uzavrano

  • Dokumenty11 087
  • Odsłony1 759 157
  • Obserwuję767
  • Rozmiar dokumentów11.3 GB
  • Ilość pobrań1 028 531

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Dr.Orłowski prowadzi śledztwo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Zygmunt Zeydler-Zborowski -Dr.Orłowski prowadzi śledztwo.pdf

uzavrano EBooki Z Zygmunt Zeydler-Zborowski
Użytkownik uzavrano wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 66 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Zygmunt Zeydler-Zborowski DR. ORłOWSKI PROWADZI ŚLEDZTWO

ROZDZIAŁ I - Proszę, niech się pani ubierze. Pośpiesznie narzuciła sukienkę. Drżącymi ze zdenerwowania palcami zapięła zatrzaski. Niecierpliwym ruchem odgarnęła spadające jej na czoło gęste, ciemnokasztano- wate włosy. - No i co, panie doktorze? Czy i pan uważa mnie za wariatkę? Orłowski uśmiechnął się tym swoim łagodnym, pełnym spokojnego optymizmu uśmiechem, który tak kojąco działał na pacjentów. - Przede wszystkim niech się pani uspokoi. Nie ma żadnego powodu do zdenerwowania. Proszę usiąść tutaj na tym foteliku. Porozmawiamy sobie. W ciemnych oczach pojawiły się gniewne błyski. - Traktuje mnie pan jak małe dziecko. To znaczy, że... Z twarzy Orłowskiego nie znikał dobrotliwy uśmiech. Wyciągnął rękę i palcami dotknął niespokojnej dłoni dziewczyny. - Ma pani rację. Traktuję panią jak dziecko, no bo przecież zachowuje się pani jak mała, niemądra dziewczynka. - Wie pan...? - Chwileczkę. Może zaczniemy od tego, że uważam panią za osobę najzupełniej normalną. Nie stwierdzam u pani żadnych zaburzeń psychicznych i nawet ich nie podejrzewam. Oczywiście, że jeśli będzie pani wmawiać w siebie jakieś historie, no to w końcu może się pani doprowadzić do poważniejszego rozstroju nerwowego. Poruszyła się niecierpliwie. - Ależ, panie doktorze, ja sobie nic nie wmawiam. Nie jestem histeryczką. Gdybym nie uważała tego za konieczne, nie zwracałabym się o pomoc do psychiatry. To nic przyjemnego. Zresztą, doktor Zelman... - Była pani u Zelmana? - Tak. On ma nieco inny pogląd na stan mego zdrowia. - Co powiedział? - Doradzał kliniczne leczenie. Dał mi niedwuznacznie do

zrozumienia, że obawia się u mnie poważniejszych zaburzeń natury psychicznej. Orłowski przestał się uśmiechać. Wyjął z kieszeni wieczne pióro i przez chwilę w zamyśleniu obracał je w palcach. - Hm... No cóż... Ja widzę panią po raz pierwszy. Nie wiem w jakim stanie znajdowała się pani, kiedy panią badał kolega Zelman. Zdarza się, że zachodzą u pacjentów dość gwałtowne zmiany. Doktor Zelman jest dobrym specjalistą. W tym wypadku jednak nie bardzo zgodziłbym się z jego diagnozą. Moim zdaniem jest pani wyczerpana nerwowo, przemęczona pracą. Potrzebny byłby pani teraz jakiś urlop. Trochę wzmacniających zastrzyków, trochę witamin, dużo ruchu na świeżym powietrzu, rozrywki, miłe towarzystwo. To właściwie byłoby wszystko, co ja bym pani mógł w tej chwili zalecić. Pobyt w jakimś zakładzie mógłby na panią wpłynąć raczej deprymująco. Te nasze zakłady nie stoją, niestety, na zbyt wysokim poziomie. Mogłaby pani popaść w depresję. Nie, nie, stanowczo nie doradzałbym tego. Zresztą porozumiem się jeszcze z doktorem Zelmanem. W oczach dziewczyny zabłysły łzy. - Co ja mam robić, panie doktorze? Co ja mam robić? Boję się, strasznie się boję, że zwariuję. Ta myśl nie daje mi spokoju. Nie sypiam po nocach. Nie mogę normalnie pracować. Z każdym miesiącem jest ze mną właściwie coraz gorzej. Doktor Zelman mówi co innego, pan mówi co innego, każdy mówi co innego. Ja już sama nie wiem... - Gdzie pani pracuje? - spytał Orłowski. - W biurze projektów. Skończyłam architekturę. - Czy w pracy ma pani miłe stosunki? - Bardzo miłe. Dobrał się wyjątkowo miły zespół ludzi. - A czy nie jest pani przeciążona pracą? - No... roboty jest sporo, ale jakoś sobie radzę. Czasem biorę prace zlecone, żeby dorobić. Pan wie jak to jest? Jak się chce kupić coś z ubrania, to pensja nie bardzo wystarcza. Orłowski pokiwał głową. - Tak, tak. Wiem. A może za dużo pani pracuje?

- Nie, no chyba nie. W każdym razie to nie może być przyczyną moich zaburzeń. Orłowski wyjął z szuflady fajkę i zaczął ją bardzo starannie nabijać tytoniem. - Czy pani jest mężatką? - Nie. To znaczy... jeszcze nie. - Czy mam przez to rozumieć, że w najbliższej przyszłości ma pani zamiar wyjść za mąż? Uśmiechnęła się niewyraźnie. - Bo ja wiem. Właściwie jeszcze nie jestem zdecydowana. - Ma pani narzeczonego? - Tak jakby. Chociaż... Doprawdy sama nie wiem, czy coś z tego będzie. Jednego dnia zdaje mi się, że chcę zostać jego żoną, a potem znowu nachodzą mnie wątpliwości. Nie wiem. Orłowski zapalił zapałkę, przytknął ją do starannie ubitego tytoniu i pyknął parę razy z fajki. Po pokoju roz- szedł się mocny, aromatyczny zapach. - Chciałbym pani zadać takie trochę krępujące pytanie. Czy pani żyje z tym chłopcem? Gwałtownie potrząsnęła głową. - Nie, nie, absolutnie nie ma między nami mowy o tych sprawach. Orłowski spojrzał zdziwiony. Ta niespodziewana reakcja zaskoczyła go trochę. - Sądziłem, że dzisiejsza młodzież... A propos. Ile pani ma lat? - Dwadzieścia pięć lat. - Hm. To już jest wiek... Więc pani nie współżyje fizycznie z żadnym mężczyzną? Nerwowym ruchem odgarnęła włosy z czoła. - Nie, nie żyję z żadnym mężczyzną i na razie nie mam zamiaru. Mam wrażenie, panie doktorze, że pan podejrzewa u mnie jakieś kompleksy seksualne. Na twarzy Orłowskiego znowu pojawił się łagodny uśmiech. - No cóż... Te sprawy odgrywają jednak w życiu ludzkim dość poważną rolę, szczególnie w pewnym wieku. - Mogę pana zapewnić, panie doktorze, że to nie o to chodzi. Mężczyźni nie są mi potrzebni, przynajmniej na razie. Jestem

pełnoletnią, samodzielną kobietą i gdyby mi to było niezbędne do szczęścia, to miałabym już dawno kochanka. To nie takie znowu skomplikowane. - Przy pani urodzie, to jest nawet zupełnie proste - powiedział Orłowski i zamyślił się. - Więc zapisze mi pan te witaminy? - Zaraz, zaraz, chwileczkę. Jeszcze nie skończyliśmy naszej rozmowy. Niech mi pani powie, jak się przedstawia pani sytuacja mieszkaniowa? - Mieszkam w Alei Niepodległości. Mam samodzielną kawalerkę. - O, to się pani udało. Czy to służbowe mieszkanie? - Nie. Spółdzielcze. Karol mi pomógł. - Karol to jest ten pani adorator? -Tak. Obrotny chłopak. Ma znajomości. Niedawno wrócił ze Związku Radzieckiego, a już się zadomowił w Warszawie, jakby tu mieszkał od urodzenia. Orłowski ściągnął brwi, jakby sobie chciał coś przypomnieć. - Chwileczkę. Czy ten Karol ma może coś wspólnego z Zelmanem? - Tak. To jakiś kuzyn pierwszej żony doktora Zelmana, siostrzeniec czy coś w tym rodzaju. Karol Tomczyńsld. Zna go pan? Orłowski uśmiechnął się. - Znałem go jeszcze jak był małym dzieckiem. Przed wojną bywałem w Zwierzchowicach. To był majątek jego ciotki. Jeździliśmy tam razem z Zelmanem. Zelman starał się wtedy o rękę pani Teresy. Piękna kobieta. Majątek też był niebrzydki. Dawne czasy. Ileż to lat... No, ale wróćmy do teraźniejszości. Więc właściwie życie układa się pani zupełnie znośnie. Ma pani własne mieszkanie, skończyła pani wyższe studia, pracuje pani w zawodzie, który pani lubi, stosunki w pracy, jak sama pani twierdzi, układają się zupełnie dobrze. Jednym słowem nie ma specjalnego powodu do narzekania ani do zdenerwowania. - Nie ma, a jednak... - A jednak - podchwycił Orłowski. - A jednak nie wszystko jest

w porządku. Więc, pani Hanko, pozwoli pani, że tak się będę do pani zwracał, więc może raz jeszcze zechce pani opowiedzieć mi, tak zupełnie spokojnie, bez zdenerwowania, o tych pani dolegliwościach. Wyciągnęła ręce przed siebie i z taką siłą ścisnęła blat biurka, że aż zbielały końce palców. - Boję się - szepnęła. - Po prostu boję się. Ciągle mam wrażenie, że ktoś czyha na moje życie, że grozi mi jakieś straszne niebezpieczeństwo. Boję się! - Czy to są obawy zupełnie bezpodstawne? Zawahała się. Zdjęła ręce z biurka i zaczęła nerwowo kręcić w palcach chusteczkę. - Nie... właściwie to nie jest bezpodstawne. Chodzą za mną jakieś podejrzane typy. Ile razy wyjdę z domu, zaraz się pojawiają nie wiadomo skąd. Tak jakby czekali na mnie. - Zaczepiają panią? - Nie. Nie zaczepiają mnie, tylko mnie śledzą. Wszędzie ich widzę. - Mówiła pani o tym Karolowi? - Tak. Ale jak jestem razem z Karolem, to tamtych nie widzę. Orłowski pokiwał głową. - Wspominała mi pani jeszcze o jakichś anonimach, które pani otrzymuje. Jak to właściwie wygląda ta sprawa? - Otrzymuję od czasu do czasu anonimowe listy. - I co jest w tych listach? Ruchem ogromnego zmęczenia przeciągnęła dłonią po czole. - To właściwie trudno powiedzieć. To są zdania, które chyba nic nie znaczą, albo mają jakieś ukryte, symboliczne znaczenie. Przyznam się panu, że nie rozumiem co tam jest napisane. - Czy może mi pani pokazać któryś z tych dziwnych listów? - Niestety, nie mogę, bo nie mam żadnego. - Nie ma pani przy sobie. Zostawiła pani w domu?... - Nie. W domu też nie mam. - Jak to? Zniszczyła pani wszystkie te anonimy? Zaprzeczyła gwałtownym ruchem obu rąk. - Nie, nie, nie zniszczyłam - powiedziała bardzo głośno. - One znikają - dodała ciszej. - Znikają - powtórzyła jeszcze

ciszej i spuściła głowę. Orłowski przyjrzał się jej bardzo uważnie. Stuknął fajką o brzeg popielniczki i wysypał resztki sczerniałego tytoniu. Na jego pooranej głębokimi bruzdami twarzy pojawiło się zatroskanie. - Czy pokazywała pani te anonimy Karolowi? - spytał po chwili. - Chciałam mu je pokazać, ale... ale nigdy do tego nie doszło, bo... bo nie mogłam żadnego znaleźć. Sama nie wiem, panie doktorze, jak to się dzieje. Naprawdę nie umiem sobie tego wytłumaczyć. Boję się, że ja w ogóle nie otrzymałam żadnych anonimów, że to są jakieś wizje, jakieś przywidzenia. Panie doktorze... błagam... niech mnie pan ratuje. Ja... ja nie chcę zwariować. Błagam pana. Orłowski wstał, podszedł do oszklonej szafki stojącej w rogu pokoju i wyjął z niej butelkę z kroplami. Do małej szklaneczki odmierzył trzydzieści kropli brunatnego płynu, następnie dolał trochę wody i podał Hance lekarstwo. - Proszę, niech pani to wypije i niech się pani postara uspokoić. Niezmiernie ważną rzeczą dla pani jest panowanie nad nerwami. Nie można się tak poddawać. To prowadzi do ataku histerii. Musi się pani wziąć w garść. To wszystko, co pani mi mówi, coraz bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że nie występują u pani, przynajmniej na razie, żadne zaburzenia natury psychicznej. W tej chwili jest pani raczej kandydatką na pacjentkę dla neurologa, aniżeli dla psychiatry. I proszę nie sądzić, że usiłuję panią pocieszyć. Mówię po prostu to, co myślę. Jestem głęboko przekonany o tym, że tak jest rzeczywiście. Hanka wypiła miksturę, odetchnęła głęboko i spokojniej spojrzała na Orłowskiego. Ta łagodna, pełna wyrozumiałej cierpliwości twarz wzbudzała w niej zaufanie, dodawała odwagi. - Panie doktorze... Czy pan naprawdę nie przypuszcza, że ja zwariowałam? Uśmiechnął się. - Naprawdę nie przypuszczam. Gdybym miał co do tego jakieś wątpliwości, to pierwszy dałbym pani skierowanie do zakładu

na leczenie. To przecież jest moim obowiązkiem. Jeśli pani chce, żebym pani pomógł, to przede wszystkim musi pani mieć do mnie całkowite zaufanie. Inaczej nic z tego wszystkiego nie będzie. - Co mam robić? - Na razie przeprowadzi pani kurację ogólno wzmacniającą, którą pani przepiszę, a następnie skoncentruje pani całą swoją siłę woli na tym, aby nie przejmować się żadnymi anonimami ani ludźmi, którzy panią szpiegują. A propos. Chciałbym też panią prosić, żeby pani w wypadku otrzymania anonimu natychmiast go przyniosła, ale tak od razu, bez straty czasu. Na wszelki wypadek dam pani telefon do poradni. Jak tylko pani otrzyma taki list, to proszę złapać taksówkę i natychmiast do mnie z tym listem przyjechać. Zgoda? - Dobrze. Zrobię tak. - I jeszcze chciałbym panią zapytać, gdzie pani spędziła okupację? - W Krakowie. Byłam wtedy małym dzieckiem. W trzydziestym dziewiątym roku miałam dwa lata. Mieszkałam z mamusią na Floriańskiej. Pamiętam ten dom. Taki stary, odrapany, brudny, szary. Nie lubiłam tego domu. I bardzo się bałam żołnierzy niemieckich. Chowałam się do szafy, kiedy maszerowali pod naszymi oknami i tak głośno walili podkutymi butami o bruk. - A co się stało z pani ojcem? - Tatusia nie pamiętam. Mamusia mówiła, że zabili go Niemcy. - I przez całą okupację mieszkała pani z mamą na Floriańskiej? - Nie. Chyba tylko rok. Potem pojechałyśmy do jakiejś ciotki do Radomia, potem do Częstochowy, a potem na wieś, tam gdzieś koło Buska. Już dobrze nie pamiętam. Przed samym powstaniem, nie wiem dlaczego, wyjechałyśmy do Warszawy. Do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego mama to zrobiła. - I powstanie pani przebyła w Warszawie? - Tak. Pod sam koniec powstania mama zginęła. - Miała pani wtedy zaledwie kila lat. - Siedem. - I co się z panią stało potem? - Wszyscy wychodzili z Warszawy. Państwo Cybulscy zabrali

mnie ze sobą. - Kto to byli państwo Cybulscy? - Jacyś znajomi mamy. Zaznajomili się chyba dopiero w czasie powstania. Mama miała trochę lekarstw, a pani Cybulska zachorowała na czerwonkę. Zabrali mnie ze sobą. Byliśmy w obozie w Pruszkowie, a potem odesłali nas razem na wieś pod Kraków. Pan Cybulski w drodze chciał uciekać, bo myślał, że nas wiozą do jakiegoś obozu. Wyskoczył z wagonu. Niemiecki żołnierz strzelił do niego i zabił go. Pani Cybulska ciężko potem chorowała. Myślę, że chyba coś jej się w głowie pomieszało. - A na tej wsi jak tam było? - Niewesoło. Kazali nam pracować, a jedzenia nie było wiele. Panią Cybulską odwieźli wreszcie do szpitala do Miechowa. Zostałam sama. Orłowski w zamyśleniu pokiwał głową. - Tak. To niewesołe były czasy. I do końca wojny siedziała pani w tej wiosce? - Nie. Wątpię czy bym tam wyżyła. Na szczęście zabrał mnie do siebie Gardziela. - Kto to był Gardziela? - Leśniczy. Mieszkał koło Zagnańska. Przyjechał pod Miechów odwiedzić krewnych. Zdaje się, że jego siostrzenica wychodziła za mąż. Zobaczył taką wynędzniałą, wychudzoną dziewczynkę, jaką ja wtedy byłam. Zlitował się. Zabrał mnie do swego domu, do leśniczówki. To były mo je pierwsze, jaśniejsze chwile od czasu wybuchu wojny. Piękny las. Biały, widny dom, dużo jedzenia i dobrzy, życzliwi ludzie. Przyjęli mnie do swojej rodziny jak własną córkę. Wychowali mnie, pomogli mi skończyć Politechnikę. Gardziela dał mi pieniądze na mieszkanie. - Czy to bezdzietni ludzie? - Nie. Mają dwoje dzieci, Małgosię i Wojtka. Teraz to już dorośli ludzie. Małgosia wyszła za mąż. Mieszka w Gdańsku. Wojtek pomaga ojcu. Założył ostatnio hodowlę srebrnych lisów. - W dalszym ciągu mieszkają w leśniczówce? - Tak. Stary Gardziela po śmierci żony początkowo chciał się

przenieść do miasta, ale w końcu rozmyślił się. Żal mu się zrobiło lasu. Przyzwyczaił się. - Jeździ pani tam do nich? - Teraz bardzo rzadko. Już przeszło dwa lata nie byłam. - A może wybrałaby się pani do tej leśniczówki na kilka tygodni. Taki pobyt na łonie natury świetnie pani zrobi. Nic tak kojąco nie wpływa na nerwy, jak właśnie las. Potrząsnęła głową. - Niestety. Teraz nie mogę. Mam bardzo dużo pracy. Nie dadzą mi urlopu. - Może można by pomyśleć o zwolnieniu lekarskim. Jest pani jednakże poważnie wyczerpana. - Nie, nie, to zupełnie niemożliwe. Muszę skończyć tę robotę, którą zaczęłam. Nie mogę zawalić. Orłowski otwor2ył pióro i zabrał się do wypisywania recept. - No cóż... trudno. Jak nie można, to nie można. A szkoda. Kilka tygodni odpoczynku na świeżym powietrzu znakomicie by pani zrobiło. Na razie zapiszę pani B complex w zastrzykach, B6, trochę Hepafortu i taką mi- ksturkę na ogólne uspokojenie systemu nerwowego. Doradzam pani poza tym wcześnie kłaść się spać, rano gimnastykować się, wieczorem chodzić na spacery, nie pić alkoholu i, o ile możności, ograniczyć palenie. - Ja niedużo palę, panie doktorze. - To dobrze. Nikotyna niekorzystnie wpływa na system nerwowy. Jak pani sypia? - Ostatnio raczej źle. - Niech więc pani zażyje przed snem jedną pastylkę Bellacornu. Chciałbym też, żeby pani zrobiła sobie przy okazji analizy krwi, elektrokardiogram i badanie na podstawową przemianę materii. Z wynikami proszę się do mnie zgłosić. Hanka z zakłopotaniem zaczęła skrobać paznokciem po politurze biurka. - Właściwie... właściwie nie wiem... Bo... bo widzi pan doktor, doktor także przepisał mi kurację - sięgnęła do torebki i wyjęła kartkę papieru złożoną we czworo. - O proszę. Orłowski przeczytał bardzo uważnie opis kuracji zaleconej przez Zelmana, a następnie oddał kartkę Hance.

- No cóż... Przyznaję, że znajduję się w nieco kłopotliwej sytuacji. Nie chciałbym poddawać krytyce opinii mojego kolegi, ale... Moim zdaniem kuracja, którą proponuje doktor Zelman, jest może nieco zbyt radykalna. Myślę, że będzie najlepiej, jeśli pani weźmie na razie te zastrzyki Be- tabionu, a później zobaczymy. Tak jak już powiedziałem, porozumiem się z Zelmanem i odbędę z nim naradę na pani temat. Mam nadzieję, że we dwóch dojdziemy do jakichś konstruktywnych wniosków. - Serdecznie panu dziękuję - powiedziała Hanka. - Naprawdę jestem zaskoczona i wzruszona pańską dobrocią. Nie wiem, jak się panu odwdzięczę. Orłowski zaśmiał się wesoło. Jego szarostalowe oczy zniknęły nieomal zupełnie w fałdach skóry. - Nie mówmy o wdzięczności, panno Hanko. Dla lekarza najcenniejszą nagrodą jest zdrowy pacjent. Zresztą w tym wypadku nawet nie może być mowy i o tej nagrodzie, ponieważ nie uważam pani za osobę chorą. Przejściowe wyczerpanie nerwowe, które niebawem zniknie bez śladu. Chciałbym pani zadać jeszcze jedno pytanie, czy pani ma jakąś rodzinę? - Nie. Nie mam nikogo. W każdym razie nie wiem nic o mojej rodzinie. - Nie próbowała pani szukać kogoś ze swojej rodziny, ze strony ojca czy ze strony matki? - Nie. Nie szukałam. Po co? Za swoją rodzinę uważam Gardzielów i przyznam się panu szczerze, że byłabym w poważnym kłopocie, gdyby się nagle znalazł jakiś mój wujek, który byłby dla mnie zupełnie obcym człowiekiem. Orłowski ze zrozumieniem pokiwał głową. - Tak. Myślę, że pani ma rację. To są trudne i skomplikowane sprawy. No więc co? Mam wrażenie, żeśmy sobie mniej więcej wszystko ustalili. Proszę być ze mną w ścisłym kontakcie. Proszę się nie krępować i w razie potrzeby dać mi znać telefonicznie jak się pani czuje. I przypominam jeszcze raz, gdyby pani otrzymała taki anonim, to proszę natychmiast przyjechać z nim do mnie. Nie tracąc ani chwili czasu. Przyrzeka mi to pani?

- Przyrzekam. - To bardzo się cieszę. Proszę być dobrej myśli. Zobaczy pani, że w niedługim czasie pozbędzie się pani wszystkich niepokojów. Jeszcze tylko chciałem panią zapytać, kto panią do mnie skierował? Uśmiechnęła się. Był to pierwszy jej uśmiech od początku ich rozmowy. - To trochę skomplikowana sprawa. Moja koleżanka biurowa jest pacjentką pańskiej siostry. - Ach tak. Leczy zęby u Helenki. - Właśnie. I Iga nasłuchała się tylu hymnów pochwalnych na pańską cześć, że nieomal siłą zaciągnęła mnie tutaj do pana. - Ta Iga to pani przyjaciółka? - Tak, chyba tak. Mogę ją nazwać przyjaciółką. To bardzo porządna dziewczyna. No, nie będę już dłużej zabierała czasu panu doktorowi. Dziękuję bardzo za wszystko i do widzenia. Sięgnęła do torebki i wyjęła dwieście złotych. - Ile jestem dłużna panu doktorowi? Orłowski powstrzymał ją ruchem ręki. - Nie, nie. Proszę niech pani zostawi. Na to będzie jeszcze czas. - Ależ dlaczego...? - Dlatego, że pani będzie miała różne wydatki. Trzeba kupić lekarstwa. Może trzeba będzie pomyśleć o jakimś wyjeździe. Jak wszystko pójdzie dobrze, to zaprosi mnie pani na dużą kawę z szarlotką. Przepadam za szarlotkami z kremem. Schodząc ze schodów, Hanka doznawała dziwnego uczucia. Była najwyraźniej pod urokiem doktora Orłowskiego. I nie tylko jako lekarz zrobił na niej wrażenie. Nigdy jeszcze dotychczas żaden mężczyzna tak jej się nie podobał. Iga czekała w „Niespodziance”. Była drobna i przeraźliwie chuda. Paliła papierosy bez munsztuków, a główne jej pożywienie stanowiła czarna kawa i kostki cukru. Pasjami lubiła dawać dobre rady, organizować życie swym bliźnim. Koło swoich spraw natomiast zupełnie nie umiała chodzić i co pewien czas popadała w jakieś straszliwe tarapaty, z których wyciągali ją przyjaciele z niemałym nakładem sił i pieniędzy. Za każdym razem Igusia solennie obiecywała, że na przyszłość

będzie ostrożna i że się nie da nabrać, ale po pewnym czasie znowu zwyciężał niepoprawny jej optymizm i wiara w ludzi. Zapominała o niedawnej porażce życiowej i ruszała ku nowym kłopotom. Na widok Hanki poderwała się ze swego miejsca tak energicznie, że wylała kawę i zrzuciła ze stolika talerzyk z cia- stkiem. - Bój się Boga dziewczyno! Co się z tobą dzieje? Myślałam już, że postanowiłaś zanocować u tego eskulapa. - Może nie miałabym nic przeciwko temu - uśmiechnęła się Hanka. Iga była wyraźnie zaskoczona. Powiedziała: - No, no - i uważnie przyjrzała się przyjaciółce. - Taki in- teresujący? - Niezwykle. Wspaniały mężczyzna. Co za kultura, co za wdzięk, jaka swoboda w sposobie bycia. No, powiadam ci, jestem oczarowana. - Ile wziął? - Nie chciał wziąć ani grosza. Iga gwizdnęła cicho. - No to rozumiem dlaczego jesteś nim tak zachwycona. - Nie wygłupiaj się. Ja mówię zupełnie poważnie. To uroczy facet. - Co ci powiedział? - Poradził mi, żebym wyjechała na urlop. - No widzisz. Przecież to samo ja ci mówię. Jesteś prze- męczona. Potrzebny ci jest wypoczynek i to wszystko. A ty sobie wbijasz do głowy, że masz fioła. Bzdury. - A jednak Zelman... - Idiota, ten cały Zelman. To naukowiec. Tacy najgorsi. Wiecznie tylko teoretyzują. I żeby móc się popisać tymi swoimi teoretycznymi koncepcjami, w najzdrowszym człowieku dopatrują się jakichś skomplikowanych i niebezpiecznych chorób. Mówię ci, że nieraz lepiej mieć do czynienia z doświadczonym felczerem aniżeli z przemądrzałym profesorem, który chce na siłę używać tych swoich mądrości, trzeba czy nie trzeba. Hanka dotknęła ręki przyjaciółki. - Proszę cię, Igusiu, nie mówmy o chorobach. Mam już dosyć

tego tematu. - Wierzę ci. Więc powiadasz, że ten Orłowski to taki fajny facet. - Fantastyczny. - A mnie się zdawało, że to jakiś stary dziadyga. - No cóż... młodzieniec to oczywiście nie jest. Myślę, że będzie miał pięćdziesiąt kilka lat, ale bardzo jeszcze interesujący. Ten jego spokojny i opanowany sposób bycia. Ta łatwość w prowadzeniu rozmowy. Ten jakiś trudny do sprecyzowania osobisty wdzięk. Poza tym jest wybitnie inteligentny. Rozmowa z nim to prawdziwa przyjemność. - Wszystkiego mogłabym się spodziewać - uśmiechnęła się Iga - tylko nie tego, że cię lekarz oczaruje. Tak go wychwalasz, że będę chyba musiała wymyślić sobie jakiegoś nieszkodliwego szmergla i pójść do niego w charakterze pacjentki. - Jestem pewna, że by ci się spodobał. Iga spojrzała na zegarek. - No... moja droga, ja tak tu sobie z tobą gadu, gadu, a tam Tomek na pewno dostaje szalu. Miałam być u niego półtorej godziny temu. Myślę, że już najwyższy czas, żebym go pocieszyła, bo wreszcie on gotów się pocieszyć jakimś kociakiem. - Przypuszczasz, że Tomek cię zdradza? Wzruszyła ramionami. - Bo ja wiem. Nie zastanawiałam się nad tym. Nie lubię tracić czasu na nieproduktywne rozważania. Powiedz mi, co z twoim Karolem. - Bez zmian. - Ciągle jest w tobie tak beznadziejnie zakochany? - Przynajmniej tak twierdzi. - Masz zamiar wyjść za niego? - Nie wiem. Nic nie wiem. - Mówiłaś mi kiedyś, że ci się podoba. - No tak... właściwie tak, ale... Bo ja wiem. Iga zapłaciła za kawę i energicznym ruchem wciągnęła rękawiczki. - Wydaje mi się, moja kochana, że sama nie wiesz czego

chcesz. Masz takiego chłopaka na medal i jeszcze grymasisz. No co mu można zarzucić? Przystojny, dobrze wychowany, delikatny, pochodzi z dobrej rodziny, a najważniejsze, że dba o ciebie, troszczy się. Dzisiejszy mężczyźni zupełnie nie mają tych opiekuńczych instynktów, chcą, żeby się nimi zajmować, dbać o ich zdrowie i ich wygodę. Mówię ci, że taki chłopak jak Karol to prawdziwy skarb. Uważaj, żebyś go do siebie nie zraziła. No, chodźmy, bo naprawdę Tomek mi się urwie. Padał deszcz. Mokry asfalt błyszczał w świetle latarń. - Jedziesz do domu? - Tak. Wsiądę w pięćdziesiąt pięć. - No to cześć. Jutro się zobaczymy. Na przystanku trolejbusowym stało dużo ludzi. Wszyscy zmoknięci, zniecierpliwieni i zdenerwowani. Niektórzy, mniej odporni na niesprzyjające warunki atmosferyczne, schronili się w pobliskiej bramie. Nadszedł wreszcie upragniony trolejbus, ale był tak przepełniony, że o dostaniu się do niego nie było mowy. Tylko dwaj młodzieńcy z małpią zręcznością uczepili się jadących. Rozległy się przekleństwa i złorzeczenia pod adresem miejskiej komunikacji. Hanka zrezygnowała z dalszego oczekiwania. Postanowiła dojść do przystanku sto siedemnaście. Niedaleko Kruczej posłyszała za sobą szybkie kroki. Obejrzała się i w tej chwili poczuła, jak krew gorącą falą uderza jej do głowy. Poznała tego człowieka, który od jakiegoś czasu ją śledził. Poczęła biec. Zadyszana dopadła do przystanku. Kiedy znalazła się w grupce ludzi oczekujących na autobus, poczuła się bezpieczna. Rozejrzała się dokoła. Tym razem jednak nigdzie nie dostrzegła tajemniczego mężczyzny. Odetchnęła z ulgą. Ale zaraz pojawiło się przerażenie. A może w ogóle go nie było? Może to jej się zdawało? Może znowu jakieś halucynacje? Nadjechał autobus. Wsiadła wepchnięta przez tłum ludzi. W głowie czuła nieznośny ucisk, w uszach jej szumiało. Była na wpół przytomna. „Jednak doktor Zelman ma rację - myślała. - Jestem wariatką. Muszę iść do szpitala dla umysłowo chorych”. Nie pamiętała kiedy wysiadła przy Alei Niepodległości. Jak

pijana szła w kierunku domu. W bramie posłyszała swoje imię. - Hanka. Odwróciła się gwałtownie. - Karol, to ty? Przestraszyłeś mnie. Zaśmiał się. - A któż by tu mógł wyczekiwać na ciebie? Byłem na górze. Myślałem, że już wróciłaś. Coś taka zdenerwowana? - Nic, nic. Chodź. Ruchem pełnym serdeczności wziął ją pod rękę. - Haneczko, co ci jest? Powiedz. - Znowu go widziałam. - Kogo? - No tego typa, który za mną łazi. Przyciągnął ją ku sobie. - Dajże spokój. Po co ty sobie urajasz takie historie. Przecież to nie ma sensu. Nikt za tobą nie łazi. A zresztą tylu ludzi zna się z widzenia, że czasem może się zdarzyć, że zobaczysz jakąś znajomą twarz, ale to wcale nie dowodzi, że ktoś za tobą łazi. - Wpadniesz do mnie na chwilę? - spytała, uwalniając się z jego uścisku. - Jeśli mnie zaprosisz... - No chodź, napijesz się herbaty. Mam parę jajek. Usmażę jajecznicę na boczku. Kawalerka była skromna, ale przyjemnie urządzona. Widać było, że mieszkająca tu osoba ma dużo dobrego smaku i że przy stosunkowo niewielkim wkładzie pieniędzy potrafi stworzyć przytulne, nowoczesne wnętrze. - Siadaj i przejrzyj gazetę - powiedziała Hanka - zaraz przygotuję kolację. - Może ci coś pomóc? - Nie, nie, dziękuję ci, nie trzeba. Nic takiego znowu nie ma do roboty. Po chwili jajka zaczęły skwierczeć na patelni i rozszedł się miły zapach przysmażanego boczku. Jedli z apetytem. Oboje byli głodni. Kiedy Hanka zebrała talerze ze stolika, Karol spytał: - Byłaś u tego konowała?

- Oczywiście, że byłam. To nie żaden konował, to dobry doktor. Wzruszył ramionami. - Wszyscy oni są dobrzy do brania forsy. - Nie chciał wziąć ode mnie ani grosza. - Dziwne. Widocznie chce sobie odbić następnym razem. Spojrzała na niego z niechęcią. - Ty masz bardzo niemiły sposób oceniania ujemnie ludzi, których nawet nie znasz. - Bardzo cię przepraszam, ale to nie jest ścisłe. Jestem niechętnie nastawiony do lekarzy. Po prostu mam bardzo niemiłe doświadczenia, jeśli chodzi o kontakty z przedsta- wicielami medycyny. - Ale do doktora Zelmana masz zaufanie. Skrzywił się. - No tak... chyba tak. Przyznać muszę bezstronnie, że to jest niegłupi facet. Zresztą wiesz, że to były mąż mojej ciotki, więc rodzinne więzy grają tu pewnie jakąś rolę. Ale mówiąc poważnie, to wydaje mi się, że lepiej byś zrobiła, żebyś się trzymała Zelmana i już nie chodziła po innych lekarzach, bo każdy ci powie co innego i w końcu zrobi ci się kompletny mętlik w głowie. Z naukami ścisłymi to zupełnie co innego, zawsze jednak dwa razy dwa jest cztery. A jeśli chodzi o medycynę, to ilu lekarzy, tyle teorii i bądź tu człowieku mądry. Hanka uważnie przyglądała się Karolowi. Właściwie dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie, że to jest przecież bardzo przystojny chłopak. Wprawdzie niezbyt wysoki, ale dobrze, proporcjonalnie zbudowany. Piękna, falująca czupryna, ciemne aksamitne oczy, ładny profil. Niejedna dziewczyna byłaby zachwycona, żeby móc się pochwalić takim narzeczonym. Uroku dodawało mu jeszcze ziemiańskie pochodzenie. Nie afiszował się tym, ale chętnie wspominał dzieciństwo spędzone w pięknym majątku na Lubelszczyźnie. Podobno też był przez rodzinę matki skoligacony z Lubomirskimi. - Zła jesteś na mnie? - spytał. - Nie, nie. Dlaczego? - Zdawało mi się. Jeżeli chcesz, to zostań pacjentką Orłowskiego, a nie Zelmana. Mnie przecież na tym nie zależy.

Wybierz sobie tego lekarza, do którego masz większe zaufanie. Uśmiechnęła się. - Wcale nie myślałam teraz o lekarzach. I w ogóle przestańmy rozmawiać na temat chorób, lekarzy i medycyny. - O czym chcesz mówić? - Wszystko jedno o czym. Chociażby o jakimś filmie. Karol spojrzał na bladą, zmęczoną twarz Hanki. - Wiesz co? Ja mam lepszy pomysł. Pójdę do domu, a ty się położysz spać. Powinnaś wypocząć. - Ty czasem miewasz genialne pomysły - powiedziała Hanka. - Rzeczywiście jestem dzisiaj skonana. Masz papierosy? - Akurat skończyły mi się. Ale, jeżeli chcesz, to skoczę na dół i przyniosę ci. - Nie, nie. Pójdę z tobą. Chętnie się jeszcze trochę przejdę. Pożegnali się przy kiosku z papierosami. - Dobranoc Haneczko. Trzymaj się. Zobaczymy się jutro. Wracając zajrzała do skrzynki. Niebieska koperta. Drżącymi palcami otworzyła skrzynkę i wyjęła list zaadre- sowany na maszynie. „Znowu to samo, znowu to samo” - myślała gorączkowo. Rozerwała kopertę. Kwadratowa kartka papieru i tylko parę zdań: „Nikt nie uniknie swego przeznaczenia. Nie walcz z szaleństwem, które i tak tobą zawładnie. Z twego mózgu nietoperze wyssały rozsądek’. Stała blada, drżąca, wstrząśnięta do głębi. Wsunęła anonim do kieszeni płaszcza i wybiegła na ulicę. Doktor Orłowski. Musi natychmiast do niego zatelefonować. Przecież tak kazał. Przed budką telefoniczną stało parę osób. Musiała zaczekać. Wreszcie chwyciła słuchawkę i nakręciła numer. Usłyszała niski, spokojny głos Orłowskiego. Kazał jej natychmiast przyjechać. Na rogu Madalińskiego zatrzymała taksówkę. Wydawało jej się, że szofer jedzie zbyt wolno. Zadyszana wbiegła na schody. Zadzwoniła. Drzwi otworzył doktor Orłowski. Uśmiechał się. Zaczęła nerwowo szukać listu. Wyjęła wszystko z kieszeni płaszcza, wyrzuciła na stolik zawartość torebki. Na próżno. Anonim zniknął bez śladu.

ROZDZIAŁ II Przez następnych kilka dni doktor Orłowski był dosłownie zawalony robotą. Oprócz normalnych zajęć w Instytucie i w klinice, musiał wziąć czynny udział w pracach komitetu organizacyjnego, wyłonionego przez PAN w związku z mającym się odbyć Międzynarodowym Zjazdem Psychiatrów. Trzeba było biegać po ministerstwach, po różnych urzędach, zapewnić uczestnikom zjazdu kwatery, wyżywienie, środki transportu itd. itd. Orłowski miał opinię człowieka rzutkiego, ruchliwego i zapewne dlatego nałożono na niego tyle najrozmaitszych obowiązków, że z trudem mógł im podołać. Najwcześniej o dwunastej chodził spać, a przed szóstą był już na nogach. Tak to zazwyczaj bywa, że jak tylko ktoś zdradzi się ze zdolnościami organizacyjnymi, to natychmiast jego środowisko obarcza go nieskończoną ilością przeróżnych funkcji, nie troszcząc się bynajmniej o to, czy ofiara własnej niedyskrecji jest w stanie sprostać temu ogromowi pracy. Pewnego popołudnia doktor Orłowski wyszedł z CAF-u, gdzie załatwiał sprawę wydelegowania na zjazd fotoreporterów. Był zmęczony i głodny. Postanowił coś zjeść. Najbliżej miał do „Kameralnej”, ale perspektywa słonego rachunku niezbyt go zachwycała. Poszedł do SARP-u. Schodząc w dół po schodach spotkał Szulca. Przyjaźnili się od lat. W szkole siedzieli w jednej ławce, a potem razem kończyli medycynę. Szulc poszedł po linii naukowej, doczekał się docentury, a obecnie w najbliższym czasie miał dostać nominację na profesora. Był autorem szeregu interesujących prac z dziedziny psychiatrii. Książki jego cieszyły się dużym powodzeniem zarówno w kraju, jak i za granicą. - Wychodzisz? - spytał Orłowski. - Tak. Jestem już po obiedzie, ale chętnie chwilę z tobą pogadam. Usiedli w malej salce i Orłowski uśmiechnął się do sympatycznej kelnerki, która podała mu kartę.

- Polecam panu wspaniały szaszłyk - powiedziała uprzejmie. Skinął głową na znak zgody. Kiedy zostali sami, Orłowski uważnie przyjrzał się przyjacielowi. - Mizernie wyglądasz, Kaziu. Co ci jest? Chorujesz? Szulc uśmiechnął się blado. - Nie. Nic mi nie jest. Może jestem trochę przemęczony. Słyszałem, ze bierzesz udział w organizowaniu zjazdu. - No cóż... robię co mogę. Szulc umilkł i z melancholijną zadumą wpatrywał się w talerz, który właśnie w tej chwili kelnerka postawiła na stoliku. - Może byś sobie zamówił szaszłyczek? - zaproponował Orłowski. - Jest naprawdę świetny. - Nie. Dziękuję ci. Nie jestem głodny. Orłowski jadł z apetytem. Kiedy skończył, wystrugał z zapałki wykałaczkę i powiedział: - Diabelnie jesteś przegrany. No gadaj, co ci jest? Szulc rzeczywiście robił wrażenie człowieka bardzo przygnębionego. Jego potężna, zwalista postać wyrażała smutek i rezygnację. Wielkie, muskularne dłonie zwisały bezładnie po obu stronach krzesła. Szeroka, zwykle uśmiechnięta twarz, była teraz pełna melancholijnej zadumy. - Podobno Weinbaum przyjeżdża - powiedział cicho. - A, o to ci chodzi. Daj spokój. Nie przejmuj się. Nie warto. Jakoś się to przecież ułoży. Weinbaum to bardzo porządny chłop. Nie sądzę, żeby chciał cię wykończyć. - Po co ja to zrobiłem? - jęknął Szulc. Orłowski poklepał go po ramieniu. - Nie zadręczaj się. Jestem pewien, że dojdziesz z We- inbaumem do porozumienia. Zresztą... ja z nim pogadam. Pomogę ci. To przecież takie dawne czasy. - Byłem pewny, że on nie żyje. W przeciwnym razie nigdy bym nie ryzykował. - Wszyscy myśleliśmy, że Weinbaum nie żyje. Tyle lat siedział wśród tych dzikusów. Szulc spojrzał ponuro na przyjaciela. - Nie powinno się życzyć nikomu śmierci, ale... gdyby tak...

Orłowski zmarszczył brwi. - No, no, przestań się wygłupiać. Nie zapominaj o tym, że tutaj czeka jego córka. Wyobrażasz sobie, co to będzie za radość? - Dziwię się trochę, że ona do tej pory nie pojechała do ojca. - Miała jechać. Mówił mi Zelman, że załatwili już wszystkie formalności. Niespodziewanie wyniknęła sprawa tego zjazdu. Zaczeka na ojca. Pewnie będzie chciała odwiedzić z nim razem rodzinne strony, a potem pojadą do Londynu, a może do Montrealu. O ile mi wiadomo, Weinbaum otworzył tam niedawno fabrykę środków farmaceutycznych. - Zrobił facet forsę - mruknął Szulc. - Ba. To milioner. Szulc pochylił się nad stolikiem. - Słuchaj Stachu, czy Zelman wie coś o mojej sprawie? - Ale skądże - zaprzeczył żywo Orłowski. - O tej sprawie, poza mną, nikt nie wie. - A Wasiński? - Co do Wasińskiego, to nie jestem zupełnie pewien. Ale bardzo wątpię, żeby on się orientował. Gdyby coś wiedział, to na pewno już by zaczął rozrabiać. On lubi wyciągać takie różne skandaliki. - No, chodźmy - powiedział Szulc i ciężko podniósł się z krzesła. - Co będzie, to będzie. W drodze do szatni Orłowski wziął go pod rękę. - Jeszcze raz mówię ci, Kaziu, bądź dobrej myśli. Wszystko to się pomyślnie załatwi. Nie warto się denerwować. Pożegnali się na rogu Nowego Światu. Padał drobny śnieg z deszczem. Na chodnikach narastała warstwa błota. Zimno przenikało do szpiku kości. Orłowski podniósł kołnierz jesionki i wolnym krokiem ruszył w kierunku Uniwersytetu. Raz i drugi niespokojnym ruchem dotknął policzka. Ząb, który zaczął ćmić go z rana, znowu dawał znać o sobie. Noc zapowiadała się niepewnie. Należało przedsięwziąć jakieś energiczne kroki. Pani Helena mieszkała na Sewerynowie. Właśnie ostatni pacjent schodził z fotela dentystycznego, gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek.

- Stachu kochany, jak się masz! Nie widziałam cię już chyba parę lat. Orłowski krytycznym spojrzeniem obrzucił siostrę. - Znowu przytyłaś, Helenko. To niedobrze. W naszym wieku już trzeba dbać o linię. - No cóż, mój drogi - powiedziała z westchnieniem. - Ten siedzący, a raczej stojący tryb życia. A wiesz, że ja lubię zjeść. Właśnie dzisiaj gospodyni upiekła wspaniały sernik. Musisz spróbować. Mam też kurę w galarecie i pół kilo tatara. Chyba zostaniesz u mnie na herbacie. Zatrzymam także pannę Sarę. Pogadamy sobie. - Właściwie to ja do ciebie z zębem - powiedział Orłowski. - A, tu cię boli. Jakby nie ząbek, to byś nigdy nie zajrzał do siostrzyczki. No, to siadaj. Tak ci przejadę po nerwie, że popamiętasz. - To może ja lepiej pójdę do kogoś innego? Popchnęła go w kierunku gabinetu. - Siadaj i uzbrój się w cierpliwość. Młoda, ładna dziewczyna podniosła głowę znad sterylizatora, w którym układała narzędzia. - Dobry wieczór, panie doktorze. - Dobry wieczór, panno Saro. Nie poznałem pani. Zmieniła pani kolor włosów? - Tak. Nie podoba się panu? - Owszem, podoba mi się. Zrobiła się pani teraz na taką tycjanowską piękność. - Ja tam najlepiej lubię naturalny kolor włosów - wtrąciła się do rozmowy pani Helena. - No, siadaj, siadaj, Stachu. Obejrzymy twoje ząbki. O, niedobrze, niedobrze. Zaniedbujesz zęby. Trzy do zaplombowania, a ten, który ci dokucza, wygląda bardzo niewyraźnie. Spróbujemy go uratować, ale poważnie się obawiam, że trzeba go będzie usunąć. - Energicznie wzięła się do czyszczenia zębów maszyną. Orłowski cierpiał w milczeniu. Wreszcie pani Halina przestała znęcać się nad bratem, zdjęła biały kitel i zarządziła opuszczenie gabinetu. Przeszli do tak zwanej sali recepcyjnej, która miała osiemnaście metrów

powierzchni i spełniała rolę jadalni, sypialni i saloniku. Weszła gosposia, starsza, przysadzista kobieta i nakryła stół białym obrusem. Przy herbacie zaczęli rozmawiać o polityce, a następnie pani Helena przerzuciła się na tematykę filmową, jako że była zapaloną Idnomanką. - Nie masz pojęcia, Stachu, co za wspaniały aktor jest ten Gregory Peck. Gdybym była trochę młodsza... - Napisz do niego - uśmiechnął się Orłowski. - Tylko na wszelki wypadek poślij mu swoją fotografię sprzed dwudziestu lat. Uderzyła go po dłoni. - Nie jesteś zbyt miły. Ale ci to wybaczam, jak zawszę zresztą. Powiedz, co u ciebie słychać. Orłowski nałożył sobie nowy kawałek sernika. - No cóż... jak to u mnie, zawsze dużo roboty, a teraz jeszcze urwanie głowy z tym zjazdem. - Wiem, wiem. Panna Sara już się nie może doczekać. Spojrzał z uśmiechem na dziewczynę. - Wierzę, że pani nie może się doczekać. Czy pani pamięta ojca? - Nie. Skądże. Byłam bardzo maleńka. Teraz mam go oczywiście przed oczami, bo przysłał mi swoją fotografię. Nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę, że nareszcie spotkamy się, po tylu latach. Szkoda, że mama nie dożyła tej chwili! - Tak. Wojna porozrzucała ludzi po całym świecie. To będzie dla pani dziwne uczucie spotkać się z ojcem, którego pani wcale nie zna. - Bardzo dziwne. Trochę się nawet tego boję. - A ja ze swej strony ogromnie żałuję, że stracę taką miłą i zdolną współpracownicę, jak panna Sara - powiedziała pani Helena. - Dlaczego pani ma stracić? - No jakżeż, moje dziecko. Ojciec na pewno będzie chciał panią zabrać ze sobą do Anglii. - Pojadę, ale wrócę. Może uda mi się namówić tatusia, żeby na stałe osiedlił się w Polsce? Orłowski uśmiechnął się.

- Bardzo wątpię. Profesor Weinbaum jest tam za granicą związany tyloma sprawami. Ma obywatelstwo angielskie. Nie sądzę, żeby na stałe wracał do Polski. Aha... Chciałem się pani zapytać, jak się czuje doktor Zelman? - Nie bardzo. Od dwóch dni leży w łóżku i nie może się ruszyć. - Co się stało? - Złapał go ten jego ischias. - Ach tak. To bardzo przykra i bolesna choroba. Chciałem się z nim zobaczyć, ale jak biedaczysko jest cierpiący, to może innym razem. - Niech się pan do niego wybierze. Na pewno zrobi mu pan dużą przyjemność. - Stąd jedzie pani do domu? - Tak. Niech pan pojedzie ze mną. Ostatecznie na Żoliborz to nie taka straszna wyprawa. - Zgoda. Pojadę z panią. - No, jedzcie ten sernik - wtrąciła się pani Helena. - Ależ kochana Helenko, nic innego nie robimy. Porozmawiali jeszcze na różne tematy, zjedli po nowej porcji sernika i Orłowski spojrzał na zegarek. - Nie gniewaj się, Helenko, ale na nas czas. Jeżeli mam jeszcze pogawędzić chwilę z Zelmanem, to trzeba się ruszyć. - Nie zapomnij przyjść za dwa dni z tym zębem - upomniała go pani Helena. - Postaram się. Przed Teatrem Polskim znaleźli wolną taksówkę, która zawiozła ich na Żoliborz. Zelman ucieszył się na widok przyjaciela. - Jak się masz, Stachu. Kopę lat. Nie masz pojęcia jak się cieszę, że przyjechałeś. - Podobno chorujesz. - A niech to diabli. Wściekły jestem. Akurat na ten zjazd tak się urządziłem! - Co na to robisz? - To co zwykle. Betabion plus BI fortissime, nacierania, nagrzewanie termoforem. Ale wszystko to razem niewiele daje. Swoje muszę odbyć. Siadaj, Stachu. Siadaj i opowiadaj co