uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 879 436
  • Obserwuję823
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 122 034

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Czwartek, godzina 22

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Czwartek, godzina 22.pdf

uzavrano EBooki Z Zygmunt Zeydler-Zborowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

ROZDZIAŁ I Drobna, pomarszczona twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Nieruchoma maska. Wypłowiałe, zaczerwienione oczy patrzyły z całkowitą obojętnością. W cichym, monotonnym głosie nie wyczuwało się żadnego wzruszenia. Nowacki uważnie przyglądał się tej zmęczonej życiem, przedwcześnie postarzałej kobiecie. Poza pozornym spokojem odgadywał instynktownie ludzką tragedię. Bardzo dużo już widział ludzkich tragedii. - Więc syn pani od pięciu dni nie nocuje w domu? - Tak. - A dlaczego pani dopiero dzisiaj do nas się zgłosiła? Końcem języka zwilżyła suche, spierzchnięte wargi. - Bogdan często nie przychodzi na noc. Czasami nie widuję go dwa, trzy dni... Ale tak długo... to jeszcze nigdy. - Może gdzieś wyjechał? - Nie wiem. - Czy pani syn pracuje? Potrząsnęła głową. - Nie. Nigdzie nie pracuje. — Może się uczy? - Nie. Nie uczy się. - To czym się zajmuje? Co robi? - Właściwie nie bardzo się orientuję, co on robi — uśmiechnęła się smutnie. — Nie zwierza mi się. Wpadnie do domu, prześpi się, coś zje i idzie. Prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiamy. Ja się go boję pytać, bo robi się zaraz bardzo zły. Jest nerwowy. - Ile lat ma pani syn? — spytał Nowacki.

- Będzie miał już chyba teraz dwadzieścia pięć. - Jak-to? Chłop dwadzieścia pięć lat i nic nie robi? Spuściła oczy i nerwowym ruchem zaczęła szarpać trzymaną w ręku chusteczkę. - Jakoś nie może się przyzwyczaić do żadnej roboty, panie poruczniku. Próbował nawet, ale nic mu nie idzie. Takie ma dziwne usposobienie. To nie jest zły chłopiec, panie poruczniku, tylko trochę trudny. Robiłam, co mogłam, starałam się, ale... Samej kobiecie ciężko jest wychować chłopca, bardzo ciężko. Czasami potrzebna jest ojcowska ręka. Pan mnie rozumie, panie poruczniku, prawda? Nowacki westchnął. - Tak. Rozumiem. Czy mąż pani nie żyje? - Żyje. Rozeszliśmy się. - Czy mieszka w Warszawie? - Nie. Wyjechał za granicę. - Dokąd? - Do Niemiec. Ożenił się z Niemką. Mieszkają w Hamburgu. Nawet dobrze mu się powodzi. Handluje. Ma jakąś firmę. Dwa lata temu Bogdan jeździł do niego. — To znaczy, że pani mąż interesuje się synem. - Tak. W pewnym sensie. Przysyła paczki, pieniądze, pomaga nam. Nie dałabym sobie rady, panie poruczniku, tym moim szyciem. - Pani zajmuje się krawiectwem? - Tak. Mam maszynę. Nauczyłam się szyć. Trzeba jakoś sobie radzić. Ciężko mi, ale nie narzekam. Każdy musi pracować. Przez cały czas rozmowy Nowacki nie wyczuł w głosie tej steranej życiem kobiety nawet cienia niepokoju. O zaginięciu chłopaka mówiła tak, jakby chodziło o teczkę czy parasol. - Mam wrażenie, że pani nie jest zbytnio przejęta nagłym zniknięciem syna.

Ten sam smutny uśmiech pojawił się znowu na zmęczonej twarzy. - Ja to już wszystko dawno przemyślałam, panie poruczniku. Trzeba się w końcu pogodzić z losem. Jestem przygotowana na najgorsze. - Na najgorsze? Co pani ma na myśli? - Że to się musi kiedyś źle skończyć. Tak nie można żyć. Próbowałam tłumaczyć, prosiłam, wszystko na nic. Nie umiem do niego trafić, nie potrafię. Zawsze mam takie wrażenie, że moje słowa odbijają się jak od grubego, twardego muru. Może jestem za głupia.... może gdyby kto inny z nim porozmawiał... Nie wiem... - Więc pani twierdzi, że syn nie nocował w domu już pięć dni? - Pięć... może sześć... Dokładnie nie pamiętam. W każdym razie dawno go nie widziałam. - Czy pani się orientuje trochę w jego środowisku, z kim przestaje, jakich ma przyjaciół? - Nie. Przychodzą do niego czasem jacyś chłopcy, jakieś dziewczęta, ale Bogdan nigdy mi ich nie przedstawia. Teraz nie ma tego zwyczaju, panie poruczniku. Kiedyś jak młodzi ludzie przychodzili do domu, to musieli się rodzicom przedstawić, ale dzisiaj... Nie wiem. Różni przychodzą. - Nie może mi pani podać żadnego nazwiska? - Nie, - Czy Bogdan ma dziewczynę, jaka stalą sympatię? - Dosyć często zmieniają się jego sympatie. Ostatnia ma na imię Iwona ale nazwiska nie znam. Ładna. - Hm... — Nowacki wyjął z kieszeni paczkę „giewontów” i zapalił papierosa. — No cóż... wydaje mi się, że w tej chwili nie ma żadnego powodu do nie-pokoju. Najprawdopodobniej Bogdan gdzieś się zawieruszył. Może wybrał się z kolegami na wycieczkę. Ponieważ nie ma zwyczaju informować pani o swoich zamiarach, więc... Proszę się nie denerwować i

spokojnie czekać. Jestem pewien, że to tajemnicze zniknięcie wyjaśni się za parę dni. Tajemnicze zniknięcie Bogdana Zielnickiego rzeczywiście wyjaśniło się po paru dniach. Zidentyfikowanie zwłok nie przedstawiało większych trudności. Stara, zmęczona kobieta nie rozpaczała, szepnęła tylko: - Wiedziałam, że to się musi tak skończyć. Bóg tak chciał. Podczas gdy zabezpieczano ślady i zbierano skrzętnie materiał daktyloskopijny, porucznik Nowacki zwrócił się do Garbarskiego: - Czy mógłbym z panem zamienić kilka słów, panie mecenasie? - Oczywiście. Bardzo proszę. Przeszli do sąsiedniego pokoju, Garbarski usiłował panować nad zdenerwowaniem, ale widać było, że jest wytrącony z równowagi. Otworzył barek, wyjął z niego butelkę dżinu, wodę sodową i dwie szklanki. - Napije się pan, panie poruczniku? Nowacki potrząsnął głową. - Nie, dziękuję. Muszę mieć raczej jasny umysł. I panu także nie radzę dużo pić. Kiedy człowiek jest zdenerwowany... - Tylko kropelkę — Garbarski nalał do szklanki sporą porcję dżinu i, zapominając o wodzie sodowej, wychylił ją duszkiem. Odetchnął głęboko. — Straszne — powiedział. — Wszystkiego się mogłem spodziewać, ale żeby... - Może mi pan spokojnie i dokładnie opowie — zaproponował No- - Co tu jest do opowiadania? Wyjechaliśmy z żoną na kurację do Ciechocinka, wracamy, a tu... - Gdzie w tej chwili znajduje się pańska żona? - U swojej siostry. Dostała szoku. Musiałem ją odesłać.

Bardzo proszę, żeby pan jej nie przesłuchiwał. Może jutro, pojutrze, jak się trochę uspokoi. - Pan twierdzi, że nie znał pan tego chłopaka? - Nigdy w życiu go nie widziałem, panie poruczniku. Zupełnie nieznajoma twarz. - Więc państwo wyjechali na kuracje do Ciechocinka? - Tak. - Jak dawno? - Mniej więcej trzy tygodnie temu. - Czy mieszkanie zostało bez opieki? - W mieszkaniu został mój syn. - Gdzie można znaleźć pańskiego syna? - Nie wiem, gdzie Jurek jest w tej chwili. Może na uniwersytecie? Nie mam pojęcia. - Syn państwa studiuje? - Tak. Studiuje prawo. Jest na trzecim roku. - Może zamordowany był kolegą syna? Garbarski utkwił niespokojne spojrzenie w twarzy porucznika. - Nie wiem. Może... Nie przypuszcza pan chyba, że mój syn...? - Nie stwierdzono śladów włamania — zauważył Nowacki. — Może mi pan po-wie. panie mecenasie, ile państwo mają kompletów kluczy do drzwi? - Trzy. Jedne klucze ja zabrałem, drugie zostawiliśmy synowi, a trzeci komplet ma nasza gosposia. - Mają państwo stałą gosposię? - Nie. Przychodzi trzy razy w tygodniu. Sprząta, pierze, robi zakupy, czasem ugotuje obiad. - Czy po przyjeździe do Warszawy kontaktowali się już państwo z gosposią? - Nie, skądże. Wysiedliśmy z taksówki, pojechaliśmy windą na górę, otworzyłem drzwi, weszliśmy do mieszkania, no

i... - Co pan zrobił po znalezieniu zwłok? - Sprowadziłem żonę na dół do taksówki, żeby pojechała do siostry, a następnie zatelefonowałem do pogotowia milicyjnego. - Czy gosposia wiedziała, którego dnia państwo wracają do Warszawy? - Oczywiście. - Hm. — Nowacki podrapał się za uchem. — To dosyć dziwne. Zwłoki tego człowieka leżą tu już od paru dni. Stężenie pośmiertne całkowite. Przypuszczam, że gosposia ma zwyczaj sprzątania mieszkania przed powrotem państwa. - Rzeczywiście! — wykrzyknął Garbarski. — Zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Tak się zdenerwowałem, że... Straciłem głowę. Zupełnie słuszna uwaga. Przecież powinna była posprzątać, zrobić zakupy... Nie rozumiem. Nowacki pokiwał głową. — Tak... Z tego wszystkiego wynika, że co najmniej od paru dni nikt nie zaglądał do tego mieszkania, ani gosposia, ani syn państwa. Garbarski potarł dłonią czoło. - To prawda. Co się dzieje z Jurkiem? Zaczynam być bardzo niespokojny, panie poruczniku. Ma pan rację... Od paru dni... nikt tu nie zaglądał. Nie rozumiem. Nowacki schylił się i z dywanu podniósł klips w kształcie dużego koła przyczepionego do ozdobnego łańcuszka. - Czy to pańskiej żony? — spytał. Garbarski potrząsnął głową. - Nie. Moja żona nie nosi takich ekscentrycznych rzeczy. To dobre dla bardzo młodej dziewczyny. - Musiała tu być wobec tego bardzo młoda dziewczyna. - Może mój syn zaprosił jakąś swoją koleżankę. - To prawdopodobne. — Nowacki wsunął klips do kieszeni i rozejrzał się po pokoju. Całe mieszkanie urządzone

było bardzo dostatnio, ale bez smaku. Dziewiętnastowieczne, mieszczańskie tradycje prowadziły tu dość chaotyczną walkę z ultranowoczesnym umeblowaniem, co dawało nie najlepsze rezultaty. - Panie poruczniku... czy... czy ma pan zamiar opieczętować nasze mieszkanie? - Nie sądzę, żeby to było konieczne. — Nowacki przeszedł się po pokoju. Z prawdziwą przyjemnością poruszał się po tym imponująco dużym metrażu. Kiedyś budowali mieszkania — pomyślał przypominając sobie swoje M-3. - Czy pańska żona również nie znała denata? — spytał. - Nie. Skądże! Ani ja, ani moja żona nie znaliśmy tego człowieka. - Czy pan jest tego pewien? - Najzupełniej. - Z tego, co pan powiedział, wynika, że pańska żona natychmiast uciekła z mieszkania. Nie wydaje mi się, żeby miała czas przyjrzeć się denatowi. - No tak... Rzeczywiście — Garbarski nie znajdował żadnych kontrargumentów. — Właściwie ma pan rację, ale jestem przekonany, że moja żona nie znała tego człowieka. - Na czym opiera pan to przekonanie, panie mecenasie? Garbarski był zmieszany. - Bo... bo... po prostu... No wie pan... moja żona nie miewa tego rodzaju znajomości. - A skądżeż pan wie, jakiego „rodzaju” był człowiek, który został zamordowany w pańskim mieszkaniu? — wił się Nowacki. - Po pierwsze to był bardzo miły chłopiec i jakiś taki... Pan mnie rozumie panie poruczniku...? To ubranie, te długie włosy... Jednym słowem... - Prawda, że to był bardzo młody chłopak, ale to niczego nie dowodzi.

- Widziałem także jego matkę — próbował dalej argumentować Garbarski — Zupełnie nie nasza sfera, panie poruczniku. Nie wyobrażam sobie, żeby moja żona... Nowacki uśmiechnął się dyskretnie - Mimo wszystko chciałbym, żeby pańska żona osobiście wypowiedziała się w tej sprawie. - Nie ma pan chyba zamiaru wieźć mojej żony do kostnicy?! — wykrzyknął Garbarski. — Ona by tego nie przeżyła. Jest szalenie nerwowa. Błagam pana. - Niech się pan uspokoi — Nowacki zgasił papierosa w dużej marmurowej popielniczce i uważnie przyjrzał się adwokatowi. — Nie zawiozę pańskiej żony do kostnicy. Wystarczy, jak pokażę fotografię denata. Może i jego nazwisko coś jej powie. Zobaczymy. A teraz chciał-bym prosić, żeby pan mi podał nazwisko i adres gosposi. Służbowa „wołga” zatrzymała się na Czerniakowskiej przed starym, zniszczczonym domem, noszącym jeszcze ślady działań wojennych. Nowacki po brudnych ciemnych schodach wszedł na drugie piętro. Nacisnął zepsuty dzwonek, a następ-nie energicznie zastukał. Pokój z kuchnią. Pełno najrozmaitszych gratów. Bałagan nieprawdopodobny. Mydliny, smażona cebula i mocna woda kwiatowa — wszystko to razem tworzyło dość niezwykłą kompozycję zapachową. Felicja Montarska była kobietą słusznego wzrostu. Nie dbała o linię i nie prowadziła kuracji odchudzającej. Na szerokiej, ozdobionej fałdami tłuszczu szyi tkwiła duża, kwadratowa głowa. Twarz płaska, oczy wąskie, nieco skośne, usta szerokie, mięsiste. Wcale się nie speszyła na widok obcego mężczyzny. Zatarasowała drzwi swym potężnym ciałem i spytała donośnym altem: - Pan do kogo? Nowacki powiedział, że jest z milicji i pokazał służbową

legitymację. Odsunęła się bez entuzjazmu i spytała: - A o co się rozchodzi? - Chciałbym z panią porozmawiać. - Proszę, pan wejdzie. Pokój był nawet spory, ale tak zagracony, że z trudem można się było przecisnąć pomiędzy kanapą a okrągłym stołem przykrytym niezbyt czystą, koronkową serwetą. Nowacki usiadł na wyściełanym, niepokojąco chwiejącym się krześle i na wszelki wypadek spytał: - Pani nazywa się Felicja Montarska? Skinęła głową. - Tak się nazywam. - I pracuje pani jako gosposia u państwa Garbarskich? - Owszem, ale to mi chyba wolno. Muszę jakoś zarobić na kawałek chleba. Z tej emerytury, co mam po mężu, bym nie wyżyła. - Oczywiście — powiedział zgodnie Nowacki. — Często pani chodzi do państwa Garbarskich? - Trzy razy w tygodniu. Tak się umówiłam. Ale jak czasem są goście, to muszę i w sobotę albo nawet w niedzielę przyjść. - Zapewne ma pani klucze od mieszkania państwa Garbarskich? Natychmiast straciła całą pewność siebie. - Mam — powiedziała cicho, unikając wzroku porucznika. — Czy coś się stało, proszę pana? Nowacki nie odpowiedział. Spytał: — Kiedy pani ostatni raz była w mieszkaniu państwa Garbarskich? - Nie pamiętam. - Proszę sobie przypomnieć. - Nie pamiętam. Może tydzień temu... może dawniej. - Czy pani wiedziała, że państwo Garbarscy mają dzisiaj wrócić z Ciechocinka?

- Tak. Pisali kartkę. - I nie posprzątała pani mieszkania, nie zrobiła pani żadnych zakupów? - Źle się czuję. Mam temperaturę. Pewnie grypa. - Hm — Nowacki zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. — Nie wygląda pani na osobę chorą. Ale mniejsza z tym. Czy mogłaby mi pani pokazać klucze od mieszkania państwa Garbarskich? Bardzo się zmieszała. - Klucze? Od mieszkania Garbarskich? - Tak, właśnie. Chciałbym zobaczyć klucze od mieszkania państwa Garbarskich — powtórzył cierpliwie Nowacki. Przygryzła dolną wargę. - Ja nie mam tych kluczy. Zgubiłam — powiedziała cicho. - Zgubiła pani klucze od mieszkania państwa Garbarskich? — zdziwił się Nowacki. W milczeniu skinęła głową. - Jak to się stało? - Nie wiem. Zawsze kładę je tutaj do szuflady w komodzie. Któregoś dnia chciałam pójść, posprzątać, patrzę, nie ma kluczy. Albo zgubiłam, albo ktoś mi je ukradł. - Czy pani sama mieszka? - Z córką. - Ale córki nie ma w domu? - Nie. Ewa wyjechała z Warszawy. - Dokąd? - Do Kazimierza, na wycieczkę. - Z kim? - Mówiła, że jedzie z koleżankami i z kolegami. - A pani przypuszcza, że pojechała tylko z jednym kolegą. Montarska wzruszyła ramionami. - A bo ja tam wiem. Nie wypytuję się. Dziewczyna dorosła. Może robić, co chce. Ja jej przecie nie upilnuję. - I co pani zrobiła stwierdziwszy, że klucze zginęły?

- Ano nic. Czekałam, aż przyjadą. - Przecież syn państwa Garbarskich jest w Warszawie. Mogła się pani z nim skomunikować. - Jurek? — Roześmiała się. — Pan sobie wyobraża, że jego można zastać w domu? Odkąd rodzice wyjechali, to ani razu go nie widziałam. Nowacki wyjął z portfelu fotografię Bogdana Zielnickiego, którą dostał od jego matki. - Czy pani zna może tego młodego człowieka? — spytał. Przyjrzała się uważnie. Robiła takie wrażenie, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. - Czy go znam? Bo ja wiem... Twarz wydaje mi się znajoma, ale tak na pewno to nie powiem. Tyle ludzi się spotyka... - A może widziała go pani kiedyś w towarzystwie syna państwa Garbarskich? - To możliwe. Różni do niego przychodzą. Nowacki miał prawie całkowitą pewność, że Felicja Montarska widywała denata. Nie nalegał jednak dłużej. Postanowi zmienić temat rozmowy. Sięgnął do bocznej kieszeni marynarki i wyjął cygański klips, który znalazł w mieszkaniu Garbarskich. Gosposia wytrzeszczyła oczy. - Gdzie pan to znalazł?! - Na schodach — skłamał Nowacki. — Tutaj, na półpiętrze. Może pani zgubiła? - Nie, nie ja. To klips Ewy. - Pani córki? - Tak. Szukała go przed wyjazdem. Nigdzie nie mogła znaleźć. Była tym bardzo zdenerwowana. - Zguba się znalazła — uśmiechnął się Nowacki. - To Ewunia się ucieszy! Dostała te klipsy od kogoś w prezencie. Zależało jej. Bardzo panu dziękuję. Ale swoją drogą,

żeby na schodach do tej pory leżał... - Niezbyt często są sprzątane wasze schody — zauważył Nowacki. - Oj, to prawda. Bo i kto ma sprzątać, proszę pana. Dozorcę to niewiele obchodzi. Jeździ na rikszy i zarabia ciężkie pieniądze. Co mu tam schody? Ale niech mi pan nareszcie powie, o co się właściwie rozchodzi. Tak się pan o wszystko wypytuje... Niespokojna jestem. Czy, nie daj Boże, nie okradli państwa Garbarskich? Co się stało? - Bardzo źle się stało, że pani zgubiła klucze. - To wiem. Aż na mnie skóra cierpnie, jak sobie przypomnę. Będą musieli zmieniać wszystkie zamki, bo jakby jaki złodziej znalazł te klucze... A może już ich okradli, proszę pana? - Stało się coś znacznie gorszego — powiedział poważnie Nowacki. — W mieszkaniu państwa Garbarskich zamordowano człowieka. - Jezusie Nazareński! Na drugi dzień z samego rana Nowacki odwiedził panią Zielnicką. Była smutna, ale zupełnie spokojna. Wydało mu się jednak, że oczy miała bardziej czerwone niż podczas ich pierwszej rozmowy w komendzie. - Czułam, panie poruczniku, że stało się coś strasznego. Wiedziałam. Miałam koszmarne sny. Może będzie się pan śmiał, ale ja wierzę w sny. A zresztą... — Machnęła ręką. — Nikt nie uniknie swojego losu. Widać tak mu było pisane. No cóż... teraz nic się już nie poradzi. Za późno. Chciałam go od złego uchronić, żeby wyrósł na przyzwoitego, dzielnego człowieka. Nie udało mi się. Niech mi pan wierzy, że chciałam dla niego jak najlepiej. - Wierzę pani — powiedział łagodnym, cichym głosem Nowacki. Wiedział, że ta kobieta przeżywa może największą tragedię swojego niełatwego życia. Czuł się skrępowany.

Przykro mu było zadawać urzędowe, rzeczowe pytania. Nie po raz pierwszy w karierze oficera śledczego doznawał uczucia ogromnego zażenowania. Niełatwo w takich sytuacjach wypytywać o szczegóły dotyczące życia tragicznie zmarłego syna. Jakby odgadując jego opory, pani Zielnicka powiedziała: - Zapewne musi pan jeszcze ze mną porozmawiać na temat Bogdana. - Właśnie — podchwycił skwapliwie Nowacki. — Jeżeli pani taka uprzejma, to chciałbym dowiedzieć się pewnych rzeczy. - Właściwie wszystko już pan wie, wszystko już opowiedziałam podczas naszej pierwszej rozmowy. - Czy pani nie domyśla się, kto mógł do tego stopnia nienawidzić parni syna, żeby posunąć się aż do zbrodni? Potrząsnęła głową. - Nie wiem, proszę pana. Może to jakaś zemsta? - Dlaczego pani sądzi, że to mogła być zemsta? - Nie wiem. Tak powiedziałam. Widzi pan, panie poruczniku, Bogdan wpadł w złe towarzystwo, a z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo... - Na jakiej podstawie pani twierdzi, że Bogdan wpadł w złe towarzystwo? - Widziałam czasami tych jego kolegów. Takie łaziki z długimi włosami. Nie wiem, co oni robili. Nie wiem, gdzie Bogdan chodził. Skąd miał pieniądze? - Czy dysponował większymi sumami? - Tak. Czasami miał przy sobie dużo pieniędzy. Kiedyś to mi nawet dał parę pięćsetek. Ale to tylko raz się zdarzyło. Był trochę podpity. Może dlatego. - I nie zainteresowała się pani, skąd ma pieniądze? - Pewnie, że go spytałam. Śmiał się. Powiedział, że wygrał na wyścigach. - Czy bywała tutaj dziewczyna imieniem Ewa?

- Ewa... Ewa... — Pani Zielnicka potarła dłonią czoło. — Nie, nie znam takiej dziewczyny. Ale zaraz... zaraz... W tej chwili przypominam sobie, że sąsiadka, pani Majewska... Tak... To było chyba parę tygodni temu, może miesiąc... Otóż pani Majewska chciała zatelefonować z budki na ulicy, z automatu. W tej budce akurat stał Bogdan i rozmawiał przez telefon. Szyba była wybita i pani Majewska wszystko słyszała. Przyleciała do mnie i powiedziała, że Bogdan rozmawiał z kimś o jakiejś Ewie. Mówiła, że krzyczał, że był bardzo podniecony. - Gdzie mieszka pani Majewska? - Tutaj obok, sąsiednie drzwi. - Miałbym do pani prośbę. - Słucham, panie poruczniku? - Chciałbym, żeby mi pani pozwoliła przejrzeć rzeczy Bogdana. Chodzi mi o ubrania, buty, ewentualnie może listy. Niech pani się nie gniewa, ale... Pokiwała głową. - Rozumiem. Oczywiście. Bardzo proszę. W szafie w przedpokoju są jego rzeczy. A tutaj jest takie małe biureczko. W jednej szufladzie trzymał jakieś rupiecie, papiery. Nowacki energicznie zabrał się do roboty. Starannie obejrzał ubrania, bieliznę, krawaty, buty. Zainteresowały go szczególnie czarne, bardzo zabłocone mokasyny, ze śladami żółtej farby czy też lakieru. Takie same ślady spostrzegł na wytartych welwetowych spodniach mysiego koloru. Jedna nogawka w okolicy kolana powalana była jakimś smarem czy oliwą. - Czy pani nie ma nic przeciwko temu, że zabiorę ze sobą te buty i spodnie? - Proszę, niech pan zabiera, ale ja najprzód trochę oczyszczę... - Nie, nie — zaoponował Nowacki. — Niech pani nic nie czyści. Bardzo proszę.

- Dawniej to mu czyściłam ubranie, ale w końcu powiedziałam, żeby sobie sam czyścił. Ja już jestem słaba, panie poruczniku. Nie mam tyle sił co kiedyś. - Kiedy tak sobie pobrudził spodnie i buty? — spytał Nowacki. - O, już kawałek czasu. Dokładnie nie pamiętam. Może tydzień temu, może dawniej... Naprawdę nie pamiętam. Przyszedł wtedy późno. Było chyba koło dwunastej w nocy. Gniewałam się na niego, że mi spać nie daje. Nowacki wrócił do pokoju i zaczął szperać w szufladzie biurka. Znalazł powiększone zdjęcie młodej, bardzo efektownej dziewczyny. - Widziała ją pani kiedyś? — spytał. - Nie. Nigdy tu u nas nie była. W każdym razie nie pamiętam. Wsunął fotografię do kieszeni i szukał dalej. Zwróciło jego uwagę puste opakowanie po „carmenach”. Obejrzał je skrupulatnie i wyjął złożony kilkakrotnie kawałek papieru. Rozwinął i delikatnie rozprostował. Był to dość starannie naszkicowany plan, okolice Węgrowa. Boczna droga, las, kapliczka oznaczona krzyżykiem. Na dole notatka: „Czwartek, godz. 22”. Ciekawe — pomyślał Nowacki. — Bardzo ciekawe. Nic poza tym nie znalazł interesującego. Pożegnał się i poszedł do pani Majewskiej. Była bardzo tęga, miała nalaną, czerwoną twarz i wyrzucała z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego, nie dając swemu rozmówcy żadnych szans. Nowacki cierpliwie wysłuchał wartkiego wykładu o „dzisiejszej młodzieży” i wykorzystując moment, kiedy kobieta musiała zaczerpnąć powietrza, spytał: - Czy to prawda, że pani kiedyś po- słyszała przypadkowo rozmowę telefoniczną, którą prowadził syn Zielnickiej?

- Ja, proszę pana, nie podsłuchuję, nigdy nie podsłuchuję. Nie mam tego zwyczaju. To nie jest w moim stylu, ale jeżeli ci chuligani wybijają szyby w bud-kach telefonicznych, to mimo woli... Mu-siałam zatelefonować do szwagra, stanęłam w kolejce do automatu i zupełnie niechcący posłyszałam, jak rozmawiał syn pani Zielnickiej. Panie świeć nad jego duszą. Nie powinno się źle mówić o zmarłych, ale to nie był wartościowy chłopak, ten Bogdan. Nieraz rozmawia-łam z panią Zielnicką na ten temat i mówiłam, że nic dobrego z tego nie będzie. Młody chłopak, proszę pana, musi albo pracować, albo się uczyć, a takie obijanie się po mieście do niczego dobrego nie prowadzi. Bo trzeba panu wiedzieć... - Czy przypomina sobie pani tę podsłuchaną przypadkowo rozmowę telefoniczną? — spytał Nowacki, pragnąc wreszcie zatamować wartki potok słów. Wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem... No tak... Trochę pamiętam... Ale specjalnie tym się nie interesowałam. Wie pan? Ja w ogóle nie lubię się interesować cudzymi sprawami Co mnie to w końcu obchodzi? Kto, gdzie i z kim? Nie lubię się wtrącać. - Więc co pani konkretnie usłyszała? — Nowacki zaczynał tracić cierpliwość. - Ano rozmawiał przez telefon syn pani Zielnickiej, ten Bogdan. Wie pan? Ciągle mówił o jakiejś Ewie. Bardzo się denerwował, krzyczał. - Co krzyczał? O co mu chodziło? - Krzyczał: „Odczep się od Ewy, bo ci tak mordę skuję, że się nie pozbierasz!” Coś w tym rodzaju. Tak dokładnie nie pamiętam. I jeszcze mówił takie różne słowa, że nie mogę powtórzyć. Po prostu przez gardło by mi nie przeszło. Ja nie jestem przyzwyczajona używać takich słów. - Czy jeszcze pani coś usłyszała? - Chyba nie. Ciągle tylko coś wykrzykiwał o tej jakiejś

Ewie. - Czy pani może zna tę Ewę? - Ale skąd! — oburzyła się. — Ja się z takimi nie zadaję. - To znaczy, z jakimi pani się nie zadaje? Spojrzała na niego zdziwiona. - No... z podejrzanymi dziewuchami. - A skąd pani wie, że ta Ewa to ,,podejrzana dziewucha”? - Faktycznie to nie wiem, bo jej nigdy nie widziałam, ale myślę, że z takim chłopakiem, jakim był syn pani Zielnickiej, Panie świeć nad jego duszą, żadna przyzwoita panna nie zadawałaby się. To nie towarzystwo dla porządnej dziewczyny. Nowacki podziękował pani Majewskiej za rozmowę, pożegnał się i szybko wyszedł. Miał zamęt w głowie. Upłynęło sporo czasu, zanim zdołał zebrać rozproszone myśli. Państwo Garbarscy byli bardzo zdenerwowani. - No i co? Co się stało? Gdzie Jurek, panie poruczniku?! - To syn państwa jeszcze nie wrócił? — spytał z głupia frant Nowacki, chociaż wiedział doskonale, że młodego Garbarskiego nie ma w domu. - Niech pan sobie wyobrazi, że do tej pory nie dał znaku życia! — wykrzyknęła pani Garbarska. — Jesteśmy zrozpaczeni. Nie wiemy, co robić. Gdzie go szukać? Daliśmy już znać na milicję. — Przyjrzała się uważniej przystojnemu oficerowi, po czym mimo całego podniecenia wyjęła z torebki szminkę i przesunęła nią po wargach. - Jesteśmy naprawdę poważnie zaniepokojeni — powiedział Garbarski. - Czy syn państwa był poinformowany o dokładnej dacie powrotu rodziców? — spytał Nowacki. Garbarski potrząsnął głową. - Właściwie to nie. Mniej więcej się orientował, ale tak dokładnie... Zdaje się, że ty pisałaś do niego, Julciu — zwrócił

się do żony. - Owszem, dwie kartki, ale doprawdy nie przypominam sobie, czy napisałam mu, kiedy przyjeżdżamy. Możliwe, że nie. - To wszystko wyjaśnia — uśmiechnął się Nowacki. — Chłopak poczuł się niczym nie skrępowany i ruszył w Polskę. Prawdopodobnie pojechał z kolegami na jakąś wycieczkę. - Zabrał wóz — mruknął Garbarski. - To państwo nie pojechali do Ciechocinka wozem? - Nie. Niedawno zwichnąłem rękę i jeszcze nie mogę prowadzić. A moja żona w ogóle nie prowadzi. - Jaki to wóz? - „Wartburg”, ciemnowiśniowy. - A może miał kraksę? — przeraziła się pani Julia. — Jezus Maria! Może gdzieś leży w szpitalu?! - Nie sądzę — powiedział uspokajająco Nowacki. — Wóz ma rejestrację warszawską. Gdyby się coś stało, dano by nam znać. Niech się państwo nie niepokoją. Chłopak sobie pojeździ i wróci. Czy ma pan garaż? - Mam. Oczywiście. - To na przyszłość radziłbym, żeby tylko pan miał klucze od garażu. Unikną państwo niespodzianek. - Och, to pan nie zna naszego Jureczka — uśmiechnęła się z odcieniem dumy pani Garbarska. — On sobie z każdym zamkiem poradzi. Taki ma talent do majsterkowania. Nowacki pomyślał, że sporo młodych ludzi, obdarzonych takim „talentem”, siedzi na Mokotowie, ale nie podjął tego tematu. Wyjął z portfela fotografię znalezioną u pani Zielnickiej i spytał: - Czy państwo widzieli kiedy tę dziewczynę? - Ależ to Ewa, córka naszej gosposi! — wykrzyknęła bez wahania pani Julia. — Świetnie wyszła. Wygląda jak jakaś gwiazda filmowa. Ładna dziewczyna i bardzo fotogeniczna — dodała nie bez odrobiny zawiści.

- Często tu przychodziła? - Niezbyt często. Widzieliśmy ją zaledwie parę razy. Prawda, Oleczku? - Prawda — mruknął niechętnie Ole-czek. Nowacki odniósł takie wrażenie, że mecenas Garbarski nie pali się do rozmowy na temat ładnej i bardzo fotogenicznej dziewczyny. - Chciałem raz jeszcze się upewnić: czy państwo rzeczywiście nigdy nie widzieli młodego człowieka, który został tu zamordowany? - Nigdy — odpowiedzieli zgodnym chórem. - Chyba podskoczę do Kazimierza. Major Kolczak skinął głową. - I ja tak myślę. Nie mamy wprawdzie żadnej pewności, czy ich tam zastaniesz, ale sprawdzić trzeba. Niedaleko. Powiedz mi, Władek, czy masz już jakąś choćby najogólniejszą koncepcję całej historii? Nowacki roześmiał się. - Widzę, że cieszę się u ciebie fantastyczną opinią. Ale muszę cię zmartwić. Tak błyskawicznie nie działam, żeby po dwóch dniach doprowadzić ci skutego mordercę. - Wiem, że jesteś człowiekiem bardzo operatywnym. - Dziękuję ci za słowa uznania. Nie licz jednak na szybkie wyjaśnienie sprawy. Chyba że mnie nauczysz, jak mam to zrobić. - Przydałby się nam jasnowidz — uśmiechnął się Kolczak. — Taki człowiek jak Osowiecki to byłby prawdziwy skarb dla milicji. Facet wprowadza się w trans i za parę minut masz mordercę. - Zanim jednak znajdziesz sobie jasnowidza, na razie przejadę się do Kazimierza — powiedział Nowacki - Potrzebujesz kogoś do pomocy? Mógłbym ci przydzielić do tej roboty Jemiołkę. Nowacki energicznie zamachał rękami.

- O nie, nie... Daj spokój. Chłop jak szafa. Zbiegowisko zrobiłoby się w Kazimierzu na rynku. On powinien być zapaśnikiem albo ciężarowcem, a nie pracować w milicji. Jakże tu z nim jakąś dyskretną akcję przeprowadzić. Bardzo ci dziękuję, ale pojadę sam. Dasz mi tylko jakiegoś kierowcę do rzeczy. A Jemiołkę dokooptuję sobie do współpracy, jak będę miał na widoku solidne mordo-bicie. Do tego jedyny. - Przejrzałem twoje notatki — powiedział Kolczak. - No i co? Może ty masz jakąś genialną koncepcję? Major potrząsnął głową. - Wiesz, że genialne koncepcje to nie moja specjalność. Sądzę, że klucze zwodziła matce Ewa. - Całkowicie podzielam twoje zdanie — zgodził się Nowacki. — Potrzebna jej była chata. Nie wiem tylko, czyby się odważyła na podobny numer. Kolczak uśmiechnął się. - Mój drogi, dzisiejsza młodzież nie na takie rzeczy się odważa. Zresztą to znowu nie takie straszne przestępstwo. Chciała się spotkać z chłopakiem... Wiedziała, że stoi puste mieszkanie... Sam byś się pokusił. Powiedz mi, co wiesz o Iwonie? - Absolutnie nic. Jeszcze nawet nie wiem, gdzie jej szukać. Stara Zielnicka powiedziała mi, że to była dziewczyna Bogdana. Przypuszczam, że szczegółów dowiem się od młodego Garbarskiego. Kolczak zapalił papierosa. - A może to właśnie Garbarski wy- kończył kumpla? — powiedział zamyślony. - Bardzo wątpię. Cyjanek potasu. Zielnicki został otruty. To było morderstwo dokonane z premedytacją. Wszystko dokładnie zaplanowane. Kolega kolegę może uderzyć w sprzeczce czymś ciężkim albo nawet pchnąć nożem, ale trucizna... Zresztą Garbarski nie robiłby tego w swoim własnym mieszkaniu.

- Masz rację — zgodził się Kolczak. — To nie była zbrodnia popełniona w afekcie, pod wpływem chwilowego podniecenia. Trucizny chętnie używają kobiety. Ciekawe, kim z zawodu jest ta Iwona. Cyjanek potasu raczej nie leży na ulicy. Nowacki wstał. - Wydaje mi się, że ta pogawędka do niczego nas nie doprowadzi. Jeszcze mamy za mało danych, żeby wyciągać jakieś wnioski. Jadę do Kazimierza. ROZDZIAŁ II Dużo kolorowych liści. Spadają z drzew i gonione podmuchami wiatru, układają się w barwne, abstrakcyjne wzory. W sadach dojrzałe jabłka czerwienieją wśród resztek przygasłej zieleni. Jesień. Zaraz po przyjeździe do Kazimierza Nowacki skontaktował się z miejscowym posterunkiem milicji. Sierżant, dowiedziawszy się, o co chodzi, przesunął dłonią po niezbyt starannie wygolonych policzkach i powtórzył: - „Wartburg”? Ciemnowiśniowy. Rejestracja warszawska? Owszem, towarzyszu poruczniku, był tu taki wóz. Nawet osobiście sprawdzałem dokumenty. W porządku. - Kto przyjechał tym wozem? - Jakieś młodziaki. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Trochę tu rozrabiali, ale nie tak bardzo. Trafiają się gorsi. - Czy myślicie, że jeszcze są w Kazimierzu? — spytał Nowacki. - Tego nie wiem, ale możliwe. Trzeba by zajrzeć do PTTK. Podobno tam się zatrzymali. A co się stało, towarzyszu? Przeskrobali coś? Może rąbnęli tego „wartburga”? - Niezupełnie — uśmiechnął się Nowacki — ale chłopak

wziął wóz ojca bez pozwolenia. Może podjedziecie ze mną do schroniska, to sprawdzimy. W PTTK okazało się, że rzeczywiście mieszkają tu: Jerzy Garbarski, Ewa Montarska, Henryk Wilczewski i Danuta Zagórska. Nie zastali ich jednak w schronisku. Podobno pojechali do Puław. Wrócą pewnie dopiero wieczorem. Zostawili rzeczy, więc muszą wrócić. Nie było rady. Nowacki postanowił zaczekać do wieczora. Nie był tym zachwycony, ale wiedział, że dla śledztwa korzystniej będzie na tym terenie porozmawiać z młodym Garbarskim i Ewą. Po ich powrocie do Warszawy pewne nastroje mogły ulec zasadniczej zmianie. W obecnej chwili, przynajmniej teoretycznie, nic nie wiedzieli o śmierci Bogdana Zielnickiego. Czy nie wiedzieli naprawdę, o tym chyba trudno się będzie przekonać. We trzech poszli na obiad. Kierowca nie pił, ale Nowacki i sierżant kazali sobie podać po pięćdziesiąt gramów żytniówki, tłumacząc to niezbędną profilaktyką wobec zbliżającego się sezonu grypowego. Po tej żytniówce sierżant trochę się rozkręcił i nie był już taki strasznie oficjalny. - — Dużo tu macie roboty? — spytał Nowacki. - Roboty nigdy nie brak, a teren trudny. Ciągle ktoś przyjeżdża albo wyjeżdża. Ludzie się bez przerwy kręcą. Żadnej stabilności. Nieraz nas o kogoś zapytuje komenda w Puławach albo wojewódzka z Lublina. Odpowiadamy, że był parę dni w Kazimierzu, ale już wyjechał, a gdzie, czort go wie. W ogóle, towarzyszu poruczniku, wszystkie miejscowości turystyczne i kuracyjne to bardzo trudne tereny. Nowacki przyznał oczywiście rację sierżantowi, ale nie zdradzał większego zainteresowania rozmową. Nie mógł się skupić. Ciągle myślał o zamordowaniu Bogdana Zielnickiego. Przygotowywał się do rozmowy z młodzieżą.

Nastąpiło to dopiero późnym wieczorem. Sierżant sprowadził całą czwórkę na posterunek. Nowacki postanowił rozmawiać z nimi po kolei. Na pierwszy ogień poszedł młody Garbarski. Chłopak nadrabiał miną, ale w gruncie rzeczy był bardzo speszony. - O co chodzi, panie poruczniku? Czego wy od nas chcecie? Nie zrobiliśmy nic złego. Na wycieczkę każdemu wolno pojechać. Podobno u nas popiera się turystykę. - Owszem, popiera się u nas turystykę — przyznał Nowacki. — Pod warunkiem, że do turystycznych celów nie używa się kradzionych samochodów. - Ja nie ukradłem samochodu! — oburzył się Jurek. — To wóz mojego ojca. Mam prawo nim jeździć. - Jeżeli tatuś pozwoli — powiedział z naciskiem Nowacki. — Pański ojciec był bardzo niemile zdziwiony, kiedy po powrocie z Ciechocinka nie zastał w Warszawie ani syna, ani samochodu. - To rodzice już wrócili?! - Wrócili. Czyżby pan nie wiedział, kiedy wracają? - Wydawało mi się, że dopiero za jakiś tydzień... - Dziwne. Chyba wyjeżdżając powiedzieli panu, jak długo potrwa ich kuracja. - Może i powiedzieli. Nie pamiętam. Zresztą ja do takich drobiazgów nie przywiązuję większej wagi. - Pańscy rodzice bardzo się niepokoją. - No dobra, dobra. Jutro z samego rana wracamy. A od kogo właściwie dowiedział się pan, dokąd wyjechałem? - To już moja sprawa. Proszę mi powiedzieć, czy pan zna niejakiego Bogdana Zielnickiego? Na twarzy chłopaka pojawił się niepokój. - Znam. A bo co? - To pański kolega?