MARKLAWRENCE
Brytyjski autor fantasy, któryzadebiutował znakomicie przyjętą powieścią Książę Cierni, która została uznana za jeden znajlepszych debiutów epickiej fantasyostatnich lat.
Jest żonatyi ma czworo dzieci . Jedno znich ma wysoki stopień niepełnosprawności.
W pracy zawodowej Mark prowadzi badania w dziedzinie zawiłości sztucznej inteligencji. Był upoważniony do wglądu w tajne informacje przez aż dwa rządy: amerykański i brytyjski. W
swoim czasie mógł szczerze powiedzieć: "To nic wielkiego... Chwilunia, to jednak jest coś wielkiego!".
Wchwilach wolnych od pracyi opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem Mark pisze, gra na komputerze, uprawia działkę, warzypiwo i unika majsterkowania.
Książę Cierni to pierwszytom trylogii Rozbite Imperium, opowiadającej o perypetiach księcia Jorga Ancratha.
Cała trylogia zostanie wydana w Polsce przezwydawnictwo PapierowyKsiężyc.
MARK LAWRENCE
ROZBITE IMPERIUM
TOM I
KSIĄŻĘ
CIERNI
Przełożył
Jarosław Fejdych
PAPIEROWYKSIĘŻYC
Słupsk 2012
Dziękuję Helen Mazarakis i Sharon Mack
za pomoc i wsparcie.
Celyn,
to, co najważniejsze jest nienaruszone
1
Kruki! Zawsze te kruki. Obsiadły dach kościoła, zanim jeszcze ranni wyzionęli ducha, zanim Rike skończył obcinać palce i zdejmować z nich
pierścienie. Oparłem się o słup szubienicy i skinąłem kilkunastu czarnym ptaszyskom o mądrych i czujnych ślepiach.
Rynek spływał czerwienią. Krew w rynsztoku, krew na kamiennych płytach, krew w fontannie. Trupy leżały po trupiemu. Niektóre zabawnie
wyciągały ku niebu bezpalce dłonie, inne spokojnie zwinęły się w kłębek wokół ran. Nad dogorywającymi unosiła się chmara much. Byli tam ślepcy,
byli też kanciarze, a obecność każdego z nich zdradzała nieodłączna bzycząca świta.
— Wody! Wody! — Bliscy śmierci zawsze proszą o wodę. Dziwne; u mnie pragnienie wywołuje zadawanie śmierci.
Tyle zostało po Mabberton. Dwustu martwych chłopów pośród kos i siekier. A ostrzegałem, że jesteśmy zawodowcami. Powiedziałem to ich
przywódcy, Bovidowi Torowi. Dałem im szansę, zawsze to robię. Ale nie. Chcieli krwi i rzezi. No i się doigrali.
Wojna, kochani, to piękna sprawa. Ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Gdyby chciało mi się podejść do starego Bovida opartego o
fontannę, z bebechami na wierzchu, pewnie by się ze mną nie zgodził. No i patrzcie dokąd go zaprowadziło odmienne zdanie.
— Zawszona wiejska biedota. — Rike cisnął garść palców na rozpłatany brzuch Bovida i podszedł do mnie trzymając łup w wyciągniętej dłoni,
jak gdyby to była moja wina. — Patrz! Jeden złoty pierścień. Jeden! W całej wiosce tylko jeden zafajdany złoty pierścień. Chętnie postawiłbym
sukinsynów na nogi i jeszcze raz ich wypatroszył. Pieprzone wieśniaki.
Nie miałem wątpliwości, że tak by właśnie zrobił: był prawdziwym sukinsynem i do tego chciwym. Spojrzałem mu w oczy.
— Spokojnie, bracie Rikeu. W Mabberton nie brakuje złota innego sortu. — Ostrzegłem go wzrokiem. Przez te jego złorzeczenia prysł cały
czar widowiska; zresztą trzeba było przykrócić mu cugli. Po walce Rike’a zawsze nosiło i chciał więcej. W moich oczach wyczytał, że mogę dać mu
więcej. Więcej niż mu trzeba. Mruknął coś, schował zakrwawiony pierścień i wsadził nóż za pas.
Makin zaszedł nas od tyłu i przygarnął do siebie, klepiąc rękawicami w nasze napierśniki. Jeśli Makin miał jakiś talent, to była nim umiejętność
łagodzenia spraw.
— Rikejku, brat Jorg słusznie prawi. Skarbów tu nie brak. — Miał w zwyczaju zdrabniać imię Rike'a, bo o głowę przewyższał nas wszystkich i
był ze dwa razy szerszy. Zawsze też opowiadał dowcipy. Opowiadałby je tym, których zabijał, gdyby dali mu na to czas. Lubił, gdy odchodzili z
uśmiechem.
— Jakich skarbów? — mruknął posępnie Rike.
— A co jest Rikejku skarbem wieśniaka? — Makin poruszył znacząco brwiami.
Rike podniósł przyłbicę racząc nas swoją brzydką gębą. No, bardziej ordynarną niż brzydką. Blizny dodawały mu uroku.
— Krowy?
Makin wydął wargi. Grube i mięsiste, nie mogły się podobać, ale można mu je było wybaczyć, bo nadrabiał poczuciem humoru i zabójczą
skutecznością w wywijaniu cepem.
— Weź sobie Rikejku te krowy, jak chcesz. Ja zamierzam znaleźć sobie jakąś chłopską córkę albo i trzy, zanim ktoś je nam zużyje.
Odeszli razem, Rike zanosząc się ochrypłym „har, har, har” brzmiącym jak gdyby nie tyle się śmiał, co zadławił ością.
Patrzyłem, jak wyważają drzwi do domu Bovida naprzeciwko kościoła. Dom był ładny, z wysokim dachem krytym gontem i z kwiatowym
ogródkiem od frontu. Bovid podążył za nimi wzrokiem, ale głowy już obrócić nie mógł.
Patrzyłem na kruki, na Gemta i jego głupkowatego brata Maicala, zbierających głowy, Maical z wózkiem, Gemt z siekierą. Piękna sprawa,
powiadam. Przynajmniej do patrzenia. Zgodzę się, że wojna cuchnie. Ale zaraz podłożymy ogień i cały smród zamieni się w dym. Złote
pierścienie? Żadnej dodatkowej zapłaty mi nie trzeba.
— Chłopcze! — zawołał głucho Bovid.
Podszedłem i oparłem się o miecz, czując nagłe zmęczenie w ramionach i nogach.
— Gadaj prędko, co tam masz do powiedzenia, chłopie. Brat Gemt już idzie ku nam z siekierą. Ciach.
Nie wyglądał na zmartwionego. Trudno zmartwić czymś człowieka, którego czeka rychłe przeistoczenie w robaczą strawę. Jednak rozdrażnił
mnie, że nie okazał mi szacunku i nazwał chłopcem.
— Masz jakieś córki, chłopie? Może schowały się w piwnicy? Stary Rike nie zwietrzy.
Bovid podniósł wzrok; w jego oczach błysnął ból.
I... ile masz lat, chłopcze?
Znów „chłopcze”.
— Wystarczająco dużo, żeby rozpłatać ci brzuch jak napchaną kiesę — powiedziałem, czując narastającą wściekłość. Nie lubię się wściekać.
Wścieka mnie to.
Ale nie załapał. Nie zdawał sobie chyba nawet sprawy, że to ja go tak rozprułem ledwo pół godziny wcześniej.
— Piętnaście wiosen, nie więcej. Na pewno nie więcej... — Słowa sączyły się powoli z sinych ust w pobladłej twarzy.
Sprostowałbym, że pomylił się o dwie, ale już mnie nie słyszał. Za mną zaskrzypiał wózek. Gemt stanął obok z ociekającą krwią siekierą.
— Odrąbcie mu głowę — mruknąłem. — Jego tłusty brzuch zostawcie krukom.
Piętnaście wiosen! Kto w tym wieku pustoszy wsie...
Kiedy przyjdzie piętnasta, będę już królem!
Niektórzy przychodzą na świat po to, by ci nadepnąć na odcisk.
Brat Gemt przyszedł na świat po to, by nadepnąć na odcisk światu.
2
Mabberton płonęło aż miło. Tak jak wszystkie inne wioski tego lata. Makin powtarzał, że to cholernie gorące lato i nie ma co liczyć na deszcz.
Miał rację. Gdy wjeżdżaliśmy, zostawialiśmy za sobą kurz; gdy wyjeżdżaliśmy — dym.
— Komu by się chciało być chłopem? — Makin lubił zadawać pytania.
— Komu by się chciało być chłopską córką? — Skinąłem w kierunku Rike'a. który szczerzył się głupkowato i kołysał w siodle tak, że wydawało
się, iż zaraz z niego spadnie. Przez kirys przewiesił belę jedwabiu przetykanego złotem. Skąd wytrzasnął takie coś w Mabberton?
— Brat Rike lubi oddawać się prostym przyjemnościom — powiedział Makin.
Fakt. Rike miał wręcz niezaspokojony apetyt. Jak i pożar pochłaniający teraz wioskę.
Przyłożyłem pochodnię do krytej strzechą gospody; ogień zmusił nas do odwrotu. Kolejny krwawy dzień w ciągnącej się latami agonii naszego
rozbitego królestwa.
Makin otarł pot z twarzy, rozsmarowując przy tej okazji sadzę. Cały Makin, zawsze się uświni.
— Ty sam nie mogłeś odmówić sobie tych przyjemności, bracie Jorg.
Nie zamierzałem się o to kłócić. „Ile masz łat?”, pytał ten stary chłop. Wystarczająco dużo, żeby złożyć jego córkom wizytę. Ta tłusta dziewka
miała dużo do powiedzenia, podobnie jak jej ojciec. Darła się jak prosiak, mało mi uszy nie pękły. Wolałem tę starszą. Przynajmniej była cicha. Tak
cicha, że trzeba było ją przycisnąć tu czy tam, żeby się upewnić, czy nie kipnęła ze strachu. Nie przypuszczam jednak, żeby któraś siedziała cicho,
kiedy dosięgnął je ogień...
Gemt zrównał konia z moim i wyrwał mnie z zamyślenia.
— Ludzie barona dojrzą dym z dziesięciu mil. Źleś zrobił, podkładając ogień. — Pokręcił głupim rudym łbem, ruda grzywa zakołysała się w tę i
we w tę.
— Źleś zrobił — powtórzył jego brat idiota, wołając z grzbietu starego siwka. Pozwoliliśmy mu jechać z zaprzęgniętym wózkiem. Siwek nie
zgubi drogi. Ten koń miał więcej oleju w głowie niż Maical.
Gemt zawsze musiał coś wytknąć. „Źleś zrobił, wrzucając trupy do studni, teraz będziemy jechać o suchym pysku.” „Źleś zrobił, zabijając tego
klechę, to przyniesie nam pecha.” „Gdybyśmy lżej się z nią obeszli, dostalibyśmy za nią okup od barona Kennicka.” Kusiło mnie przyłożyć mu nóż
do gardła. Tu i teraz.
Wychylić się i zatopić ostrze w jego szyi. „O co chodzi, bracie Gemt? Co tam bulgoczesz? Źlem zrobił, przebijając ci to stare, robaczywe jabłko
Adama?”
— O, nie! — zawołałem w udawanym przestrachu.
— Szybko, Rikejku, leć się odszczać na Mabberton. Trzeba zagasić ten ogień.
— Ludzie barona go zobaczą — upierał się poczerwieniały na twarzy Gemt. Kiedy ktoś go wkurzył, robił się burakowy. Swoją czerwoną gębą
tylko jeszcze bardziej kusił mnie do mordu. Jednak nie zrobiłem tego. Przywódca ma swoje obowiązki. Przywódca ma obowiązek nie zabijać zbyt
wielu własnych ludzi. Inaczej komu będzie przewodził?
Kolumna jeźdźców zebrała się wokół nas, jak zawsze kiedy coś się działo. Pociągnąłem za wodze; Gerrod stanął z rżeniem i stukotem kopyt.
Patrzyłem na Gemta i czekałem. Czekałem, aż wszystkich trzydziestu ośmiu moich braci zbierze się przy nas, a Gemt zrobił się tak czerwony, że
mało mu krew nie trysnęła z uszu.
— Bracia, dokąd zmierzamy? — zapytałem cicho, stając w strzemionach, żeby przyjrzeć się ich szpetnym ryjom. Wszyscy umilkli, by mnie
usłyszeć. — Dokąd? — ponowiłem pytanie. — Czyżbym tylko ja to wiedział? Czy trzymam przed wami coś w sekrecie, moi bracia?
Rike wyglądał na zdezorientowanego i marszczył brwi. Gruby Burlow stanął po mojej prawej, a po lewej Nubańczyk, którego zęby odcinały się
śnieżną bielą na umazanej sadzą twarzy. Cisza.
— Brat Gemt nam powie. On wie wszystko najlepiej. — Uśmiechnąłem się, chociaż ręka mnie wciąż świerzbiła, by rozpruć mu gardło. —
Dokąd jedziemy, bracie Gemt?
— Do Wennith na Końskim Wybrzeżu — odparł niechętnie, nie chcąc się na nic zgadzać.
— Bardzo dobrze. A jak się tam dostaniemy? Prawie czterdziestu jeźdźców na wspaniałych, kradzionych koniach?
Gemt zacisnął zęby. Wiedział, ku czemu to zmierza.
— Jak się tam dostaniemy, skoro zależy nam na kawałku pieczeni, póki jest gorąca? — spytałem.
— Droga Liczy! — zawołał Rike zadowolony, że zna odpowiedź.
— Droga Liczy — powtórzyłem cicho i uśmiechnąłem się. — Jaką inną drogą moglibyśmy jechać? — Spojrzałem w ciemne oczy Nubańczyka.
Nie potrafiłem w nich nic wyczytać, ale pozwoliłem mu czytać w moich.
— Nie ma innej drogi.
Rike jest w swoim żywiole, pomyślałem. Nie ma pojęcia, w co tu się gra, ale podoba mu się jego rola.
— Czy ludzie barona wiedzą, gdzie jedziemy? — zapytałem Grubego Burlowa.
— Psy wojny idą z frontem — odparł. Gruby Burlow nie jest głupi. Policzki trzęsą mu się jak galareta, kiedy gada, ale głupi nie jest.
— Zatem... — Powoli przeciągnąłem wzrokiem po ich twarzach. — Zatem baron wie, dokąd zmierzają oprychy, takie jak my i wie, którą drogą
musimy jechać.
— Pozwoliłem słowom wybrzmieć do końca. — I po to właśnie puściłem z dymem cholerną wioskę, żeby wiedział, jakim złym pomysłem
byłoby jechać za nami.
W tej chwili wbiłem Gemtowi nóż w gardło. Nie musiałem, ale chciałem. Potańczył trochę, pobulgotał, i spadł z konia. Czerwona gęba szybko
mu zbladła.
— Maical, odrąb mu głowę — powiedziałem.
Tak zrobił.
Gemt wybrał po prostu niewłaściwy moment.
Cokolwiek zniszczyło brata Maicala nie pozostawiło śladu na zewnątrz.
Sprawiał wrażenie tak samo niewzruszonego, twardego i zgorzkniałego jak reszta.
Dopóki ktoś nie zadał mu pytania.
3
— Dwa trupy, dwa wijaki. — Makin wyszczerzył po swojemu zęby.
Mieliśmy obozować przy szubienicy, ale Makin i tak puścił się naprzód sprawdzić teren. Pomyślałem, że bracia ucieszą się na wieść, że w
dwóch z czterech klatek wciąż jeszcze są żywi skazańcy.
— Dwa — mruknął niezadowolony Rike. Był zmęczony, a dla zmęczonego Rikejka szubienica zawsze jest w połowie pusta.
— Dwa! — zawołał Nubańczyk.
Paru chłopaków wymieniło monety wygrane i przegrane na zakładzie. Droga Liczy jest nudna jak niedzielne kazanie. Biegnie prosto i równo.
Tak prosto, że człowiek chętnie by kogoś zabił, byle tylko pojawił się zakręt w prawo czy w lewo. Tak równo, że człowiek podskoczyłby z radości na
widok byle pagórka. A tu z każdej strony tylko bagna i komary, komary i bagna. Jedyne na co można liczyć na Drodze Liczy to dwóch wijaków na
szubienicy.
Dziwne, że nie zastanowiło mnie, dlaczego postawiono szubienicę na takim pustkowiu. Uznałem to za szczęśliwy traf. Ktoś zostawił tu swoich
więźniów na śmierć, wijących się w klatkach na poboczu. Dziwne miejsce wybrał, ale przynajmniej moja mała kompania rozerwie się za darmo.
Bracia byli podekscytowani, więc dałem Gerrodowi ostrogę. Dobry koń z tego Gerroda. Przemógł znużenie i podcwałował. Nie ma to jak cwałować
po Drodze Liczy.
— Wijaki! — zakrzyknął Rike i wszyscy przyspieszyli.
Pozwoliłem Gerrodowi przewodzić. Za nic nie dałby się wyprzedzić. Nie na tej drodze, gdzie każdy metr wybrukowano, gdzie każdy kamień
przylegał do drugiego tak ciasno, że źdźbło trawy nie mogłoby się przecisnąć. Ani jeden kamień nie był przewrócony, ani jeden ubity. I to na drodze
zbudowanej na bagnie!
Oczywiście pierwszy dotarłem do wijaków. Nikt nie był w stanie dogonić Gerroda. Z pewnością nie wtedy, kiedy ja go dosiadałem, a oni i tak
byli o połowę ciężsi. Przy szubienicy odwróciłem się i zobaczyłem sznur jeźdźców rozciągnięty na drodze. Krzyknąłem z dzikiej radości tak głośno,
że zwróciłem uwagę wozu z głowami. Gdzieś tam, z tyłu, był Gemt.
Makin dotarł do mnie pierwszy, mimo że wcześniej pokonał już ten dystans dwukrotnie.
— Niech tylko ludzie barona się tu zjawią — powiedziałem. — Droga Liczy jest równie dobra co most. Dziesięciu ludzi może tu stawić czoła
całej armii. A jeśli ktoś miałby ochotę nas otoczyć, utopi się w bagnie.
Makin skinął głową wciąż z trudem łapiąc oddech.
— Ci, którzy zbudowali tę drogę... Gdyby postawili mi zamek... — Gdzieś na wschodzie huknął piorun i zagłuszył moje słowa.
— Gdyby budowali zamki, nigdzie byśmy nie zajechali. Ciesz się, że ich tu nie ma.
Patrzyliśmy, jak bracia nadjeżdżają jeden po drugim. Zachodzące słońce zabarwiło bagna ognistym oranżem i moje myśli pobiegły ku
Mabberton.
— To był dobry dzień, bracie Makinie — powiedziałem.
— W rzeczy samej, bracie Jorg.
Gdy już wszyscy dojechali, zaczęli się wykłócać o wijaków. Odszedłem na bok i usiadłem, opierając się o wóz z łupami, by poczytać, póki
jeszcze było jasno a deszcz daleko. Po całym dniu miałem ochotę poczytać Plutarcha. Wciśnięty między skórzane okładki należał tylko do mnie.
Jakiś szlachetny mnich poświęcił tej książce całe życie. Całe życie garbił się nad nią z pędzelkiem w dłoni. Tutaj złoto, na aureolę, słońce i
ślimacznicę. Tutaj błękit jak trucizna, bardziej błękitny od nieba w południe. Maleńkie kropki z cynobru na kwiaty. Ów mnich zapewne stracił przy niej
wzrok. Poświęcił tym kartom całe życie, od młodzika do siwego starca, upiększając słowa starego Plutarcha.
Burza nadciągała, wijaki się wiły i wyły wniebogłosy, a ja oddałem się lekturze słów, które były już stare, gdy ci od drogi budowali te drogi.
— Wy tchórze! Kobiety z mieczami i siekierami! — Jedno z dań, na których ucztowały wrony, potrafiło mówić. — Nie ma między wami ani
jednego mężczyzny. Sami pederaści łażący za chłopaczkiem. — Jego akcent brzmiał jak z Mersji.
— Bracie Jorg, ten tutaj chce ci coś powiedzieć! — krzyknął Makin.
Kropla deszczu uderzyła mnie w nos. Zamknąłem Plutarcha. Tyle już czekał, by opowiedzieć mi o Sparcie i Likurgu, że mógł poczekać jeszcze
trochę i nie zmoknąć przy tym. Ten wijak miał sporo do powiedzenia i pozwoliłem mu się wygadać. O taką książkę trzeba dobrze dbać w podróży i
zabezpieczyć przed deszczem. Owinąłem ją płótnem dziesięć razy z jednej strony, potem dziesięć razy z drugiej i schowałem pod siodłem. Dobrym
siodłem, zaznaczam, ze skóry z podwójnym przeszyciem, pochodzącym z Końskiego Wybrzeża, a nie jakimś chłamem od Thurtanów.
Bracia rozsunęli się, by pozwolić mi przejść. Szubienica — prosta konstrukcja ze świeżo ściętego drewna — cuchnęła bardziej od wózka z
głowami. Wisiały na niej cztery klatki. Lokatorzy dwóch już byli martwi. I to bardzo. Ich nogi, wydziobane przez kruki do kości, zwisały pomiędzy
prętami. Na nich niczym druga skóra czerniły się rozbzyczane muchy. Chłopaki poszturchali jednego z wijaków i ten nie wydawał się szczególnie
zadowolony. Prawdę rzekłszy wyglądał, jakby już kojfnął. Szkoda, biorąc pod uwagę, że mieliśmy przed sobą całą noc. To też oznajmiłem temu
gadatliwemu wijakowi.
— Oto i nadchodzi chłopaczek! Znudziło mu się już szukanie lubieżnych ilustracji w skradzionej książce.
— Wijak siedział w kucki na zakrwawionych nogach. Był stary, miał ze czterdzieści lat, jego czarne włosy, siwa broda i ciemne oczy błyszczały.
— Wyrwij parę stron i podetrzyj się nimi, chłopaczku — rzucił z gniewem, łapiąc nagle pręty i wprawiając klatkę w kołysanie. — Na nic więcej ci się
nie przyda.
— Moglibyśmy podsmażyć go na wolnym ogniu — zaproponował Rike. Nawet on wiedział, że staruch chce nas rozwścieczyć, żebyśmy szybko
z nim skończyli. — Tak jak wtedy, w Turston.
Kilku braci roześmiało się na to, ale nie Makin. Przyglądał się wijakowi, a na jego pokrytej brudem i sadzą twarzy rysował się grymas.
Uniosłem rękę, by uciszyć towarzystwo.
— Byłoby to karygodne marnotrawstwo wyjątkowego dzieła, ojcze Gomst — powiedziałem. — Podobnie jak Makin rozpoznałem Gomsta pod
tą brodą i włosami. Chociaż gdyby nie ten akcent, już by się piekł. — Szczególnie rozdziału „O Likurgu”, napisanego piękną łaciną, a nie tym
bełkotem, którego uczą w kościele.
— Znasz mnie? — zapytał zmienionym nagle, płaczliwym głosem.
— Oczywiście, że cię znam. — Obiema dłońmi odgarnąłem moje piękne loki z twarzy, by mógł mi się dobrze przyjrzeć w mroku. Na twarzy
wypisane mam pochodzenie z rodu Ancrathów. — Jesteś ojciec Gomst, przybyłeś zabrać mnie z powrotem na lekcje.
— K.. ksią... — Teraz już beczał i nie mógł wydusić z siebie słowa. Obrzydliwość. Poczułem się, jakbym ugryzł coś zgniłego.
— Książę Jorg Ancrath do usług. — Ukłoniłem się po dworsku.
— C.. co się stało z kapitanem Bortą? — Ojciec Gomst kołysał się lekko w klatce cały ogłupiały.
— Kapitan Borta, Sir! — Makin zasalutował i postąpił naprzód. Miał na sobie krew pierwszego wijaka.
Zapadła grobowa cisza. Nawet bzykot i świergot bagien przycichł. Bracia z rozdziawionymi gębami spoglądali to na mnie, to na starego
księdza, to znów na mnie. Rikejek nie mógłby wyglądać na bardziej zaskoczonego, gdyby go zapytać, ile jest dziewięć razy sześć.
I w tej właśnie chwili spadł deszcz, tak nagle jak gdyby Wszechmogący chlusnął na nas ze swojego nocnika. Mrok, który zapadał powoli, teraz
zgęstniał jak melasa.
— Książę Jorg! — Ojciec Gomst musiał przekrzykiwać deszcz. — Idzie noc! Musisz uciekać! — Zaciskał białe knykcie na prętach i nie
mrugając powiekami wpatrywał się w ciemność.
W tej ciemności, w deszczu, zobaczyliśmy, jak nadchodzą od strony bagna, po którym żaden człowiek nie mógłby przejść. Zobaczyliśmy ich
ogniki. Blade światełka, takie jak te, które palą umarli na mokradłach, tam, gdzie nikt nie powinien zaglądać. Światełka, które niosą obietnicę
spełnienia najskrytszych pragnień; które każą podążać za sobą w poszukiwaniu odpowiedzi, po to tylko, by znaleźć zimne błoto, głębokie i
zachłanne.
Nigdy nie lubiłem ojca Gomsta. Mówił mi, co mam robić, odkąd skończyłem sześć lat. Najczęściej argumentując wierzchem dłoni.
— Uciekaj książę! Uciekaj! — wrzeszczał stary Gomst. Niedobrze się robiło od tego jego poświęcenia.
Dlatego też ani drgnąłem.
Brat Gains nie dlatego gotował, że był dobrym kucharzem.
Po prostu we wszystkim innym był beznadziejny.
4
Umarli nadciągali w strumieniach deszczu. Duchy tych, których pochłonęło bagno, topielców i tych, których ciała oddano moczarom.
Zobaczyłem, jak Czerwony Kent biegnie na oślep i brnie przez trzęsawisko. Kilku braci miało na tyle rozsądku, żeby uciekać drogą, większość
kończyła w bagnie.
Ojciec Gomst zaczął się modlić, potrząsając słowami niczym tarczą:
— Ojcze, któryś jest w niebie, chroń swego syna. Ojcze, któryś jest w niebie — powtarzał coraz szybciej, w miarę jak rósł w nim strach.
Pierwszy przebrnął przez grzęzawisko i wylazł na Drogę Liczy. Spowijała go poświata księżycowa, z daleka wyglądająca na przenikliwie
zimną. Wyraźnie widać było zarys jego ciała w tym świetle i rzęsisty deszcz, który padał przez nie i odbijał się od drogi.
Zostałem sam. Nubańczyk uciekał z szeroko otwartymi oczami w ciemnej twarzy. Gruby Burlow był blady, jakby ktoś spuścił z niego całą krew.
Rike wrzeszczał jak dziecko. Nawet Makin wziął w przerażeniu nogi za pas.
Stałem z rozpostartymi ramionami i pozwoliłem, by deszcz bił we mnie. Nie miałem na swym koncie wielu przeżytych lat, ale nawet dla mnie
deszcz był niczym dobrze znane wspomnienie. Budził we mnie wspomnienie dzikich nocy, kiedy stałem na donżonie, na krawędzi otchłani, i mało
nie utopiłem się w powodzi, rzucając wyzwanie piorunom.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Ojcze nasz, któryś jest... — Gomstowi język zaczął się plątać, kiedy upiór podszedł bliżej. Płonął zimnym
ogniem, który przenikał aż do kości.
Rozpościerałem ramiona, wystawiając twarz na deszcz.
— Mojego ojca nie ma w niebie, Gomsty — powiedziałem. — Siedzi w swoim zamku i liczy ludzi.
Upiór stanął przede mną i spojrzałem mu w oczy. Były puste.
— Co tam masz?
Pokazał mi.
A ja pokazałem jemu.
Nie bez przyczyny to ja wygram tę wojnę. Wszyscy bierzemy udział w bitwie, która zaczęła się na długo przedtem, zanim przyszliśmy na ten
świat. Zjadłem zęby na drewnianych żołnierzach w sali narad wojennych mojego ojca. Nie bez przyczyny wygram tam, gdzie inni przegrali. To
dlatego, że rozumiem zasady tej gry.
— Piekło — powiedział umarlak. — Mam piekło.
Z tymi słowy wniknął we mnie, zimny jak sama śmierć, ostry jak brzytwa.
Czułem, jak usta wykrzywiają mi się w uśmiechu. Usłyszałem w deszczu własny śmiech.
Zimny i ostry nóż przytknięty do gardła to dość straszna rzecz. I ogień, i łamanie kołem. I stary duch na Drodze Liczy. Wszystko to może
człowieka wykończyć. Chyba że uświadomi sobie, czym są. Sposobami na przegranie gry. Przegrywasz grę i co przegrałeś? Przegrałeś grę.
Oto cały sekret. Zadziwia mnie, że tylko ja go znam. Przejrzałem tę grę tej nocy, kiedy ludzie hrabiego Renara pochwycili nasz powóz. Wtedy
też była burza, pamiętam jak deszcz bił w dach powozu, pamiętam huk grzmotu.
Duży Jan musiał ściągnąć drzwi z zawiasów, żeby nas wydostać. Zdążył jednak wyciągnąć tylko mnie. Rzucił mną w cierniste zarośla i ludzie
hrabiego byli przekonani, że uciekłem w noc. Nie chciało im się ich przeszukiwać. Ale ja nie ruszyłem się z miejsca. Tkwiłem tam w cierniach i
widziałem, jak zabijają Dużego Jana. Widziałem to w migoczącym świetle błyskawic.
Widziałem, co robią matce i ile to trwa. Małemu Williamowi roztrzaskali głowę o kamień milowy. Złote loki i krew. William był pierwszym z
moich braci i miałem do niego słabość; lubiłem te jego pulchne rączki i perlisty śmiech. Od tamtej pory przyjąłem wielu braci, i to nie aniołków, więc
nie tęskniłbym za żadnym.
Ale wtedy cierpiałem, widząc małego Williama z głową rozbitą jak głowa lalki. Jak coś bezwartościowego.
Kiedy go zabili, matka nie mogła się uspokoić, więc poderżnęli jej gardło. Wtedy byłem jeszcze głupi, miałem tylko dziewięć lat, i próbowałem
się wydostać, żeby ich ratować. Ale ciernie wbiły się w moje ciało i nie chciały mnie puścić. Od tamtej pory nauczyłem się je doceniać.
To one pokazały mi, na czym polega ta gra. Dzięki nim zrozumiałem, czego ci wszyscy ponurzy i poważni mężczyźni, którzy brali udział w
Wojnie Stu muszą się jeszcze nauczyć. Że wygrać grę można tylko wtedy, jeśli się rozumie, że to tylko gra. Dać człowiekowi zagrać w szachy.
Niech myśli, że każdy pion to jego przyjaciel. Niech podziwia hetmanów. Niech wspomina zabawy w cieniu wież. Niech bezgranicznie wielbi króla.
A potem niech patrzy bezsilnie, jak przegrywa całą partię.
— Co tam masz dla mnie, trupku? — zapytałem.
To tylko gra. Rozegram swoją partię.
Poczułem w sobie jego chłód. Zobaczyłem jego śmierć, zobaczyłem jego rozpacz. Jego głód. I oddałem mu. Spodziewałem się czegoś
więcej, ale on był tylko martwy.
Ja pokazałem mu pustkę czasu, gdzie nie sięgam wspomnieniami. Pozwoliłem mu tam zajrzeć.
Wtedy rzucił się do ucieczki. Biegł, a ja biegłem za nim. Ale tylko do skraju bagna. Bo to tylko gra. Ija ją wygram.
5
Cztery lata wcześniej
Odkąd pamiętam, zgłębiałem sztukę zemsty, innym nie poświęcając najmniejszej uwagi. W mrocznych podziemiach wyobraźni zbudowałem
swoją pierwszą izbę tortur. Leżąc na zakrwawionym posłaniu w Sali Ozdrowień, odkryłem w swoim umyśle drzwi, o których wcześniej nie miałem
pojęcia, a których — wiedziałem o tym nawet jako dziewięciolatek — nie powinienem otwierać. Drzwi raz otwarte nigdy się już nie zamkną.
Otworzyłem je na oścież.
Sir Reilly znalazł mnie w cierniowych zaroślach dziesięć metrów od tlących się resztek powozu. Mało brakowało, a w ogóle by mnie nie
zauważyli. Widziałem, jak sprawdzają zwłoki na drodze. Obserwowałem ich ze swojego miejsca; zbroja Sir Reilly'ego połyskiwała srebrem, tabardy
piechurów Ancrathów migały czerwienią.
Matkę, odzianą w jedwab, nietrudno było odnaleźć.
— Słodki Jezu! To królowa! — Sir Reilly polecił im ją obrócić. — Powoli. Okażcie trochę szacunku... — urwał, wciągając głośno powietrze.
Ludzie hrabiego nie cackali się z nią.
— Sir! Tutaj leży Duży Jan. IGrem. IJassar.
Zobaczyłem, jak obracają zwłoki Jana, potem pozostałych zbrojnych.
— Lepiej dla nich będzie, jeśli już nie żyją! — prychnął Sir Reilly. — Szukajcie książąt.
Nie widziałem, jak szukają Willa, ale po ciszy, która zapadła, domyśliłem się, że go znaleźli. Opuściłem głowę na pierś i przyglądałem się
ciemnym plamom krwi na suchych liściach u moich stóp.
— Psiakrew... — Ktoś się w końcu odezwał.
— Wsadźcie go na konia. Ostrożnie — polecił Sir Reilly. Głos mu zadrżał. — I znajdźcie następcę tronu! — powiedział głośniej, ale bez
nadziei.
Próbowałem ich zawołać, ale siły mnie opuściły, nie byłem już w stanie podnieść głowy.
— Sir Reilly, nie ma go tu.
— Musieli wziąć go jako zakładnika — oznajmił Sir Reilly.
W pewnym sensie miał rację, coś przytrzymywało mnie wbrew woli.
— Ułóżcie ciało obok królowej. Ostrożnie! Ostrożnie... Przymocujcie... Galopem do Wysokiego Zamku.
Jakiś szept w głębi duszy przekonywał mnie, żeby pozwolić im odjechać. Nie czułem już nic, tylko tępy ból, ale nawet on ustępował. Ogarnął
mnie dziwny spokój obiecujący zapomnienie.
— Sir! — Ktoś krzyknął.
Usłyszałem brzęk zbroi, gdy Sir Reilly postąpił kilka kroków.
— Fragment tarczy? — zapytał.
— Znalazłem go w błocie, pewnie koło powozu wcisnęło go w głąb. — Żołnierz umilkł.
Usłyszałem skrobanie. — Wygląda jak czarne skrzydło...
— Wrona. Wrona na czerwonym polu. To barwy hrabiego Renara — powiedział Reilly.
Hrabia Renar? Znałem to nazwisko. Czarna wrona na czerwonym polu. Insygnia błysnęły mi przed oczami, utrwalone poprzedniej nocy
światłem błyskawicy. Poczułem w sobie ogień i palący ból zadawany przez kolce. Jęknąłem. Moje wargi rozchyliły się, pękła sucha skóra.
IReilly mnie znalazł.
— Tutaj ktoś jest! — Usłyszałem, jak przeklina, bo zbroja nie uchroniła go przed atakiem ciernistego krzewu. — Szybko! Rozsuńcie gałęzie!
— Nie żyje — szepnął ktoś stojący za Reilly'em, gdy ten w końcu mnie uwolnił.
— Blady jak śmierć...
Najwyraźniej ciernie wyssały ze mnie niemal całą krew.
Przyprowadzili wózek i zabrali mnie z powrotem. Nie spałem. Patrzyłem, jak niebo ciemnieje i myślałem.
W Sali Ozdrowień Brat Glen i jego pomocnik Inch wyciągali ciernie z mojego ciała. Gdy tak leżałem na stole, do Sali wszedł mój nauczyciel,
Lundist. Przyniósł księgę wielką jak krzyżacka tarcza i chyba ze trzy razy cięższą. Lundist miał w swym starym pomarszczonym ciele więcej siły, niż
można się było spodziewać.
— Ufam, że oczyściłeś te noże nad ogniem. Bracie?
— Lundist mówił z mocnym akcentem i często nie wymawiał końcówek słów, trochę tak, jakby chciał, by inteligentny rozmówca sam sobie
wypełnił luki.
— Tylko czystość ducha gwarantuje, że ciało nie ulegnie zepsuciu — odparł Brat Glen. Posłał Lundistowi spojrzenie pełne dezaprobaty i wrócił
do dłubania.
— Tak czy owak, opal noże, Bracie. Święte Oficjum nie ocali cię przed gniewem króla, jeśli książę skona na twoich komnatach. — Lundist
położył książkę na stole obok; fiolki na drugim końcu zabrzęczały. Otworzył ją na zaznaczonej stronie. — Ciernie sięgają aż do kości. — Wodził
żółtym pomarszczonym palcem po tekście. — Czubki mogą się odłamać i zatruć ranę.
Na te słowa Bratu Glenowi zadrżała ręka tak, że aż krzyknąłem z bólu. Odłożył nóż i spojrzał na Lundista. Widziałem tylko jego plecy, brązową
szatę opinającą jego ramiona i ciemne plamy potu wzdłuż kręgosłupa.
— Nauczycielu Lundist — zaczął. — Człowiek twojej profesji ma zwyczaj myśleć, że wszystkiego można się nauczyć z książek albo
starożytnych zwojów. Nauka ma swoje znaczenie, ale nie myśl dawać mi teraz wykładów jak leczyć, tylko dlatego, żeś spędził wieczór z tym starym
tomiszczem!
Brat Glen wygrał ten spór i Lundistowi „grzecznie” pokazano drzwi.
Chyba już jako dziewięciolatek miałem poważny problem z czystością ducha, bo moje rany jątrzyły się jeszcze przez dwa dni, a w gorączce
leżałem dziewięć tygodni, ścigając mroczne sny nad granicą królestwa śmierci.
Podobno wpadałem w szał i wyłem. Majaczyłem, kiedy ropa ciekła z ran pozostałych po cierniach. Pamiętam smród zgnilizny. Była w nim
jakaś słodkość — prowokująca do wymiotów.
Inch, pomocnik brata, zmęczył się przytrzymywaniem mnie, chociaż ręce miał jak drwal. W końcu przywiązali mnie do łoża.
Od Lundista dowiedziałem się, że po pierwszym tygodniu to nie brat Glen będzie mnie doglądał. Powiedział, że siedzi we mnie sam diabeł.
Jak inaczej dziecko mogłoby wygadywać takie okropieństwa?
W czwartym tygodniu uwolniłem się z więzów i podłożyłem ogień w Sali. Nie pamiętam ucieczki, ani tego, jak mnie pochwycili w lesie. Kiedy
uprzątnęli pogorzelisko, znaleźli szczątki Incha z pogrzebaczem wbitym w pierś.
Wiele razy stawałem u Wrót. Widziałem, jak matka i brat wpadają przez nie skąpani we krwi; w snach moje nogi prowadziły mnie na to
miejsce, raz za razem. Brakowało mi odwagi, by pójść za nimi, przytrzymywały mnie ciernie tchórzostwa.
Czasami widziałem krainę umarłych po drugiej stronie czarnej rzeki, czasami po drugiej stronie przepaści, nad którą przerzucono wąski
kamienny most. Kiedyś zobaczyłem Wrota pod postacią drzwi do sali tronowej mojego ojca, ale obramowane szronem i cieknące z każdej
szczeliny ropą. Wystarczyło tylko nacisnąć klamkę...
Hrabia Renar utrzymywał mnie przy życiu. Obietnica zadania mu bólu zagłuszała mój własny. Tam gdzie miłość zawodzi, siłę daje nienawiść.
I pewnego dnia gorączka minęła. Rany wciąż były zaognione, ale goiły się. Karmili mnie rosołem z kury i powoli wracałem do zdrowia, od
którego zdążyłem się już odzwyczaić.
Nastała wiosna i zabarwiła na nowo liście drzew. Odzyskałem siłę, ale czułem, że odebrano mi coś innego. I to do tego stopnia, że nawet nie
potrafiłem tego nazwać.
Wróciło słońce, a wraz z nim, ku zniesmaczeniu Brata Glena, wrócił Lundist, by znów mnie uczyć.
Kiedy przyszedł po raz pierwszy, siedziałem w łożu. Patrzyłem, jak rozkłada na stole książki.
— Ojciec odwiedzi cię po powrocie z Gelleth — oznajmił. W jego głosie wyczuwałem wyrzut, ale nie w stosunku do mnie. — Ciężko przeżywa
śmierć królowej i księcia Williama. Kiedy cierpienie zelżeje, na pewno przyjdzie z tobą pomówić.
Nie rozumiałem, dlaczego Lundist czuł się zmuszony do kłamstwa. Wiedziałem, że mój ojciec nie będzie marnował na mnie czasu, skoro
wszystko wskazywało na to, że nie przeżyję. Wiedziałem, że zobaczy się ze mną tylko wtedy, jeśli będzie to czemuś służyło.
— Powiedz mi, nauczycielu — powiedziałem. — Czy zemsta to nauka, czy sztuka?
6
Deszcz osłabł, kiedy upiory uciekły. Pogoniłem tylko tego jednego, ale wszystkie uciekły, najpewniej do grzęzawisk, które nawiedzały. Być
może ten, z którym się rozprawiłem był ich przywódcą; może po śmierci ludzie zamieniają się w tchórzy. Nie wiem.
Co do moich własnych tchórzy, nie mieli dokąd uciekać, więc bez problemu ich odnalazłem. Najpierw zobaczyłem Makina. On przynajmniej
szedł w moim kierunku.
— Pobiegałeś sobie wesoło? — zawołałem.
Przystanął na chwilę i spojrzał na mnie. Wyglądał jak zmokła kura, chociaż deszcz nie padał już tak intensywnie. Woda spływała mu
strumieniami po napierśniku. Rozejrzał się nerwowo i opuścił miecz.
— Kto niczego się nie boi, traci przyjaciół — powiedział, rozciągając grube wargi w uśmiechu. — Nie ma nic złego w braniu nóg za pas. Pod
warunkiem, że biegnie się we właściwą stronę. — Machnął ręką w kierunku, gdzie Rike mocował się z kępą sitowia, unurzany w błocie po pas. —
Strach pomaga wybrać walki, które warto stoczyć. Mój książę, toczysz wszystkie bez wyjątku. — Iociekając deszczem złożył mi głęboki ukłon.
Rzuciłem okiem na Rike'a. Maical miał podobny problem po drugiej stronie drogi. Ale jego problem sięgał mu już po szyję.
— Istoczę wszystkie do końca — powiedziałem.
— Trzeba wybierać walki — odparł Makin.
— Ja wybieram pole walki. Wybieram pole walki, ale nie uciekam. Nigdy. Tak robiono do tej pory i wojna wciąż trwa. A ja zamierzam ją
wygrać, bracie Makinie. Wojna skończy się na mnie.
Znów się skłonił. Nie aż tak głęboko, ale tym razem czułem, że robi to szczerze.
— Idlatego cię nie odstąpię, książę. Bez względu na to, gdzie nas to zawiedzie.
Póki co zawiodło nas na bagna, skąd musieliśmy wyłowić resztę braci. Najpierw wyciągnęliśmy Maicala, chociaż Rike wył i ciskał w nas
przekleństwami. W rzednącym deszczu dojrzałem w oddali siwka i wózek z głowami. Koń miał na tyle rozumu, żeby trzymać się drogi, czego nie
można powiedzieć o Maicalu. Gdyby Maical pociągnął siwka za sobą w trzęsawisko, pozwoliłbym mu się utopić.
Potem wyłowiliśmy Rike'a. Kiedy do niego dotarliśmy, błoto sięgało mu już prawie ust. Na powierzchnię wystawała tylko jego biała gęba, ale w
najlepsze pomstował na czym świat stoi. Większość braci znaleźliśmy na drodze, ale sześciu mokradła wciągnęły zbyt szybko. Straciliśmy ich na
zawsze. Pewnie teraz szykowali się, by straszyć kolejną grupę podróżnych.
— Wracam po starego Gomsta — obwieściłem.
Uszliśmy spory kawałek drogi. Ciemność była już niemal zupełna. Z tego miejsca nie można było już dojrzeć szubienicy, tylko szare zasłony
deszczu. Na bagnach wciąż czaili się umarli. Czułem na skórze ich lodowate myśli.
Nikogo nie prosiłem, żeby mi towarzyszył. Wiedziałem, że żaden z nich nie ma na to ochoty, a przywódcy nie wypada prosić i usłyszeć w
odpowiedzi „nie”.
— Na co ci ten stary klecha, bracie Jorg? — spytał Makin. A tak naprawdę mówił mi, żebym nie szedł.
— Ciągle chcesz go przypiec? — Nawet gruba warstwa błota nie zdołała przykryć nagłej wesołości Rike'a.
— Chcę. Ale nie dlatego po niego idę — odparłem i ruszyłem z powrotem.
Zanurzyłem się w deszczu i ciemności. Byłem sam; bracia zostali na drodze. Do Gomsta i szubienic miałem spory kawałek. Szedłem w
kokonie ciszy, słuchając szeptu deszczu i odgłosu własnych kroków.
Coś wam powiem. Ta cisza prawie mnie pokonała. To cisza mnie przeraża; jest jak biała karta, którą mogę zapełnić swoim strachem. Duchy
umarłych nie mają z tym nic wspólnego. Tamten truposz próbował pokazać mi piekło, ale była to tylko kiepska imitacja przerażenia, które mogę
wymalować w ciemności, gdy panuje cisza.
Wciąż tam wisiał — Gomst, nadworny kapłan Ancrathów.
— Ojcze Gomst — powiedziałem i dorzuciłem ukłon. Chociaż prawdę rzekłszy nie byłem w nastroju do zabawy. Za oczami rozgorzał mi ból,
który kosztował już życie niejednego człowieka.
Spojrzał na mnie, wybałuszając oczy, jakbym był upiorem z bagien.
Podszedłem do łańcucha, na którym wisiała klatka.
— Przygotuj się, ojcze.
Miecz, którego dobyłem, rozpłatał starego Bovida Tora niespełna dwadzieścia godzin wcześniej. Teraz chwyciłem zań, by uwolnić księdza.
Łańcuch puścił od razu. Zaklęli w tym ostrzu jakąś magię, może i czarną. Ojciec mówił mi, że znajdował się w posiadaniu Ancrathów od czterech
pokoleń, i że Ancrathowie zabrali go z siedziby rodu Or. Zatem stal, z której go wykuto, była stara jeszcze zanim Ancrathowie położyli na nim łapę.
Zanim go ukradłem.
Klatka spadła na ścieżkę z hukiem. Ojciec Gomst krzyknął i uderzył głową w pręty, które odbiły mu się bladym krzyżem na czole. Drzwi klatki
powiązano drutem — puścił ledwo tknąłem go krawędzią rodowego miecza, skradzionego po dwakroć. Przez chwilę wyobraziłem sobie ojca, jego
twarz wykrzywioną oburzeniem, że używam szlachetnego ostrza do tak podrzędnej roboty. Mam bogatą wyobraźnię, ale wyobrażenie sobie
jakiejkolwiek emocji na kamiennej twarzy ojca było nie lada wyczynem.
Gomst wyczołgał się z klatki, sztywny i słaby. Jak to staruch. Podobało mi się, że miał na tyle przyzwoitości, by nie ukrywać wieku
przygniatającego go do ziemi. Innych mijające lata hartowały.
— Ojcze Gomst — powiedziałem. — Musimy się teraz spieszyć, inaczej mary z bagien znów mogą przyleźć i postraszyć nas tym swoim
wyciem i jęczeniem.
Spojrzał na mnie i cofnął się, jakby zobaczył ducha, a potem złagodniał.
— Jorg — rzekł nagle dziwnym głosem. Nie tylko jego ton był pełen współczucia; także wzrok. — Co się z tobą stało?
Nie będę was okłamywał. Połowa mnie chciała wbić w niego nóż, tu i teraz, tak jak wcześniej w Gemta. Więcej niż połowa. Ręka mnie
swędziała, żeby chwycić za ten nóż. Głowa mi pękała od tej ochoty, jak gdyby ktoś zaciskał mi ją w imadle.
Znany jestem ze swej przekory. Jeśli coś mnie pcha w jedną stronę, ja prę w drugą. Nawet jeśli tym czymś, co mnie pcha, jestem ja sam.
Wypatroszyć w tej chwili Gomsta byłoby łatwo. Nawet przyjemnie. Ale ta potrzeba była zbyt nagląca. Czułem presję.
Uśmiechnąłem się:
— Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem.
Istary Gomsty, chociaż był cały obolały i poraniony, pochylił głowę i wysłuchał mojej spowiedzi.
Mówiłem w deszcz, spokojnie i cicho. Na tyle głośno jednak, by słyszał mnie Gomst i umarli, którzy czaili się wokół nas. Mówiłem o tym, co
zrobiłem. O tym, co zrobię. Spokojnym głosem opowiedziałem o moich planach wszystkim, którzy nadstawiali uszu. Wtedy umarli sobie poszli.
— Jesteś diabłem wcielonym! — Ojciec Gomst cofnął się o krok i chwycił za krzyżyk u szyi.
— Jeśli sytuacja tego wymaga... — Nie zamierzałem się z nim kłócić. — Ale wyznałem swoje grzechy i musisz mi je odpuścić.
— Obrzydliwość... — szepnął z trudem.
— Żeby tylko — przytaknąłem mu. — A teraz mi odpuść.
Ojciec Gomst odzyskał w końcu rezon, ale wciąż trzymał się na dystans.
— Czego chcesz ode mnie, Lucyferze?
Dobre pytanie.
— Chcę wygrać — powiedziałem.
Pokręcił głową, więc wyjaśniłem.
— Jednych trzyma przy mnie to, kim jestem. Drugich to, dokąd zmierzam. Inni muszą wiedzieć, kto ze mną trzyma. Wyznałem ci swoje grzechy.
Żałuję za nie. Teraz Bóg jest po mojej stronie, a ty jesteś księdzem, który rozgłosi wiernym, żem jest Jego wojownikiem, Jego narzędziem,
Mieczem Wszechmocnego.
Rozdzielała nas cisza odmierzana biciem serca.
— Ego te absolvo — wydusił z siebie Ojciec Gomst drżącymi wargami.
Wtedy ruszyliśmy z powrotem i dołączyliśmy do reszty. Makin już ich ustawił i przygotował. Czekali w ciemności z jedną pochodnią i latarnią
przywieszoną do wózka z głowami.
— Kapitanie Borta — zwróciłem się do Makina.
— Czas na nas. Przed nami kawał drogi, nim dotrzemy do Końskiego Wybrzeża.
— A co z księdzem? — spytał.
— Może zboczymy trochę z drogi i podrzucimy go do Wysokiego Zamku.
Znów poczułem ten ból głowy.
Być może miało to coś wspólnego ze starym duchem, który dręczył mnie i przenikał do szpiku kości. Z drugiej strony dzisiaj te bóle sprawiały
raczej wrażenie, jakby ktoś dźgał mnie kijem i dokądś zaganiał. Naprawdę zaczynało mnie to już wkurwiać.
— Właśnie tak zrobimy. Złożymy wizytę w Wysokim Zamku. — Zazgrzytałem zębami, by zapomnieć o sztyletach wrażających mi się w mózg.
— Osobiście odstawimy starego Gomsta. Tatulek na pewno się o mnie zamartwia.
Rike i Maical wpatrywali się we mnie z głupkowatym wyrazem twarzy. Gruby Burlow i Czerwony Kent wymienili spojrzenia. Nubariczyk wywrócił
oczami.
Zerknąłem na Makina: wysoki, szeroki w barach, ciemne włosy przyklejone deszczem do czaszki. Oto mój rycerz, pomyślałem. Gomst to mój
hetman, Wysoki Zamek to moja wieża... Wtedy pomyślałem o ojcu.
Potrzebny był mi król. Nie da się grać bez niego. Pomyślałem o ojcu i poczułem się lepiej. Po tym starciu z umarlakiem zacząłem się
zastanawiać. Pokazał mi swoje piekło, a ja je wyśmiałem. Ale teraz pomyślałem o ojcu i doznałem ulgi, że wciąż potrafię odczuwać strach.
7
Jechaliśmy całą noc; w końcu Droga Liczy wyprowadziła nas z bagien. O świcie dotarliśmy do pogrążonego w szarości Norwood. Z miasta
pozostało niewiele. Nad zgliszczami wciąż unosił się rzadki, gryzący dym.
— Hrabia Renar — stwierdził Makin stojący u mego boku — śmiało sobie poczyna tak otwarcie atakując protektoraty Ancrathów.
— Skąd ta pewność, kto dopuścił się takiego okrucieństwa? — zapytał ojciec Gomst. Twarz miał białą jak brodę. — Może to ludzie barona
Kennicka ruszyli Drogą Liczy siać zniszczenie. To oni powiesili mnie w klatce na szubienicy.
Bracia rozbiegli się po ruinach. Rike odepchnął Grubego Burlowa i zniknął w pierwszym budynku, po którym ostał się tylko kamienny szkielet
bez dachu.
— Zawszona wiejska biedota! Drugi pieprzony Mabberton. — Energia, z jaką przeszukiwał domostwo, zagłuszyła dalsze żale.
Przypomniałem sobie jak wyglądało Norwood obwieszone świątecznymi wstęgami. Matka spacerowała z burmistrzem. William i ja jedliśmy
jabłka w melasie.
— To była moja zawszona wiejska biedota — powiedziałem, a potem spojrzałem na starego Gomsta.
— Nie ma trupów. To robota hrabiego Renara.
Makin przytaknął.
— Na polach od zachodu znajdziemy stos. Renar pali ich wszystkich razem. Żywych i martwych.
Gomst przeżegnał się i wymamrotał modlitwę.
Jak już mówiłem, wojna to piękna sprawa, a ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Uśmiechnąłem się, chociaż uśmiech do mnie nie
pasował.
— Bracie Makinie, zdaje się, że hrabia zrobił ruch. Wypadałoby nam, skoro dzielimy z nim żołnierskie rzemiosło, docenić jego dzieło. Przejedź
się po okolicy. Chcę wiedzieć, jak to rozegrał.
Renar. Najpierw ojciec Gomst, teraz Renar. Jak gdyby upiór z bagien przekręcił klucz i duchy mojej przeszłości wychodziły jeden po drugim.
Makin skinął głową i pocwałował. Nie w kierunku miasta, ale brzegiem strumienia, aż do zarośli za błoniami.
— Ojcze Gomst — zacząłem uprzejmym, dworskim tonem. — Bądź łaskaw wyjaśnić mi, gdzie byłeś, kiedy pochwycili cię ludzie barona
Kennicka? — Jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby nasz rodowy ksiądz miał zostać „zaproszony” na wyprawę wojenną.
— W osadzie Jessop, mój książę — odparł Gomst niepewnie, patrząc wszędzie tylko nie na mnie. — Nie powinniśmy jechać dalej? Na naszej
ziemi będziemy bezpieczni. Najazdy nie sięgną poza Hanton.
To prawda, pomyślałem, więc po co zapuszczałeś się na niebezpieczny teren?
— Jessop? Nigdy wcześniej o tym miejscu nie słyszałem, ojcze Gomst — powiedziałem wciąż uprzejmie jak ta lala. — Czyli, że to pewnie trzy
chaty na krzyż i jedna świnia.
Z budynku wypadł Rike, czarny od popiołu jak Nubańczyk i rozjuszony jak wściekły byk. Skierował się wprost do następnego domu.
— Burlow, ty gruby sukinsynu! Wrobiłeś mnie! — Kiedy Rikejek nie mógł znaleźć nic wartościowego, ktoś musiał mu za to zapłacić. Za każdym
razem.
Gomst wydawał się zadowolony, że pojawiło się coś, co odwróciło uwagę od naszej rozmowy, ale nie pozwoliłem mu tak łatwo umknąć.
— Ojcze Gomst, mówiłeś o Jessop... — Wziąłem wodze z jego rąk.
— Wioska nad bagnem, mój książę. Nic takiego. Kopią tam torf dla protektoratu. Siedemnaście chałup i trochę więcej świń. — Próbował się
zaśmiać, ale głos mu się załamał.
— Iwybrałeś się tam, by odpuścić grzechy biedocie? — Wbiłem w niego wzrok.
— Yyyy...
— Wypuściłeś się poza Hanton, na skraj bagna, na pewne niebezpieczeństwo — powiedziałem. — Ojcze, jesteś doprawdy świętym
człowiekiem.
Gomst podziękował za te słowa skinieniem głowy.
Jessop. Ta nazwa z czymś mi się kojarzyła. Z czymś poważnym, z czymś mrocznym, niczym bicie dalekiego dzwonu. Nie pytaj nigdy, komu
bije dzwon...
— Woda zanosi zmarłych właśnie do Jessop — powiedziałem. Jeszcze zanim dokończyłem, zobaczyłem te słowa w ruchu warg Lundista.
Ujrzałem mapę za jego plecami, rozwieszoną na ścianie gabinetu, z zaznaczonymi na czarno prądami. — To wolny prąd, ale pewny. Bagna strzegą
swych sekretów, lecz nie na zawsze. Ito właśnie w Jessop je wyjawiają.
— Ten wielkolud, Rike, zaraz udusi tego grubasa. — Gomst kiwnął w kierunku miasta.
— Mój ojciec wysłał cię, byś przypatrzył się umarłym. — Nie dałem się zbić z tropu gadaninie Gomsta. — Bo ty byś mnie rozpoznał.
Usta Gomsta złożyły się, by powiedzieć „nie”, ale wszystkie inne mięśnie mówiły „tak”. Można by się spodziewać, że księża potrafią lepiej
kłamać, biorąc pod uwagę, czym się zajmują i w ogóle.
— Wciąż mnie szuka? Po czterech latach! Zdziwiłbym się, gdyby szukał mnie jeszcze po czterech tygodniach.
Gomst odchylił się w siodle i rozłożył bezradnie ręce.
— Królowa jest brzemienna. Sageous powiada, że to będzie chłopiec. Musiałem potwierdzić prawo do sukcesji.
No tak, „sukcesja”. To już było bardziej podobne do ojca, którego znałem. A ta królowa? Ładnie nam się dzień rozwija.
— Sageous? — spytałem.
— Pogański szaman, od niedawna na dworze. — Gomst wypluł te słowa, jak gdyby paliły go w język.
— Rike! — zawołałem. Niezbyt głośno, ale na tyle, by mnie usłyszał. — Puść Grubego Barlowa, bo inaczej będę musiał cię zabić.
Rike puścił i Burlow uderzył w ziemię jak stupięćdziesięciokilowa kupa smalcu, którą był. Z tą różnicą może, że Burlow był trochę bardziej
czerwony na gębie, ale tylko trochę. Rike począł iść w naszą stronę, wyciągając przed siebie ręce tak, jakby już zaciskał je na mojej szyi.
— Ty!
Pięknie. Rikejek dostał szału, po Makinie ani śladu, a z ojca Gomsta taki pożytek jak z pierdnięcia na wietrze.
— Ty! Gdzie to pieprzone złoto, które nam obiecywałeś?
Na te słowa w oknach i drzwiach pokazało się dwadzieścia głów. Nawet Gruby Burlow podniósł wzrok, nabierając powietrza, jakby wciągał je
przez słomkę.
Pozwoliłem dłoni ześlizgnąć się z głowicy miecza. Nierozsądnie byłoby tracić kolejnego pionka.
Rike'a dzieliło od nas jeszcze dziesięć jardów. Zeskoczyłem z siodła i pogładziłem Gerroda po pysku, plecami odwrócony do miasta.
— W Norwood nie brakuje złota innego sortu — powiedziałem głośno, ale nie zanadto. Potem odwróciłem się i przeszedłem obok Rike'a
nawet na niego nie patrząc. Daj takiej szelmie jak Rike szansę, a ten na pewno się nie zawaha.
— Tylko mi tym razem nie opowiadaj o chłopskich córkach, ty mały bękarcie! — Szedł za mną i wydzierał się, ale pozwoliłem mu na to. Tylko
na tyle było go teraz stać. — Ten zafajdany hrabia już dawno ułożył z nich stos i podpalił.
Skręciłem w ulicę Środkową, przy której stał dom burmistrza. Po drodze minęliśmy brata Gainsa, który rozpalił już pod kotłem. Spojrzał i
poczłapał za nami, żeby nie ominęło go widowisko.
Wieża, w której mieścił się spichlerz nigdy nie prezentowała się imponująco. Teraz, osmalona i z pękniętymi od gorąca kamieniami wyglądała
jeszcze mniej okazale. Worki z ziarnem, zanim je spalili, przykrywały klapę. Znalazłem ją, tupiąc tu i ówdzie. Rike nie przestawał psioczyć za moimi
plecami.
— Otwórz to — wskazałem uchwyt w kamiennej płycie.
Nie trzeba mu było powtarzać. Klęknął i podniósł klapę, jakby ważyła tyle, co nic. Wciąż tam były, stały ciasno beczka przy beczce w
zakurzonym mroku.
— Stary burmistrz trzymał świąteczne piwo pod spichlerzem. Wszyscy miejscowi o tym wiedzą. Schładza je płynący tu poniżej potoczek. Na
moje oko jest ich ze dwadzieścia. Dwadzieścia beczek złotego świątecznego piwa. — Uśmiechnąłem się.
Rike nie odwzajemnił uśmiechu. Wciąż klęczał i obserwował ostrze mojego miecza. Wyobraziłem sobie, jak go musi łaskotać po gardle.
— Wiesz Jorg, bracie Jorg, ja nie chciałem... — zaczął. Nawet z moim mieczem na gardle dalej robił wredną minę.
Makin przykłusował i stanął przy mnie. Nie opuszczałem miecza.
— Może i jestem mały, Rikejku, ale nie jestem bękartem — powiedziałem cicho najbardziej zabójczym ze swoich głosów. — Nieprawdaż,
ojcze Gomst? Gdybym był bękartem, nie musiałbyś ryzykować życiem i zdrowiem, szukając mnie wśród umarłych, mam rację?
— Książę Jorgu, niech kapitan Bortha zajmie się tym dzikusem. — Gomstowi udało się jakoś odzyskać panowanie nad sobą. — A my jedźmy
już do Wysokiego Zamku. Twój ojciec...
— Mój cholerny ojciec może jeszcze trochę poczekać! — krzyknąłem i zaraz ugryzłem się w język, wkurzony, że się wkurzyłem.
Rike zapomniał na chwilę o mieczu.
— Co to za kurewska gadka o pieprzonym księciu? Co to za pieprzony kapitan Bortha? Ikiedy wreszcie napiję się tego chędożonego piwa?
Mieliśmy już wtedy pełną widownię; wszyscy bracia otoczyli nas kółkiem.
— Skoro już pytasz tak grzecznie, bracie Rike, to ci powiem.
Makin zmarszczył brwi i chwycił za miecz. Powstrzymałem go ruchem ręki.
— Pieprzony kapitan Bortha to Makin, a właściwie kapitan Makin Bortha z Gwardii Imperialnej Ancrathów. Pieprzony książę to ja, czyli
ukochany syn i następca króla Olidana z rodu Ancrathów. Teraz możemy napić się piwa, jako że dziś są moje czternaste urodziny, i czym inaczej
wzniósłbyś toast za moje zdrowie?
W każdym bractwie istnieje jakaś hierarchia.
Wśród braci takich jak moi, nikt nie chce znaleźć się na samym dole. Ciężar tej hierarchii może przygnieść na śmierć. Brat Jobe był zarazem po
trosze zbitym kundlem i wściekłym psem, i dzięki temu żył.
MARKLAWRENCE Brytyjski autor fantasy, któryzadebiutował znakomicie przyjętą powieścią Książę Cierni, która została uznana za jeden znajlepszych debiutów epickiej fantasyostatnich lat. Jest żonatyi ma czworo dzieci . Jedno znich ma wysoki stopień niepełnosprawności. W pracy zawodowej Mark prowadzi badania w dziedzinie zawiłości sztucznej inteligencji. Był upoważniony do wglądu w tajne informacje przez aż dwa rządy: amerykański i brytyjski. W swoim czasie mógł szczerze powiedzieć: "To nic wielkiego... Chwilunia, to jednak jest coś wielkiego!". Wchwilach wolnych od pracyi opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem Mark pisze, gra na komputerze, uprawia działkę, warzypiwo i unika majsterkowania. Książę Cierni to pierwszytom trylogii Rozbite Imperium, opowiadającej o perypetiach księcia Jorga Ancratha. Cała trylogia zostanie wydana w Polsce przezwydawnictwo PapierowyKsiężyc.
MARK LAWRENCE ROZBITE IMPERIUM TOM I KSIĄŻĘ CIERNI Przełożył Jarosław Fejdych PAPIEROWYKSIĘŻYC Słupsk 2012
Tytuł oryginału Prince of Thorns Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Skład i łamanie Anna Szarko e-mail: anna.szarko@gmail.com Projekt okładki Krzysztof Krawiec Copyright ©byMark Lawrence 2011 Mapa ©Andre Ashton Copyright ©for the Polish edition byPapierowyKsiężyc 2012 Copyright ©for the Polish translation byJarosław Fejdych Wydanie I Słupsk 2012 ISBN 978-83-61386-19-3 Wydawca: PAPIEROWYKSIĘŻYC Wydawnictwo PapierowyKsiężyc skr. poczt. 220. 76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail: wydawnictwo@papierowyksiezyc.pl www.papierowyksiezyc.pl Druk: WZDZ-Drukarma Lega, Opole, 77 400-33-50
Dziękuję Helen Mazarakis i Sharon Mack za pomoc i wsparcie.
Celyn, to, co najważniejsze jest nienaruszone
1 Kruki! Zawsze te kruki. Obsiadły dach kościoła, zanim jeszcze ranni wyzionęli ducha, zanim Rike skończył obcinać palce i zdejmować z nich pierścienie. Oparłem się o słup szubienicy i skinąłem kilkunastu czarnym ptaszyskom o mądrych i czujnych ślepiach. Rynek spływał czerwienią. Krew w rynsztoku, krew na kamiennych płytach, krew w fontannie. Trupy leżały po trupiemu. Niektóre zabawnie wyciągały ku niebu bezpalce dłonie, inne spokojnie zwinęły się w kłębek wokół ran. Nad dogorywającymi unosiła się chmara much. Byli tam ślepcy, byli też kanciarze, a obecność każdego z nich zdradzała nieodłączna bzycząca świta. — Wody! Wody! — Bliscy śmierci zawsze proszą o wodę. Dziwne; u mnie pragnienie wywołuje zadawanie śmierci. Tyle zostało po Mabberton. Dwustu martwych chłopów pośród kos i siekier. A ostrzegałem, że jesteśmy zawodowcami. Powiedziałem to ich przywódcy, Bovidowi Torowi. Dałem im szansę, zawsze to robię. Ale nie. Chcieli krwi i rzezi. No i się doigrali. Wojna, kochani, to piękna sprawa. Ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Gdyby chciało mi się podejść do starego Bovida opartego o fontannę, z bebechami na wierzchu, pewnie by się ze mną nie zgodził. No i patrzcie dokąd go zaprowadziło odmienne zdanie. — Zawszona wiejska biedota. — Rike cisnął garść palców na rozpłatany brzuch Bovida i podszedł do mnie trzymając łup w wyciągniętej dłoni, jak gdyby to była moja wina. — Patrz! Jeden złoty pierścień. Jeden! W całej wiosce tylko jeden zafajdany złoty pierścień. Chętnie postawiłbym sukinsynów na nogi i jeszcze raz ich wypatroszył. Pieprzone wieśniaki. Nie miałem wątpliwości, że tak by właśnie zrobił: był prawdziwym sukinsynem i do tego chciwym. Spojrzałem mu w oczy. — Spokojnie, bracie Rikeu. W Mabberton nie brakuje złota innego sortu. — Ostrzegłem go wzrokiem. Przez te jego złorzeczenia prysł cały czar widowiska; zresztą trzeba było przykrócić mu cugli. Po walce Rike’a zawsze nosiło i chciał więcej. W moich oczach wyczytał, że mogę dać mu więcej. Więcej niż mu trzeba. Mruknął coś, schował zakrwawiony pierścień i wsadził nóż za pas. Makin zaszedł nas od tyłu i przygarnął do siebie, klepiąc rękawicami w nasze napierśniki. Jeśli Makin miał jakiś talent, to była nim umiejętność łagodzenia spraw. — Rikejku, brat Jorg słusznie prawi. Skarbów tu nie brak. — Miał w zwyczaju zdrabniać imię Rike'a, bo o głowę przewyższał nas wszystkich i był ze dwa razy szerszy. Zawsze też opowiadał dowcipy. Opowiadałby je tym, których zabijał, gdyby dali mu na to czas. Lubił, gdy odchodzili z uśmiechem. — Jakich skarbów? — mruknął posępnie Rike. — A co jest Rikejku skarbem wieśniaka? — Makin poruszył znacząco brwiami. Rike podniósł przyłbicę racząc nas swoją brzydką gębą. No, bardziej ordynarną niż brzydką. Blizny dodawały mu uroku. — Krowy? Makin wydął wargi. Grube i mięsiste, nie mogły się podobać, ale można mu je było wybaczyć, bo nadrabiał poczuciem humoru i zabójczą skutecznością w wywijaniu cepem. — Weź sobie Rikejku te krowy, jak chcesz. Ja zamierzam znaleźć sobie jakąś chłopską córkę albo i trzy, zanim ktoś je nam zużyje. Odeszli razem, Rike zanosząc się ochrypłym „har, har, har” brzmiącym jak gdyby nie tyle się śmiał, co zadławił ością. Patrzyłem, jak wyważają drzwi do domu Bovida naprzeciwko kościoła. Dom był ładny, z wysokim dachem krytym gontem i z kwiatowym ogródkiem od frontu. Bovid podążył za nimi wzrokiem, ale głowy już obrócić nie mógł. Patrzyłem na kruki, na Gemta i jego głupkowatego brata Maicala, zbierających głowy, Maical z wózkiem, Gemt z siekierą. Piękna sprawa, powiadam. Przynajmniej do patrzenia. Zgodzę się, że wojna cuchnie. Ale zaraz podłożymy ogień i cały smród zamieni się w dym. Złote pierścienie? Żadnej dodatkowej zapłaty mi nie trzeba. — Chłopcze! — zawołał głucho Bovid. Podszedłem i oparłem się o miecz, czując nagłe zmęczenie w ramionach i nogach. — Gadaj prędko, co tam masz do powiedzenia, chłopie. Brat Gemt już idzie ku nam z siekierą. Ciach. Nie wyglądał na zmartwionego. Trudno zmartwić czymś człowieka, którego czeka rychłe przeistoczenie w robaczą strawę. Jednak rozdrażnił mnie, że nie okazał mi szacunku i nazwał chłopcem. — Masz jakieś córki, chłopie? Może schowały się w piwnicy? Stary Rike nie zwietrzy. Bovid podniósł wzrok; w jego oczach błysnął ból. I... ile masz lat, chłopcze? Znów „chłopcze”. — Wystarczająco dużo, żeby rozpłatać ci brzuch jak napchaną kiesę — powiedziałem, czując narastającą wściekłość. Nie lubię się wściekać. Wścieka mnie to. Ale nie załapał. Nie zdawał sobie chyba nawet sprawy, że to ja go tak rozprułem ledwo pół godziny wcześniej. — Piętnaście wiosen, nie więcej. Na pewno nie więcej... — Słowa sączyły się powoli z sinych ust w pobladłej twarzy. Sprostowałbym, że pomylił się o dwie, ale już mnie nie słyszał. Za mną zaskrzypiał wózek. Gemt stanął obok z ociekającą krwią siekierą.
— Odrąbcie mu głowę — mruknąłem. — Jego tłusty brzuch zostawcie krukom. Piętnaście wiosen! Kto w tym wieku pustoszy wsie... Kiedy przyjdzie piętnasta, będę już królem!
Niektórzy przychodzą na świat po to, by ci nadepnąć na odcisk. Brat Gemt przyszedł na świat po to, by nadepnąć na odcisk światu.
2 Mabberton płonęło aż miło. Tak jak wszystkie inne wioski tego lata. Makin powtarzał, że to cholernie gorące lato i nie ma co liczyć na deszcz. Miał rację. Gdy wjeżdżaliśmy, zostawialiśmy za sobą kurz; gdy wyjeżdżaliśmy — dym. — Komu by się chciało być chłopem? — Makin lubił zadawać pytania. — Komu by się chciało być chłopską córką? — Skinąłem w kierunku Rike'a. który szczerzył się głupkowato i kołysał w siodle tak, że wydawało się, iż zaraz z niego spadnie. Przez kirys przewiesił belę jedwabiu przetykanego złotem. Skąd wytrzasnął takie coś w Mabberton? — Brat Rike lubi oddawać się prostym przyjemnościom — powiedział Makin. Fakt. Rike miał wręcz niezaspokojony apetyt. Jak i pożar pochłaniający teraz wioskę. Przyłożyłem pochodnię do krytej strzechą gospody; ogień zmusił nas do odwrotu. Kolejny krwawy dzień w ciągnącej się latami agonii naszego rozbitego królestwa. Makin otarł pot z twarzy, rozsmarowując przy tej okazji sadzę. Cały Makin, zawsze się uświni. — Ty sam nie mogłeś odmówić sobie tych przyjemności, bracie Jorg. Nie zamierzałem się o to kłócić. „Ile masz łat?”, pytał ten stary chłop. Wystarczająco dużo, żeby złożyć jego córkom wizytę. Ta tłusta dziewka miała dużo do powiedzenia, podobnie jak jej ojciec. Darła się jak prosiak, mało mi uszy nie pękły. Wolałem tę starszą. Przynajmniej była cicha. Tak cicha, że trzeba było ją przycisnąć tu czy tam, żeby się upewnić, czy nie kipnęła ze strachu. Nie przypuszczam jednak, żeby któraś siedziała cicho, kiedy dosięgnął je ogień... Gemt zrównał konia z moim i wyrwał mnie z zamyślenia. — Ludzie barona dojrzą dym z dziesięciu mil. Źleś zrobił, podkładając ogień. — Pokręcił głupim rudym łbem, ruda grzywa zakołysała się w tę i we w tę. — Źleś zrobił — powtórzył jego brat idiota, wołając z grzbietu starego siwka. Pozwoliliśmy mu jechać z zaprzęgniętym wózkiem. Siwek nie zgubi drogi. Ten koń miał więcej oleju w głowie niż Maical. Gemt zawsze musiał coś wytknąć. „Źleś zrobił, wrzucając trupy do studni, teraz będziemy jechać o suchym pysku.” „Źleś zrobił, zabijając tego klechę, to przyniesie nam pecha.” „Gdybyśmy lżej się z nią obeszli, dostalibyśmy za nią okup od barona Kennicka.” Kusiło mnie przyłożyć mu nóż do gardła. Tu i teraz. Wychylić się i zatopić ostrze w jego szyi. „O co chodzi, bracie Gemt? Co tam bulgoczesz? Źlem zrobił, przebijając ci to stare, robaczywe jabłko Adama?” — O, nie! — zawołałem w udawanym przestrachu. — Szybko, Rikejku, leć się odszczać na Mabberton. Trzeba zagasić ten ogień. — Ludzie barona go zobaczą — upierał się poczerwieniały na twarzy Gemt. Kiedy ktoś go wkurzył, robił się burakowy. Swoją czerwoną gębą tylko jeszcze bardziej kusił mnie do mordu. Jednak nie zrobiłem tego. Przywódca ma swoje obowiązki. Przywódca ma obowiązek nie zabijać zbyt wielu własnych ludzi. Inaczej komu będzie przewodził? Kolumna jeźdźców zebrała się wokół nas, jak zawsze kiedy coś się działo. Pociągnąłem za wodze; Gerrod stanął z rżeniem i stukotem kopyt. Patrzyłem na Gemta i czekałem. Czekałem, aż wszystkich trzydziestu ośmiu moich braci zbierze się przy nas, a Gemt zrobił się tak czerwony, że mało mu krew nie trysnęła z uszu. — Bracia, dokąd zmierzamy? — zapytałem cicho, stając w strzemionach, żeby przyjrzeć się ich szpetnym ryjom. Wszyscy umilkli, by mnie usłyszeć. — Dokąd? — ponowiłem pytanie. — Czyżbym tylko ja to wiedział? Czy trzymam przed wami coś w sekrecie, moi bracia? Rike wyglądał na zdezorientowanego i marszczył brwi. Gruby Burlow stanął po mojej prawej, a po lewej Nubańczyk, którego zęby odcinały się śnieżną bielą na umazanej sadzą twarzy. Cisza. — Brat Gemt nam powie. On wie wszystko najlepiej. — Uśmiechnąłem się, chociaż ręka mnie wciąż świerzbiła, by rozpruć mu gardło. — Dokąd jedziemy, bracie Gemt? — Do Wennith na Końskim Wybrzeżu — odparł niechętnie, nie chcąc się na nic zgadzać. — Bardzo dobrze. A jak się tam dostaniemy? Prawie czterdziestu jeźdźców na wspaniałych, kradzionych koniach? Gemt zacisnął zęby. Wiedział, ku czemu to zmierza. — Jak się tam dostaniemy, skoro zależy nam na kawałku pieczeni, póki jest gorąca? — spytałem. — Droga Liczy! — zawołał Rike zadowolony, że zna odpowiedź. — Droga Liczy — powtórzyłem cicho i uśmiechnąłem się. — Jaką inną drogą moglibyśmy jechać? — Spojrzałem w ciemne oczy Nubańczyka. Nie potrafiłem w nich nic wyczytać, ale pozwoliłem mu czytać w moich. — Nie ma innej drogi. Rike jest w swoim żywiole, pomyślałem. Nie ma pojęcia, w co tu się gra, ale podoba mu się jego rola. — Czy ludzie barona wiedzą, gdzie jedziemy? — zapytałem Grubego Burlowa.
— Psy wojny idą z frontem — odparł. Gruby Burlow nie jest głupi. Policzki trzęsą mu się jak galareta, kiedy gada, ale głupi nie jest. — Zatem... — Powoli przeciągnąłem wzrokiem po ich twarzach. — Zatem baron wie, dokąd zmierzają oprychy, takie jak my i wie, którą drogą musimy jechać. — Pozwoliłem słowom wybrzmieć do końca. — I po to właśnie puściłem z dymem cholerną wioskę, żeby wiedział, jakim złym pomysłem byłoby jechać za nami. W tej chwili wbiłem Gemtowi nóż w gardło. Nie musiałem, ale chciałem. Potańczył trochę, pobulgotał, i spadł z konia. Czerwona gęba szybko mu zbladła. — Maical, odrąb mu głowę — powiedziałem. Tak zrobił. Gemt wybrał po prostu niewłaściwy moment.
Cokolwiek zniszczyło brata Maicala nie pozostawiło śladu na zewnątrz. Sprawiał wrażenie tak samo niewzruszonego, twardego i zgorzkniałego jak reszta. Dopóki ktoś nie zadał mu pytania.
3 — Dwa trupy, dwa wijaki. — Makin wyszczerzył po swojemu zęby. Mieliśmy obozować przy szubienicy, ale Makin i tak puścił się naprzód sprawdzić teren. Pomyślałem, że bracia ucieszą się na wieść, że w dwóch z czterech klatek wciąż jeszcze są żywi skazańcy. — Dwa — mruknął niezadowolony Rike. Był zmęczony, a dla zmęczonego Rikejka szubienica zawsze jest w połowie pusta. — Dwa! — zawołał Nubańczyk. Paru chłopaków wymieniło monety wygrane i przegrane na zakładzie. Droga Liczy jest nudna jak niedzielne kazanie. Biegnie prosto i równo. Tak prosto, że człowiek chętnie by kogoś zabił, byle tylko pojawił się zakręt w prawo czy w lewo. Tak równo, że człowiek podskoczyłby z radości na widok byle pagórka. A tu z każdej strony tylko bagna i komary, komary i bagna. Jedyne na co można liczyć na Drodze Liczy to dwóch wijaków na szubienicy. Dziwne, że nie zastanowiło mnie, dlaczego postawiono szubienicę na takim pustkowiu. Uznałem to za szczęśliwy traf. Ktoś zostawił tu swoich więźniów na śmierć, wijących się w klatkach na poboczu. Dziwne miejsce wybrał, ale przynajmniej moja mała kompania rozerwie się za darmo. Bracia byli podekscytowani, więc dałem Gerrodowi ostrogę. Dobry koń z tego Gerroda. Przemógł znużenie i podcwałował. Nie ma to jak cwałować po Drodze Liczy. — Wijaki! — zakrzyknął Rike i wszyscy przyspieszyli. Pozwoliłem Gerrodowi przewodzić. Za nic nie dałby się wyprzedzić. Nie na tej drodze, gdzie każdy metr wybrukowano, gdzie każdy kamień przylegał do drugiego tak ciasno, że źdźbło trawy nie mogłoby się przecisnąć. Ani jeden kamień nie był przewrócony, ani jeden ubity. I to na drodze zbudowanej na bagnie! Oczywiście pierwszy dotarłem do wijaków. Nikt nie był w stanie dogonić Gerroda. Z pewnością nie wtedy, kiedy ja go dosiadałem, a oni i tak byli o połowę ciężsi. Przy szubienicy odwróciłem się i zobaczyłem sznur jeźdźców rozciągnięty na drodze. Krzyknąłem z dzikiej radości tak głośno, że zwróciłem uwagę wozu z głowami. Gdzieś tam, z tyłu, był Gemt. Makin dotarł do mnie pierwszy, mimo że wcześniej pokonał już ten dystans dwukrotnie. — Niech tylko ludzie barona się tu zjawią — powiedziałem. — Droga Liczy jest równie dobra co most. Dziesięciu ludzi może tu stawić czoła całej armii. A jeśli ktoś miałby ochotę nas otoczyć, utopi się w bagnie. Makin skinął głową wciąż z trudem łapiąc oddech. — Ci, którzy zbudowali tę drogę... Gdyby postawili mi zamek... — Gdzieś na wschodzie huknął piorun i zagłuszył moje słowa. — Gdyby budowali zamki, nigdzie byśmy nie zajechali. Ciesz się, że ich tu nie ma. Patrzyliśmy, jak bracia nadjeżdżają jeden po drugim. Zachodzące słońce zabarwiło bagna ognistym oranżem i moje myśli pobiegły ku Mabberton. — To był dobry dzień, bracie Makinie — powiedziałem. — W rzeczy samej, bracie Jorg. Gdy już wszyscy dojechali, zaczęli się wykłócać o wijaków. Odszedłem na bok i usiadłem, opierając się o wóz z łupami, by poczytać, póki jeszcze było jasno a deszcz daleko. Po całym dniu miałem ochotę poczytać Plutarcha. Wciśnięty między skórzane okładki należał tylko do mnie. Jakiś szlachetny mnich poświęcił tej książce całe życie. Całe życie garbił się nad nią z pędzelkiem w dłoni. Tutaj złoto, na aureolę, słońce i ślimacznicę. Tutaj błękit jak trucizna, bardziej błękitny od nieba w południe. Maleńkie kropki z cynobru na kwiaty. Ów mnich zapewne stracił przy niej wzrok. Poświęcił tym kartom całe życie, od młodzika do siwego starca, upiększając słowa starego Plutarcha. Burza nadciągała, wijaki się wiły i wyły wniebogłosy, a ja oddałem się lekturze słów, które były już stare, gdy ci od drogi budowali te drogi. — Wy tchórze! Kobiety z mieczami i siekierami! — Jedno z dań, na których ucztowały wrony, potrafiło mówić. — Nie ma między wami ani jednego mężczyzny. Sami pederaści łażący za chłopaczkiem. — Jego akcent brzmiał jak z Mersji. — Bracie Jorg, ten tutaj chce ci coś powiedzieć! — krzyknął Makin. Kropla deszczu uderzyła mnie w nos. Zamknąłem Plutarcha. Tyle już czekał, by opowiedzieć mi o Sparcie i Likurgu, że mógł poczekać jeszcze trochę i nie zmoknąć przy tym. Ten wijak miał sporo do powiedzenia i pozwoliłem mu się wygadać. O taką książkę trzeba dobrze dbać w podróży i zabezpieczyć przed deszczem. Owinąłem ją płótnem dziesięć razy z jednej strony, potem dziesięć razy z drugiej i schowałem pod siodłem. Dobrym siodłem, zaznaczam, ze skóry z podwójnym przeszyciem, pochodzącym z Końskiego Wybrzeża, a nie jakimś chłamem od Thurtanów. Bracia rozsunęli się, by pozwolić mi przejść. Szubienica — prosta konstrukcja ze świeżo ściętego drewna — cuchnęła bardziej od wózka z głowami. Wisiały na niej cztery klatki. Lokatorzy dwóch już byli martwi. I to bardzo. Ich nogi, wydziobane przez kruki do kości, zwisały pomiędzy prętami. Na nich niczym druga skóra czerniły się rozbzyczane muchy. Chłopaki poszturchali jednego z wijaków i ten nie wydawał się szczególnie zadowolony. Prawdę rzekłszy wyglądał, jakby już kojfnął. Szkoda, biorąc pod uwagę, że mieliśmy przed sobą całą noc. To też oznajmiłem temu gadatliwemu wijakowi. — Oto i nadchodzi chłopaczek! Znudziło mu się już szukanie lubieżnych ilustracji w skradzionej książce. — Wijak siedział w kucki na zakrwawionych nogach. Był stary, miał ze czterdzieści lat, jego czarne włosy, siwa broda i ciemne oczy błyszczały. — Wyrwij parę stron i podetrzyj się nimi, chłopaczku — rzucił z gniewem, łapiąc nagle pręty i wprawiając klatkę w kołysanie. — Na nic więcej ci się nie przyda.
— Moglibyśmy podsmażyć go na wolnym ogniu — zaproponował Rike. Nawet on wiedział, że staruch chce nas rozwścieczyć, żebyśmy szybko z nim skończyli. — Tak jak wtedy, w Turston. Kilku braci roześmiało się na to, ale nie Makin. Przyglądał się wijakowi, a na jego pokrytej brudem i sadzą twarzy rysował się grymas. Uniosłem rękę, by uciszyć towarzystwo. — Byłoby to karygodne marnotrawstwo wyjątkowego dzieła, ojcze Gomst — powiedziałem. — Podobnie jak Makin rozpoznałem Gomsta pod tą brodą i włosami. Chociaż gdyby nie ten akcent, już by się piekł. — Szczególnie rozdziału „O Likurgu”, napisanego piękną łaciną, a nie tym bełkotem, którego uczą w kościele. — Znasz mnie? — zapytał zmienionym nagle, płaczliwym głosem. — Oczywiście, że cię znam. — Obiema dłońmi odgarnąłem moje piękne loki z twarzy, by mógł mi się dobrze przyjrzeć w mroku. Na twarzy wypisane mam pochodzenie z rodu Ancrathów. — Jesteś ojciec Gomst, przybyłeś zabrać mnie z powrotem na lekcje. — K.. ksią... — Teraz już beczał i nie mógł wydusić z siebie słowa. Obrzydliwość. Poczułem się, jakbym ugryzł coś zgniłego. — Książę Jorg Ancrath do usług. — Ukłoniłem się po dworsku. — C.. co się stało z kapitanem Bortą? — Ojciec Gomst kołysał się lekko w klatce cały ogłupiały. — Kapitan Borta, Sir! — Makin zasalutował i postąpił naprzód. Miał na sobie krew pierwszego wijaka. Zapadła grobowa cisza. Nawet bzykot i świergot bagien przycichł. Bracia z rozdziawionymi gębami spoglądali to na mnie, to na starego księdza, to znów na mnie. Rikejek nie mógłby wyglądać na bardziej zaskoczonego, gdyby go zapytać, ile jest dziewięć razy sześć. I w tej właśnie chwili spadł deszcz, tak nagle jak gdyby Wszechmogący chlusnął na nas ze swojego nocnika. Mrok, który zapadał powoli, teraz zgęstniał jak melasa. — Książę Jorg! — Ojciec Gomst musiał przekrzykiwać deszcz. — Idzie noc! Musisz uciekać! — Zaciskał białe knykcie na prętach i nie mrugając powiekami wpatrywał się w ciemność. W tej ciemności, w deszczu, zobaczyliśmy, jak nadchodzą od strony bagna, po którym żaden człowiek nie mógłby przejść. Zobaczyliśmy ich ogniki. Blade światełka, takie jak te, które palą umarli na mokradłach, tam, gdzie nikt nie powinien zaglądać. Światełka, które niosą obietnicę spełnienia najskrytszych pragnień; które każą podążać za sobą w poszukiwaniu odpowiedzi, po to tylko, by znaleźć zimne błoto, głębokie i zachłanne. Nigdy nie lubiłem ojca Gomsta. Mówił mi, co mam robić, odkąd skończyłem sześć lat. Najczęściej argumentując wierzchem dłoni. — Uciekaj książę! Uciekaj! — wrzeszczał stary Gomst. Niedobrze się robiło od tego jego poświęcenia. Dlatego też ani drgnąłem.
Brat Gains nie dlatego gotował, że był dobrym kucharzem. Po prostu we wszystkim innym był beznadziejny.
4 Umarli nadciągali w strumieniach deszczu. Duchy tych, których pochłonęło bagno, topielców i tych, których ciała oddano moczarom. Zobaczyłem, jak Czerwony Kent biegnie na oślep i brnie przez trzęsawisko. Kilku braci miało na tyle rozsądku, żeby uciekać drogą, większość kończyła w bagnie. Ojciec Gomst zaczął się modlić, potrząsając słowami niczym tarczą: — Ojcze, któryś jest w niebie, chroń swego syna. Ojcze, któryś jest w niebie — powtarzał coraz szybciej, w miarę jak rósł w nim strach. Pierwszy przebrnął przez grzęzawisko i wylazł na Drogę Liczy. Spowijała go poświata księżycowa, z daleka wyglądająca na przenikliwie zimną. Wyraźnie widać było zarys jego ciała w tym świetle i rzęsisty deszcz, który padał przez nie i odbijał się od drogi. Zostałem sam. Nubańczyk uciekał z szeroko otwartymi oczami w ciemnej twarzy. Gruby Burlow był blady, jakby ktoś spuścił z niego całą krew. Rike wrzeszczał jak dziecko. Nawet Makin wziął w przerażeniu nogi za pas. Stałem z rozpostartymi ramionami i pozwoliłem, by deszcz bił we mnie. Nie miałem na swym koncie wielu przeżytych lat, ale nawet dla mnie deszcz był niczym dobrze znane wspomnienie. Budził we mnie wspomnienie dzikich nocy, kiedy stałem na donżonie, na krawędzi otchłani, i mało nie utopiłem się w powodzi, rzucając wyzwanie piorunom. — Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Ojcze nasz, któryś jest... — Gomstowi język zaczął się plątać, kiedy upiór podszedł bliżej. Płonął zimnym ogniem, który przenikał aż do kości. Rozpościerałem ramiona, wystawiając twarz na deszcz. — Mojego ojca nie ma w niebie, Gomsty — powiedziałem. — Siedzi w swoim zamku i liczy ludzi. Upiór stanął przede mną i spojrzałem mu w oczy. Były puste. — Co tam masz? Pokazał mi. A ja pokazałem jemu. Nie bez przyczyny to ja wygram tę wojnę. Wszyscy bierzemy udział w bitwie, która zaczęła się na długo przedtem, zanim przyszliśmy na ten świat. Zjadłem zęby na drewnianych żołnierzach w sali narad wojennych mojego ojca. Nie bez przyczyny wygram tam, gdzie inni przegrali. To dlatego, że rozumiem zasady tej gry. — Piekło — powiedział umarlak. — Mam piekło. Z tymi słowy wniknął we mnie, zimny jak sama śmierć, ostry jak brzytwa. Czułem, jak usta wykrzywiają mi się w uśmiechu. Usłyszałem w deszczu własny śmiech. Zimny i ostry nóż przytknięty do gardła to dość straszna rzecz. I ogień, i łamanie kołem. I stary duch na Drodze Liczy. Wszystko to może człowieka wykończyć. Chyba że uświadomi sobie, czym są. Sposobami na przegranie gry. Przegrywasz grę i co przegrałeś? Przegrałeś grę. Oto cały sekret. Zadziwia mnie, że tylko ja go znam. Przejrzałem tę grę tej nocy, kiedy ludzie hrabiego Renara pochwycili nasz powóz. Wtedy też była burza, pamiętam jak deszcz bił w dach powozu, pamiętam huk grzmotu. Duży Jan musiał ściągnąć drzwi z zawiasów, żeby nas wydostać. Zdążył jednak wyciągnąć tylko mnie. Rzucił mną w cierniste zarośla i ludzie hrabiego byli przekonani, że uciekłem w noc. Nie chciało im się ich przeszukiwać. Ale ja nie ruszyłem się z miejsca. Tkwiłem tam w cierniach i widziałem, jak zabijają Dużego Jana. Widziałem to w migoczącym świetle błyskawic. Widziałem, co robią matce i ile to trwa. Małemu Williamowi roztrzaskali głowę o kamień milowy. Złote loki i krew. William był pierwszym z moich braci i miałem do niego słabość; lubiłem te jego pulchne rączki i perlisty śmiech. Od tamtej pory przyjąłem wielu braci, i to nie aniołków, więc nie tęskniłbym za żadnym. Ale wtedy cierpiałem, widząc małego Williama z głową rozbitą jak głowa lalki. Jak coś bezwartościowego. Kiedy go zabili, matka nie mogła się uspokoić, więc poderżnęli jej gardło. Wtedy byłem jeszcze głupi, miałem tylko dziewięć lat, i próbowałem się wydostać, żeby ich ratować. Ale ciernie wbiły się w moje ciało i nie chciały mnie puścić. Od tamtej pory nauczyłem się je doceniać. To one pokazały mi, na czym polega ta gra. Dzięki nim zrozumiałem, czego ci wszyscy ponurzy i poważni mężczyźni, którzy brali udział w Wojnie Stu muszą się jeszcze nauczyć. Że wygrać grę można tylko wtedy, jeśli się rozumie, że to tylko gra. Dać człowiekowi zagrać w szachy. Niech myśli, że każdy pion to jego przyjaciel. Niech podziwia hetmanów. Niech wspomina zabawy w cieniu wież. Niech bezgranicznie wielbi króla. A potem niech patrzy bezsilnie, jak przegrywa całą partię. — Co tam masz dla mnie, trupku? — zapytałem. To tylko gra. Rozegram swoją partię. Poczułem w sobie jego chłód. Zobaczyłem jego śmierć, zobaczyłem jego rozpacz. Jego głód. I oddałem mu. Spodziewałem się czegoś więcej, ale on był tylko martwy. Ja pokazałem mu pustkę czasu, gdzie nie sięgam wspomnieniami. Pozwoliłem mu tam zajrzeć. Wtedy rzucił się do ucieczki. Biegł, a ja biegłem za nim. Ale tylko do skraju bagna. Bo to tylko gra. Ija ją wygram.
5 Cztery lata wcześniej Odkąd pamiętam, zgłębiałem sztukę zemsty, innym nie poświęcając najmniejszej uwagi. W mrocznych podziemiach wyobraźni zbudowałem swoją pierwszą izbę tortur. Leżąc na zakrwawionym posłaniu w Sali Ozdrowień, odkryłem w swoim umyśle drzwi, o których wcześniej nie miałem pojęcia, a których — wiedziałem o tym nawet jako dziewięciolatek — nie powinienem otwierać. Drzwi raz otwarte nigdy się już nie zamkną. Otworzyłem je na oścież. Sir Reilly znalazł mnie w cierniowych zaroślach dziesięć metrów od tlących się resztek powozu. Mało brakowało, a w ogóle by mnie nie zauważyli. Widziałem, jak sprawdzają zwłoki na drodze. Obserwowałem ich ze swojego miejsca; zbroja Sir Reilly'ego połyskiwała srebrem, tabardy piechurów Ancrathów migały czerwienią. Matkę, odzianą w jedwab, nietrudno było odnaleźć. — Słodki Jezu! To królowa! — Sir Reilly polecił im ją obrócić. — Powoli. Okażcie trochę szacunku... — urwał, wciągając głośno powietrze. Ludzie hrabiego nie cackali się z nią. — Sir! Tutaj leży Duży Jan. IGrem. IJassar. Zobaczyłem, jak obracają zwłoki Jana, potem pozostałych zbrojnych. — Lepiej dla nich będzie, jeśli już nie żyją! — prychnął Sir Reilly. — Szukajcie książąt. Nie widziałem, jak szukają Willa, ale po ciszy, która zapadła, domyśliłem się, że go znaleźli. Opuściłem głowę na pierś i przyglądałem się ciemnym plamom krwi na suchych liściach u moich stóp. — Psiakrew... — Ktoś się w końcu odezwał. — Wsadźcie go na konia. Ostrożnie — polecił Sir Reilly. Głos mu zadrżał. — I znajdźcie następcę tronu! — powiedział głośniej, ale bez nadziei. Próbowałem ich zawołać, ale siły mnie opuściły, nie byłem już w stanie podnieść głowy. — Sir Reilly, nie ma go tu. — Musieli wziąć go jako zakładnika — oznajmił Sir Reilly. W pewnym sensie miał rację, coś przytrzymywało mnie wbrew woli. — Ułóżcie ciało obok królowej. Ostrożnie! Ostrożnie... Przymocujcie... Galopem do Wysokiego Zamku. Jakiś szept w głębi duszy przekonywał mnie, żeby pozwolić im odjechać. Nie czułem już nic, tylko tępy ból, ale nawet on ustępował. Ogarnął mnie dziwny spokój obiecujący zapomnienie. — Sir! — Ktoś krzyknął. Usłyszałem brzęk zbroi, gdy Sir Reilly postąpił kilka kroków. — Fragment tarczy? — zapytał. — Znalazłem go w błocie, pewnie koło powozu wcisnęło go w głąb. — Żołnierz umilkł. Usłyszałem skrobanie. — Wygląda jak czarne skrzydło... — Wrona. Wrona na czerwonym polu. To barwy hrabiego Renara — powiedział Reilly. Hrabia Renar? Znałem to nazwisko. Czarna wrona na czerwonym polu. Insygnia błysnęły mi przed oczami, utrwalone poprzedniej nocy światłem błyskawicy. Poczułem w sobie ogień i palący ból zadawany przez kolce. Jęknąłem. Moje wargi rozchyliły się, pękła sucha skóra. IReilly mnie znalazł. — Tutaj ktoś jest! — Usłyszałem, jak przeklina, bo zbroja nie uchroniła go przed atakiem ciernistego krzewu. — Szybko! Rozsuńcie gałęzie! — Nie żyje — szepnął ktoś stojący za Reilly'em, gdy ten w końcu mnie uwolnił. — Blady jak śmierć... Najwyraźniej ciernie wyssały ze mnie niemal całą krew. Przyprowadzili wózek i zabrali mnie z powrotem. Nie spałem. Patrzyłem, jak niebo ciemnieje i myślałem. W Sali Ozdrowień Brat Glen i jego pomocnik Inch wyciągali ciernie z mojego ciała. Gdy tak leżałem na stole, do Sali wszedł mój nauczyciel, Lundist. Przyniósł księgę wielką jak krzyżacka tarcza i chyba ze trzy razy cięższą. Lundist miał w swym starym pomarszczonym ciele więcej siły, niż można się było spodziewać. — Ufam, że oczyściłeś te noże nad ogniem. Bracie? — Lundist mówił z mocnym akcentem i często nie wymawiał końcówek słów, trochę tak, jakby chciał, by inteligentny rozmówca sam sobie wypełnił luki.
— Tylko czystość ducha gwarantuje, że ciało nie ulegnie zepsuciu — odparł Brat Glen. Posłał Lundistowi spojrzenie pełne dezaprobaty i wrócił do dłubania. — Tak czy owak, opal noże, Bracie. Święte Oficjum nie ocali cię przed gniewem króla, jeśli książę skona na twoich komnatach. — Lundist położył książkę na stole obok; fiolki na drugim końcu zabrzęczały. Otworzył ją na zaznaczonej stronie. — Ciernie sięgają aż do kości. — Wodził żółtym pomarszczonym palcem po tekście. — Czubki mogą się odłamać i zatruć ranę. Na te słowa Bratu Glenowi zadrżała ręka tak, że aż krzyknąłem z bólu. Odłożył nóż i spojrzał na Lundista. Widziałem tylko jego plecy, brązową szatę opinającą jego ramiona i ciemne plamy potu wzdłuż kręgosłupa. — Nauczycielu Lundist — zaczął. — Człowiek twojej profesji ma zwyczaj myśleć, że wszystkiego można się nauczyć z książek albo starożytnych zwojów. Nauka ma swoje znaczenie, ale nie myśl dawać mi teraz wykładów jak leczyć, tylko dlatego, żeś spędził wieczór z tym starym tomiszczem! Brat Glen wygrał ten spór i Lundistowi „grzecznie” pokazano drzwi. Chyba już jako dziewięciolatek miałem poważny problem z czystością ducha, bo moje rany jątrzyły się jeszcze przez dwa dni, a w gorączce leżałem dziewięć tygodni, ścigając mroczne sny nad granicą królestwa śmierci. Podobno wpadałem w szał i wyłem. Majaczyłem, kiedy ropa ciekła z ran pozostałych po cierniach. Pamiętam smród zgnilizny. Była w nim jakaś słodkość — prowokująca do wymiotów. Inch, pomocnik brata, zmęczył się przytrzymywaniem mnie, chociaż ręce miał jak drwal. W końcu przywiązali mnie do łoża. Od Lundista dowiedziałem się, że po pierwszym tygodniu to nie brat Glen będzie mnie doglądał. Powiedział, że siedzi we mnie sam diabeł. Jak inaczej dziecko mogłoby wygadywać takie okropieństwa? W czwartym tygodniu uwolniłem się z więzów i podłożyłem ogień w Sali. Nie pamiętam ucieczki, ani tego, jak mnie pochwycili w lesie. Kiedy uprzątnęli pogorzelisko, znaleźli szczątki Incha z pogrzebaczem wbitym w pierś. Wiele razy stawałem u Wrót. Widziałem, jak matka i brat wpadają przez nie skąpani we krwi; w snach moje nogi prowadziły mnie na to miejsce, raz za razem. Brakowało mi odwagi, by pójść za nimi, przytrzymywały mnie ciernie tchórzostwa. Czasami widziałem krainę umarłych po drugiej stronie czarnej rzeki, czasami po drugiej stronie przepaści, nad którą przerzucono wąski kamienny most. Kiedyś zobaczyłem Wrota pod postacią drzwi do sali tronowej mojego ojca, ale obramowane szronem i cieknące z każdej szczeliny ropą. Wystarczyło tylko nacisnąć klamkę... Hrabia Renar utrzymywał mnie przy życiu. Obietnica zadania mu bólu zagłuszała mój własny. Tam gdzie miłość zawodzi, siłę daje nienawiść. I pewnego dnia gorączka minęła. Rany wciąż były zaognione, ale goiły się. Karmili mnie rosołem z kury i powoli wracałem do zdrowia, od którego zdążyłem się już odzwyczaić. Nastała wiosna i zabarwiła na nowo liście drzew. Odzyskałem siłę, ale czułem, że odebrano mi coś innego. I to do tego stopnia, że nawet nie potrafiłem tego nazwać. Wróciło słońce, a wraz z nim, ku zniesmaczeniu Brata Glena, wrócił Lundist, by znów mnie uczyć. Kiedy przyszedł po raz pierwszy, siedziałem w łożu. Patrzyłem, jak rozkłada na stole książki. — Ojciec odwiedzi cię po powrocie z Gelleth — oznajmił. W jego głosie wyczuwałem wyrzut, ale nie w stosunku do mnie. — Ciężko przeżywa śmierć królowej i księcia Williama. Kiedy cierpienie zelżeje, na pewno przyjdzie z tobą pomówić. Nie rozumiałem, dlaczego Lundist czuł się zmuszony do kłamstwa. Wiedziałem, że mój ojciec nie będzie marnował na mnie czasu, skoro wszystko wskazywało na to, że nie przeżyję. Wiedziałem, że zobaczy się ze mną tylko wtedy, jeśli będzie to czemuś służyło. — Powiedz mi, nauczycielu — powiedziałem. — Czy zemsta to nauka, czy sztuka?
6 Deszcz osłabł, kiedy upiory uciekły. Pogoniłem tylko tego jednego, ale wszystkie uciekły, najpewniej do grzęzawisk, które nawiedzały. Być może ten, z którym się rozprawiłem był ich przywódcą; może po śmierci ludzie zamieniają się w tchórzy. Nie wiem. Co do moich własnych tchórzy, nie mieli dokąd uciekać, więc bez problemu ich odnalazłem. Najpierw zobaczyłem Makina. On przynajmniej szedł w moim kierunku. — Pobiegałeś sobie wesoło? — zawołałem. Przystanął na chwilę i spojrzał na mnie. Wyglądał jak zmokła kura, chociaż deszcz nie padał już tak intensywnie. Woda spływała mu strumieniami po napierśniku. Rozejrzał się nerwowo i opuścił miecz. — Kto niczego się nie boi, traci przyjaciół — powiedział, rozciągając grube wargi w uśmiechu. — Nie ma nic złego w braniu nóg za pas. Pod warunkiem, że biegnie się we właściwą stronę. — Machnął ręką w kierunku, gdzie Rike mocował się z kępą sitowia, unurzany w błocie po pas. — Strach pomaga wybrać walki, które warto stoczyć. Mój książę, toczysz wszystkie bez wyjątku. — Iociekając deszczem złożył mi głęboki ukłon. Rzuciłem okiem na Rike'a. Maical miał podobny problem po drugiej stronie drogi. Ale jego problem sięgał mu już po szyję. — Istoczę wszystkie do końca — powiedziałem. — Trzeba wybierać walki — odparł Makin. — Ja wybieram pole walki. Wybieram pole walki, ale nie uciekam. Nigdy. Tak robiono do tej pory i wojna wciąż trwa. A ja zamierzam ją wygrać, bracie Makinie. Wojna skończy się na mnie. Znów się skłonił. Nie aż tak głęboko, ale tym razem czułem, że robi to szczerze. — Idlatego cię nie odstąpię, książę. Bez względu na to, gdzie nas to zawiedzie. Póki co zawiodło nas na bagna, skąd musieliśmy wyłowić resztę braci. Najpierw wyciągnęliśmy Maicala, chociaż Rike wył i ciskał w nas przekleństwami. W rzednącym deszczu dojrzałem w oddali siwka i wózek z głowami. Koń miał na tyle rozumu, żeby trzymać się drogi, czego nie można powiedzieć o Maicalu. Gdyby Maical pociągnął siwka za sobą w trzęsawisko, pozwoliłbym mu się utopić. Potem wyłowiliśmy Rike'a. Kiedy do niego dotarliśmy, błoto sięgało mu już prawie ust. Na powierzchnię wystawała tylko jego biała gęba, ale w najlepsze pomstował na czym świat stoi. Większość braci znaleźliśmy na drodze, ale sześciu mokradła wciągnęły zbyt szybko. Straciliśmy ich na zawsze. Pewnie teraz szykowali się, by straszyć kolejną grupę podróżnych. — Wracam po starego Gomsta — obwieściłem. Uszliśmy spory kawałek drogi. Ciemność była już niemal zupełna. Z tego miejsca nie można było już dojrzeć szubienicy, tylko szare zasłony deszczu. Na bagnach wciąż czaili się umarli. Czułem na skórze ich lodowate myśli. Nikogo nie prosiłem, żeby mi towarzyszył. Wiedziałem, że żaden z nich nie ma na to ochoty, a przywódcy nie wypada prosić i usłyszeć w odpowiedzi „nie”. — Na co ci ten stary klecha, bracie Jorg? — spytał Makin. A tak naprawdę mówił mi, żebym nie szedł. — Ciągle chcesz go przypiec? — Nawet gruba warstwa błota nie zdołała przykryć nagłej wesołości Rike'a. — Chcę. Ale nie dlatego po niego idę — odparłem i ruszyłem z powrotem. Zanurzyłem się w deszczu i ciemności. Byłem sam; bracia zostali na drodze. Do Gomsta i szubienic miałem spory kawałek. Szedłem w kokonie ciszy, słuchając szeptu deszczu i odgłosu własnych kroków. Coś wam powiem. Ta cisza prawie mnie pokonała. To cisza mnie przeraża; jest jak biała karta, którą mogę zapełnić swoim strachem. Duchy umarłych nie mają z tym nic wspólnego. Tamten truposz próbował pokazać mi piekło, ale była to tylko kiepska imitacja przerażenia, które mogę wymalować w ciemności, gdy panuje cisza. Wciąż tam wisiał — Gomst, nadworny kapłan Ancrathów. — Ojcze Gomst — powiedziałem i dorzuciłem ukłon. Chociaż prawdę rzekłszy nie byłem w nastroju do zabawy. Za oczami rozgorzał mi ból, który kosztował już życie niejednego człowieka. Spojrzał na mnie, wybałuszając oczy, jakbym był upiorem z bagien. Podszedłem do łańcucha, na którym wisiała klatka. — Przygotuj się, ojcze. Miecz, którego dobyłem, rozpłatał starego Bovida Tora niespełna dwadzieścia godzin wcześniej. Teraz chwyciłem zań, by uwolnić księdza. Łańcuch puścił od razu. Zaklęli w tym ostrzu jakąś magię, może i czarną. Ojciec mówił mi, że znajdował się w posiadaniu Ancrathów od czterech pokoleń, i że Ancrathowie zabrali go z siedziby rodu Or. Zatem stal, z której go wykuto, była stara jeszcze zanim Ancrathowie położyli na nim łapę. Zanim go ukradłem. Klatka spadła na ścieżkę z hukiem. Ojciec Gomst krzyknął i uderzył głową w pręty, które odbiły mu się bladym krzyżem na czole. Drzwi klatki powiązano drutem — puścił ledwo tknąłem go krawędzią rodowego miecza, skradzionego po dwakroć. Przez chwilę wyobraziłem sobie ojca, jego twarz wykrzywioną oburzeniem, że używam szlachetnego ostrza do tak podrzędnej roboty. Mam bogatą wyobraźnię, ale wyobrażenie sobie jakiejkolwiek emocji na kamiennej twarzy ojca było nie lada wyczynem.
Gomst wyczołgał się z klatki, sztywny i słaby. Jak to staruch. Podobało mi się, że miał na tyle przyzwoitości, by nie ukrywać wieku przygniatającego go do ziemi. Innych mijające lata hartowały. — Ojcze Gomst — powiedziałem. — Musimy się teraz spieszyć, inaczej mary z bagien znów mogą przyleźć i postraszyć nas tym swoim wyciem i jęczeniem. Spojrzał na mnie i cofnął się, jakby zobaczył ducha, a potem złagodniał. — Jorg — rzekł nagle dziwnym głosem. Nie tylko jego ton był pełen współczucia; także wzrok. — Co się z tobą stało? Nie będę was okłamywał. Połowa mnie chciała wbić w niego nóż, tu i teraz, tak jak wcześniej w Gemta. Więcej niż połowa. Ręka mnie swędziała, żeby chwycić za ten nóż. Głowa mi pękała od tej ochoty, jak gdyby ktoś zaciskał mi ją w imadle. Znany jestem ze swej przekory. Jeśli coś mnie pcha w jedną stronę, ja prę w drugą. Nawet jeśli tym czymś, co mnie pcha, jestem ja sam. Wypatroszyć w tej chwili Gomsta byłoby łatwo. Nawet przyjemnie. Ale ta potrzeba była zbyt nagląca. Czułem presję. Uśmiechnąłem się: — Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłem. Istary Gomsty, chociaż był cały obolały i poraniony, pochylił głowę i wysłuchał mojej spowiedzi. Mówiłem w deszcz, spokojnie i cicho. Na tyle głośno jednak, by słyszał mnie Gomst i umarli, którzy czaili się wokół nas. Mówiłem o tym, co zrobiłem. O tym, co zrobię. Spokojnym głosem opowiedziałem o moich planach wszystkim, którzy nadstawiali uszu. Wtedy umarli sobie poszli. — Jesteś diabłem wcielonym! — Ojciec Gomst cofnął się o krok i chwycił za krzyżyk u szyi. — Jeśli sytuacja tego wymaga... — Nie zamierzałem się z nim kłócić. — Ale wyznałem swoje grzechy i musisz mi je odpuścić. — Obrzydliwość... — szepnął z trudem. — Żeby tylko — przytaknąłem mu. — A teraz mi odpuść. Ojciec Gomst odzyskał w końcu rezon, ale wciąż trzymał się na dystans. — Czego chcesz ode mnie, Lucyferze? Dobre pytanie. — Chcę wygrać — powiedziałem. Pokręcił głową, więc wyjaśniłem. — Jednych trzyma przy mnie to, kim jestem. Drugich to, dokąd zmierzam. Inni muszą wiedzieć, kto ze mną trzyma. Wyznałem ci swoje grzechy. Żałuję za nie. Teraz Bóg jest po mojej stronie, a ty jesteś księdzem, który rozgłosi wiernym, żem jest Jego wojownikiem, Jego narzędziem, Mieczem Wszechmocnego. Rozdzielała nas cisza odmierzana biciem serca. — Ego te absolvo — wydusił z siebie Ojciec Gomst drżącymi wargami. Wtedy ruszyliśmy z powrotem i dołączyliśmy do reszty. Makin już ich ustawił i przygotował. Czekali w ciemności z jedną pochodnią i latarnią przywieszoną do wózka z głowami. — Kapitanie Borta — zwróciłem się do Makina. — Czas na nas. Przed nami kawał drogi, nim dotrzemy do Końskiego Wybrzeża. — A co z księdzem? — spytał. — Może zboczymy trochę z drogi i podrzucimy go do Wysokiego Zamku. Znów poczułem ten ból głowy. Być może miało to coś wspólnego ze starym duchem, który dręczył mnie i przenikał do szpiku kości. Z drugiej strony dzisiaj te bóle sprawiały raczej wrażenie, jakby ktoś dźgał mnie kijem i dokądś zaganiał. Naprawdę zaczynało mnie to już wkurwiać. — Właśnie tak zrobimy. Złożymy wizytę w Wysokim Zamku. — Zazgrzytałem zębami, by zapomnieć o sztyletach wrażających mi się w mózg. — Osobiście odstawimy starego Gomsta. Tatulek na pewno się o mnie zamartwia. Rike i Maical wpatrywali się we mnie z głupkowatym wyrazem twarzy. Gruby Burlow i Czerwony Kent wymienili spojrzenia. Nubariczyk wywrócił oczami. Zerknąłem na Makina: wysoki, szeroki w barach, ciemne włosy przyklejone deszczem do czaszki. Oto mój rycerz, pomyślałem. Gomst to mój hetman, Wysoki Zamek to moja wieża... Wtedy pomyślałem o ojcu. Potrzebny był mi król. Nie da się grać bez niego. Pomyślałem o ojcu i poczułem się lepiej. Po tym starciu z umarlakiem zacząłem się zastanawiać. Pokazał mi swoje piekło, a ja je wyśmiałem. Ale teraz pomyślałem o ojcu i doznałem ulgi, że wciąż potrafię odczuwać strach.
7 Jechaliśmy całą noc; w końcu Droga Liczy wyprowadziła nas z bagien. O świcie dotarliśmy do pogrążonego w szarości Norwood. Z miasta pozostało niewiele. Nad zgliszczami wciąż unosił się rzadki, gryzący dym. — Hrabia Renar — stwierdził Makin stojący u mego boku — śmiało sobie poczyna tak otwarcie atakując protektoraty Ancrathów. — Skąd ta pewność, kto dopuścił się takiego okrucieństwa? — zapytał ojciec Gomst. Twarz miał białą jak brodę. — Może to ludzie barona Kennicka ruszyli Drogą Liczy siać zniszczenie. To oni powiesili mnie w klatce na szubienicy. Bracia rozbiegli się po ruinach. Rike odepchnął Grubego Burlowa i zniknął w pierwszym budynku, po którym ostał się tylko kamienny szkielet bez dachu. — Zawszona wiejska biedota! Drugi pieprzony Mabberton. — Energia, z jaką przeszukiwał domostwo, zagłuszyła dalsze żale. Przypomniałem sobie jak wyglądało Norwood obwieszone świątecznymi wstęgami. Matka spacerowała z burmistrzem. William i ja jedliśmy jabłka w melasie. — To była moja zawszona wiejska biedota — powiedziałem, a potem spojrzałem na starego Gomsta. — Nie ma trupów. To robota hrabiego Renara. Makin przytaknął. — Na polach od zachodu znajdziemy stos. Renar pali ich wszystkich razem. Żywych i martwych. Gomst przeżegnał się i wymamrotał modlitwę. Jak już mówiłem, wojna to piękna sprawa, a ci, którzy twierdzą inaczej, przegrywają. Uśmiechnąłem się, chociaż uśmiech do mnie nie pasował. — Bracie Makinie, zdaje się, że hrabia zrobił ruch. Wypadałoby nam, skoro dzielimy z nim żołnierskie rzemiosło, docenić jego dzieło. Przejedź się po okolicy. Chcę wiedzieć, jak to rozegrał. Renar. Najpierw ojciec Gomst, teraz Renar. Jak gdyby upiór z bagien przekręcił klucz i duchy mojej przeszłości wychodziły jeden po drugim. Makin skinął głową i pocwałował. Nie w kierunku miasta, ale brzegiem strumienia, aż do zarośli za błoniami. — Ojcze Gomst — zacząłem uprzejmym, dworskim tonem. — Bądź łaskaw wyjaśnić mi, gdzie byłeś, kiedy pochwycili cię ludzie barona Kennicka? — Jakoś nie chciało mi się wierzyć, żeby nasz rodowy ksiądz miał zostać „zaproszony” na wyprawę wojenną. — W osadzie Jessop, mój książę — odparł Gomst niepewnie, patrząc wszędzie tylko nie na mnie. — Nie powinniśmy jechać dalej? Na naszej ziemi będziemy bezpieczni. Najazdy nie sięgną poza Hanton. To prawda, pomyślałem, więc po co zapuszczałeś się na niebezpieczny teren? — Jessop? Nigdy wcześniej o tym miejscu nie słyszałem, ojcze Gomst — powiedziałem wciąż uprzejmie jak ta lala. — Czyli, że to pewnie trzy chaty na krzyż i jedna świnia. Z budynku wypadł Rike, czarny od popiołu jak Nubańczyk i rozjuszony jak wściekły byk. Skierował się wprost do następnego domu. — Burlow, ty gruby sukinsynu! Wrobiłeś mnie! — Kiedy Rikejek nie mógł znaleźć nic wartościowego, ktoś musiał mu za to zapłacić. Za każdym razem. Gomst wydawał się zadowolony, że pojawiło się coś, co odwróciło uwagę od naszej rozmowy, ale nie pozwoliłem mu tak łatwo umknąć. — Ojcze Gomst, mówiłeś o Jessop... — Wziąłem wodze z jego rąk. — Wioska nad bagnem, mój książę. Nic takiego. Kopią tam torf dla protektoratu. Siedemnaście chałup i trochę więcej świń. — Próbował się zaśmiać, ale głos mu się załamał. — Iwybrałeś się tam, by odpuścić grzechy biedocie? — Wbiłem w niego wzrok. — Yyyy... — Wypuściłeś się poza Hanton, na skraj bagna, na pewne niebezpieczeństwo — powiedziałem. — Ojcze, jesteś doprawdy świętym człowiekiem. Gomst podziękował za te słowa skinieniem głowy. Jessop. Ta nazwa z czymś mi się kojarzyła. Z czymś poważnym, z czymś mrocznym, niczym bicie dalekiego dzwonu. Nie pytaj nigdy, komu bije dzwon... — Woda zanosi zmarłych właśnie do Jessop — powiedziałem. Jeszcze zanim dokończyłem, zobaczyłem te słowa w ruchu warg Lundista. Ujrzałem mapę za jego plecami, rozwieszoną na ścianie gabinetu, z zaznaczonymi na czarno prądami. — To wolny prąd, ale pewny. Bagna strzegą swych sekretów, lecz nie na zawsze. Ito właśnie w Jessop je wyjawiają. — Ten wielkolud, Rike, zaraz udusi tego grubasa. — Gomst kiwnął w kierunku miasta. — Mój ojciec wysłał cię, byś przypatrzył się umarłym. — Nie dałem się zbić z tropu gadaninie Gomsta. — Bo ty byś mnie rozpoznał. Usta Gomsta złożyły się, by powiedzieć „nie”, ale wszystkie inne mięśnie mówiły „tak”. Można by się spodziewać, że księża potrafią lepiej
kłamać, biorąc pod uwagę, czym się zajmują i w ogóle. — Wciąż mnie szuka? Po czterech latach! Zdziwiłbym się, gdyby szukał mnie jeszcze po czterech tygodniach. Gomst odchylił się w siodle i rozłożył bezradnie ręce. — Królowa jest brzemienna. Sageous powiada, że to będzie chłopiec. Musiałem potwierdzić prawo do sukcesji. No tak, „sukcesja”. To już było bardziej podobne do ojca, którego znałem. A ta królowa? Ładnie nam się dzień rozwija. — Sageous? — spytałem. — Pogański szaman, od niedawna na dworze. — Gomst wypluł te słowa, jak gdyby paliły go w język. — Rike! — zawołałem. Niezbyt głośno, ale na tyle, by mnie usłyszał. — Puść Grubego Barlowa, bo inaczej będę musiał cię zabić. Rike puścił i Burlow uderzył w ziemię jak stupięćdziesięciokilowa kupa smalcu, którą był. Z tą różnicą może, że Burlow był trochę bardziej czerwony na gębie, ale tylko trochę. Rike począł iść w naszą stronę, wyciągając przed siebie ręce tak, jakby już zaciskał je na mojej szyi. — Ty! Pięknie. Rikejek dostał szału, po Makinie ani śladu, a z ojca Gomsta taki pożytek jak z pierdnięcia na wietrze. — Ty! Gdzie to pieprzone złoto, które nam obiecywałeś? Na te słowa w oknach i drzwiach pokazało się dwadzieścia głów. Nawet Gruby Burlow podniósł wzrok, nabierając powietrza, jakby wciągał je przez słomkę. Pozwoliłem dłoni ześlizgnąć się z głowicy miecza. Nierozsądnie byłoby tracić kolejnego pionka. Rike'a dzieliło od nas jeszcze dziesięć jardów. Zeskoczyłem z siodła i pogładziłem Gerroda po pysku, plecami odwrócony do miasta. — W Norwood nie brakuje złota innego sortu — powiedziałem głośno, ale nie zanadto. Potem odwróciłem się i przeszedłem obok Rike'a nawet na niego nie patrząc. Daj takiej szelmie jak Rike szansę, a ten na pewno się nie zawaha. — Tylko mi tym razem nie opowiadaj o chłopskich córkach, ty mały bękarcie! — Szedł za mną i wydzierał się, ale pozwoliłem mu na to. Tylko na tyle było go teraz stać. — Ten zafajdany hrabia już dawno ułożył z nich stos i podpalił. Skręciłem w ulicę Środkową, przy której stał dom burmistrza. Po drodze minęliśmy brata Gainsa, który rozpalił już pod kotłem. Spojrzał i poczłapał za nami, żeby nie ominęło go widowisko. Wieża, w której mieścił się spichlerz nigdy nie prezentowała się imponująco. Teraz, osmalona i z pękniętymi od gorąca kamieniami wyglądała jeszcze mniej okazale. Worki z ziarnem, zanim je spalili, przykrywały klapę. Znalazłem ją, tupiąc tu i ówdzie. Rike nie przestawał psioczyć za moimi plecami. — Otwórz to — wskazałem uchwyt w kamiennej płycie. Nie trzeba mu było powtarzać. Klęknął i podniósł klapę, jakby ważyła tyle, co nic. Wciąż tam były, stały ciasno beczka przy beczce w zakurzonym mroku. — Stary burmistrz trzymał świąteczne piwo pod spichlerzem. Wszyscy miejscowi o tym wiedzą. Schładza je płynący tu poniżej potoczek. Na moje oko jest ich ze dwadzieścia. Dwadzieścia beczek złotego świątecznego piwa. — Uśmiechnąłem się. Rike nie odwzajemnił uśmiechu. Wciąż klęczał i obserwował ostrze mojego miecza. Wyobraziłem sobie, jak go musi łaskotać po gardle. — Wiesz Jorg, bracie Jorg, ja nie chciałem... — zaczął. Nawet z moim mieczem na gardle dalej robił wredną minę. Makin przykłusował i stanął przy mnie. Nie opuszczałem miecza. — Może i jestem mały, Rikejku, ale nie jestem bękartem — powiedziałem cicho najbardziej zabójczym ze swoich głosów. — Nieprawdaż, ojcze Gomst? Gdybym był bękartem, nie musiałbyś ryzykować życiem i zdrowiem, szukając mnie wśród umarłych, mam rację? — Książę Jorgu, niech kapitan Bortha zajmie się tym dzikusem. — Gomstowi udało się jakoś odzyskać panowanie nad sobą. — A my jedźmy już do Wysokiego Zamku. Twój ojciec... — Mój cholerny ojciec może jeszcze trochę poczekać! — krzyknąłem i zaraz ugryzłem się w język, wkurzony, że się wkurzyłem. Rike zapomniał na chwilę o mieczu. — Co to za kurewska gadka o pieprzonym księciu? Co to za pieprzony kapitan Bortha? Ikiedy wreszcie napiję się tego chędożonego piwa? Mieliśmy już wtedy pełną widownię; wszyscy bracia otoczyli nas kółkiem. — Skoro już pytasz tak grzecznie, bracie Rike, to ci powiem. Makin zmarszczył brwi i chwycił za miecz. Powstrzymałem go ruchem ręki. — Pieprzony kapitan Bortha to Makin, a właściwie kapitan Makin Bortha z Gwardii Imperialnej Ancrathów. Pieprzony książę to ja, czyli ukochany syn i następca króla Olidana z rodu Ancrathów. Teraz możemy napić się piwa, jako że dziś są moje czternaste urodziny, i czym inaczej wzniósłbyś toast za moje zdrowie?
W każdym bractwie istnieje jakaś hierarchia. Wśród braci takich jak moi, nikt nie chce znaleźć się na samym dole. Ciężar tej hierarchii może przygnieść na śmierć. Brat Jobe był zarazem po trosze zbitym kundlem i wściekłym psem, i dzięki temu żył.