenie w jakiejś plamie na suficie, starał się nie myśleć o niczym. Nie było to jednak proste. Natrętne obrazy, jak pocięta i chaotycznie posklejana taśma filmowa, przesuwały się nieustannie przed oczami, nakładały się na siebie, męcząc, nie dając chwili spokoju. Po bezsennej nocy był skrajnie wyczerpany i marzył o tym, żeby chociaż na chwilę zasnąć, żeby zapomnieć. Ale sen nil przychodził, za to dręczyły go wspomnienia. Jest lato. Bezchmurne, upalne. Dawno już nie widziano nad Bałtykiem takiej pogody. Leży na piasku i z roi koszą poddaje się beztroskiemu urlopowemu nastrojowi Jest dobrze, tak bardzo dobrze. Słońce solidnie przygrzewa, morze szumi

łagodnie, mewy pokrzykują zniżają lot. Przydałaby się jakaś letnia przygoda. Wokoło tych ładnych dziewczyn. Jest jednak zbyt rozleniwiony, żeby szukać, zaczepiać, flirtować, mówić jakieś głupstwa I nagle... - Przepraszam pana. Która godzina? Nie mogło zacząć się bardziej banalnie, a jednak tak sn właśnie zaczęło. Była bardzo zgrabna, wspaniale opalona i miała duża gorące oczy. Biały kostium wydawał się jeszcze bielszy na tle brązowej skóry. Powiedział która godzina i uśmiechnął się przy te okazji życzliwie. Odwzajemniła uśmiech i podziękowała - Wczoraj nasypało mi się piasku do zegarka i musi a łam oddać go do zegarmistrza - pospieszyła z wyjaśnieniem. Podobała mu się, ale nie chciał nawiązywać od razi rozmowy. Leżała na dużym kocu i nie był pewien, czyjeś sama. Na myśl, że lada chwila może nadejść jej towarzysz, ogarnęła go zazdrość. Zdawał sobie sprawę, że jest to uczucie zupełnie bezsensowne, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie wiadomo dlaczego od razu poczuł, że ma dc tej dziewczyny jakieś prawa. Nie odzywając się obserwował ją dyskretnie. Po jakimś czasie naciągnęła na głowę czepek kąpielowy i poszła w kierunku morza. Miał ogromną ochotę pobiec za nią, ale zrezygnował. Nie chciał, żeby to robiło wrażenie, że się narzuca, że chce pospiesznie zawrzeć znajomość. „Nie mogę być natrętny - myślał - tylko dlatego, że mnie spytała o godzinę”. Wróciła. Wyglądała srebrzyście. Krople wody błyszczały w słońcu. Wydała mu się jeszcze ładniejsza. Płynęły godziny i nic nie wskazywało na to, że dziewczyna jest w towarzystwie jakiegoś adoratora. To było bardzo pocieszające. Znowu spytała która godzina i zaczęła pakować rzeczy do dużej płóciennej torby. Najwyraźniej szykowała się do odejścia. Kiedy podniosła koc, poderwał się z piasku. - Pomogę pani wytrzepać - powiedział. - Dziękuję. Bardzo pan miły. Długo trzepali koc, może nawet trochę za długo i patrzyli

sobie w oczy. - Do widzenia - powiedziała. - Przyjdzie pani jutro na plażę? - spytał. - Jeśli nie będzie padało... - Pogoda murowana - wykrzyknął z zapałem. Był pewien, że się nazajutrz spotkają. I rzeczywiście. To były bardzo piękne chwile. Wylegiwali się na piasku, pływali w morzu, chodzili na długie spacery. Nie mówili o miłości, a to, co ich łączyło, trudno było nazwać flirtem w potocznym tego słowa znaczeniu. Stali się dobrymi kompanami, czuli się znakomicie w swoim towarzystwie i od pierwszych chwil znaleźli wspólny język. Oboje byli weseli, mieli poczucie humoru i lubili się śmiać. Wszystko ich cieszyło, nawet przypalona flądra w smażalni ryb. Wyjechała wcześniej. Odprowadził ją na dworzec. Wymienili telefony. Dopiero wtedy dowiedziała się, że pracuje w milicji. - Czy to cię do mnie zniechęca? - spytał niespokojnie. - Ale skądże - roześmiała się. - Ja w tym roku kończę prawo. Pójdę do adwokatury albo może zastanę prokuratorem. Myślę że będziemy się wspaniale uzupełniać W każdym razie liczę na ciebie, że będziesz mi dostarcza klientów. Roześmiali się. Nadjechał pociąg. Pomógł jej wsiąść dc wagonu. Starym obyczajem pomachała chusteczką. - Czekaj na mój telefon! - krzyknął na pożegnanie. W Warszawie spotykali się często. Lubili przebywać w swoim towarzystwie. Chodzili do teatru, do kina, do Łazienek. W dalszym ciągu jednak byli wyłącznie parą zaprzyjaźnionych kumpli. Ani razu nawet jej nie pocałował. Nie wiedział właściwie dlaczego, ale Anna dziwnie go onieśmielała. Nie potrafił zachowywać się w stosunku do niej tak jak w stosunku do innych dziewczyn. Czuł, że nie może, nie powinien „podrywać” jej w taki zwyczajny, banalny sposób. To nie był typ dziewczyny, która czeka tylko na okazję, żeby się rozebrać. Przygotowywała się do egzaminu, a że on specjalizował się w prawie karnym, zaproponował pomoc. Zgodziła się i bez żadnych oporów przyszła do jego kawalerki. Przygotował kawę, kupił kilka ciastek. Miał zamiar poczęstować ją gruzińskim