ANDRE NORTON
P.M.GRIFFIN
PAKT SOKOLNIKÓW
TYTUŁ ORYGINAŁU FLIGHT OF VENGEANCE PART 2
PRZEŁOŻYŁ MACIEJ MARTYŃSKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Tarlach pochylił się nisko w siodle, aby zmniejszyć opór powietrza, i mocniej przycisnął
do piersi nieruchome ciało być może już martwej kobiety.
Jechał tak od dwóch, a licząc i dzisiejszy — trzech dni. Nie robił żadnych popasów;
zatrzymywał się tylko po to, by zmienić konia, gdy niosący go wierzchowiec nie był już w
stanie dźwigać podwójnego ciężaru.
Zmęczenie i strach zaćmiewały mu umysł. Gdyby nie towarzysząca mu od początku
świadomość, że będzie musiał zdać dokładne sprawozdanie z tego, co się stało, zapewne nie
potrafiłby teraz powiedzieć, jak długo już trwa szaleńczy galop. Pędził, gnany strachem,
mając wciąż przed oczyma ten sam straszny widok: od niegroźnego na pozór zbocza odrywa
się nagle potężny głaz i spada wprost na Panią Morskiej Twierdzy…
Nie przygniótł, na szczęście, pani Uny całym swym ciężarem, tego bowiem nie przeżyłby
żaden człowiek, ale uderzył ją, i było to potężne uderzenie. Żyła jeszcze, kiedy on i jego
towarzysze do niej dotarli, lecz było rzeczą oczywistą, że doznała ciężkich wewnętrznych
obrażeń i nie wystarczy tutaj ich doraźna pomoc.
Myśląc o tym znów poczuł ucisk w sercu. Czarownice!
Te po trzykroć przeklęte wiedźmy! To prawda — ocaliły Estcarp, ruszając z posad góry,
lecz przy okazji brutalnie zakłóciły spokój wyżynnej krainy. Zniszczyły Gniazdo, przedmiot
dumy Sokolników, którego utrata mogła oznaczać koniec ich wspólnoty. Teraz zaś znowu
postawiły ich przyszłość pod znakiem zapytania, godząc w tę, którą wbrew zwyczajom swego
ludu skrycie kochał; w kobietę, z którą zawarł sojusz w najpilniejszej potrzebie, pragnąc
skorzystać z ostatniej, być może, szansy ocalenia swej rasy.
Opanował narastające wzburzenie — musiał to czynić wiele razy podczas tej koszmarnej
jazdy.
Właśnie po to przybyli do Escarpu. Przemierzyli te zdradzieckie góry w poszukiwaniu
wiedzy, jakichkolwiek informacji, które mogłyby przekonać najwyższych dowódców
Sokolników, a także kobiety, których wciąż się obawiali i wystrzegali — o konieczności
obrania takiej drogi postępowania, jaką proponował Tarlach. Lormt, skarbnica starożytnej
wiedzy, znajdował się stosunkowo blisko miejsca wypadku. Bawiąc tam niegdyś, trzymał się
z dala — zgodnie z tradycją Sokolników — od ludzi zamieszkujących twierdzę. Nie
potrafiłby więc teraz powiedzieć, czy uzyska od nich potrzebną pomoc. Rozsądek mówił mu
jednak, że tak duża społeczność nie mogłaby się obejść bez uzdrowiciela, zatem rozpoczął
bieg, rzucając w ten sposób wyzwanie Ponuremu Komendantowi. Dopóki Una żyje, dopóki
istnieje szansa jej uleczenia, on się nie załamie i nie zaprzestanie walki.
Z tym postanowieniem, dosiadł Radosnej, posadził panią Unę przed sobą i owinął wokół
nadgarstka wodze jej ogiera; będzie go potrzebował, gdy Radosna się zmęczy.
Oczekiwał, że jego nieliczna eskorta podąży za nimi w wolniejszym tempie. Zdziwił się
więc bardzo widząc porucznika Brennana również skaczącego na siodło i chwytającego cugle
drugiego konia. Nie próbował go powstrzymać. W spustoszonych przez Czarownice górach
miały się ponoć włóczyć groźne zwierzęta i jeszcze groźniejsi ludzie, a on sam, mając zajęte
ręce, nie byłby w stanie odeprzeć niespodziewanej napaści. W wyścigu ze śmiercią
uczestniczyły jeszcze trzy istoty — sokoły Syn Burzy i Promień Słońca oraz kocica Odważna,
która dla Pani z Morskiej Twierdzy miała takie samo znaczenie, jak bojowe ptaki dla obu
mężczyzn, o czym — prócz Uny — wiedział tylko Tarlach. Podczas gdy sokoły siedziały na
specjalnych grzędach przytwierdzonych do siodeł, Odważna podróżowała w wyściełanym
pudle o wysokich ściankach, umieszczonym za kulbaką Uny.
Nie starano się ich zatrzymać. Zbyt silna była więź łącząca te stworzenia z wybranymi
ludźmi, by zgodziły się na rozstanie z przyczyny tak błahej, jak towarzyszące podróży trudy i
niewygody. Zwłaszcza Odważna za nic nie pozostałaby w obawie, że już nigdy nie poczuje
drogiej ręki gładzącej jej gęste złotobrązowe futro.
Dwaj mężczyźni rzadko odzywali się do siebie podczas długich godzin jazdy, zajęci
ponaglaniem znużonych wierzchowców do jak najszybszego biegu po wyboistej, górskiej
drodze.
Nagle Tarlach usłyszał wołanie Brennana. Wałach porucznika potknął się ze zmęczenia;
nie mógł już dłużej nieść jeźdźca na swym grzbiecie. Kapitan ściągnął cugle. Radosna też
zacznie wkrótce ciężko dyszeć, pomyślał. Należało po raz kolejny zmienić konie. Porucznik
zsiadł pierwszy i pośpieszył, aby przejąć bezwładne ciało Kobiety z Dolin od swego dowódcy
— w ten sposób chcieli jej oszczędzić szkodliwych wstrząsów. Tarlach podbiegł do luzaka,
ale nim zdążył go dosiąść, świat zawirował mu w oczach. Zachwiał się i wsparł ciężko o bok
Orlego Brata — gdyby nie ta podpora, nie zdołałby ustać na nogach. Zamknął oczy, starając
się odzyskać kontrolę nad zmysłami, które odmówiły mu posłuszeństwa.
Pochwyciły go czyjeś silne dłonie.
— Chodź, Tarlachu. Możemy teraz odpocząć.
— Nie…
— Potrzebujemy tego wszyscy, a pani Una najbardziej. Uległ więc i pozwolił się położyć
na ziemi. Zawrót głowy minął po kilku minutach; poczekał jeszcze parę sekund, aby uzyskać
całkowitą pewność, że świat rzeczywiście się ustatkował i nie zamierza zacząć wirować na
nowo, po czym usiadł. Jego towarzysz klęczał obok Uny. Tarlach zauważył, jak rąbkiem
płaszcza wyciera różową pianę z jej warg.
— Co z nią? — zapytał. Brennan obrócił się ku niemu.
— Niewiele gorzej niż przedtem.
— Ale jednak gorzej, prawda?
Opuścił wzrok, kiedy tamten twierdząco kiwnął głową. Nie mógł nic dla niej uczynić…
Brennan zostawił ranną i wyjąwszy z torby przy siodle manierkę z wodą, przyniósł ją swemu
kapitanowi.
— Ona nie cierpi… Wypij to. Pragnienie jest jedną z przyczyn naszego wyczerpania.
Tarlach niemal do połowy opróżnił naczynie, nim odjął je od ust. Czując wilgoć w
wyschniętym gardle i na spierzchniętych wargach, doznawał równocześnie rozkoszy i udręki.
Zastanawiał się, jak to możliwe, że dotychczas nie zdawał sobie sprawy z dręczącego go
pragnienia. Oddał naczynie i uśmiechnął się blado do swego towarzysza.
— Jestem kompletnie wyczerpany, ale po tobie wcale nie widać zmęczenia.
Nie było to tak całkiem zgodne z prawdą, bo twarz porucznika była blada i ściągnięta, lecz
ramiona wciąż miał wyprostowane, a ruchy pewne.
— Mnie również podróż dała się we znaki, przyjacielu. Po prostu nie dźwigałem
dotychczas żadnego ciężaru — odparł Brennan rzucając mu przenikliwe spojrzenie. —
Pozwól, że teraz ja wezmę panią Unę. Ramiona musisz mieć już całkiem zdrętwiałe.
— Dam sobie radę — odpowiedział szorstko Tarlach i niemal natychmiast głos mu
złagodniał. — Nie chciałem cię urazić, Brennanie, ale musisz pełnić rolę naszego strażnika. Ja
nie sprostałbym teraz temu zadaniu, choć jako Sokolnik i oficer nie powinienem się do tego
przyznawać.
— A więc niech tak będzie — zgodził się Brennan westchnąwszy w głębi serca.
Tarlach nie zwlekał dłużej. Dosiadł konia i wziął w ramiona Unę z Morskiej Twierdzy.
Spojrzał na jej twarz. Była całkiem nieruchoma, jakby wysiłek włożony w czynność
oddychania pochłonął całą wolę i energię dziewczyny.
— O pani moja, wytrzymaj jeszcze trochę — szepnął, choć wiedział, że Una nie może go
usłyszeć. — Powinniśmy już być blisko, jeśli tylko w pośpiechu nie zboczyliśmy z drogi.
Twoja udręka wkrótce się skończy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Po godzinie jazdy najemnicy trafili na wiodący w dół szlak, który urywał się nagle u stóp
łagodnego wzniesienia. Pokonawszy je znaleźli się nagle w wąskiej dolinie i ujrzeli przed
sobą dziwaczną fortecę, a raczej coś, co było nią niegdyś, jeszcze przed Wielkim
Poruszeniem. Spośród czterech wież, które jej niegdyś strzegły, ocalały tylko dwie i część
trzeciej. Czwarta zniknęła, podobnie jak oba odcinki muru łączące ją z sąsiednimi basztami.
Jeden fragment wału po prostu się rozsypał, drugi runął wraz z wieżą, kiedy obsunęła się
ziemia. U podnóża tak niegdyś solidnego, stromego nasypu znajdowało się niewielkie
rumowisko; większość gruzu uprzątnięto i użyto zapewne do odbudowy innych gmachów.
Do głównej bramy w ocalałym murze prowadziła rzadko używana, lecz dobrze widoczna
ścieżka i Tarlach skierował na nią swego zmęczonego konia. Ich zbliżanie się zostało
najwyraźniej zauważone przez kogoś o wzroku na tyle bystrym, że zdołał dostrzec dodatkowy
ciężar na kulbace pierwszego jeźdźca, gdyż w gromadce, która wysypała się przed bramę, by
ich powitać, Tarlach zobaczył dwóch ludzi z noszami.
Podjechał do nich i gwałtownie ściągnął cugle.
— Czy jest tu jakiś uzdrowiciel? — zapytał szorstkim głosem. — Jeden z moich
towarzyszy potrzebuje…
— Ja jestem uzdrowicielką — powiedziała szybko kobieta stojąca tuż przy noszach.
Ze zdziwieniem rozpoznał w niej tę, która podczas ostatniej jego tu bytności miała w swej
pieczy interesujące go materiały.
— Pozwól mym pomocnikom zabrać chorego, Ptasi Wojowniku.
Dwóch młodych ludzi, odzianych jak rzemieślnicy lub robotnicy rolni, podeszło do
Tarlacha, wyciągając ręce. Podał im nieprzytomną Unę. Kładąc ją na nosze, wykazali się
wielką delikatnością, mimo swego prostackiego wyglądu.
Uzdrowicielka, pochodząca ze starożytnej, estcarpiańskiej rasy, uklękła obok noszy.
Odkrywszy, że ma do czynienia z kobietą, aż drgnęła ze zdumienia — co Tarlach zauważył,
mimo że opanowała się niemal natychmiast. Wrodzony takt nie pozwolił jej tego
skomentować ani też w inny sposób zademonstrować zaskoczenia. A może po prostu nie
miało to dla niej większego znaczenia w obliczu innych, pilniejszych spraw.
Odpowiadając na jej pytanie, Sokolnik szybko i zwięźle podał okoliczności wypadku i
opisał najlepiej jak potrafił rozmiary obrażeń odniesionych przez panią Unę. Następnie
wspomniał o szaleńczej jeździe do Lormtu, aby ta Mądra Kobieta, czy też Czarownica, a
może jeszcze ktoś inny — to bez znaczenia — mogła ocenić możliwe skutki tej podróży.
Kapitan nie był świadomy spojrzeń, którymi obrzucali go słuchacze. Patrzył, jak
mężczyźni niosący nosze znikają za bramą twierdzy. W głębi serca czuł, że zapewne nie
zobaczy już Uny z Morskiej Twierdzy, a przynajmniej nie zobaczy jej żywej. Głowa opadła
mu na piersi. Był zmęczony i zrozpaczony. To już koniec. Uczynił wszystko co w jego mocy
— los Uny spoczął w innych rękach, w rękach tych dziwnych uczonych, nie mówiąc już o
Wielkich, którzy rządzą życiem i śmiercią.
Otrząsnął się jednak z przygnębienia. Nie wolno mu było skapitulować, jeszcze nie teraz.
Podniósł głowę i zsiadł z konia. Ruchy miał tak powolne, że zdawało się, iż płynie pokonując
opór wody. Tak jakby ciało zbuntowało się i przestało słuchać poleceń.
Stanął przed otaczającymi go ludźmi i po raz pierwszy przyjrzał im się uważnie.
Natychmiast spostrzegł dobrze mu znaną wysoką postać. Mężczyzna ów miał siwe włosy,
lecz w wyrazie jego oczu nie było nic, co świadczyłoby o starczym zniedołężnieniu lub
znużeniu życiem. Stał wyprostowany jak struna, w postawie świadczącej o stanowczości i
dumie z własnych osiągnięć. Poza tym nie różnił się od wielu innych ludzi w podeszłym
wieku, wątłych, lecz zdrowych na ciele i umyśle. Skórę miał niezbyt pomarszczoną, lecz
bardzo cienką, niemal przezroczystą, o bladawym odcieniu; jego rękę wyciągniętą w
powitalnym geście pokrywała sieć błękitnych żyłek. Miła, niegdyś zapewne przystojna twarz
miała wyraz czujny i uprzejmy zarazem. Szary strój nie różnił się zbytnio od używanych do
pracy w polu czy warsztacie, chociaż Ouen był głową społeczności Lormtu. Trudno tu było o
coś lepszego i nikt spośród obecnych nie mógł się pochwalić bogatszym odzieniem.
Obok starca stał drugi, młodszy mężczyzna, również znany Sokolnikowi. On także był
wysoki, chudy i pochodził ze Starej Rasy. Nosił taki sam, tylko brązowy, strój roboczy jak
jego towarzysz, lecz wyglądał na żołnierza, człowieka znającego dobrze wojenne rzemiosło i
srodze przez wojnę doświadczonego. Jego lewa stopa była całkiem sztywna, a sposób, w jaki
trzymał laskę, na której się wspierał, świadczył o wieloletnim przyzwyczajeniu.
Pozostali tworzyli dość dziwne zgromadzenie i w niczym nie przypominali mieszkańców
większości miast i zamków. Przeważnie byli to mężczyźni, na ogół starzy, choć nie
brakowało młodszych, których obecność oznaczała, że gród nie chyli się jeszcze ku
upadkowi.
Siwowłosy mężczyzna pochwycił spojrzenie Sokolnika i postąpił krok naprzód.
— Lormt wita cię po raz wtóry, Ptasi Wojowniku. — powiedział niezwykle łagodnym
głosem. — Ciebie i twych towarzyszy.
Tarlach nie zdziwił się wcale, że go rozpoznano. Wysokie hełmy osłaniające górną część
twarzy utrudniały ludziom spoza klanu odróżnienie jednego Sokolnika od drugiego, lecz kto
choć raz ujrzał wierzchowca z Morskiej Twierdzy, na którym jeździł kapitan, nie mógł go już
pomylić z żadnym innym. Dzięki Radosnej mieszkańcy Lormtu poznali swego gościa, który
badał ich archiwa, a potem nagle wyjechał rzucając na odchodnym, że wkrótce powróci z
towarzyszem.
Serce mu się ścisnęło. Powędrował wówczas na wybrzeże, na spotkanie z okrętem Uny,
tak jak ustalili, nim opuścił High Hallack. Una nie chciała porzucać swej Doliny w tej
wypełnionej rozmaitymi zajęciami porze roku. Postanowili więc, że on pojedzie przodem i
zdobędzie w Lormcie tyle informacji, ile się da, ona zaś dołączy do niego jesienią, gdy już
wypełni większość obowiązków. Chciała pomóc mu w poszukiwaniach i naradzić się w
sprawie wydobytych z otchłani zapomnienia dokumentów, nim oboje przedstawią je
Sokolnikom. Tymczasem spotkała ją zguba, a on, który przysiągł jej bronić — sam się do
tego przyczynił.
— Dziękuję ci, panie Ouenie, za tak życzliwe powitanie — odparł starając się mówić
spokojnie i pewnie. — Przybyliśmy tu, gdyż, jak widziałeś, potrzebujemy pomocy, a także po
to, bym mógł dalej szperać wśród waszych kronik. Jeśli pozwolisz, mój towarzysz i jeszcze
ośmiu jeźdźców, którzy niebawem dojadą, pozostaną tu przez pewien czas, aby wypocząć i
odpaść konie przed podróżą do naszego obozu w Es. Oczywiście, zapłacimy za gościnę.
— Nie jestem żadnym panem, Ptasi Wojowniku, wiesz o tym doskonale — odparł tamten
surowo. — Nazywaj mnie po prostu Ouenem. Co do zapłaty… Nie prowadzimy tu oberży,
choć potrzeba zmusza nas do przyjmowania dobrowolnych darów, za które jesteśmy bardzo
wdzięczni. — Uśmiechnął się i nagle jego sztywność zniknęła jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. — Przyjemnie nam będzie gościć ciebie i twoją drużynę — skinął
głową w stronę otwartej bramy. — Wejdźcie do środka. Wasze zwierzęta potrzebują opieki, a
i wam przydałby się odpoczynek. Twoja izba jest wciąż wolna; przygotowaliśmy też drugą
dla twego towarzysza.
Tarlach pochylił głowę w oficjalnym ukłonie.
— Raz jeszcze dziękuję — powiedział, po czym wygłosił zwyczajową formułkę: — Niech
będzie pozdrowiony ten dom i jego mieszkańcy. Niech szczęście sprzyja im i wszystkim ich
przedsięwzięciom od wschodu do zachodu słońca.
Przeprowadziwszy obu Sokolników przez bramę i rozległy dziedziniec, Ouen i Duratan
zawiedli ich do długiego, przypominającego koszary budynku, który ciągnął się wzdłuż
ocalałego muru. Wspięli się na pierwsze piętro, w czym nie przeszkodził im ani podeszły
wiek jednego, ani kalectwo drugiego z gospodarzy.
— Większość starszych uczonych mieszka na dole, gdyż te schody mogłyby się dla nich
okazać przeszkodą nie do pokonania — oznajmił Ouen — lecz nasi goście i ci z nas, którzy
mają tutaj kwatery, twierdzą, że odosobnienie sprzyja wypoczynkowi. Dlatego właśnie na
tym piętrze mieści się infirmeria.
— Odpowiada nam to — odrzekł kapitan w swoim i porucznika imieniu, gdyż taki był
zwyczaj wśród Sokolników przy kontaktach z przedstawicielami innych plemion. — Moi
ludzie pragnęliby pozostać na uboczu, o ile to możliwe.
Stary uczony poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem, który wydawał się nie mieć
końca. W pewnym momencie stanął przed ciężkimi, dębowymi drzwiami i rozwarł je. Oczom
przybyszów ukazała się mała sypialnia z prostokątnym stołem i kilkoma prostymi krzesłami;
było tam także trochę sprzętów, dzięki którym komnata mogła służyć jako pracownia. Miłe
ciepło rozchodziło się od ognia trzaskającego wesoło na kominku.
— Czy dalej ci to odpowiada, Ptasi Wojowniku? — zagadnął Ouen.
— W zupełności.
Obrzuciwszy izbę błyskawicznym spojrzeniem, Tarlach znów skupił uwagę na swym
gospodarzu.
— Mam nadzieję, że twoi domownicy wybaczą nam, jeśli nie przywitamy się z nimi
jeszcze dziś wieczorem. Spędziliśmy w siodle tyle czasu…
— Bardziej by nas rozgniewało, gdybyście się czuli zobowiązani do przestrzegania form,
dobrze przedtem nie wypocząwszy. Oczywiście przyniesiemy tu rzeczy twoje i twego
towarzysza, lecz co do bagaży damy… — uczony zawiesił głos.
— Biorę za nie odpowiedzialność.
Coś małego i ciemnego weszło cicho do budynku w ślad za ludźmi i teraz otarło się o nogi
Sokolnika. Tarlach pochylił się i wziął Odważną na ręce.
— Jej kot również zamieszka ze mną.
— Wszystkie wasze zwierzęta są mile widziane, te upierzone i te pokryte futrem.
Kapitan najemników pragnął tylko jednego — żeby wreszcie pozostawiono go w spokoju,
ponieważ jednak przyjęto ich bardzo życzliwie i jak dotąd nie nękano pytaniami, wypadało
opowiedzieć cokolwiek o sobie, a przynajmniej podać imię człowieka, któremu służyli. Nic
ponadto nie musiał ujawniać — tłumaczył go obyczaj, zgodnie z którym postąpił również
podczas poprzedniego pobytu w Lormcie. Sokolnicy nie wyjawiali swoich imion obcym
ludziom, nie rozmawiali z nimi o własnych sprawach ani o sprawach tych, dla których
walczyli.
— Ranna kobieta to Una, Pani Doliny Morskiej Twierdzy… z High Hallacku — dodał,
gdyż niewielu mieszkańców Krainy Dolin znano w Estcarpie z imienia. Dobrze
poinformowani byli jedynie Sulkarczycy i im podobni, zwłaszcza kupcy, a także czyste
tarcze, czyli ludzie mający bezpośrednie związki z drugim kontynentem.
— Oddaliście swe miecze na jej usługi? — zapytał Duratan.
— Tak — rzekł krótko kapitan — ale mówiłem już, że mam tu własne zadanie do
wykonania. Jak tylko wypocznę i uporam się z innymi obowiązkami, chciałbym na nowo
podjąć badania, o ile macie jeszcze coś dla mnie.
— Jest wiele kronik, niektóre z nich dotyczą historii twej rasy. Są bardzo stare…
— Im starsze, tym większą mają dla mnie wartość.
— Większość już widziałeś — zastrzegł się Duratan. — Poza tym informacje w nich
zawarte są bardzo fragmentaryczne. Twoi współplemieńcy niechętnie wypowiadali się na
swój temat…
— Możesz swobodnie korzystać z naszych zbiorów — wtrącił pośpiesznie Ouen. — Sami
staraliśmy się wyszukać dla ciebie coś nowego. Wielkie Poruszenie umożliwiło nam dostęp
do ogromnej ilości nowych dzieł, a przecież dotychczas nie udało się zbadać nawet tego, co
mieliśmy, zanim nastąpił ów kataklizm. Ponad połowa pism nie jest skatalogowana.
— Chciałbym zobaczyć wszystko, co zdołacie znaleźć.
— Dołożymy wszelkich starań, by cię zadowolić. Prawdę mówiąc, wyświadczyłeś nam
przysługę swoją prośbą. Wielu jest tu takich, co uwielbiają tego rodzaju studia. Z chęcią
podejmą wyzwanie.
Kapitan podziękował skinieniem głowy. Zawahał się przez moment. Jego wzrok
mimowolnie pobiegł ku drzwiom i mrocznej sieni.
— Zawiadomicie mnie, kiedy uzdrowicielka ukończy badanie chorej?
— Oczywiście, jak tylko sami się czegoś dowiemy.
Po czym gospodarze wyszli zabierając ze sobą porucznika, któremu wskazali izbę po
prawej stronie, nie różniącą się niczym od pokoju Tarlacha. Brennan podziękował im, lecz
natychmiast wyszedł z powrotem na korytarz.
— Posiedzę jeszcze trochę z moim kapitanem. Czy moglibyśmy dostać wina i coś do
jedzenia?
— Naturalnie, już się tym zajęto.
Tarlach posadził Odważną w nogach swego łoża.
Wygląda na zagubioną, pomyślał. Jak na dorosłą kotkę, była niezwykle mała, niewiele
większa od pięcio–, sześciomiesięcznego kociaka. Składała się głównie z futra, bez niego nie
ważyłaby nawet dwóch funtów. Teraz, kiedy tak leżała skulona i nieszczęśliwa, robiła
wrażenie jeszcze mniejszej. Nie starała się wcale ukryć rozpaczy, wiedząc, że Sokolnik jest
świadom więzi łączącej ją z Uną i że w jego obecności nie musi taić swych uczuć.
Usiadł obok, głaszcząc łagodnie złotobrązowe futro, lecz najwyraźniej nie było to dla niej
żadną pociechą, cofnął więc rękę. W jaki sposób mógłby dodać komuś otuchy, skoro sam
stracił już wszelką nadzieję?
Syn Burzy wydał z siebie gardłowy, zawodzący głos i sfrunął na łóżko tuż obok kotki.
Zaczął muskać dziobem jej sierść, jak zwykły to czynić sokoły, gdy jeden z ich stada poniósł
ciężką stratę i cierpiał.
Tarlach poczuł ucisk w gardle. Zdjął hełm, ostrożnie odłożył go na bok i ukrył twarz w
dłoniach. Miał wrażenie, że jego skrzydlaty towarzysz wyraża w ten sposób żal z powodu
śmierci Pani Morskiej Twierdzy…
Słysząc pukanie, wyprostował się i znów sięgnął po hełm. Nie chciał, żeby ktoś z
mieszkańców Lormtu zobaczył jego odsłoniętą twarz, szczególnie teraz. Po chwili jednak
odprężył się, gdyż Syn Burzy krzykiem obwieścił przybycie Brennana.
Korzystając z okazji, do komnaty wleciała za nim sokolica i ku zaskoczeniu obu mężczyzn
przysiadła obok Odważnej, na wszelkie sposoby okazując współczucie. W odpowiedzi kotka
wysunęła różowy język i zaczęła lizać pióra na szyi i piersi ptaka.
— Ona również rozumie, co będzie oznaczać dla nas śmierć Pani Twierdzy — zauważył
porucznik. Nie mógł wyjść ze zdumienia, że jego bojowy ptak okazuje taką głębię uczuć.
Nigdy nie widział sokolicy, która smuciłaby się w ten sposób po śmierci jakiegokolwiek
człowieka, nawet wybranego towarzysza. Jednak w tej chwili co innego zaprzątało jego
umysł. Podobnie jak Tarlach zdjął hełm i z westchnieniem ulgi położył go obok hełmu
dowódcy. Przyjemnie było choć na chwilę uwolnić się od tego ciężaru.
— Mamy przed sobą parę godzin spokoju.
— Tak — odrzekł Tarlach siląc się na uśmiech. — Jeśli chodzi o mnie, nie omieszkam ich
wykorzystać… Czy dostałeś dobrą kwaterę?
— Całkiem wygodną. Wygląda tak samo jak twoja. — Brennan spojrzał na łóżko. — A
gdybyś tak położył się na chwilę? Prosiłem, żeby przyniesiono nam jedzenie, myślę jednak,
że bardziej przydałby ci się sen.
— Nic z tego. Zbyt jestem zmęczony, żeby zasnąć. Przynajmniej tak mi się wydaje. —
Tarlach zwrócił wzrok w stronę ognia. — Gdy pani Una umrze, nasze nadzieje spełzną na
niczym. — Zacisnął wargi. — Miała rację, jak zwykle. Jeśli jej z nami nie będzie, jeśli ona
sama nie wyrazi poparcia dla naszych planów, niewiele zdołamy zdziałać w wioskach.
— Może jednak kobiety wysłuchają nas — rzucił Brennan — bo jeśli nie, to zginą wraz z
nami.
— Może i wysłuchają — odrzekł Tarlach z goryczą — lecz niełatwo im przyjdzie nam
zaufać, bo niby dlaczego? Cóż my wiemy o sobie nawzajem? Tyle tylko, że cztery razy do
roku — czasem nawet raz — przyjeżdżamy do wiosek wielką zgrają, aby płodzić potomstwo.
Niczym zwierzęta pod nadzorem pastucha.
Porucznik się skrzywił.
— Tarlachu…
— Nie, pozwól mi dokończyć. Po prostu staram się postawić w ich sytuacji i spojrzeć na
sprawę z ich punktu widzenia. W otoczonym górami Gnieździe mogliśmy trzymać kobiety
pod ścisłym nadzorem, lecz nawet wówczas, jak sądzę, od czasu do czasu jedna czy dwie
wymykały się do Estcarpu w poszukiwaniu innego, lepszego życia. Kiedy Wielkie Poruszenie
zmusiło nas do zejścia w doliny, zmiany stały się nieuniknione. Obecnie wioski naszych
niewiast niemal bezpośrednio graniczą z ziemiami Czarownic. Już teraz tracimy mnóstwo
kobiet. W następnym pokoleniu, a na pewno w tym, które przyjdzie po nim, zbyt mało będzie
zdolnych do rodzenia dzieci, by zapewnić nam przetrwanie. Z pewnością same o tym wiedzą
najlepiej, ale ja na ich miejscu nie dałbym się z powrotem zwabić do następnej górskiej
kryjówki. A nuż okazałaby się jeszcze gorszym więzieniem dla nich i ich potomstwa?
Dlatego obecność pani Uny, to, że z nami współpracuje, jej świadectwo o tym, co staramy się
zbudować — byłyby bardzo pomocne, choć nie wiadomo, czy wystarczające. Jej śmierć
wytrąci nam broń z ręki. Brennan nachmurzył się.
— Nasze oddziały wciąż pilnują wszystkich wiosek i mogą zmusić…
— Nasz traktat z Morską Twierdzą wyklucza taką możliwość.
— Krucze Pole jest twoje.
— To duża Dolina, ale i tak zbyt mała jak na nasze potrzeby. Musimy mieć wolny dostęp
do Doliny Morskiej Twierdzy, a odmówią nam tego, jeśli pogwałcimy umowę z panią Uną.
— Tarlach przymrużył oczy. — Nawet gdybyśmy zlekceważyli nasze przysięgi, nie uda nam
się zagarnąć ani jej Doliny, ani żadnej innej. High Hallack doskonale pamięta alizońską
inwazję i jego panowie znów szybko się zjednoczą, by zdusić w zarodku każdą taką próbę.
Nawet będąc u szczytu naszej potęgi, nie zdołalibyśmy mieczem wywalczyć sobie królestwa
tam, gdzie poniosły klęskę uzbrojone przez Kołder Psy. Jeśli spróbujemy, sami wydamy na
siebie wyrok. Któż bowiem po czymś takim zechciałby nas wynająć?
— Nigdy nie doradzałem zdrady…
— Nie — westchnął Tarlach. — Nie. To wina zmęczenia, jak sądzę. Widzę wszystko w
najczarniejszych barwach.
— Masz rację. Musimy uzyskać zgodę kobiet, żeby nasz plan się powiódł. — Brennan
zawahał się i dodał: — Nie zapominaj jednak, że potrzebna jest nam również przychylność
dowódców. Jeśli przedstawiając naszą sprawę zrazimy ich dziwnym zachowaniem, tyle tylko
osiągniemy, że staniemy się wyrzutkami.
Tarlach obrzucił go szybkim spojrzeniem. Czyżby w tych słowach kryła się przestroga?
Może zdradził się, okazał w jakiś sposób, ile znaczy dla niego Una z Morskiej Twierdzy? Z
wyrazu twarzy towarzysza nie mógł nic wyczytać, ale… Nie było między nim a Uną niczego,
co mogłoby sprowadzić na nich niesławę. Gdyby pochodził z innego plemienia, gdyby
okoliczności były inne — poślubiłby ją; jednak przyszedł na świat jako Sokolnik i przewodził
pełnej kompanii, jednej z ostatnich, jakie im pozostały. Pięciuset ludzi szło za nim i słuchało
jego rozkazów. Mógł, co prawda, zrezygnować, wyznaczając Brennana na swego następcę, a
Pan Wojny zatwierdziłby później tę nominację. Jednak przypadek oraz hojność pani Uny
sprawiły, że nadarzyła się sposobność ocalenia jego rasy — Tarlach musiał tylko przekonać
swych współplemieńców, żeby z niej skorzystali. Nie ośmieliłby się więc teraz pogwałcić
obyczaju, nawet gdyby pragnął tego całym sercem. Nawet gdyby Una tego pragnęła.
Sokolnicy trzymali się zawsze z dala od innych plemion. Barierę stanowił ich tryb życia —
prawdziwy lub tylko przypisywany im przez obcych. Gdy sulkarskie okręty przywiozły
Sokolników do północnych królestw, mężczyznom towarzyszyły kobiety i dzieci, podobnie
jak zwierzęta towarzyszą swym pasterzom. Wojownicy nie utrzymywali z nimi żadnych
bliższych stosunków. Ulokowali je w kilku rozrzuconych na dużej przestrzeni wioskach,
nadzorowanych przez oddziały wojska, sami zaś, już wówczas najemni żołnierze, wznieśli
Gniazdo i osiedli w nim, co jakiś czas odwiedzając kobiety swej rasy, by dać początek
kolejnemu pokoleniu.
Duma, wstyd i obawa kazały im pomijać milczeniem przyczyny, dla których pojawili się w
Estcarpie. Mijały lata, a oni coraz bardziej zamykali się we własnym gronie, z dala od obcych
mężczyzn, a także własnych kobiet i potomstwa. W końcu pozostała im jedynie przyjaźń
towarzyszy i wiernych sokołów.
A przecież niegdyś żyli zgoła inaczej. Nadszedł jednakże czarny dzień i spadła na nich
klęska. Dawna Istota z Przedwiecznego Mroku zawładnęła Sokolnikami, skazując na niewolę
tak ciężką i okrutną, że samo wspomnienie tych rządów na wieczność wypaliło piętno w ich
sercach.
Jonkara potrafiła narzucać swą wolę tylko za pośrednictwem kobiet, ale każda kobieta
Sokolników mogła stać się narzędziem w jej rękach. Większość z tych, które próbowała sobie
podporządkować — odmówiła, przypłacając śmiercią ten szlachetny czyn. Jednak Jonkarze
udało się złamać opór niektórych kobiet, a kilka poddało się dobrowolnie w zamian za drobną
cząstkę mocy, którą zechciała im ofiarować. Kobiety służące Jonkarze uległy wewnętrznej
przemianie, stając się jak ona złe i okrutne, czerpiąc radość z ludzkiego bólu i poniżenia.
Poprzez te uległe cienie Jonkara zdobyła całkowitą władzę nad każdym mężczyzną, którego
cokolwiek łączyło z oddanymi jej niewiastami, i trzeba było zapłacić ogromną cenę, ażeby
złamać wreszcie potęgę zła. Ci, którzy przeżyli, uciekli, opuszczając na zawsze swe dawne
siedziby, gdyż Jonkara nie została zgładzona, a jedynie zakuta w kajdany. Wiedzieli, że czeka
i czekać będzie dopóty, dopóki nie pojawi się kobieta gotowa przelać krew, aby ją uwolnić, a
wówczas potwór wywrze zemstę na nich lub na ich potomkach.
Obawiając się powtórnego popadnięcia w niewolę, Sokolnicy podjęli kroki, które w ich
mniemaniu miały ostatecznie zlikwidować zagrożenie. Zerwali wszelkie więzi z niewiastami,
odmawiając im jakiegokolwiek udziału w swym życiu i widując je tylko podczas krótkich
okresów godowych.
Tarlach był tego świadom od dawna, ale dopiero podjąwszy służbę w Morskiej Twierdzy
poznał drugą stronę medalu — dowiedział się, dlaczego kobiety z jego plemienia, choć
równie dumne i dzielne jak ich mężowie i ojcowie, zgodziły się żyć na wygnaniu i
wytrzymywały to tak długo.
Ujarzmieni przez Jonkarę mężczyźni, choć wykorzystywani okrutnie, mimo wszystko
pozostali sobą. Kobiety — stając się narzędziem złych mocy — ucierpiały o wiele bardziej,
toteż myśl o powrocie złej czarownicy budziła w nich znacznie większą obawę. Tak wielką,
że zachowały bierność przez te wszystkie stulecia od czasu ucieczki na północ. Nawet teraz,
gdy ogarnięte pragnieniem znalezienia lepszego, piękniejszego życia miały wreszcie zrzucić
swój ciężar, nawet teraz nie zależało im na pojednaniu z mężczyznami, tylko na całkowitym
uwolnieniu się. Przyczyną tego była zapewne tyleż niechęć, co podświadome pragnienie
chronienia mężczyzn.
Z zamyślenia wyrwało Tarlacha ciche pukanie. Męski głos oznajmił, że ich posiłek jest
gotowy.
Brennan włożył hełm i ruszył ku drzwiom. Odebrał uginającą się pod ciężarem jadła tacę,
podziękował skinieniem głowy, po czym znów zamknął drzwi.
— Przysłali również porcje dla sokołów i kota — zauważył z aprobatą, stawiając tacę na
stole. — Potrawy przeznaczone dla nas są niewyszukane, ale chyba dadzą się zjeść, poza tym
jest tego aż za dużo dla dwóch.
Tarlach spojrzał bez szczególnego zainteresowania.
— Bierz, co chcesz. Nie mam ochoty na jedzenie.
Porucznik nawet nie chciał o tym słyszeć; zmusił swego dowódcę do przełknięcia kilku
kęsów i kazał mu wypić odrobinę wina, które wprawiło wyczerpanego kapitana w stan
oszołomienia. Dopilnowawszy, by Tarlach się położył, Brennan powrócił do swej izby. On
również bardzo potrzebował odpoczynku.
Komnata Ouena była nieco większa i lepiej wyposażona niż te, do których zaprowadzono
obu Sokolników. Pełniła podwójną rolę mieszkania oraz kancelarii i Aden — uzdrowicielka,
a zarazem żarliwa poszukiwaczka wiedzy, nie miała żadnych wątpliwości, że tam właśnie
Ouen i Duratan będą czekać na wiadomość o stanie pacjentki.
Kiedy weszła, spoczęły na niej niespokojne, pytające spojrzenia szarych oczu.
— No i jak się czuje ta biedna młoda kobieta?
— Odpoczywa. Na szczęście męczącą podróż ma już za sobą. Nic więcej teraz nie mogę
powiedzieć; odniosła bardzo ciężkie obrażenia. — Potrząsnęła głową. Na jej twarzy
odmalował się podziw połączony ze zdumieniem. — Jazda dała się jej bardzo we znaki, ale
Ptasi Wojownicy dobrze uczynili przywożąc ją tak szybko… Z trudem mogę uwierzyć, że
ludzie ich pokroju zdolni są komukolwiek oddać taką przysługę.
— Niech cię to nie dziwi — rzekł Duratan. — Służąc w oddziałach Straży Granicznej,
walczyłem u boku Sokolników. Z pewnością rzadko się zdarza, by złożyli mieczową
przysięgę kobiecie, lecz raz dawszy słowo wypełnią wszystkie warunki umowy, nawet gdyby
nie w smak im były wynikające z tego obowiązki. Podczas ucieczki z Karstenu wśród
uchodźców znalazły się kobiety i dzieci i nigdy nie zauważyłem, żeby któryś Sokolnik
uchybił zasadom grzeczności. Nie zdarzyło się też, by obarczali kogoś nadmiernym ciężarem,
wprost przeciwnie, starali się ulżyć słabszym i mniej zaradnym. Pomijając już kwestię
obowiązku, większość z nich potrafi chyba również współczuć. Gdyby nawet znaleźli tę
chorą damę na szlaku, prawie na pewno uczyniliby dla niej wszystko co w ich mocy… No,
może z wyjątkiem tego szaleńczego wyścigu.
— Dzięki nim istnieje przynajmniej cień szansy na uratowanie kobiety — powiedziała
Aden. — Ale teraz mamy ich wszystkich na głowie, a w każdym razie dowódcę. Jak go
potraktujemy?
— Cóż, tak samo jak ostatnim razem. Będziemy się starali okazać mu jak największą
gościnność, nie narzucając się przy tym zbytnio — odpowiedział zdumiony jej niechęcią
Ouen. — Pozwolimy mu również dalej studiować nasze kroniki, kiedy już należycie
wypocznie, rzecz jasna.
— Ouenie! Nauczycielu, doskonale wiesz, o co mi chodzi! On będzie teraz badał zbiory,
którymi się opiekuję i z których właśnie korzysta Pyra, jego rodaczka.
— Zatem będzie musiała udostępnić mu te dzieła. Mało prawdopodobne, żeby oboje
zapragnęli jednocześnie czytać to samo.
— Nie to miałam na myśli — warknęła z rozdrażnieniem Aden. — Dziwnie się
zachowujesz, Ouenie.
— Ty także — odparł uszczypliwie.
— Widziałam strach w oczach Pyry, kiedy dowiedziała się o tych przybyszach. To
również było dziwne i niezwykłe zachowanie! — opanowała się z trudem. —Dziewczyna nie
chce, żeby ją zaciągnięto do rodzinnej wioski albo w jakieś inne miejsce. Pragnie najpierw
zdobyć pełną wiedzę o leczeniu chorób i poznać dzieje własnego ludu, po to tu właśnie
przybyła. Z pewnością nie chce też przypłacić śmiercią swej decyzji o ucieczce z wioski a
wnioskując ze słów ludzi, którzy nas odwiedzali — nie jest to tak nieprawdopodobne, jak by
się wydawało. Wodziła oczyma od Ouena do Duratana.
— Źle się stało, że poprzednio udzieliliśmy gościny jednemu z czystych tarcz. Teraz
będzie ich dziesięciu. Czy zdołamy im przeszkodzić, jeśli odkryją, że Pyra jest Sokolniczką, i
zechcą zabrać ją stąd lub zabić? Jakże byśmy mogli powstrzymać choćby jednego z nich?
Przecież to wojownicy z bojowymi ptakami wspomagającymi ich w walce. W grę wchodzi
nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i bezpieczeństwo naszych zbiorów. Dotychczas nie trafili
tu żadni mężczyźni Sokolnicy, lecz przyjmowaliśmy kilkakrotnie kobiety z ich plemienia.
Jedna z nich, nie dość usatysfakcjonowana wynikami poszukiwań, próbowała podrzeć
czytany właśnie manuskrypt. Tak się złożyło, że Jerro był przy tym i ocalił księgę. Cóż
jednak mógłby zdziałać przeciw tym najemnikom? Zabiliby go, gdyby spróbował im
przeszkodzić.
Duratan pozwolił jej dokończyć, po czym uniósł dłoń, prosząc o ciszę.
— Nie mamy się czego obawiać. Ani my, ani twoja przyjaciółka, Pyra. Jak ci już
mówiłem, znam trochę tych ludzi. Są twardzi i oschli wobec nas, obcych, lecz prawi.
Ugościliśmy ich, nie zadadzą więc gwałtu komuś, nad kim roztoczyliśmy opiekę. Mogę cię
też zapewnić, że żadna informacja nie rozwścieczy ich do tego stopnia, by posunęli się do
zniszczenia jakiejś księgi. Każdy Sokolnik umie nad sobą panować.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz, przyjacielu — westchnęła Aden. — Nie miałabym
serca odprawić z kwitkiem tego najemnika po tym, co uczynił. Strach mnie jednak oblatuje na
myśl o wojnie pustoszącej Lormt, a przecież on i wszyscy ludzie jego rasy — przynajmniej
mężczyźni — parają się wojennym rzemiosłem.
— Owszem, lecz bardzo często walczą w obronie ludzkiego życia. Czynili to, pomagając
przeprowadzić moich ludzi przez góry podczas ucieczki z Karstenu, jak również wielokrotnie
idąc do boju pod sztandarami Estcarpu i High Hallacku. Nie są stronnikami Mroku ani Cienia,
nigdy świadomie nie służyli złej sprawie. Moi drodzy… przyjmowaliśmy już znacznie
gorszych od nich i nigdy nie doznaliśmy żadnej krzywdy. Ze strony Ptasich Wojowników nie
spotka nas nic złego, a ich dowódca już przyczynił się do wzbogacenia tutejszych archiwów.
Kto wie, czy nie zrobi tego powtórnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Obaj Sokolnicy przespali niemal całą dobę. W ciągu trzech dni, które potem nastąpiły,
Tarlach zajęty był wyszukiwaniem kwater dla swej eskorty i uzupełnianiem zapasów.
Wkrótce mieli rozpocząć ostatni etap wędrówki. U celu czekał na nich oddział, któremu
poprzysięgli wierność po wsze czasy. Dowodził nim Komendant Varnel, Pan Wojny narodu
Sokolników.
Chociaż było ich razem tylko dziesięciu, Tarlach musiał poświęcać cały swój czas i
energię rozlicznym obowiązkom. Sokolnicy przestrzegali bowiem ściśle obyczaju, który w
tym przypadku nakazywał, aby jedynie dowódca utrzymywał kontakty z mieszkańcami
Lormtu. Kapitan cieszył się z tego. Stan zdrowia pani Uny nie ulegał żadnej widocznej
poprawie. Wciąż żyła i opiekujący się nią ludzie uznawali to za dobry znak, nie potrafili
jednak powiedzieć, czy wyzdrowieje. W ostrożnych słowach dawali mu do zrozumienia, aby
nie robił sobie zbyt wielkich nadziei.
Codziennie odwiedzał infirmerię pod pozorem sprawdzania, czy jego chlebodawczyni jest
otoczona należytą opieką, lecz te krótkie wizyty nie podnosiły go wcale na duchu. Kobieta z
Krainy Dolin robiła wrażenie coraz szczuplejszej i delikatniejszej; wciąż była piękna, ale jej
uroda miała teraz w sobie coś nieziemskiego. Zupełnie jakby ciało i dusza Uny szykowały się
już do ostatniej podróży, u której kresu czekała Halla Valiantu.
Ten widok ranił mu serce. Pragnął gorąco musnąć wargami jej usta albo chociaż dotknąć
drobnej, poranionej ręki. Ani razu jednak nie pozostawiono ich samych i musiał przez cały
czas zachowywać się sztywno, zgodnie z ceremoniałem.
Codziennie opuszczał komnatę Uny z przekonaniem, że to już ostatni raz. Dręczony
rozpaczą i żalem, nie zapadł jednak w całkowite odrętwienie. Przyjechał do Lormtu, aby
prowadzić badania naukowe; przemógł więc jakoś swoją niechęć i rozpoczął pracę
natychmiast, gdy tylko Brennan i reszta eskorty wyruszyli w drogę, wieczorem, czwartego
dnia od jego tu przybycia. Dobrowolnie wziął na siebie odpowiedzialność za los Sokolników i
mimo wszelkich przeciwności musiał dalej dźwigać to ciężkie brzemię. Zresztą chodziło
również o jego własne dobro. Gdyby nie absorbujące studia — smutek i poczucie bezradności
doprowadziłyby go do szaleństwa.
Czwartego dnia pobytu w Lormcie Una zapadła w głęboki, zdrowy sen. Przespała całą noc
i tuż przed świtem nareszcie otworzyła oczy. Rozejrzała się wokoło, a potem nagle zamarła w
bezruchu, przypomniawszy sobie minione wydarzenia.
Siedząca obok niej Pyra Sokolniczka, a zarazem przyjaciółka Aden i uzdrowicielka
uspokajającym gestem wsparła dłoń na jej ramieniu.
— Nie obawiaj się, pani. Jesteś bezpieczna w Lormcie. Nazywają mnie Pyrą, podobnie jak
ty jestem tu gościem i zajmuję się leczeniem chorych.
Una kiwnęła głową na znak, że rozumie, lecz widać było, że wciąż odczuwa jakiś
niepokój. Omiotła spojrzeniem małą izbę, ale nie znalazła w niej tego, którego spodziewała
się zobaczyć. Poczuła nagły, ostry ból w sercu.
— Kapitan? — zapytała, starając się mówić spokojnie, choć trudność sprawiało jej już
samo wydobycie głosu ze ściśniętego gardła. — Dowódca mojej eskorty… Czy nic mu się nie
stało? Pamiętam, że skoczył ku mnie, gdy spadła skała…
— Jest zdrów i cały — zapewniła ją Pyra. — To dzięki niemu znalazłaś się tutaj. Jechał
przez dwa dni, trzymając cię w ramionach. — I z nagłą dumą dodała: — Zatrzymywał się
tylko po to, by zmienić konie.
Nie zdawała sobie sprawy z tego tonu, który zabrzmiał w jej głosie.
Una z Morskiej Twierdzy znowu kiwnęła głową. Nie powiedziała nic więcej. Była pewna,
że dla niej Tarlach nie zawahałby się stawić czoła nawet Ponuremu Komendantowi. Ale ta
obca kobieta mogła przecież kłamać… Jeśli tak, to będzie obstawać przy tym kłamstwie,
dopóki nie uzna swej pacjentki za dość silną, by mogła znieść straszną prawdę.
Sokolniczka powstała. Nietrudno było odczytać myśli Pani Morskiej Twierdzy…
Umocniła się w swym postanowieniu — Una nie powróci szybko do zdrowia, jeśli ta sprawa
wciąż będzie ją trapić. Podeszła do drzwi. Tak jak się spodziewała, na korytarzu siedziało
tylko dwóch młodych ludzi. Wielu okolicznych wieśniaków przysyłało tu swe pociechy, aby
służyły zamieszkującym zamek uczonym. Prawie wszystkie wracały wkrótce do domów
pomagać rodzicom w pracy, bogatsze o wiedzę zdobytą w Lormcie. Tylko nieliczni spośród
nich, jak ci dwaj czy niegdyś Aden — pozostawali na dłużej. Zobowiązywali się do dalszej
służby, pragnąc kształcić się w jakimś wybranym rzemiośle lub po prostu dlatego, że
pokochali naukę dla niej samej. Jednak niezależnie od tego, jak wiele znaczyłyby dla nich
prowadzone studia, młodość ma swoje prawa, toteż przyjaźnie nawiązywały się w tym
cichym przybytku równie łatwo i często jak na pańskich dworach — chłopcy siedzący na
korytarzu nie rozstawali się prawie nigdy.
— Doskonale — powiedziała Pyra, patrząc teraz na nich. Zaskoczenie młodzieńców
rozbawiło ją. Zapewne snuli właśnie jakieś podniecające plany. Niedaleko Lormtu płynął
wartki strumień, w którym roiło się od wielkich, wyjątkowo sprytnych pstrągów.
— Potrzebuję was obu. Ty, Meronie, uczysz się sztuki leczenia chorób, zostaniesz więc z
panią Una. Ty, Luukey, wyciągnij Aden z łóżka. Powiedz jej, że chora właśnie się obudziła.
— Chętnie, a co ty zamierzasz robić?
— Mam coś do załatwienia. Wrócę, jak tylko się z tym uporam. A teraz zmykaj, szybko!
Tarlach siedział przy stole, spoglądając nie widzącym wzrokiem na dwa rozwinięte zwoje.
Jego myśli krążyły wokół Morskiej Twierdzy; zastanawiał się, jak jego towarzysze i
mieszkańcy Krainy Dolin przetrwają nadchodzącą zimę. Dopiero późną wiosną będą mogli
tam powrócić… to znaczy, on będzie mógł powrócić. Najprawdopodobniej czeka go samotna
wędrówka. Do licha, czy ta sprawa nigdy nie da mu spokoju?
Wstał i zaczął spacerować po izbie. Większość spośród uczonych dziwaków, którzy
udzielili mu gościny, od dawna leży już w łóżkach, wkrótce mieszkańcy zaczną się budzić, a
on wciąż czuwa, nie rozebrawszy się nawet. Sypiał bardzo mało od czasu, gdy opuścił swych
współplemieńców i przywędrował do Lormtu. Brakło tu okazji do podejmowania fizycznego
wysiłku, toteż rzadko odczuwał zmęczenie. Musiał się zadowolić krótkimi, kilkugodzinnymi
drzemkami, które były jedynym lekarstwem na zamęt w głowie. Być może kłopoty z
zasypianiem znikną, kiedy poważnie zabierze się do przerwanych badań. Taką miał
przynajmniej nadzieję; obrzydły mu te długie nocne godziny, gdy czuwał pozostawiony sam
na sam z własnymi myślami.
Ktoś zapukał do drzwi.
Zdziwiony, szybko włożył uskrzydlony hełm i zaprosił gościa do środka.
Pyra. Jedna z kobiet, którym powierzono opiekę nad Uną. A więc w końcu stało się…
Zebrał resztki odwagi i spojrzał na nią. Sądząc z wyrazu jej twarzy nie przynosiła żałobnych
wieści. Odwrócił głowę, nie chcąc zdradzić się ze swymi uczuciami.
Dziewczyna postąpiła do przodu, dbając jednak o zachowanie należytego dystansu.
— Wybacz mi to wtargnięcie, kapitanie, ale prosiłeś, by cię zawiadomiono natychmiast,
gdy tylko stan pani Uny się zmieni.
— Czy nastąpił przełom? — głos miał tak spokojny, jak gdyby pytał o jutrzejszą pogodę.
— Najgorsze już minęło. — Przytaknęła. — Obudziła się i z pewnością będzie żyć.
Tarlach skłonił głowę. Chwała Rogatemu Łowcy…
— Dziękuję za dobre wieści.
Z jego tonu Pyra wywnioskowała, że spełniła już swój obowiązek i nie powinna zwlekać z
odejściem. Zburczała go w duchu. Nieczuły dzikus! Zresztą nie przyszła tu dla niego.
Chodziło o Unę. Pani Morskiej Twierdzy nigdy niczego nie wyznała wprost. Nawet w
gorączkowych majakach. Słowa wypowiedziane przez nią zaraz po przebudzeniu… Cóż,
niewykluczone, że była to normalna reakcja dzielnej i wrażliwej kobiety, lękającej się, iż ktoś
mógłby przez nią stracić życie. Jeśli zaś chodzi o talizman, Pyra mogła się mylić co do jego
znaczenia, ale bez wątpienia było ono wielkie.
Kiedy wraz z Aden rozbierały swą pacjentkę, odkryły dwa zawieszone na oddzielnych
łańcuszkach wisiorki. Jeden był małym, złotym amuletem Gunnory. Nie próbowały go zdjąć,
licząc na to, że bogini — opiekunka kobiet pomoże im w walce o życie Uny. Drugi, srebrny,
również niewielki, lecz misternie wykonany, miał kształt nurkującego sokoła z
krwawoczerwonym kamieniem w szponach. Okazało się wkrótce, że to wisiorek
czarodziejski.
Najpierw dotknęła go Pyra, potem Aden i za każdym razem srebrny ptak delikatnie, lecz
zdecydowanie wyślizgiwał im się z rąk. Stwierdziwszy, że istnieje niewidoczna więź między
klejnotem a Uną i że tajemnicza ozdoba spokojnie spoczywa obok amuletu Gunnory,
postanowiły ją tam pozostawić.
W pierwszej chwili myśl, że coś mogłoby łączyć mieszkankę Krainy Dolin z najemnikiem,
wydała się Pyrze wręcz śmieszna. To było absolutnie niemożliwe. Z drugiej strony nie bardzo
mogła uwierzyć w zbieg okoliczności, zwłaszcza gdy w pismach znalazła wzmiankę, iż takie
właśnie wisiorki wyrabiali Sokolnicy. Miały one jedną wspólną cechę: nie mogły zostać
odebrane ani temu, kto je stworzył, ani osobie, która otrzymała je w darze. Nie podzieliła się z
nikim swymi przypuszczeniami i chyba słusznie, gdyż najwyraźniej były one mylne. Jeśli w
ogóle wchodziło tu w grę jakieś uczucie — żywiła je wyłącznie pani Una. Być może dlatego
ukrywała swój klejnot. Być może…
Pyra zdawała sobie sprawę ze swojej nikłej znajomości zarówno mężczyzn ze swego ludu,
jak też mężczyzn w ogóle. Niewykluczone, że osłonięta częściowo hełmem twarz Sokolnika,
gdy ten przyglądał się chorej, wyrażała coś innego, niż myślała. Ale instynkt podpowiadał, że
się nie myli. Cierpienie jest nieodłączną częścią ludzkiego losu. Żaden człowiek, niezależnie
od płci i rasy, nie może go uniknąć.
Przyglądała mu się teraz bacznie, choć niepostrzeżenie. Czy rzeczywiście nowina nie
zrobiła na nim żadnego wrażenia? A może jeszcze przed chwilą strach ściskał go za gardło,
może nie zdoła się jednak opanować i w jakiś sposób okaże, jak wielkiej doznał ulgi?
— Wybacz, kapitanie, ale muszę poprosić cię o pewną przysługę. Pani Una przypomniała
sobie, jak próbowałeś ocalić ją przed spadającym głazem i obawia się, że sam odniosłeś przy
tym jakieś obrażenia. Ta sprawa nie daje jej spokoju i może opóźnić powrót do zdrowia.
Kapitan wyraźnie się wyprostował.
— Czy moja obecność mogłaby pomóc?
— Tak, im prędzej przestanie się martwić, tym lepiej. Nie musisz pozostawać tam zbyt
długo, zresztą nie byłoby to nawet wskazane, ze względu na jej wciąż ciężki stan.
— Chodźmy więc — rzekł krótko. — Tracimy tutaj czas. Tarlach zdążył już poznać drogę
do infirmerii, choć za pierwszym razem rad był z towarzystwa przewodnika. Wnętrze
zwyczajnego na pozór budynku stanowiło prawdziwy labirynt izb i korytarzy. Tak samo
zresztą wyglądały wszystkie budowle w Lormcie. Tylko ktoś bardzo tu zadomowiony mógł
wstępować na kręte ścieżki całkowicie wolny od strachu przed pobłądzeniem.
Słysząc ciche pukanie, Aden otworzyła drzwi. Popatrzyła najpierw na Pyrę, potem na jej
towarzysza i z aprobatą kiwnęła głową.
— Znakomicie. Rankiem sama posłałabym po ciebie, Ptasi Wojowniku, ale tak będzie
chyba lepiej. Wejdźcie.
— Pani Una najpewniej chce porozmawiać z nim w cztery oczy — podsunęła szybko
Sokolniczka. — Sprawy Morskiej Twierdzy nas nie dotyczą.
Uzdrowicielka ustąpiła po krótkim wahaniu.
— Dobrze, Ptasi Wojowniku, ale uprzedź, proszę, chorą że rozmowa może trwać tylko
kilka minut. W tym stanie ona i tak się nie nadaje do omawiania żadnych poważnych spraw.
Z bijącym sercem Tarlach wszedł do słabo oświetlonego pokoju. Zatrzymał się tuż przy
drzwiach. Una siedziała wyprostowana, wsparta na poduszkach. Była blada i tak szczupła, że
jej zielone oczy robiły wrażenie nienaturalnie wielkich, lecz ujrzawszy go, natychmiast
uśmiechnęła się promiennie.
— Tarlach — szepnęła.
Podszedł do łóżka i usiadł na stojącym obok krześle, uważając, by jej nie potrącić. Dotknął
bladego policzka i natychmiast cofnął rękę
— Miałem ci tyle do powiedzenia — rzekł ochryple — ale teraz brak mi słów.
— Słowa nie są potrzebne. Wiem od Pyry, co dla mnie uczyniłeś.
Przyjrzała się uważnie jego twarzy, ukrytej częściowo pod okapem hełmu, którego nie
odważył się zdjąć w obawie przed nagłym powrotem uzdrowicielek. Mimo tej osłony mogła
bez trudu dostrzec, jak bardzo jest zmęczony, i serce jej się ścisnęło w poczuciu winy. Teraz,
kiedy już się upewniła, że Tarlach nie został ranny, ogarnął ją lęk o los reszty eskorty — nie
byli przecież sami tego feralnego dnia, kiedy obsunęła się skała.
— Czy ktoś jeszcze ucierpiał? — zapytała.
— Wszystkim, oprócz ciebie, sprzyjało szczęście.
— Co z Odważną?
— Bardzo za tobą tęskni. Uspokoiła się dopiero wówczas, gdy sporządziłem jej posłanie z
twojej sukni, którą znalazłem w jukach. Widocznie znajomy zapach rozproszył jej obawy.
— Biedactwo!
— Zdążyła się już tu zadomowić. W przeciwieństwie do Syna Burzy, który budzi respekt
jako obca, dziwna istota, a w dodatku wojownik — stała się ulubienicą wszystkich
mieszkańców Lormtu.
Una kiwnęła głową. Tak właśnie powinno być. Odważna to małe łagodne stworzenie,
gotowe darzyć przywiązaniem każdego napotkanego człowieka. Poważni, wiekowi uczeni na
pewno dobrze się czuli w jej towarzystwie, podobnie jak młodzi ludzie, których bez wątpienia
zjednała sobie figlarnym usposobieniem. Uśmiech rozjaśnił szare oczy Tarlacha. — Sądzę, że
chcą jej oszczędzić przykrości obcowania ze mną — roześmiał się cicho, widząc
zachmurzoną twarz Uny. — Nie uważają mnie tu chyba za złego człowieka, ale jestem trochę
zbyt dziki jak na ich gust… Teraz, kiedy wreszcie odzyskałaś przytomność, zapewne zgodzą
się, by kotka spędzała z tobą codziennie choć parę chwil.
— Sprawiłoby mi to wielką radość. — Una usadowiła się wygodnie wśród poduszek. —
Jak ci idą poszukiwania?
— Jeszcze ich nie wznowiłem… — dostrzegł, że marszczy brwi, i pośpiesznie dodał: —
Pierwszy dzień przespałem, a potem cały czas zajęty byłem sprawami mojego oddziału.
Dopiero co stąd wyjechali.
— Wasze sokolnickie obyczaje nakładają ogromny ciężar na starszych oficerów —
zauważyła sucho.
— Czasami — przyznał. — Tym razem jednak cieszyłem się, że obowiązki nie
pozostawiają mi zbyt wiele czasu na rozmyślanie.
— No cóż, ta zwłoka ma jedną dobrą stronę. Będę mogła pracować razem z tobą, tak jak
planowaliśmy.
— Oszalałaś?! — Spojrzał na nią w osłupieniu. — Wyobrażasz sobie, że pozwolę…
— Wszystko jedno, czy będę czytać przy stole, czy w łóżku. Zresztą dobrze mi zrobi jakieś
konkretne zajęcie. Lepsze to od bezczynnego leżenia.
— Zobaczymy, co powiedzą uzdrowicielki.
— To jest tchórzliwy unik, Ptasi Wojowniku! — roześmiała się.
Pukanie do drzwi uniemożliwiło mu ripostę. Odwrócił się. Do pokoju weszła Aden,
kobieta, która dopiero co toczyła walkę o życie Uny.
— Wybacz, pani — powiedziała, przyglądając się bacznie twarzy swej pacjentki — teraz
musisz odpocząć. Jesteś jeszcze bardzo słaba.
Tarlach wstał, pożegnał Panią Morskiej Twierdzy i z lekkim sercem opuścił komnatę.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nazajutrz wczesnym rankiem Sokolnik udał się do czytelni, gdzie czekała już Aden
mająca za sobą, podobnie jak i on, nieprzespaną noc.
Komnata nie wyróżniała się niczym szczególnym — setki podobnych można było ujrzeć w
każdej budowli Lormtu, nie wyłączając wału obronnego wypełnionego rozmaitymi
pomieszczeniami. Na środku ustawiono mnóstwo prostokątnych stołów, których wielkie blaty
bez trudu mogły pomieścić największe tomy i zwoje wraz z przedmiotami niezbędnymi do
ich kopiowania lub konserwacji. Wygląd przysuniętych do pulpitów krzeseł świadczył o
pomysłowości i staranności wykonawcy, który zadbał o zapewnienie wygody uczonym
podczas długiego ślęczenia nad księgami. Przez wysokie, wąskie okna wybite w ścianie z
prawej strony, wpadało do sali dzienne światło; ponadto tu i ówdzie stały świece osadzone w
szerokich lichtarzach. Kształt podstawek gwarantował, że ani jedna kropla wosku nie spadnie
na otwarte manuskrypty i że żaden nieostrożny badacz nie przewróci przemyślnie
skonstruowanego urządzenia. Wzdłuż ścian ciągnęły się zawalone księgami i zwojami rzędy
półek, ustawionych jedna na drugiej od podłogi aż do wysokiego sufitu. Niektóre tomy
pyszniły się świeżymi oprawami z błyszczącej skóry, wygląd innych wskazywał, że już od
dawna są wystawione na niszczycielskie działanie czasu.
Skonsternowany, potrząsnął głową. Nie spodziewał się czegoś takiego… a przecież był to
tylko jeden pokój, w dodatku przeznaczony raczej do pracy niż do przechowywania
manuskryptów. Ile dzieł mógł liczyć cały księgozbiór? Teraz rozumiał dobrze, dlaczego
tutejsi uczeni nie zdołali dotychczas uporządkować zawartości swych archiwów, a znalezisk z
okresu Wielkiego Poruszenia nawet nie ruszyli. Samo utrzymywanie ogromnych zbiorów w
należytym stanie musiało im zajmować mnóstwo czasu. Na domiar złego, wielu spośród
starszych mieszkańców Lormtu nie nadawało się do tak ciężkiej pracy. Podeszły wiek w
mniejszym lub większym stopniu osłabił ich władze umysłowe i nadwątlił siły. Odnoszono
się do tych czcigodnych starców z sympatią i szacunkiem, powierzano im łatwiejsze zadania,
aby wciąż czuli się potrzebni, lecz w rzeczy samej towarzysze nie mieli z nich wielkiego
pożytku.
Ponieważ sala była dostępna dla wszystkich i — w przeciwieństwie do większości
pomieszczeń — dość często używana, nigdzie nie było widać kurzu ani innych oznak upływu
czasu i zaniedbania.
Kiedy wszedł do środka, na stole obok uzdrowicielki leżały już liczne woluminy, papier i
przybory do pisania, przygotowane na wypadek, gdyby chciał przepisać jakiś fragment tekstu.
Aden przesunęła dłońmi po pulpicie.
— Zwoje, które dałam ci wczoraj, były niedawno zrobionymi kopiami. Wśród ksiąg, które
teraz będziesz studiował, jest kilka tak starych i kruchych, że my sami ledwie ośmielamy się
ich dotykać. Żadnej nie wolno stąd wynieść.
— Rozumiem.
— Masz tu wszystkie istotne przekazy dotyczące Sokolników. Kiedy je przeczytasz,
będziesz musiał sięgnąć po inne prace — być może trafisz na jakieś wzmianki o
interesujących cię sprawach. — Przyjrzała mu się bacznie. — Nie jesteś jedyną osobą, która
pragnie uzyskać dostęp do tych materiałów. Gdy pani Una nieco wydobrzeje i stała opieka nie
będzie jej już potrzebna, Pyra powróci do przerwanych studiów. Nie chcemy, żeby wynikły z
tego jakieś kłopoty.
— Nie będzie żadnych kłopotów — odpowiedział sztywno najemnik. Już miał się
odwrócić i odejść, gdy nagle ogarnęła go ciekawość. Spojrzał kobiecie prosto w oczy. —
Czego ona szuka? — zapytał. — I dlaczego właśnie ty opiekujesz się kronikami Sokolników?
Wydawałoby się, że historia tak wojowniczego ludu powinna być raczej domeną Duratana lub
jemu podobnych.
Aden uśmiechnęła się.
— Niemal wszystkie dzieła, które tu widzisz, stanowią dorobek jednej osoby. Człowiek
ów, twój współplemieniec, był uzdrowicielem. Znalazłam te bezcenne prace wiele lat temu i
przestudiowałam je dokładnie. Szukałam też innych pism o podobnej tematyce, lecz niestety
bezskutecznie. Większość z tych ksiąg to traktaty o nie znanych nam zupełnie sposobach
leczenia. — Spojrzała nań z powagą. — Dzięki dawno zmarłemu Sokolnikowi zdołałam
uratować życie memu bratu, który ostatniej wiosny wpadł w pułapkę zastawioną przez moce
Ciemności. Przywróciłam mu oddech, a mogłabym też ożywić jego serce, gdyby przestało
bić, co na szczęście nie nastąpiło.
Widząc, że Sokolnik słucha z wielkim zaciekawieniem, opowiedziała, jakich użyła
sposobów, by ocalić Jerro. Gdy skończyła, Tarlach siedział przez chwilę w zupełnym
milczeniu.
— To wstyd — powiedział w końcu — ale my sami zapomnieliśmy o tych metodach
leczenia. Czy mogłabyś powiedzieć mi o nich coś więcej, nim zajmę się swoją pracą? Na
pewno dzięki temu niejedno ludzkie życie wyrwiemy z łap Ponurego Komendanta.
Spojrzała na niego zdziwiona, że z takim szacunkiem odnosi się do jej wiedzy. Nawet
mieszkańcy Lormtu, ceniący wysoko kwalifikacje Aden, nie zawsze darzyli ją całkowitym
zaufaniem. Wiele lat upłynęło, nim wreszcie zaakceptowali niektóre stosowane przez nią
metody. Poza murami twierdzy nie mogła oczywiście liczyć na żadne uznanie. Tymczasem
on…
— Chętnie będę twoją nauczycielka, Ptasi Wojowniku. Poczekaj jednak, aż wezwę tu
Jerro. Podczas tego zabiegu uciskane są żebra pacjenta, a ja zbyt wysoko sobie cenię mych
wiekowych przyjaciół, by narażać na szwank ich kruche kości.
W Lormcie czas płynął wolno, ale dni, które tam spędzili, nie dłużyły im się bynajmniej.
Una szybko wracała do zdrowia — prawdę mówiąc, poprawa następowała w tempie wręcz
błyskawicznym, jeśli się weźmie pod uwagę rozmiary odniesionych przez nią obrażeń.
Minęło jednak sporo czasu, nim mogła wreszcie wstać z łóżka, a uczyniwszy to, długo jeszcze
nie opuszczała czterech ścian budynku.
Tymczasem nadeszła zima, wyjątkowo łagodna w tym roku. Nawet najsłabsi, najbardziej
chorowici mieszkańcy rzadko kiedy musieli się chronić przed złą pogodą w swych
sypialniach i pracowniach.
Otrzymawszy z ust uzdrowicielek zapewnienie, że Una może bez obawy dosiąść konia,
Tarlach zaproponował jej wycieczkę po okolicy. Gdyby nagle chwyciły mrozy, straciliby
ostatnią okazję do przejażdżki, bardzo potrzebnej po tylu dniach spędzonych w ciemnych
korytarzach, wśród zakurzonych ksiąg.
Potrzebowali również wytchnienia po żmudnej pracy zakończonej niepowodzeniem.
Gospodarze mieli zupełną słuszność twierdząc, że w Lormcie nie ma zbyt wielu ksiąg
traktujących o sprawach Sokolników. Większość prac przejrzanych przez dwójkę badaczy
dotyczyła sztuki uzdrawiania chorych. Mimo to czas, który spędzili na czytaniu, nie był dla
nich wcale czasem straconym; poznali przy okazji wiele sposobów leczenia oraz przepisy na
różne mikstury nie znane Unie i dawno już zapomniane przez współplemieńców Tarlacha.
Największe znaczenie miały, rzecz jasna, dwie metody, o których opowiedziała kapitanowi
Aden — sztuczne oddychanie i masaż serca. Nauczyli się wykonywać te zabiegi i na wszelki
wypadek sporządzili odpowiednie notatki.
Una od początku towarzyszyła Tarlachowi we wszystkich pracach. Najpierw przynoszono
jej książki do łóżka, potem sama zaczęła odwiedzać czytelnię. Okazała niezwykłą zdolność
do wyszukiwania strzępów informacji w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, ale
niestety, mimo usilnych starań, ani ona, ani on nie mogli znaleźć tego, czego szukali. Kapitan
myślał z rosnącym zniechęceniem, że historie o złożonych niegdyś w Lormcie kronikach z
czasów niewoli u Jonkary, a nawet jeszcze starszych, mogą być zwykłą bajką, ale
jednocześnie — na przekór wszystkiemu — wciąż wierzył w ich istnienie. Sokolnicy nade
wszystko cenili prawdę i nigdy nie ulegali pokusie tworzenia legend o przeszłości swej rasy.
Jak prawdziwym historykom przystało, upamiętniali wszystkie ważne wydarzenia,
wyjaśniając pobudki swoich czynów i opisując idee, którym służyli, nawet jeżeli potem
porzucili je z jakichkolwiek powodów. Tylko raz odstąpiono od tej zasady. Przodkowie
Tarlacha i jego współplemieńców uznali widocznie, że wiedza, która wraz z nimi
zawędrowała na północ, jest niebezpieczna. Że może obudzić w duszach Sokolników
pragnienie powrotu do dawnego trybu życia, do czasów, kiedy w ich sercach było jeszcze
miejsce na miłość. Aby tego uniknąć, postanowiono pozostawić księgi w Lormcie, w miejscu,
którego mieszkańcy poświęcili się bez reszty przechowywaniu wiedzy.
Nie zniszczono kronik z dwóch powodów. Po pierwsze, wojna miedzy Światłem a
Ciemnością kończyła się i największe niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Po drugie zaś —
ludzie, którzy zawsze służyli prawdzie i dumni byli ze swej nieugiętej postawy w dobie klęsk
i nieszczęść, nie mogliby się zdobyć na taki czyn.
Una chętnie przystała na propozycję wycieczki, tak więc wczesnym rankiem następnego
dnia wyruszyli w drogę. Mróz szczypiący w policzki przyjemnie orzeźwiał podróżników;
ciepło ubrani i rozgrzani jazdą nie musieli obawiać się zimna. Serca im rosły, gdy tak
wędrowali, ciesząc się świeżością poranka. To samo czuły zapewne sokół i kot, którym ta
nagła odmiana po długich tygodniach nudy bardzo przypadła do gustu.
Kapitan spoglądał na swą towarzyszkę wzrokiem pełnym czułości. Zarumieniona, z
dawnym błyskiem w oku znów przypominała tę Unę, którą znał niegdyś. Była już całkiem
zdrowa — Aden i Pyra miały słuszność.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Najbardziej przekonało go nie to, co mówiły obie
kobiety, ale to, czego mu nie powiedziały. Obyło się bez zaleceń, by unikali forsownej jazdy i
zwracali uwagę na najmniejszy niepokojący objaw u pani Uny. Postawiono im jeden
warunek: mieli nie oddalać się zbytnio i w razie nagłej zmiany pogody czym prędzej wracać z
powrotem. Tej przestrogi zresztą Tarlach — mieszkaniec gór — bynajmniej nie potrzebował.
Poza tym gospodarze kategorycznie zabronili im wchodzenia do jaskiń, którymi była
usiana okolica.
Szare oczy mężczyzny zwęziły się i pociemniały na wspomnienie tamtej rozmowy. Aden
położyła na ów zakaz szczególny nacisk, opatrując go mrożącym krew w żyłach
wyjaśnieniem.
O tej porze roku w podziemnych tunelach wokół Lormtu czaiło się niebezpieczeństwo —
odwieczna, straszna groźba wisząca nad górami, której przyczyn nikt już nie pamiętał.
Wkrótce potem, jak zasiedlone zostały okolice zamku, każdej zimy w mrocznych korytarzach
zaczęła pojawiać się dziwna istota o wyglądzie małej i — jak powiadano — wyjątkowo
urodziwej dziewczynki. Mimo swej urody Dziecięca Zmora sprowadzała zgubę na każdego,
kto miał nieszczęście przypadkiem ją napotkać. Zatrzymywała na nim spojrzenie swych
niewidzących oczu i próbowała objąć ramionami. Dopiąwszy swego, przywierała doń na
krótką chwilę, po czym niemal natychmiast znikała bez śladu, a w powietrzu rozlegał się
płacz dziecka. W godzinę po takim spotkaniu ciało ofiary zaczynało odpadać od gnijących
kości, jakby człowiek ów zmarł przed wieloma dniami.
Historia ta nie miała nic wspólnego ze zmyślonymi bajeczkami, które się opowiada, by
wywołać rozkoszny dreszczyk u słuchaczy, zebranych wokół ognia płonącego na kominku.
Aden spotkała się z jednym takim przypadkiem w swej karierze uzdrowicielki. Jakiś obcy
podróżny, chcąc przeczekać burzę w którejś z grot, znalazł tam śmierć zamiast oczekiwanego
schronienia. Ledwie żył, gdy go odnaleziono, ale zachował zdolność mówienia i dość
rozsądku, by opowiedzieć całą historię. Dano mu do picia miksturę, po której zapadł w
głęboki sen — tylko tyle można było dla niego uczynić. Zmarł nie odzyskawszy
przytomności. Wspomnienie to nieraz dręczyło Aden podczas bezsennych nocy.
Tarlach zatrwożył się w głębi serca, natychmiast jednak odrzucił od siebie myśl o strasznej
zjawie. Spotkanie z nią na pewno im nie groziło, dlaczegóż by więc miał psuć sobie i
towarzyszce radość z wycieczki? Były zresztą inne, bardziej realne niebezpieczeństwa,
których musieli się wystrzegać. Nie bez powodu oboje zabrali ze sobą broń, chociaż wcale nie
zamierzali szukać kłopotów. Góry roiły się od dzikich zwierząt, dzikich ludzi i innych jeszcze
stworzeń, które — jak mówiono — zaczęły właśnie opuszczać swe legowiska wietrząc
zapach posoki. Zanosiło się bowiem na następną wojnę, kolejne starcie między siłami Światła
a potęgą Cienia i Mroku. Pożoga miała wkrótce ogarnąć najdalsze zakątki tego starożytnego,
udręczonego niejedną zawieruchą świata.
Miecz u boku kobiety nie służył jedynie ozdobie. Ojciec pokazał niegdyś Unie, jak należy
się posługiwać bronią, a Tarlach udzielił jej dalszych nauk w tym względzie, zapoznając
również z innymi metodami walki. Okazała się pojętną uczennicą, a on od dawna miał opinię
znakomitego, choć wymagającego nauczyciela. Teraz Una z Morskiej Twierdzy była
towarzyszem, którego zbrojną pomocą nie wzgardziłby żaden rozumny mężczyzna. Nikt
również — znając ją choć trochę — nie pragnąłby mieć w niej wroga.
W miarę jak oddalali się od Lormtu, radosny nastrój, w jaki Tarlacha wprawiło
towarzystwo Uny i piękno poranka, powoli ustępował.
Wokół tętniło życie. Wszystko wyglądało o wiele, wiele lepiej niż osiem lat temu, kiedy to
nastąpiło Wielkie Poruszenie. Zapewne już wiosną, następnego roku po kataklizmie, na
ocalałych spłachetkach żyznej gleby pojawiły się pierwsze zielone pędy. Życie powracało
stopniowo do spustoszonej krainy, najszybciej odradzając się tam, gdzie istniały małe
gospodarstwa, których właściciele zdołali ocalić lub zakupić ziarno do ponownego siewu.
Poodrastały również drzewa — rzecz jasna, były to niewielkie, młode drzewka, zupełnie
niepodobne do strzelistych kolumn sprzed wywołanej przez Czarownice katastrofy, ale w
każdym razie zapewniały schronienie żyjącym w górach zwierzętom. Nawet teraz, zimą,
widok roztaczający się przed oczyma wędrowców przywodził na myśl odnowę i nadzieję.
Przyznał to w duchu, ale wcale nie odczuł ulgi. Ogarnął go smutek — po raz pierwszy od
długiego czasu wspomniał minione dni chwały, dziki majestat Gniazda…
Z zamyślenia wyrwało go bezgłośne wezwanie sokoła. Syn Burzy był zaniepokojony i
ostrzegał przed czającym się w pobliżu niebezpieczeństwem. Odfrunął na chwilę, wrócił i
przekazał sygnał oznaczający „chodźcie za mną”. Tarlach ponaglił Radosną dobywając
jednocześnie miecza. Una, która również potrafiła odbierać myśli przekazywane przez ptaka
bez pośrednictwa zmysłów, uczyniła to samo.
Wspięli się na szczyt niskiego wzniesienia i ujrzeli widok, który wcześniej przyciągnął
uwagę ich bystrookiego towarzysza: trupy trojga zwierząt i człowieka.
Tarlach podjechał do zwłok leżących najbliżej i zsiadł z konia, by się im przyjrzeć. Była to
mała czerwona krowa, z gatunku, jakie hodowali miejscowi chłopi. Zginęła poprzedniego
dnia. Miała rozszarpane gardło. Dwie pozostałe spotkał ten sam los. Ciało jednej było
częściowo zeżarte, ale bez wątpienia napastnicy zaczęli ucztę od człowieka, rozszarpując mu
wnętrzności i ogryzając uda oraz klatkę piersiową.
— Na Jantarową Panią!
Odwrócił się szybko. Una patrzyła w osłupieniu na zmasakrowane zwłoki. Tarlach objął ją
wolną ręką i delikatnie odsunął na bok.
— Powinnaś była pozostać z tyłu, pani — powiedział łagodnie. — To przykry widok
nawet dla kogoś takiego jak ja.
— Jestem uzdrowicielką — odparła zagryzając wargi. — Musiałam sprawdzić, czy on na
pewno nie żyje. — Po chwili opanowała się i zapytała spokojniej: — Kto mógł to zrobić,
Tarlachu? Wilki?
— Nie wiem — powiedział pochylając się. — Na tym podłożu ślady są bardzo słabo
widoczne. — Zbadał dokładnie pobliski teren i powrócił do swej towarzyszki.
— Być może to rzeczywiście dzieło wilków — stwierdził z powątpiewaniem — ale nigdy
jeszcze nie widziałem tak wielkich odcisków łap. Są tu również ślady konia, widocznie zdołał
uciec.
Znienacka powietrze rozdarł bojowy okrzyk sokoła. W tym samym momencie wiatr
zmienił kierunek i w nozdrza uderzył ich obrzydliwy, duszący smród, nieomylna oznaka
obecności złych mocy. Rzucili się ku wierzchowcom pozostawionym na szczycie
wzniesienia, gdy nagle usłyszeli dobiegające z góry gardłowe wycie. Natychmiast z różnych
miejsc odpowiedziały mu inne, mrożące krew w żyłach głosy. Było ich wiele… bardzo wiele.
Nie przypominały dobrze znanego zewu polujących wilków, raczej psi skowyt albo jakieś
upiorne zawodzenie. Z pewnością wydały je stworzenia okrutne, będące dziwacznym, do
niczego niepodobnym wybrykiem natury.
Una walczyła z ogarniającą ją paniką. Uświadomiła sobie, że niewielu ludzi słyszało owe
straszliwe głosy, a ci, którzy je słyszeli, zapewne nie mogli już o tym nikomu opowiedzieć.
Ucieczka była niemożliwa! Słusznie obawiali się, że nie zdążą dobiec do koni. Wreszcie
ujrzeli tajemnicze istoty: dwa tuziny ogromnych czworonożnych bestii, większych i cięższych
od brytanów trzymanych na pańskich dworach. Miały wydłużone pyski, po trzy rogi na
czołach i krótką ciemnobrązową sierść. Ich ślepia płonęły czerwonym blaskiem.
Jeden z potworów skoczył ku Sokolnikowi, pewien łatwego zwycięstwa. Przez krótką
chwilę Tarlach czuł obawę, że zwykły oręż nie ima się tych dziwnych stworzeń, ale
przedśmiertny skowyt bestii rozproszył jego wątpliwości. Znajdowali się w ciężkim położeniu
— otoczeni ze wszystkich stron i odcięci od wierzchowców, które napastnicy pozostawili w
spokoju, najwidoczniej uznając ludzi za bardziej pożądaną zdobycz.
— Plecy! — krzyknął Sokolnik, szykując się do odparcia kolejnego ataku.
Całkiem niepotrzebnie. Una z Morskiej Twierdzy stała już za nim i Tarlach wiedział, że z
tej strony nic mu nie grozi, dopóki dziewczyna zdoła utrzymać się na nogach. Po chwili jego
przeciwnik był martwy, a dobiegający od tyłu przytłumiony skowyt obwieścił pierwsze
zwycięstwo Pani Doliny Morskiej Twierdzy.
Następna bestia skoczyła Tarlachowi na piersi, obnażając zęby podobne do małych
sztyletów i mierząc w jego odsłoniętą szyję. Chwycił zwierzę za gardło i mieczem rozpłatał
mu brzuch. Zadawszy cios, natychmiast odskoczył w bok, by uniknąć zderzenia z
rozpędzonym ciałem, lecz uczynił to zbyt wolno. Jeden z prześladowców dopadł go warcząc
triumfalnie, jednakże Sokolnik zdołał odzyskać równowagę i w porę osłonić się uzbrojonym
ramieniem. Nie upadł, ale niebezpiecznie oddalił się od Uny. Strach ją ogarnął, gdy jedna z
bestii przemknęła obok, zamierzając zajść Sokolnika od tyłu. Machinalnie uniosła miecz i
opuściła na szyję zwierzęcia.
W tym momencie sama została zaatakowana. Ogromny stwór nie próbował użyć swych
potężnych zębów, lecz ubódł ją ostrymi rogami. Una przewróciła się, a napastnik wskoczył na
nią. Pchnęła nożem do góry, zatapiając ostrze w zapadniętym brzuchu. Nie mogła wstać! Nie
miała na to dość czasu. Potoczyła się w bok i dzięki temu o włos uniknęła oślinionych szczęk,
które niechybnie zdruzgotałyby jej ramię. Następnym razem bestia ją dosięgnie!
I stałoby się tak bez wątpienia, gdyby ludzie zdani byli wyłącznie na własne siły. Ale
konie z Morskiej Twierdzy nie miały sobie równych, a te dwa były dodatkowo od miesięcy
szkolone przez Sokolników. Okute stalą kopyta opadły na grzbiet rozżartej bestii, łamiąc
kręgosłup zwierzęcia jak kruchą gałąź. W chwili gdy Orli Brat wymierzał uderzenie, z jego
karku zeskoczyło puszyste stworzonko i wylądowało na łbie jednego z potworów
otaczających Unę. Wpiwszy się w ciało swego przeciwnika, kotka orała pazurami płonące
ślepia, póki nie zamieniły się w krwawą miazgę. Radosna również walczyła zębami i
kopytami, dosłownie zrzucając wielką samicę z pleców Sokolnika i przegryzając gardziel
następnej bestii. Tymczasem Syn Burzy, rozprawiwszy się szybko z dwoma napastnikami,
został zahaczony rogiem jednej z ofiar miotającej się w agonii. Nie odniósł rany, lecz impet
uderzenia odrzucił go daleko poza pole bitwy. Ciężko zwalił się na ziemię, a kiedy próbował
powstać, skrzydło odmówiło mu posłuszeństwa.
Tarlach zdawał sobie sprawę, że nawet z pomocą czworonożnych i skrzydlatych
sprzymierzeńców nie odniosą zwycięstwa. Bestii było zbyt wiele, a poniesione straty
najwyraźniej zwiększały tylko ich zajadłość. Wkrótce któreś z broniących się upadnie, a
wtedy los drugiego również będzie przesądzony…
Nagle jeden z atakujących Tarlacha stworów zaskowyczał i padł z gardłem przeszytym
strzałą. W chwilę później na napastników posypały się kolejne groty. Sokolnik podniósł
głowę i ujrzał Pyrę i Jerro zwalniających cięciwy. Towarzyszyła im gromadka zbrojnych;
jednych widywał wcześniej w Lormcie, pozostali pochodzili zapewne z okolicznych wiosek.
Nieoczekiwany atak był zbyt ciężkim ciosem dla już i tak zdziesiątkowanej hordy, która
rozpierzchła się, szukając ratunku w ucieczce.
Tarlach poczuł, że Una słania się za jego plecami, obrócił się i podparł ją ramieniem, wciąż
trzymając miecz w pogotowiu. Nie mógł go schować, jeszcze nie teraz…
Una również nie wypuściła broni z ręki. Przylgnęła do Sokolnika na chwilę, po czym
natychmiast wyprostowała się znowu.
— Nie jestem ranna, dzięki Jantarowej Pani! A ty?
— Też wszystko w porządku.
Ich towarzysze nie mieli aż tyle szczęścia. Odważna wciąż kurczowo czepiała się zwłok
drapieżcy zabitego strzałą. Una wzięła ją na ręce. Jedna z przednich łapek ociekała krwią. Syn
Burzy… wciąż żył — gdyby zginął, Tarlach wiedziałby o tym — ale ucierpiał bardzo i nie
doszedł do siebie na tyle, by odpowiedzieć na wezwanie swego dwunożnego brata. Radosna
zarżała cicho. Stała w pewnej odległości od pobojowiska, krzepko wsparta kopytami w
ziemię, jakby pełniąc straż nad kimś lub nad czymś.
— Idź! — poleciła Tarlachowi Una. — Radosna znalazła go. Odważnej nic nie grozi,
zresztą tamci wkrótce wrócą. W razie czego sama dam sobie radę.
Jak gdyby na potwierdzenie jej słów pojawiła się Pyra, powracająca z polowania. Szła pod
górę szybkim marszowym krokiem. Ujrzawszy ich przyśpieszyła jeszcze bardziej,
przebiegając ostatni odcinek drogi.
— Usiądź tutaj, pani, na tym skrawku ocalałej murawy. Chciałabym się upewnić…
Una z Morskiej Twierdzy podniosła dumnie głowę.
— Ja również jestem uzdrowicielką — powiedziała — a niektórzy z moich przyjaciół
odnieśli rany w potyczce. Czy mogłabyś przynieść mi wody? Muszę obejrzeć kotkę.
Sokolniczka zmierzyła ją ostrym spojrzeniem, lecz po chwili kiwnęła głową i poszła po
bukłaki, które pozostały przy koniach przybyłego na pomoc oddziału. Tarlach tymczasem
pośpieszył do swego sokoła.
Choć badanie i przemywanie rany były bardzo bolesne, kotka zniosła to cierpliwie,
wiedząc, że opiekunka stara się jej pomóc. Zamiauczała dopiero wówczas, gdy Una zaczęła
bandażować chorą łapę. Kobieta podniosła głowę i ujrzała idącego ku nim Sokolnika. Poczuła
ucisk w żołądku. Niósł na rękach Syna Burzy. Miał ponurą twarz i zaciśnięte usta.
— Czy jest bardzo źle? — spytała, gdy stanął obok.
— Ma chyba złamane skrzydło. Chociaż on sam sądzi, że nie. — Mówił spokojnie, ale
Una znała go dobrze i wiedziała, że jest pełen obaw.
Z uwagą i troską założyła opatrunek kotce i przekazawszy ją Pyrze, wzięła sokoła z rąk
Tarlacha. Jednocześnie uścisnęła lekko dłoń Sokolnika, pragnąc dodać mu otuchy, choć sama
nie robiła sobie wielkich nadziei. Wiedziała, że kości ptaków są bardzo kruche, łatwo więc
ulegają uszkodzeniu. Przez długi czas klęczała pochylona nad sokołem, badając delikatnymi,
wprawnymi palcami stłuczone skrzydło, aż wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się.
— Bez wątpienia los nam sprzyja, Ptasi Wojowniku. Jest bardzo potłuczony, ale nie
wyczuwam żadnych złamań. Jeśli wewnątrz nie pojawi się ropień, twój towarzysz wkrótce
dojdzie do siebie, chociaż w ciągu najbliższych dni nie będzie mógł fruwać.
— Dzięki niech będą Rogatemu Panu — wyszeptał kapitan.
Rzucił szybkie spojrzenie na Pyrę i pochylił się, by podrapać Odważną po głowie. Kotka
skwapliwie poddała się pieszczocie, mrucząc z ukontentowania. Na twarzy Sokolnika
zagościł przelotny uśmiech, choć nie był bynajmniej w wesołym nastroju.
— Ty w każdym razie wydajesz się całkiem zdrowa, mała przyjaciółko.
— Ona również miała szczęście. Boję się tylko, żeby nie zerwała bandaży… Sprawdziłeś,
co z końmi?
— Tak. Podobnie jak my wyszły z tej przygody bez szwanku.
Tarlach zwrócił się ku Pyrze, która towarzyszyła im jako jedyna z mieszkańców Lormtu.
Reszta oddziału wciąż nie wracała, a tę nieobecność tłumaczyły dalekie odgłosy walki,
okrzyki i skowyt niesamowitych ogarów–zabójców. Najwyraźniej ludzie postanowili wybić
do nogi dziwaczne stwory.
— Nie sądzę, żeby słowo „dziękuję” było wystarczającym sposobem wyrażenia
wdzięczności za uratowanie życia… ale jakim cudem zdołaliście dowiedzieć się o naszym
ciężkim położeniu i w dodatku dotrzeć tu na czas?
— Nie mieliśmy pojęcia, że grozi wam niebezpieczeństwo. Celem naszej wyprawy było
odszukanie tych bestii. — Ostre rysy Sokolniczki nagle stwardniały. — Nieszczęśnik, który tu
leży, pojechał szukać zaginionych krów, biorąc ze sobą na konia małego synka. Gdy zostali
napadnięci, zeskoczył z siodła, aby ściągnąć na siebie uwagę potworów, i smagnął
wierzchowca po zadzie, wiedząc, że spłoszone zwierzę pogalopuje wprost do domu.
Oczywiście chłopiec był przerażony, ale zdołał opowiedzieć dość, by jego matka pojęła, co
się stało, i wszczęła alarm. Słudzy Mroku już od dawna nawiedzają okoliczne góry, a
ostatnimi czasy przybywa ich coraz więcej i więcej. Dlatego miejscowi chłopi trwają w stałej
gotowości do odparcia ataku, gdyż w przeciwnym razie musieliby się wynosić z tych stron.
Uczestnicy tej wyprawy potrzebowali uzdrowiciela, więc pojechałam z nimi w zastępstwie
Aden, która nie potrafi posługiwać się łukiem.
— To był dzielny człowiek — powiedział Tarlach patrząc na zmasakrowane zwłoki. Z
drżeniem serca pomyślał o przerażających stworach i o poświęceniu pasterza, który
dobrowolnie skazał się na śmierć, aby uratować życie syna. — Straszne wspomnienie długo
jeszcze będzie dręczyć chłopca, nawet jeśli nie widział wszystkiego.
— To prawda — zgodziła się Pyra.
Niemal wbrew sobie poczuła sympatię do tego człowieka, który troszczył się o swych
towarzyszy i najwyraźniej posiadał wrodzoną zdolność odczuwania żalu, choć nic nie
wiedział o rodzinnej miłości.
— Odgłosy polowania cichną — zauważyła. — Wkrótce będziemy mogli powrócić do
Lormtu i spróbować zapomnieć o dzisiejszych wydarzeniach.
— Im szybciej to się skończy, tym lepiej — przyznał kapitan, ale w jego głosie nie było
ani śladu ulgi. Wiedział, że solidny posiłek i dobrze przespana noc nie wystarczą, by uwolnić
go od brzemienia trosk.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kapitan Sokolników przysunął krzesło w stronę huczącego ognia. Wreszcie poczuł miłe
ciepło, ale mimo to nie zdjął grubej opończy. Wrażliwość na chłód była pamiątką po niedbale
opatrzonej ranie, którą odniósł na początku swej kariery wojownika, gdy Psy ścigały wojska
High Hallacku. Nawroty gorączki nękały go aż do dzisiaj. Nie była to poważna dolegliwość i
Tarlach zwykle starał się ją bagatelizować, lecz w obecnym stanie ducha nie potrafił zwalczyć
tej słabości. Ciepło wywierało swój dobroczynny wpływ. Czuł odprężenie i senność.
Położyłby się do łóżka, nie zważając na zimno panujące w pokoju, ale był zbyt osłabiony, by
wykonać jakikolwiek ruch. Wolał więc siedzieć przy kominku, na którym tuż przed jego
przybyciem rozpaliła ogień czyjaś troskliwa ręka. Spochmurniał igle. Nie, w rzeczywistości
wcale nie miał ochoty na sen. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że świadomość porażki
i poczucie winy nie dadzą mu spokoju przez całą noc. Posępnie wpatrywał się w płomienie, a
jego szare oczy przybrały ołowianą barwę zimowego nieba. Una z Morskiej Twierdzy
nieodmiennie darzyła go zaufaniem, a on znowu nie zdołał uchronić jej przed
niebezpieczeństwem. Ile razy jeszcze uda im się uniknąć katastrofy?
Ktoś zapukał do drzwi. Tarlach odwrócił się od ognia i niechętnie sięgnął po hełm,
zezwalając gościowi wejść do izby. Drzwi nie były zaryglowane, ale tej nocy nie miał ochoty
na żadne towarzystwo; nie spodziewał się też wizyty. Czyżby coś groziło Lormtowi, a może
samej Unie?
Nieproszonym gościem okazał się Duratan. Otrzymawszy zaproszenie, natychmiast
otworzył drzwi, lecz nie od razu wszedł do środka.
— Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, Ptasi Wojowniku. Zobaczyłem światło pod
drzwiami, więc uznałem, że jeszcze nie śpisz.
— Wejdź, proszę. Czym mogę ci służyć?
— Chciałem tylko spytać, jak się macie — ty i pani Una — los wystawił was dziś na
ciężką próbę. — Oczy uczonego zwęziły się. Mimo łagodnej zimy noce były bardzo chłodne i
dlatego w pokojach wcześnie rozpalano ogień. Ta izba była dostatecznie ogrzana i siedzący w
niej człowiek z pewnością nie potrzebował płaszcza. Oczywiście pod warunkiem, że nic mu
nie dolegało. — Czy jesteś ranny, kapitanie? — zapytał szczerze zaniepokojony. — Mamy
tutaj wielu mężczyzn obeznanych ze sztuką leczenia, choć nikt nie posiada takiej wiedzy
jak…
— Nic mi nie jest — odpowiedział krótko Sokolnik zdejmując opończę. Było mu wstyd,
że został przyłapany na dogadzaniu sobie. — Skoro zgodziłem się, aby pani Una doglądała
mego towarzysza, zaufałbym jej również, gdyby chodziło o mnie. Zresztą wśród uzdrowicieli
jest tak wiele kobiet, że chcąc nie chcąc musimy często korzystać z ich pomocy. Staramy się
tylko unikać Mądrych Kobiet, gdyż ich sztuka opiera się głównie na czarach.
Duratan kiwnął głową. Tak było nawet przed upadkiem Gniazda, gdy najemnicy
zaciągający się na służbę w odległych krainach nie mogli szukać ratunku we własnej
twierdzy.
— A twój skrzydlaty przyjaciel? Jak się czuje? — zapytał Duratan.
— Dobrze. Tak twierdzi Pani Morskiej Twierdzy. Według niej za kilka dni znów będzie
mógł latać. Czy masz noże jakieś wiadomości o kotce?
— Odpoczywa wygodnie, wniebowzięta z powodu względów, jakie jej wszyscy okazują.
— Duratan potrząsnął głową, nie próbując ukryć rozbawienia. — Zasłużyła na swoje imię. Po
twoim sokole należało się tego spodziewać, ale nigdy nie słyszałem, żeby kot dokonał takich
cudów męstwa.
— Wszystkie stworzenia walczą zaciekle, gdy grozi im utrata tego, co kochają — odparł
Tarlach. Wiedział, że gdyby Duratan przynosił złe wieści, przekazałby mu je na samym
początku, lecz mimo wszystko z trudem zapanował nad drżeniem głosu zadając uczonemu
pytanie: — Czy z panią Uną dzieje się coś niedobrego?
Duratan nie powinien dziwić się jego zainteresowaniu stanem zdrowia władczyni. Przed
wyjazdem na wybrzeże Tarlach opowiedział mu o swoim planie ocalenia Sokolników i roli,
jaką miała w nim odegrać Pani Morskiej Twierdzy.
— Nie wystąpiły u niej żadne groźne objawy, a badanie przeprowadzone przez dwie
strażniczki było bardzo dokładne.
— Dziwne, że w ogóle dopuściły cię do niej. — Uśmiech rozjaśnił twarz wojownika.
— Jest już całkiem zdrowa. Poza tym nie sądzę, żeby Una z Morskiej Twierdzy zbyt
często pozwalała innym decydować za siebie.
— O ile wiem, nie robi tego nigdy.
— Jest odważna, a w dodatku posiada niezwykłe umiejętności. Mówił mi Jerro, że
walczyła jak tygrysica, gdy nasi ludzie przybyli na pole bitwy.
— Tym lepiej dla niej, nieprawdaż? — zauważył kwaśno Tarlach. — Marne byłyby jej
widoki, gdyby musiała całkowicie polegać na swym opiekunie.
Uczony przyjrzał mu się uważnie.
— Nie sądzę, żeby jakikolwiek wojownik mógł uczynić więcej dla swej chlebodawczyni.
— Ludzie z mego plemienia nie rzucają słów na wiatr i dotrzymują złożonych obietnic,
postępując zawsze zgodnie z duchem i literą prawa. Mam obowiązek strzec Morskiej
Twierdzy i jej pani przed niebezpieczeństwem, a nie tylko walczyć dzielnie, gdy już
znajdziemy się w potrzasku. Mimo to od czasu, kiedy zaciągnąłem się na służbę u pani Uny,
raz po raz jedynie cudem udaje nam się uniknąć katastrofy.
Duratan zmarszczył brwi. Przebywając u Uny odniósł wrażenie, że jest czymś zatroskana,
a obecnie doszedł do wniosku, że nie mylił się w swych przypuszczeniach. Sokolnik był
obecnie znacznie bardziej przygnębiony niż tamtej nocy, kiedy wyjawił przyczynę swego
przybycia do Lormtu. Niewykluczone, że złożyły się na to strapienia i obawy dręczące go w
ciągu ostatnich tygodni, a także mierne rezultaty poszukiwań w archiwach. W takim
przypadku nieoczekiwana napaść byłaby tą kroplą, która przepełniła czarę.
— Pani Una nie jest głupia — powiedział spokojnie — ani też nieśmiała czy zahukana. Z
pewnością wysoko sobie ceni twoje usługi, gdyż w przeciwnym razie oddaliłaby cię już
dawno.
Sokół wyprostował się w gnieździe zbudowanym dlań przez Tarlacha i z gniewnym
sykiem rozpostarł skrzydła. Kapitan natychmiast wyciągnął uspokajająco rękę.
Duratan posępnie przyglądał się najemnikowi. Znowu stanęła mu w pamięci opowieść
Tarlacha o okolicznościach, w jakich on i jego kompania przyjęli służbę u Pani Morskiej
Twierdzy i wydarzeniach, które potem nastąpiły.
Przed kilkoma laty doliny High Hallacku nawiedziła choroba, której ofiarą padali tylko
mężczyźni, co gorsza — najczęściej młodzi i pełni życia. Z początku nikt nie potrafił
przewidzieć rozmiarów katastrofy, wkrótce jednak gorączka pojawiła się również w dolinach
otaczających Morską Twierdzę. Był to okres największego nasilenia zarazy. W kraju, który
wciąż leczył rany poniesione w wojnie Alizonem, zmarło wielu młodych ludzi płci męskiej,
tylko jedna posiadłość — Krucze Pole — poniosła niewielkie straty, a jej władca okazał się
śmiertelnym wrogiem pozostałych. Una znalazła się w bardzo ciężkiej sytuacji, o śmierci ojca
i męża musiała stawić czoło przeciwnikowi nieporównanie silniejszemu od siebie i sąsiadów.
Człowiek w pragnął zawładnąć jej doliną i portem, jedynym oprócz inny na całym północnym
wybrzeżu. Nie godząc się na kapitulację, Una postanowiła zatrudnić czyste tarcze, duży
oddział czystych tarcz.
Trafiła właśnie na kompanię kapitana. Sokolnicy, walący w High Hallacku z alizońską
armią, mieli dług wdzięczności wobec pana Harvarda, jej ojca. Nie widząc innego sposobu
spłacenia go, zapomnieli chwilowo o niechęci do kobiet i poszli na służbę do córki swego
ANDRE NORTON P.M.GRIFFIN PAKT SOKOLNIKÓW TYTUŁ ORYGINAŁU FLIGHT OF VENGEANCE PART 2 PRZEŁOŻYŁ MACIEJ MARTYŃSKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY Tarlach pochylił się nisko w siodle, aby zmniejszyć opór powietrza, i mocniej przycisnął do piersi nieruchome ciało być może już martwej kobiety. Jechał tak od dwóch, a licząc i dzisiejszy — trzech dni. Nie robił żadnych popasów; zatrzymywał się tylko po to, by zmienić konia, gdy niosący go wierzchowiec nie był już w stanie dźwigać podwójnego ciężaru. Zmęczenie i strach zaćmiewały mu umysł. Gdyby nie towarzysząca mu od początku świadomość, że będzie musiał zdać dokładne sprawozdanie z tego, co się stało, zapewne nie potrafiłby teraz powiedzieć, jak długo już trwa szaleńczy galop. Pędził, gnany strachem, mając wciąż przed oczyma ten sam straszny widok: od niegroźnego na pozór zbocza odrywa się nagle potężny głaz i spada wprost na Panią Morskiej Twierdzy… Nie przygniótł, na szczęście, pani Uny całym swym ciężarem, tego bowiem nie przeżyłby żaden człowiek, ale uderzył ją, i było to potężne uderzenie. Żyła jeszcze, kiedy on i jego towarzysze do niej dotarli, lecz było rzeczą oczywistą, że doznała ciężkich wewnętrznych obrażeń i nie wystarczy tutaj ich doraźna pomoc. Myśląc o tym znów poczuł ucisk w sercu. Czarownice! Te po trzykroć przeklęte wiedźmy! To prawda — ocaliły Estcarp, ruszając z posad góry, lecz przy okazji brutalnie zakłóciły spokój wyżynnej krainy. Zniszczyły Gniazdo, przedmiot dumy Sokolników, którego utrata mogła oznaczać koniec ich wspólnoty. Teraz zaś znowu postawiły ich przyszłość pod znakiem zapytania, godząc w tę, którą wbrew zwyczajom swego ludu skrycie kochał; w kobietę, z którą zawarł sojusz w najpilniejszej potrzebie, pragnąc skorzystać z ostatniej, być może, szansy ocalenia swej rasy. Opanował narastające wzburzenie — musiał to czynić wiele razy podczas tej koszmarnej jazdy. Właśnie po to przybyli do Escarpu. Przemierzyli te zdradzieckie góry w poszukiwaniu wiedzy, jakichkolwiek informacji, które mogłyby przekonać najwyższych dowódców Sokolników, a także kobiety, których wciąż się obawiali i wystrzegali — o konieczności obrania takiej drogi postępowania, jaką proponował Tarlach. Lormt, skarbnica starożytnej wiedzy, znajdował się stosunkowo blisko miejsca wypadku. Bawiąc tam niegdyś, trzymał się z dala — zgodnie z tradycją Sokolników — od ludzi zamieszkujących twierdzę. Nie potrafiłby więc teraz powiedzieć, czy uzyska od nich potrzebną pomoc. Rozsądek mówił mu jednak, że tak duża społeczność nie mogłaby się obejść bez uzdrowiciela, zatem rozpoczął bieg, rzucając w ten sposób wyzwanie Ponuremu Komendantowi. Dopóki Una żyje, dopóki istnieje szansa jej uleczenia, on się nie załamie i nie zaprzestanie walki. Z tym postanowieniem, dosiadł Radosnej, posadził panią Unę przed sobą i owinął wokół nadgarstka wodze jej ogiera; będzie go potrzebował, gdy Radosna się zmęczy. Oczekiwał, że jego nieliczna eskorta podąży za nimi w wolniejszym tempie. Zdziwił się więc bardzo widząc porucznika Brennana również skaczącego na siodło i chwytającego cugle drugiego konia. Nie próbował go powstrzymać. W spustoszonych przez Czarownice górach miały się ponoć włóczyć groźne zwierzęta i jeszcze groźniejsi ludzie, a on sam, mając zajęte ręce, nie byłby w stanie odeprzeć niespodziewanej napaści. W wyścigu ze śmiercią uczestniczyły jeszcze trzy istoty — sokoły Syn Burzy i Promień Słońca oraz kocica Odważna, która dla Pani z Morskiej Twierdzy miała takie samo znaczenie, jak bojowe ptaki dla obu mężczyzn, o czym — prócz Uny — wiedział tylko Tarlach. Podczas gdy sokoły siedziały na specjalnych grzędach przytwierdzonych do siodeł, Odważna podróżowała w wyściełanym pudle o wysokich ściankach, umieszczonym za kulbaką Uny. Nie starano się ich zatrzymać. Zbyt silna była więź łącząca te stworzenia z wybranymi ludźmi, by zgodziły się na rozstanie z przyczyny tak błahej, jak towarzyszące podróży trudy i
niewygody. Zwłaszcza Odważna za nic nie pozostałaby w obawie, że już nigdy nie poczuje drogiej ręki gładzącej jej gęste złotobrązowe futro. Dwaj mężczyźni rzadko odzywali się do siebie podczas długich godzin jazdy, zajęci ponaglaniem znużonych wierzchowców do jak najszybszego biegu po wyboistej, górskiej drodze. Nagle Tarlach usłyszał wołanie Brennana. Wałach porucznika potknął się ze zmęczenia; nie mógł już dłużej nieść jeźdźca na swym grzbiecie. Kapitan ściągnął cugle. Radosna też zacznie wkrótce ciężko dyszeć, pomyślał. Należało po raz kolejny zmienić konie. Porucznik zsiadł pierwszy i pośpieszył, aby przejąć bezwładne ciało Kobiety z Dolin od swego dowódcy — w ten sposób chcieli jej oszczędzić szkodliwych wstrząsów. Tarlach podbiegł do luzaka, ale nim zdążył go dosiąść, świat zawirował mu w oczach. Zachwiał się i wsparł ciężko o bok Orlego Brata — gdyby nie ta podpora, nie zdołałby ustać na nogach. Zamknął oczy, starając się odzyskać kontrolę nad zmysłami, które odmówiły mu posłuszeństwa. Pochwyciły go czyjeś silne dłonie. — Chodź, Tarlachu. Możemy teraz odpocząć. — Nie… — Potrzebujemy tego wszyscy, a pani Una najbardziej. Uległ więc i pozwolił się położyć na ziemi. Zawrót głowy minął po kilku minutach; poczekał jeszcze parę sekund, aby uzyskać całkowitą pewność, że świat rzeczywiście się ustatkował i nie zamierza zacząć wirować na nowo, po czym usiadł. Jego towarzysz klęczał obok Uny. Tarlach zauważył, jak rąbkiem płaszcza wyciera różową pianę z jej warg. — Co z nią? — zapytał. Brennan obrócił się ku niemu. — Niewiele gorzej niż przedtem. — Ale jednak gorzej, prawda? Opuścił wzrok, kiedy tamten twierdząco kiwnął głową. Nie mógł nic dla niej uczynić… Brennan zostawił ranną i wyjąwszy z torby przy siodle manierkę z wodą, przyniósł ją swemu kapitanowi. — Ona nie cierpi… Wypij to. Pragnienie jest jedną z przyczyn naszego wyczerpania. Tarlach niemal do połowy opróżnił naczynie, nim odjął je od ust. Czując wilgoć w wyschniętym gardle i na spierzchniętych wargach, doznawał równocześnie rozkoszy i udręki. Zastanawiał się, jak to możliwe, że dotychczas nie zdawał sobie sprawy z dręczącego go pragnienia. Oddał naczynie i uśmiechnął się blado do swego towarzysza. — Jestem kompletnie wyczerpany, ale po tobie wcale nie widać zmęczenia. Nie było to tak całkiem zgodne z prawdą, bo twarz porucznika była blada i ściągnięta, lecz ramiona wciąż miał wyprostowane, a ruchy pewne. — Mnie również podróż dała się we znaki, przyjacielu. Po prostu nie dźwigałem dotychczas żadnego ciężaru — odparł Brennan rzucając mu przenikliwe spojrzenie. — Pozwól, że teraz ja wezmę panią Unę. Ramiona musisz mieć już całkiem zdrętwiałe. — Dam sobie radę — odpowiedział szorstko Tarlach i niemal natychmiast głos mu złagodniał. — Nie chciałem cię urazić, Brennanie, ale musisz pełnić rolę naszego strażnika. Ja nie sprostałbym teraz temu zadaniu, choć jako Sokolnik i oficer nie powinienem się do tego przyznawać. — A więc niech tak będzie — zgodził się Brennan westchnąwszy w głębi serca. Tarlach nie zwlekał dłużej. Dosiadł konia i wziął w ramiona Unę z Morskiej Twierdzy. Spojrzał na jej twarz. Była całkiem nieruchoma, jakby wysiłek włożony w czynność oddychania pochłonął całą wolę i energię dziewczyny. — O pani moja, wytrzymaj jeszcze trochę — szepnął, choć wiedział, że Una nie może go usłyszeć. — Powinniśmy już być blisko, jeśli tylko w pośpiechu nie zboczyliśmy z drogi. Twoja udręka wkrótce się skończy.
ROZDZIAŁ DRUGI Po godzinie jazdy najemnicy trafili na wiodący w dół szlak, który urywał się nagle u stóp łagodnego wzniesienia. Pokonawszy je znaleźli się nagle w wąskiej dolinie i ujrzeli przed sobą dziwaczną fortecę, a raczej coś, co było nią niegdyś, jeszcze przed Wielkim Poruszeniem. Spośród czterech wież, które jej niegdyś strzegły, ocalały tylko dwie i część trzeciej. Czwarta zniknęła, podobnie jak oba odcinki muru łączące ją z sąsiednimi basztami. Jeden fragment wału po prostu się rozsypał, drugi runął wraz z wieżą, kiedy obsunęła się ziemia. U podnóża tak niegdyś solidnego, stromego nasypu znajdowało się niewielkie rumowisko; większość gruzu uprzątnięto i użyto zapewne do odbudowy innych gmachów. Do głównej bramy w ocalałym murze prowadziła rzadko używana, lecz dobrze widoczna ścieżka i Tarlach skierował na nią swego zmęczonego konia. Ich zbliżanie się zostało najwyraźniej zauważone przez kogoś o wzroku na tyle bystrym, że zdołał dostrzec dodatkowy ciężar na kulbace pierwszego jeźdźca, gdyż w gromadce, która wysypała się przed bramę, by ich powitać, Tarlach zobaczył dwóch ludzi z noszami. Podjechał do nich i gwałtownie ściągnął cugle. — Czy jest tu jakiś uzdrowiciel? — zapytał szorstkim głosem. — Jeden z moich towarzyszy potrzebuje… — Ja jestem uzdrowicielką — powiedziała szybko kobieta stojąca tuż przy noszach. Ze zdziwieniem rozpoznał w niej tę, która podczas ostatniej jego tu bytności miała w swej pieczy interesujące go materiały. — Pozwól mym pomocnikom zabrać chorego, Ptasi Wojowniku. Dwóch młodych ludzi, odzianych jak rzemieślnicy lub robotnicy rolni, podeszło do Tarlacha, wyciągając ręce. Podał im nieprzytomną Unę. Kładąc ją na nosze, wykazali się wielką delikatnością, mimo swego prostackiego wyglądu. Uzdrowicielka, pochodząca ze starożytnej, estcarpiańskiej rasy, uklękła obok noszy. Odkrywszy, że ma do czynienia z kobietą, aż drgnęła ze zdumienia — co Tarlach zauważył, mimo że opanowała się niemal natychmiast. Wrodzony takt nie pozwolił jej tego skomentować ani też w inny sposób zademonstrować zaskoczenia. A może po prostu nie miało to dla niej większego znaczenia w obliczu innych, pilniejszych spraw. Odpowiadając na jej pytanie, Sokolnik szybko i zwięźle podał okoliczności wypadku i opisał najlepiej jak potrafił rozmiary obrażeń odniesionych przez panią Unę. Następnie wspomniał o szaleńczej jeździe do Lormtu, aby ta Mądra Kobieta, czy też Czarownica, a może jeszcze ktoś inny — to bez znaczenia — mogła ocenić możliwe skutki tej podróży. Kapitan nie był świadomy spojrzeń, którymi obrzucali go słuchacze. Patrzył, jak mężczyźni niosący nosze znikają za bramą twierdzy. W głębi serca czuł, że zapewne nie zobaczy już Uny z Morskiej Twierdzy, a przynajmniej nie zobaczy jej żywej. Głowa opadła mu na piersi. Był zmęczony i zrozpaczony. To już koniec. Uczynił wszystko co w jego mocy — los Uny spoczął w innych rękach, w rękach tych dziwnych uczonych, nie mówiąc już o Wielkich, którzy rządzą życiem i śmiercią. Otrząsnął się jednak z przygnębienia. Nie wolno mu było skapitulować, jeszcze nie teraz. Podniósł głowę i zsiadł z konia. Ruchy miał tak powolne, że zdawało się, iż płynie pokonując opór wody. Tak jakby ciało zbuntowało się i przestało słuchać poleceń. Stanął przed otaczającymi go ludźmi i po raz pierwszy przyjrzał im się uważnie. Natychmiast spostrzegł dobrze mu znaną wysoką postać. Mężczyzna ów miał siwe włosy, lecz w wyrazie jego oczu nie było nic, co świadczyłoby o starczym zniedołężnieniu lub znużeniu życiem. Stał wyprostowany jak struna, w postawie świadczącej o stanowczości i dumie z własnych osiągnięć. Poza tym nie różnił się od wielu innych ludzi w podeszłym wieku, wątłych, lecz zdrowych na ciele i umyśle. Skórę miał niezbyt pomarszczoną, lecz
bardzo cienką, niemal przezroczystą, o bladawym odcieniu; jego rękę wyciągniętą w powitalnym geście pokrywała sieć błękitnych żyłek. Miła, niegdyś zapewne przystojna twarz miała wyraz czujny i uprzejmy zarazem. Szary strój nie różnił się zbytnio od używanych do pracy w polu czy warsztacie, chociaż Ouen był głową społeczności Lormtu. Trudno tu było o coś lepszego i nikt spośród obecnych nie mógł się pochwalić bogatszym odzieniem. Obok starca stał drugi, młodszy mężczyzna, również znany Sokolnikowi. On także był wysoki, chudy i pochodził ze Starej Rasy. Nosił taki sam, tylko brązowy, strój roboczy jak jego towarzysz, lecz wyglądał na żołnierza, człowieka znającego dobrze wojenne rzemiosło i srodze przez wojnę doświadczonego. Jego lewa stopa była całkiem sztywna, a sposób, w jaki trzymał laskę, na której się wspierał, świadczył o wieloletnim przyzwyczajeniu. Pozostali tworzyli dość dziwne zgromadzenie i w niczym nie przypominali mieszkańców większości miast i zamków. Przeważnie byli to mężczyźni, na ogół starzy, choć nie brakowało młodszych, których obecność oznaczała, że gród nie chyli się jeszcze ku upadkowi. Siwowłosy mężczyzna pochwycił spojrzenie Sokolnika i postąpił krok naprzód. — Lormt wita cię po raz wtóry, Ptasi Wojowniku. — powiedział niezwykle łagodnym głosem. — Ciebie i twych towarzyszy. Tarlach nie zdziwił się wcale, że go rozpoznano. Wysokie hełmy osłaniające górną część twarzy utrudniały ludziom spoza klanu odróżnienie jednego Sokolnika od drugiego, lecz kto choć raz ujrzał wierzchowca z Morskiej Twierdzy, na którym jeździł kapitan, nie mógł go już pomylić z żadnym innym. Dzięki Radosnej mieszkańcy Lormtu poznali swego gościa, który badał ich archiwa, a potem nagle wyjechał rzucając na odchodnym, że wkrótce powróci z towarzyszem. Serce mu się ścisnęło. Powędrował wówczas na wybrzeże, na spotkanie z okrętem Uny, tak jak ustalili, nim opuścił High Hallack. Una nie chciała porzucać swej Doliny w tej wypełnionej rozmaitymi zajęciami porze roku. Postanowili więc, że on pojedzie przodem i zdobędzie w Lormcie tyle informacji, ile się da, ona zaś dołączy do niego jesienią, gdy już wypełni większość obowiązków. Chciała pomóc mu w poszukiwaniach i naradzić się w sprawie wydobytych z otchłani zapomnienia dokumentów, nim oboje przedstawią je Sokolnikom. Tymczasem spotkała ją zguba, a on, który przysiągł jej bronić — sam się do tego przyczynił. — Dziękuję ci, panie Ouenie, za tak życzliwe powitanie — odparł starając się mówić spokojnie i pewnie. — Przybyliśmy tu, gdyż, jak widziałeś, potrzebujemy pomocy, a także po to, bym mógł dalej szperać wśród waszych kronik. Jeśli pozwolisz, mój towarzysz i jeszcze ośmiu jeźdźców, którzy niebawem dojadą, pozostaną tu przez pewien czas, aby wypocząć i odpaść konie przed podróżą do naszego obozu w Es. Oczywiście, zapłacimy za gościnę. — Nie jestem żadnym panem, Ptasi Wojowniku, wiesz o tym doskonale — odparł tamten surowo. — Nazywaj mnie po prostu Ouenem. Co do zapłaty… Nie prowadzimy tu oberży, choć potrzeba zmusza nas do przyjmowania dobrowolnych darów, za które jesteśmy bardzo wdzięczni. — Uśmiechnął się i nagle jego sztywność zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. — Przyjemnie nam będzie gościć ciebie i twoją drużynę — skinął głową w stronę otwartej bramy. — Wejdźcie do środka. Wasze zwierzęta potrzebują opieki, a i wam przydałby się odpoczynek. Twoja izba jest wciąż wolna; przygotowaliśmy też drugą dla twego towarzysza. Tarlach pochylił głowę w oficjalnym ukłonie. — Raz jeszcze dziękuję — powiedział, po czym wygłosił zwyczajową formułkę: — Niech będzie pozdrowiony ten dom i jego mieszkańcy. Niech szczęście sprzyja im i wszystkim ich przedsięwzięciom od wschodu do zachodu słońca. Przeprowadziwszy obu Sokolników przez bramę i rozległy dziedziniec, Ouen i Duratan zawiedli ich do długiego, przypominającego koszary budynku, który ciągnął się wzdłuż
ocalałego muru. Wspięli się na pierwsze piętro, w czym nie przeszkodził im ani podeszły wiek jednego, ani kalectwo drugiego z gospodarzy. — Większość starszych uczonych mieszka na dole, gdyż te schody mogłyby się dla nich okazać przeszkodą nie do pokonania — oznajmił Ouen — lecz nasi goście i ci z nas, którzy mają tutaj kwatery, twierdzą, że odosobnienie sprzyja wypoczynkowi. Dlatego właśnie na tym piętrze mieści się infirmeria. — Odpowiada nam to — odrzekł kapitan w swoim i porucznika imieniu, gdyż taki był zwyczaj wśród Sokolników przy kontaktach z przedstawicielami innych plemion. — Moi ludzie pragnęliby pozostać na uboczu, o ile to możliwe. Stary uczony poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem, który wydawał się nie mieć końca. W pewnym momencie stanął przed ciężkimi, dębowymi drzwiami i rozwarł je. Oczom przybyszów ukazała się mała sypialnia z prostokątnym stołem i kilkoma prostymi krzesłami; było tam także trochę sprzętów, dzięki którym komnata mogła służyć jako pracownia. Miłe ciepło rozchodziło się od ognia trzaskającego wesoło na kominku. — Czy dalej ci to odpowiada, Ptasi Wojowniku? — zagadnął Ouen. — W zupełności. Obrzuciwszy izbę błyskawicznym spojrzeniem, Tarlach znów skupił uwagę na swym gospodarzu. — Mam nadzieję, że twoi domownicy wybaczą nam, jeśli nie przywitamy się z nimi jeszcze dziś wieczorem. Spędziliśmy w siodle tyle czasu… — Bardziej by nas rozgniewało, gdybyście się czuli zobowiązani do przestrzegania form, dobrze przedtem nie wypocząwszy. Oczywiście przyniesiemy tu rzeczy twoje i twego towarzysza, lecz co do bagaży damy… — uczony zawiesił głos. — Biorę za nie odpowiedzialność. Coś małego i ciemnego weszło cicho do budynku w ślad za ludźmi i teraz otarło się o nogi Sokolnika. Tarlach pochylił się i wziął Odważną na ręce. — Jej kot również zamieszka ze mną. — Wszystkie wasze zwierzęta są mile widziane, te upierzone i te pokryte futrem. Kapitan najemników pragnął tylko jednego — żeby wreszcie pozostawiono go w spokoju, ponieważ jednak przyjęto ich bardzo życzliwie i jak dotąd nie nękano pytaniami, wypadało opowiedzieć cokolwiek o sobie, a przynajmniej podać imię człowieka, któremu służyli. Nic ponadto nie musiał ujawniać — tłumaczył go obyczaj, zgodnie z którym postąpił również podczas poprzedniego pobytu w Lormcie. Sokolnicy nie wyjawiali swoich imion obcym ludziom, nie rozmawiali z nimi o własnych sprawach ani o sprawach tych, dla których walczyli. — Ranna kobieta to Una, Pani Doliny Morskiej Twierdzy… z High Hallacku — dodał, gdyż niewielu mieszkańców Krainy Dolin znano w Estcarpie z imienia. Dobrze poinformowani byli jedynie Sulkarczycy i im podobni, zwłaszcza kupcy, a także czyste tarcze, czyli ludzie mający bezpośrednie związki z drugim kontynentem. — Oddaliście swe miecze na jej usługi? — zapytał Duratan. — Tak — rzekł krótko kapitan — ale mówiłem już, że mam tu własne zadanie do wykonania. Jak tylko wypocznę i uporam się z innymi obowiązkami, chciałbym na nowo podjąć badania, o ile macie jeszcze coś dla mnie. — Jest wiele kronik, niektóre z nich dotyczą historii twej rasy. Są bardzo stare… — Im starsze, tym większą mają dla mnie wartość. — Większość już widziałeś — zastrzegł się Duratan. — Poza tym informacje w nich zawarte są bardzo fragmentaryczne. Twoi współplemieńcy niechętnie wypowiadali się na swój temat… — Możesz swobodnie korzystać z naszych zbiorów — wtrącił pośpiesznie Ouen. — Sami staraliśmy się wyszukać dla ciebie coś nowego. Wielkie Poruszenie umożliwiło nam dostęp
do ogromnej ilości nowych dzieł, a przecież dotychczas nie udało się zbadać nawet tego, co mieliśmy, zanim nastąpił ów kataklizm. Ponad połowa pism nie jest skatalogowana. — Chciałbym zobaczyć wszystko, co zdołacie znaleźć. — Dołożymy wszelkich starań, by cię zadowolić. Prawdę mówiąc, wyświadczyłeś nam przysługę swoją prośbą. Wielu jest tu takich, co uwielbiają tego rodzaju studia. Z chęcią podejmą wyzwanie. Kapitan podziękował skinieniem głowy. Zawahał się przez moment. Jego wzrok mimowolnie pobiegł ku drzwiom i mrocznej sieni. — Zawiadomicie mnie, kiedy uzdrowicielka ukończy badanie chorej? — Oczywiście, jak tylko sami się czegoś dowiemy. Po czym gospodarze wyszli zabierając ze sobą porucznika, któremu wskazali izbę po prawej stronie, nie różniącą się niczym od pokoju Tarlacha. Brennan podziękował im, lecz natychmiast wyszedł z powrotem na korytarz. — Posiedzę jeszcze trochę z moim kapitanem. Czy moglibyśmy dostać wina i coś do jedzenia? — Naturalnie, już się tym zajęto. Tarlach posadził Odważną w nogach swego łoża. Wygląda na zagubioną, pomyślał. Jak na dorosłą kotkę, była niezwykle mała, niewiele większa od pięcio–, sześciomiesięcznego kociaka. Składała się głównie z futra, bez niego nie ważyłaby nawet dwóch funtów. Teraz, kiedy tak leżała skulona i nieszczęśliwa, robiła wrażenie jeszcze mniejszej. Nie starała się wcale ukryć rozpaczy, wiedząc, że Sokolnik jest świadom więzi łączącej ją z Uną i że w jego obecności nie musi taić swych uczuć. Usiadł obok, głaszcząc łagodnie złotobrązowe futro, lecz najwyraźniej nie było to dla niej żadną pociechą, cofnął więc rękę. W jaki sposób mógłby dodać komuś otuchy, skoro sam stracił już wszelką nadzieję? Syn Burzy wydał z siebie gardłowy, zawodzący głos i sfrunął na łóżko tuż obok kotki. Zaczął muskać dziobem jej sierść, jak zwykły to czynić sokoły, gdy jeden z ich stada poniósł ciężką stratę i cierpiał. Tarlach poczuł ucisk w gardle. Zdjął hełm, ostrożnie odłożył go na bok i ukrył twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że jego skrzydlaty towarzysz wyraża w ten sposób żal z powodu śmierci Pani Morskiej Twierdzy… Słysząc pukanie, wyprostował się i znów sięgnął po hełm. Nie chciał, żeby ktoś z mieszkańców Lormtu zobaczył jego odsłoniętą twarz, szczególnie teraz. Po chwili jednak odprężył się, gdyż Syn Burzy krzykiem obwieścił przybycie Brennana. Korzystając z okazji, do komnaty wleciała za nim sokolica i ku zaskoczeniu obu mężczyzn przysiadła obok Odważnej, na wszelkie sposoby okazując współczucie. W odpowiedzi kotka wysunęła różowy język i zaczęła lizać pióra na szyi i piersi ptaka. — Ona również rozumie, co będzie oznaczać dla nas śmierć Pani Twierdzy — zauważył porucznik. Nie mógł wyjść ze zdumienia, że jego bojowy ptak okazuje taką głębię uczuć. Nigdy nie widział sokolicy, która smuciłaby się w ten sposób po śmierci jakiegokolwiek człowieka, nawet wybranego towarzysza. Jednak w tej chwili co innego zaprzątało jego umysł. Podobnie jak Tarlach zdjął hełm i z westchnieniem ulgi położył go obok hełmu dowódcy. Przyjemnie było choć na chwilę uwolnić się od tego ciężaru. — Mamy przed sobą parę godzin spokoju. — Tak — odrzekł Tarlach siląc się na uśmiech. — Jeśli chodzi o mnie, nie omieszkam ich wykorzystać… Czy dostałeś dobrą kwaterę? — Całkiem wygodną. Wygląda tak samo jak twoja. — Brennan spojrzał na łóżko. — A gdybyś tak położył się na chwilę? Prosiłem, żeby przyniesiono nam jedzenie, myślę jednak, że bardziej przydałby ci się sen.
— Nic z tego. Zbyt jestem zmęczony, żeby zasnąć. Przynajmniej tak mi się wydaje. — Tarlach zwrócił wzrok w stronę ognia. — Gdy pani Una umrze, nasze nadzieje spełzną na niczym. — Zacisnął wargi. — Miała rację, jak zwykle. Jeśli jej z nami nie będzie, jeśli ona sama nie wyrazi poparcia dla naszych planów, niewiele zdołamy zdziałać w wioskach. — Może jednak kobiety wysłuchają nas — rzucił Brennan — bo jeśli nie, to zginą wraz z nami. — Może i wysłuchają — odrzekł Tarlach z goryczą — lecz niełatwo im przyjdzie nam zaufać, bo niby dlaczego? Cóż my wiemy o sobie nawzajem? Tyle tylko, że cztery razy do roku — czasem nawet raz — przyjeżdżamy do wiosek wielką zgrają, aby płodzić potomstwo. Niczym zwierzęta pod nadzorem pastucha. Porucznik się skrzywił. — Tarlachu… — Nie, pozwól mi dokończyć. Po prostu staram się postawić w ich sytuacji i spojrzeć na sprawę z ich punktu widzenia. W otoczonym górami Gnieździe mogliśmy trzymać kobiety pod ścisłym nadzorem, lecz nawet wówczas, jak sądzę, od czasu do czasu jedna czy dwie wymykały się do Estcarpu w poszukiwaniu innego, lepszego życia. Kiedy Wielkie Poruszenie zmusiło nas do zejścia w doliny, zmiany stały się nieuniknione. Obecnie wioski naszych niewiast niemal bezpośrednio graniczą z ziemiami Czarownic. Już teraz tracimy mnóstwo kobiet. W następnym pokoleniu, a na pewno w tym, które przyjdzie po nim, zbyt mało będzie zdolnych do rodzenia dzieci, by zapewnić nam przetrwanie. Z pewnością same o tym wiedzą najlepiej, ale ja na ich miejscu nie dałbym się z powrotem zwabić do następnej górskiej kryjówki. A nuż okazałaby się jeszcze gorszym więzieniem dla nich i ich potomstwa? Dlatego obecność pani Uny, to, że z nami współpracuje, jej świadectwo o tym, co staramy się zbudować — byłyby bardzo pomocne, choć nie wiadomo, czy wystarczające. Jej śmierć wytrąci nam broń z ręki. Brennan nachmurzył się. — Nasze oddziały wciąż pilnują wszystkich wiosek i mogą zmusić… — Nasz traktat z Morską Twierdzą wyklucza taką możliwość. — Krucze Pole jest twoje. — To duża Dolina, ale i tak zbyt mała jak na nasze potrzeby. Musimy mieć wolny dostęp do Doliny Morskiej Twierdzy, a odmówią nam tego, jeśli pogwałcimy umowę z panią Uną. — Tarlach przymrużył oczy. — Nawet gdybyśmy zlekceważyli nasze przysięgi, nie uda nam się zagarnąć ani jej Doliny, ani żadnej innej. High Hallack doskonale pamięta alizońską inwazję i jego panowie znów szybko się zjednoczą, by zdusić w zarodku każdą taką próbę. Nawet będąc u szczytu naszej potęgi, nie zdołalibyśmy mieczem wywalczyć sobie królestwa tam, gdzie poniosły klęskę uzbrojone przez Kołder Psy. Jeśli spróbujemy, sami wydamy na siebie wyrok. Któż bowiem po czymś takim zechciałby nas wynająć? — Nigdy nie doradzałem zdrady… — Nie — westchnął Tarlach. — Nie. To wina zmęczenia, jak sądzę. Widzę wszystko w najczarniejszych barwach. — Masz rację. Musimy uzyskać zgodę kobiet, żeby nasz plan się powiódł. — Brennan zawahał się i dodał: — Nie zapominaj jednak, że potrzebna jest nam również przychylność dowódców. Jeśli przedstawiając naszą sprawę zrazimy ich dziwnym zachowaniem, tyle tylko osiągniemy, że staniemy się wyrzutkami. Tarlach obrzucił go szybkim spojrzeniem. Czyżby w tych słowach kryła się przestroga? Może zdradził się, okazał w jakiś sposób, ile znaczy dla niego Una z Morskiej Twierdzy? Z wyrazu twarzy towarzysza nie mógł nic wyczytać, ale… Nie było między nim a Uną niczego, co mogłoby sprowadzić na nich niesławę. Gdyby pochodził z innego plemienia, gdyby okoliczności były inne — poślubiłby ją; jednak przyszedł na świat jako Sokolnik i przewodził pełnej kompanii, jednej z ostatnich, jakie im pozostały. Pięciuset ludzi szło za nim i słuchało jego rozkazów. Mógł, co prawda, zrezygnować, wyznaczając Brennana na swego następcę, a
Pan Wojny zatwierdziłby później tę nominację. Jednak przypadek oraz hojność pani Uny sprawiły, że nadarzyła się sposobność ocalenia jego rasy — Tarlach musiał tylko przekonać swych współplemieńców, żeby z niej skorzystali. Nie ośmieliłby się więc teraz pogwałcić obyczaju, nawet gdyby pragnął tego całym sercem. Nawet gdyby Una tego pragnęła. Sokolnicy trzymali się zawsze z dala od innych plemion. Barierę stanowił ich tryb życia — prawdziwy lub tylko przypisywany im przez obcych. Gdy sulkarskie okręty przywiozły Sokolników do północnych królestw, mężczyznom towarzyszyły kobiety i dzieci, podobnie jak zwierzęta towarzyszą swym pasterzom. Wojownicy nie utrzymywali z nimi żadnych bliższych stosunków. Ulokowali je w kilku rozrzuconych na dużej przestrzeni wioskach, nadzorowanych przez oddziały wojska, sami zaś, już wówczas najemni żołnierze, wznieśli Gniazdo i osiedli w nim, co jakiś czas odwiedzając kobiety swej rasy, by dać początek kolejnemu pokoleniu. Duma, wstyd i obawa kazały im pomijać milczeniem przyczyny, dla których pojawili się w Estcarpie. Mijały lata, a oni coraz bardziej zamykali się we własnym gronie, z dala od obcych mężczyzn, a także własnych kobiet i potomstwa. W końcu pozostała im jedynie przyjaźń towarzyszy i wiernych sokołów. A przecież niegdyś żyli zgoła inaczej. Nadszedł jednakże czarny dzień i spadła na nich klęska. Dawna Istota z Przedwiecznego Mroku zawładnęła Sokolnikami, skazując na niewolę tak ciężką i okrutną, że samo wspomnienie tych rządów na wieczność wypaliło piętno w ich sercach. Jonkara potrafiła narzucać swą wolę tylko za pośrednictwem kobiet, ale każda kobieta Sokolników mogła stać się narzędziem w jej rękach. Większość z tych, które próbowała sobie podporządkować — odmówiła, przypłacając śmiercią ten szlachetny czyn. Jednak Jonkarze udało się złamać opór niektórych kobiet, a kilka poddało się dobrowolnie w zamian za drobną cząstkę mocy, którą zechciała im ofiarować. Kobiety służące Jonkarze uległy wewnętrznej przemianie, stając się jak ona złe i okrutne, czerpiąc radość z ludzkiego bólu i poniżenia. Poprzez te uległe cienie Jonkara zdobyła całkowitą władzę nad każdym mężczyzną, którego cokolwiek łączyło z oddanymi jej niewiastami, i trzeba było zapłacić ogromną cenę, ażeby złamać wreszcie potęgę zła. Ci, którzy przeżyli, uciekli, opuszczając na zawsze swe dawne siedziby, gdyż Jonkara nie została zgładzona, a jedynie zakuta w kajdany. Wiedzieli, że czeka i czekać będzie dopóty, dopóki nie pojawi się kobieta gotowa przelać krew, aby ją uwolnić, a wówczas potwór wywrze zemstę na nich lub na ich potomkach. Obawiając się powtórnego popadnięcia w niewolę, Sokolnicy podjęli kroki, które w ich mniemaniu miały ostatecznie zlikwidować zagrożenie. Zerwali wszelkie więzi z niewiastami, odmawiając im jakiegokolwiek udziału w swym życiu i widując je tylko podczas krótkich okresów godowych. Tarlach był tego świadom od dawna, ale dopiero podjąwszy służbę w Morskiej Twierdzy poznał drugą stronę medalu — dowiedział się, dlaczego kobiety z jego plemienia, choć równie dumne i dzielne jak ich mężowie i ojcowie, zgodziły się żyć na wygnaniu i wytrzymywały to tak długo. Ujarzmieni przez Jonkarę mężczyźni, choć wykorzystywani okrutnie, mimo wszystko pozostali sobą. Kobiety — stając się narzędziem złych mocy — ucierpiały o wiele bardziej, toteż myśl o powrocie złej czarownicy budziła w nich znacznie większą obawę. Tak wielką, że zachowały bierność przez te wszystkie stulecia od czasu ucieczki na północ. Nawet teraz, gdy ogarnięte pragnieniem znalezienia lepszego, piękniejszego życia miały wreszcie zrzucić swój ciężar, nawet teraz nie zależało im na pojednaniu z mężczyznami, tylko na całkowitym uwolnieniu się. Przyczyną tego była zapewne tyleż niechęć, co podświadome pragnienie chronienia mężczyzn. Z zamyślenia wyrwało Tarlacha ciche pukanie. Męski głos oznajmił, że ich posiłek jest gotowy.
Brennan włożył hełm i ruszył ku drzwiom. Odebrał uginającą się pod ciężarem jadła tacę, podziękował skinieniem głowy, po czym znów zamknął drzwi. — Przysłali również porcje dla sokołów i kota — zauważył z aprobatą, stawiając tacę na stole. — Potrawy przeznaczone dla nas są niewyszukane, ale chyba dadzą się zjeść, poza tym jest tego aż za dużo dla dwóch. Tarlach spojrzał bez szczególnego zainteresowania. — Bierz, co chcesz. Nie mam ochoty na jedzenie. Porucznik nawet nie chciał o tym słyszeć; zmusił swego dowódcę do przełknięcia kilku kęsów i kazał mu wypić odrobinę wina, które wprawiło wyczerpanego kapitana w stan oszołomienia. Dopilnowawszy, by Tarlach się położył, Brennan powrócił do swej izby. On również bardzo potrzebował odpoczynku. Komnata Ouena była nieco większa i lepiej wyposażona niż te, do których zaprowadzono obu Sokolników. Pełniła podwójną rolę mieszkania oraz kancelarii i Aden — uzdrowicielka, a zarazem żarliwa poszukiwaczka wiedzy, nie miała żadnych wątpliwości, że tam właśnie Ouen i Duratan będą czekać na wiadomość o stanie pacjentki. Kiedy weszła, spoczęły na niej niespokojne, pytające spojrzenia szarych oczu. — No i jak się czuje ta biedna młoda kobieta? — Odpoczywa. Na szczęście męczącą podróż ma już za sobą. Nic więcej teraz nie mogę powiedzieć; odniosła bardzo ciężkie obrażenia. — Potrząsnęła głową. Na jej twarzy odmalował się podziw połączony ze zdumieniem. — Jazda dała się jej bardzo we znaki, ale Ptasi Wojownicy dobrze uczynili przywożąc ją tak szybko… Z trudem mogę uwierzyć, że ludzie ich pokroju zdolni są komukolwiek oddać taką przysługę. — Niech cię to nie dziwi — rzekł Duratan. — Służąc w oddziałach Straży Granicznej, walczyłem u boku Sokolników. Z pewnością rzadko się zdarza, by złożyli mieczową przysięgę kobiecie, lecz raz dawszy słowo wypełnią wszystkie warunki umowy, nawet gdyby nie w smak im były wynikające z tego obowiązki. Podczas ucieczki z Karstenu wśród uchodźców znalazły się kobiety i dzieci i nigdy nie zauważyłem, żeby któryś Sokolnik uchybił zasadom grzeczności. Nie zdarzyło się też, by obarczali kogoś nadmiernym ciężarem, wprost przeciwnie, starali się ulżyć słabszym i mniej zaradnym. Pomijając już kwestię obowiązku, większość z nich potrafi chyba również współczuć. Gdyby nawet znaleźli tę chorą damę na szlaku, prawie na pewno uczyniliby dla niej wszystko co w ich mocy… No, może z wyjątkiem tego szaleńczego wyścigu. — Dzięki nim istnieje przynajmniej cień szansy na uratowanie kobiety — powiedziała Aden. — Ale teraz mamy ich wszystkich na głowie, a w każdym razie dowódcę. Jak go potraktujemy? — Cóż, tak samo jak ostatnim razem. Będziemy się starali okazać mu jak największą gościnność, nie narzucając się przy tym zbytnio — odpowiedział zdumiony jej niechęcią Ouen. — Pozwolimy mu również dalej studiować nasze kroniki, kiedy już należycie wypocznie, rzecz jasna. — Ouenie! Nauczycielu, doskonale wiesz, o co mi chodzi! On będzie teraz badał zbiory, którymi się opiekuję i z których właśnie korzysta Pyra, jego rodaczka. — Zatem będzie musiała udostępnić mu te dzieła. Mało prawdopodobne, żeby oboje zapragnęli jednocześnie czytać to samo. — Nie to miałam na myśli — warknęła z rozdrażnieniem Aden. — Dziwnie się zachowujesz, Ouenie. — Ty także — odparł uszczypliwie. — Widziałam strach w oczach Pyry, kiedy dowiedziała się o tych przybyszach. To również było dziwne i niezwykłe zachowanie! — opanowała się z trudem. —Dziewczyna nie chce, żeby ją zaciągnięto do rodzinnej wioski albo w jakieś inne miejsce. Pragnie najpierw
zdobyć pełną wiedzę o leczeniu chorób i poznać dzieje własnego ludu, po to tu właśnie przybyła. Z pewnością nie chce też przypłacić śmiercią swej decyzji o ucieczce z wioski a wnioskując ze słów ludzi, którzy nas odwiedzali — nie jest to tak nieprawdopodobne, jak by się wydawało. Wodziła oczyma od Ouena do Duratana. — Źle się stało, że poprzednio udzieliliśmy gościny jednemu z czystych tarcz. Teraz będzie ich dziesięciu. Czy zdołamy im przeszkodzić, jeśli odkryją, że Pyra jest Sokolniczką, i zechcą zabrać ją stąd lub zabić? Jakże byśmy mogli powstrzymać choćby jednego z nich? Przecież to wojownicy z bojowymi ptakami wspomagającymi ich w walce. W grę wchodzi nie tylko nasze bezpieczeństwo, ale i bezpieczeństwo naszych zbiorów. Dotychczas nie trafili tu żadni mężczyźni Sokolnicy, lecz przyjmowaliśmy kilkakrotnie kobiety z ich plemienia. Jedna z nich, nie dość usatysfakcjonowana wynikami poszukiwań, próbowała podrzeć czytany właśnie manuskrypt. Tak się złożyło, że Jerro był przy tym i ocalił księgę. Cóż jednak mógłby zdziałać przeciw tym najemnikom? Zabiliby go, gdyby spróbował im przeszkodzić. Duratan pozwolił jej dokończyć, po czym uniósł dłoń, prosząc o ciszę. — Nie mamy się czego obawiać. Ani my, ani twoja przyjaciółka, Pyra. Jak ci już mówiłem, znam trochę tych ludzi. Są twardzi i oschli wobec nas, obcych, lecz prawi. Ugościliśmy ich, nie zadadzą więc gwałtu komuś, nad kim roztoczyliśmy opiekę. Mogę cię też zapewnić, że żadna informacja nie rozwścieczy ich do tego stopnia, by posunęli się do zniszczenia jakiejś księgi. Każdy Sokolnik umie nad sobą panować. — Mam nadzieję, że się nie mylisz, przyjacielu — westchnęła Aden. — Nie miałabym serca odprawić z kwitkiem tego najemnika po tym, co uczynił. Strach mnie jednak oblatuje na myśl o wojnie pustoszącej Lormt, a przecież on i wszyscy ludzie jego rasy — przynajmniej mężczyźni — parają się wojennym rzemiosłem. — Owszem, lecz bardzo często walczą w obronie ludzkiego życia. Czynili to, pomagając przeprowadzić moich ludzi przez góry podczas ucieczki z Karstenu, jak również wielokrotnie idąc do boju pod sztandarami Estcarpu i High Hallacku. Nie są stronnikami Mroku ani Cienia, nigdy świadomie nie służyli złej sprawie. Moi drodzy… przyjmowaliśmy już znacznie gorszych od nich i nigdy nie doznaliśmy żadnej krzywdy. Ze strony Ptasich Wojowników nie spotka nas nic złego, a ich dowódca już przyczynił się do wzbogacenia tutejszych archiwów. Kto wie, czy nie zrobi tego powtórnie.
ROZDZIAŁ TRZECI Obaj Sokolnicy przespali niemal całą dobę. W ciągu trzech dni, które potem nastąpiły, Tarlach zajęty był wyszukiwaniem kwater dla swej eskorty i uzupełnianiem zapasów. Wkrótce mieli rozpocząć ostatni etap wędrówki. U celu czekał na nich oddział, któremu poprzysięgli wierność po wsze czasy. Dowodził nim Komendant Varnel, Pan Wojny narodu Sokolników. Chociaż było ich razem tylko dziesięciu, Tarlach musiał poświęcać cały swój czas i energię rozlicznym obowiązkom. Sokolnicy przestrzegali bowiem ściśle obyczaju, który w tym przypadku nakazywał, aby jedynie dowódca utrzymywał kontakty z mieszkańcami Lormtu. Kapitan cieszył się z tego. Stan zdrowia pani Uny nie ulegał żadnej widocznej poprawie. Wciąż żyła i opiekujący się nią ludzie uznawali to za dobry znak, nie potrafili jednak powiedzieć, czy wyzdrowieje. W ostrożnych słowach dawali mu do zrozumienia, aby nie robił sobie zbyt wielkich nadziei. Codziennie odwiedzał infirmerię pod pozorem sprawdzania, czy jego chlebodawczyni jest otoczona należytą opieką, lecz te krótkie wizyty nie podnosiły go wcale na duchu. Kobieta z Krainy Dolin robiła wrażenie coraz szczuplejszej i delikatniejszej; wciąż była piękna, ale jej uroda miała teraz w sobie coś nieziemskiego. Zupełnie jakby ciało i dusza Uny szykowały się już do ostatniej podróży, u której kresu czekała Halla Valiantu. Ten widok ranił mu serce. Pragnął gorąco musnąć wargami jej usta albo chociaż dotknąć drobnej, poranionej ręki. Ani razu jednak nie pozostawiono ich samych i musiał przez cały czas zachowywać się sztywno, zgodnie z ceremoniałem. Codziennie opuszczał komnatę Uny z przekonaniem, że to już ostatni raz. Dręczony rozpaczą i żalem, nie zapadł jednak w całkowite odrętwienie. Przyjechał do Lormtu, aby prowadzić badania naukowe; przemógł więc jakoś swoją niechęć i rozpoczął pracę natychmiast, gdy tylko Brennan i reszta eskorty wyruszyli w drogę, wieczorem, czwartego dnia od jego tu przybycia. Dobrowolnie wziął na siebie odpowiedzialność za los Sokolników i mimo wszelkich przeciwności musiał dalej dźwigać to ciężkie brzemię. Zresztą chodziło również o jego własne dobro. Gdyby nie absorbujące studia — smutek i poczucie bezradności doprowadziłyby go do szaleństwa. Czwartego dnia pobytu w Lormcie Una zapadła w głęboki, zdrowy sen. Przespała całą noc i tuż przed świtem nareszcie otworzyła oczy. Rozejrzała się wokoło, a potem nagle zamarła w bezruchu, przypomniawszy sobie minione wydarzenia. Siedząca obok niej Pyra Sokolniczka, a zarazem przyjaciółka Aden i uzdrowicielka uspokajającym gestem wsparła dłoń na jej ramieniu. — Nie obawiaj się, pani. Jesteś bezpieczna w Lormcie. Nazywają mnie Pyrą, podobnie jak ty jestem tu gościem i zajmuję się leczeniem chorych. Una kiwnęła głową na znak, że rozumie, lecz widać było, że wciąż odczuwa jakiś niepokój. Omiotła spojrzeniem małą izbę, ale nie znalazła w niej tego, którego spodziewała się zobaczyć. Poczuła nagły, ostry ból w sercu. — Kapitan? — zapytała, starając się mówić spokojnie, choć trudność sprawiało jej już samo wydobycie głosu ze ściśniętego gardła. — Dowódca mojej eskorty… Czy nic mu się nie stało? Pamiętam, że skoczył ku mnie, gdy spadła skała… — Jest zdrów i cały — zapewniła ją Pyra. — To dzięki niemu znalazłaś się tutaj. Jechał przez dwa dni, trzymając cię w ramionach. — I z nagłą dumą dodała: — Zatrzymywał się tylko po to, by zmienić konie. Nie zdawała sobie sprawy z tego tonu, który zabrzmiał w jej głosie.
Una z Morskiej Twierdzy znowu kiwnęła głową. Nie powiedziała nic więcej. Była pewna, że dla niej Tarlach nie zawahałby się stawić czoła nawet Ponuremu Komendantowi. Ale ta obca kobieta mogła przecież kłamać… Jeśli tak, to będzie obstawać przy tym kłamstwie, dopóki nie uzna swej pacjentki za dość silną, by mogła znieść straszną prawdę. Sokolniczka powstała. Nietrudno było odczytać myśli Pani Morskiej Twierdzy… Umocniła się w swym postanowieniu — Una nie powróci szybko do zdrowia, jeśli ta sprawa wciąż będzie ją trapić. Podeszła do drzwi. Tak jak się spodziewała, na korytarzu siedziało tylko dwóch młodych ludzi. Wielu okolicznych wieśniaków przysyłało tu swe pociechy, aby służyły zamieszkującym zamek uczonym. Prawie wszystkie wracały wkrótce do domów pomagać rodzicom w pracy, bogatsze o wiedzę zdobytą w Lormcie. Tylko nieliczni spośród nich, jak ci dwaj czy niegdyś Aden — pozostawali na dłużej. Zobowiązywali się do dalszej służby, pragnąc kształcić się w jakimś wybranym rzemiośle lub po prostu dlatego, że pokochali naukę dla niej samej. Jednak niezależnie od tego, jak wiele znaczyłyby dla nich prowadzone studia, młodość ma swoje prawa, toteż przyjaźnie nawiązywały się w tym cichym przybytku równie łatwo i często jak na pańskich dworach — chłopcy siedzący na korytarzu nie rozstawali się prawie nigdy. — Doskonale — powiedziała Pyra, patrząc teraz na nich. Zaskoczenie młodzieńców rozbawiło ją. Zapewne snuli właśnie jakieś podniecające plany. Niedaleko Lormtu płynął wartki strumień, w którym roiło się od wielkich, wyjątkowo sprytnych pstrągów. — Potrzebuję was obu. Ty, Meronie, uczysz się sztuki leczenia chorób, zostaniesz więc z panią Una. Ty, Luukey, wyciągnij Aden z łóżka. Powiedz jej, że chora właśnie się obudziła. — Chętnie, a co ty zamierzasz robić? — Mam coś do załatwienia. Wrócę, jak tylko się z tym uporam. A teraz zmykaj, szybko! Tarlach siedział przy stole, spoglądając nie widzącym wzrokiem na dwa rozwinięte zwoje. Jego myśli krążyły wokół Morskiej Twierdzy; zastanawiał się, jak jego towarzysze i mieszkańcy Krainy Dolin przetrwają nadchodzącą zimę. Dopiero późną wiosną będą mogli tam powrócić… to znaczy, on będzie mógł powrócić. Najprawdopodobniej czeka go samotna wędrówka. Do licha, czy ta sprawa nigdy nie da mu spokoju? Wstał i zaczął spacerować po izbie. Większość spośród uczonych dziwaków, którzy udzielili mu gościny, od dawna leży już w łóżkach, wkrótce mieszkańcy zaczną się budzić, a on wciąż czuwa, nie rozebrawszy się nawet. Sypiał bardzo mało od czasu, gdy opuścił swych współplemieńców i przywędrował do Lormtu. Brakło tu okazji do podejmowania fizycznego wysiłku, toteż rzadko odczuwał zmęczenie. Musiał się zadowolić krótkimi, kilkugodzinnymi drzemkami, które były jedynym lekarstwem na zamęt w głowie. Być może kłopoty z zasypianiem znikną, kiedy poważnie zabierze się do przerwanych badań. Taką miał przynajmniej nadzieję; obrzydły mu te długie nocne godziny, gdy czuwał pozostawiony sam na sam z własnymi myślami. Ktoś zapukał do drzwi. Zdziwiony, szybko włożył uskrzydlony hełm i zaprosił gościa do środka. Pyra. Jedna z kobiet, którym powierzono opiekę nad Uną. A więc w końcu stało się… Zebrał resztki odwagi i spojrzał na nią. Sądząc z wyrazu jej twarzy nie przynosiła żałobnych wieści. Odwrócił głowę, nie chcąc zdradzić się ze swymi uczuciami. Dziewczyna postąpiła do przodu, dbając jednak o zachowanie należytego dystansu. — Wybacz mi to wtargnięcie, kapitanie, ale prosiłeś, by cię zawiadomiono natychmiast, gdy tylko stan pani Uny się zmieni. — Czy nastąpił przełom? — głos miał tak spokojny, jak gdyby pytał o jutrzejszą pogodę. — Najgorsze już minęło. — Przytaknęła. — Obudziła się i z pewnością będzie żyć. Tarlach skłonił głowę. Chwała Rogatemu Łowcy… — Dziękuję za dobre wieści.
Z jego tonu Pyra wywnioskowała, że spełniła już swój obowiązek i nie powinna zwlekać z odejściem. Zburczała go w duchu. Nieczuły dzikus! Zresztą nie przyszła tu dla niego. Chodziło o Unę. Pani Morskiej Twierdzy nigdy niczego nie wyznała wprost. Nawet w gorączkowych majakach. Słowa wypowiedziane przez nią zaraz po przebudzeniu… Cóż, niewykluczone, że była to normalna reakcja dzielnej i wrażliwej kobiety, lękającej się, iż ktoś mógłby przez nią stracić życie. Jeśli zaś chodzi o talizman, Pyra mogła się mylić co do jego znaczenia, ale bez wątpienia było ono wielkie. Kiedy wraz z Aden rozbierały swą pacjentkę, odkryły dwa zawieszone na oddzielnych łańcuszkach wisiorki. Jeden był małym, złotym amuletem Gunnory. Nie próbowały go zdjąć, licząc na to, że bogini — opiekunka kobiet pomoże im w walce o życie Uny. Drugi, srebrny, również niewielki, lecz misternie wykonany, miał kształt nurkującego sokoła z krwawoczerwonym kamieniem w szponach. Okazało się wkrótce, że to wisiorek czarodziejski. Najpierw dotknęła go Pyra, potem Aden i za każdym razem srebrny ptak delikatnie, lecz zdecydowanie wyślizgiwał im się z rąk. Stwierdziwszy, że istnieje niewidoczna więź między klejnotem a Uną i że tajemnicza ozdoba spokojnie spoczywa obok amuletu Gunnory, postanowiły ją tam pozostawić. W pierwszej chwili myśl, że coś mogłoby łączyć mieszkankę Krainy Dolin z najemnikiem, wydała się Pyrze wręcz śmieszna. To było absolutnie niemożliwe. Z drugiej strony nie bardzo mogła uwierzyć w zbieg okoliczności, zwłaszcza gdy w pismach znalazła wzmiankę, iż takie właśnie wisiorki wyrabiali Sokolnicy. Miały one jedną wspólną cechę: nie mogły zostać odebrane ani temu, kto je stworzył, ani osobie, która otrzymała je w darze. Nie podzieliła się z nikim swymi przypuszczeniami i chyba słusznie, gdyż najwyraźniej były one mylne. Jeśli w ogóle wchodziło tu w grę jakieś uczucie — żywiła je wyłącznie pani Una. Być może dlatego ukrywała swój klejnot. Być może… Pyra zdawała sobie sprawę ze swojej nikłej znajomości zarówno mężczyzn ze swego ludu, jak też mężczyzn w ogóle. Niewykluczone, że osłonięta częściowo hełmem twarz Sokolnika, gdy ten przyglądał się chorej, wyrażała coś innego, niż myślała. Ale instynkt podpowiadał, że się nie myli. Cierpienie jest nieodłączną częścią ludzkiego losu. Żaden człowiek, niezależnie od płci i rasy, nie może go uniknąć. Przyglądała mu się teraz bacznie, choć niepostrzeżenie. Czy rzeczywiście nowina nie zrobiła na nim żadnego wrażenia? A może jeszcze przed chwilą strach ściskał go za gardło, może nie zdoła się jednak opanować i w jakiś sposób okaże, jak wielkiej doznał ulgi? — Wybacz, kapitanie, ale muszę poprosić cię o pewną przysługę. Pani Una przypomniała sobie, jak próbowałeś ocalić ją przed spadającym głazem i obawia się, że sam odniosłeś przy tym jakieś obrażenia. Ta sprawa nie daje jej spokoju i może opóźnić powrót do zdrowia. Kapitan wyraźnie się wyprostował. — Czy moja obecność mogłaby pomóc? — Tak, im prędzej przestanie się martwić, tym lepiej. Nie musisz pozostawać tam zbyt długo, zresztą nie byłoby to nawet wskazane, ze względu na jej wciąż ciężki stan. — Chodźmy więc — rzekł krótko. — Tracimy tutaj czas. Tarlach zdążył już poznać drogę do infirmerii, choć za pierwszym razem rad był z towarzystwa przewodnika. Wnętrze zwyczajnego na pozór budynku stanowiło prawdziwy labirynt izb i korytarzy. Tak samo zresztą wyglądały wszystkie budowle w Lormcie. Tylko ktoś bardzo tu zadomowiony mógł wstępować na kręte ścieżki całkowicie wolny od strachu przed pobłądzeniem. Słysząc ciche pukanie, Aden otworzyła drzwi. Popatrzyła najpierw na Pyrę, potem na jej towarzysza i z aprobatą kiwnęła głową. — Znakomicie. Rankiem sama posłałabym po ciebie, Ptasi Wojowniku, ale tak będzie chyba lepiej. Wejdźcie.
— Pani Una najpewniej chce porozmawiać z nim w cztery oczy — podsunęła szybko Sokolniczka. — Sprawy Morskiej Twierdzy nas nie dotyczą. Uzdrowicielka ustąpiła po krótkim wahaniu. — Dobrze, Ptasi Wojowniku, ale uprzedź, proszę, chorą że rozmowa może trwać tylko kilka minut. W tym stanie ona i tak się nie nadaje do omawiania żadnych poważnych spraw. Z bijącym sercem Tarlach wszedł do słabo oświetlonego pokoju. Zatrzymał się tuż przy drzwiach. Una siedziała wyprostowana, wsparta na poduszkach. Była blada i tak szczupła, że jej zielone oczy robiły wrażenie nienaturalnie wielkich, lecz ujrzawszy go, natychmiast uśmiechnęła się promiennie. — Tarlach — szepnęła. Podszedł do łóżka i usiadł na stojącym obok krześle, uważając, by jej nie potrącić. Dotknął bladego policzka i natychmiast cofnął rękę — Miałem ci tyle do powiedzenia — rzekł ochryple — ale teraz brak mi słów. — Słowa nie są potrzebne. Wiem od Pyry, co dla mnie uczyniłeś. Przyjrzała się uważnie jego twarzy, ukrytej częściowo pod okapem hełmu, którego nie odważył się zdjąć w obawie przed nagłym powrotem uzdrowicielek. Mimo tej osłony mogła bez trudu dostrzec, jak bardzo jest zmęczony, i serce jej się ścisnęło w poczuciu winy. Teraz, kiedy już się upewniła, że Tarlach nie został ranny, ogarnął ją lęk o los reszty eskorty — nie byli przecież sami tego feralnego dnia, kiedy obsunęła się skała. — Czy ktoś jeszcze ucierpiał? — zapytała. — Wszystkim, oprócz ciebie, sprzyjało szczęście. — Co z Odważną? — Bardzo za tobą tęskni. Uspokoiła się dopiero wówczas, gdy sporządziłem jej posłanie z twojej sukni, którą znalazłem w jukach. Widocznie znajomy zapach rozproszył jej obawy. — Biedactwo! — Zdążyła się już tu zadomowić. W przeciwieństwie do Syna Burzy, który budzi respekt jako obca, dziwna istota, a w dodatku wojownik — stała się ulubienicą wszystkich mieszkańców Lormtu. Una kiwnęła głową. Tak właśnie powinno być. Odważna to małe łagodne stworzenie, gotowe darzyć przywiązaniem każdego napotkanego człowieka. Poważni, wiekowi uczeni na pewno dobrze się czuli w jej towarzystwie, podobnie jak młodzi ludzie, których bez wątpienia zjednała sobie figlarnym usposobieniem. Uśmiech rozjaśnił szare oczy Tarlacha. — Sądzę, że chcą jej oszczędzić przykrości obcowania ze mną — roześmiał się cicho, widząc zachmurzoną twarz Uny. — Nie uważają mnie tu chyba za złego człowieka, ale jestem trochę zbyt dziki jak na ich gust… Teraz, kiedy wreszcie odzyskałaś przytomność, zapewne zgodzą się, by kotka spędzała z tobą codziennie choć parę chwil. — Sprawiłoby mi to wielką radość. — Una usadowiła się wygodnie wśród poduszek. — Jak ci idą poszukiwania? — Jeszcze ich nie wznowiłem… — dostrzegł, że marszczy brwi, i pośpiesznie dodał: — Pierwszy dzień przespałem, a potem cały czas zajęty byłem sprawami mojego oddziału. Dopiero co stąd wyjechali. — Wasze sokolnickie obyczaje nakładają ogromny ciężar na starszych oficerów — zauważyła sucho. — Czasami — przyznał. — Tym razem jednak cieszyłem się, że obowiązki nie pozostawiają mi zbyt wiele czasu na rozmyślanie. — No cóż, ta zwłoka ma jedną dobrą stronę. Będę mogła pracować razem z tobą, tak jak planowaliśmy. — Oszalałaś?! — Spojrzał na nią w osłupieniu. — Wyobrażasz sobie, że pozwolę…
— Wszystko jedno, czy będę czytać przy stole, czy w łóżku. Zresztą dobrze mi zrobi jakieś konkretne zajęcie. Lepsze to od bezczynnego leżenia. — Zobaczymy, co powiedzą uzdrowicielki. — To jest tchórzliwy unik, Ptasi Wojowniku! — roześmiała się. Pukanie do drzwi uniemożliwiło mu ripostę. Odwrócił się. Do pokoju weszła Aden, kobieta, która dopiero co toczyła walkę o życie Uny. — Wybacz, pani — powiedziała, przyglądając się bacznie twarzy swej pacjentki — teraz musisz odpocząć. Jesteś jeszcze bardzo słaba. Tarlach wstał, pożegnał Panią Morskiej Twierdzy i z lekkim sercem opuścił komnatę.
ROZDZIAŁ CZWARTY Nazajutrz wczesnym rankiem Sokolnik udał się do czytelni, gdzie czekała już Aden mająca za sobą, podobnie jak i on, nieprzespaną noc. Komnata nie wyróżniała się niczym szczególnym — setki podobnych można było ujrzeć w każdej budowli Lormtu, nie wyłączając wału obronnego wypełnionego rozmaitymi pomieszczeniami. Na środku ustawiono mnóstwo prostokątnych stołów, których wielkie blaty bez trudu mogły pomieścić największe tomy i zwoje wraz z przedmiotami niezbędnymi do ich kopiowania lub konserwacji. Wygląd przysuniętych do pulpitów krzeseł świadczył o pomysłowości i staranności wykonawcy, który zadbał o zapewnienie wygody uczonym podczas długiego ślęczenia nad księgami. Przez wysokie, wąskie okna wybite w ścianie z prawej strony, wpadało do sali dzienne światło; ponadto tu i ówdzie stały świece osadzone w szerokich lichtarzach. Kształt podstawek gwarantował, że ani jedna kropla wosku nie spadnie na otwarte manuskrypty i że żaden nieostrożny badacz nie przewróci przemyślnie skonstruowanego urządzenia. Wzdłuż ścian ciągnęły się zawalone księgami i zwojami rzędy półek, ustawionych jedna na drugiej od podłogi aż do wysokiego sufitu. Niektóre tomy pyszniły się świeżymi oprawami z błyszczącej skóry, wygląd innych wskazywał, że już od dawna są wystawione na niszczycielskie działanie czasu. Skonsternowany, potrząsnął głową. Nie spodziewał się czegoś takiego… a przecież był to tylko jeden pokój, w dodatku przeznaczony raczej do pracy niż do przechowywania manuskryptów. Ile dzieł mógł liczyć cały księgozbiór? Teraz rozumiał dobrze, dlaczego tutejsi uczeni nie zdołali dotychczas uporządkować zawartości swych archiwów, a znalezisk z okresu Wielkiego Poruszenia nawet nie ruszyli. Samo utrzymywanie ogromnych zbiorów w należytym stanie musiało im zajmować mnóstwo czasu. Na domiar złego, wielu spośród starszych mieszkańców Lormtu nie nadawało się do tak ciężkiej pracy. Podeszły wiek w mniejszym lub większym stopniu osłabił ich władze umysłowe i nadwątlił siły. Odnoszono się do tych czcigodnych starców z sympatią i szacunkiem, powierzano im łatwiejsze zadania, aby wciąż czuli się potrzebni, lecz w rzeczy samej towarzysze nie mieli z nich wielkiego pożytku. Ponieważ sala była dostępna dla wszystkich i — w przeciwieństwie do większości pomieszczeń — dość często używana, nigdzie nie było widać kurzu ani innych oznak upływu czasu i zaniedbania. Kiedy wszedł do środka, na stole obok uzdrowicielki leżały już liczne woluminy, papier i przybory do pisania, przygotowane na wypadek, gdyby chciał przepisać jakiś fragment tekstu. Aden przesunęła dłońmi po pulpicie. — Zwoje, które dałam ci wczoraj, były niedawno zrobionymi kopiami. Wśród ksiąg, które teraz będziesz studiował, jest kilka tak starych i kruchych, że my sami ledwie ośmielamy się ich dotykać. Żadnej nie wolno stąd wynieść. — Rozumiem. — Masz tu wszystkie istotne przekazy dotyczące Sokolników. Kiedy je przeczytasz, będziesz musiał sięgnąć po inne prace — być może trafisz na jakieś wzmianki o interesujących cię sprawach. — Przyjrzała mu się bacznie. — Nie jesteś jedyną osobą, która pragnie uzyskać dostęp do tych materiałów. Gdy pani Una nieco wydobrzeje i stała opieka nie będzie jej już potrzebna, Pyra powróci do przerwanych studiów. Nie chcemy, żeby wynikły z tego jakieś kłopoty. — Nie będzie żadnych kłopotów — odpowiedział sztywno najemnik. Już miał się odwrócić i odejść, gdy nagle ogarnęła go ciekawość. Spojrzał kobiecie prosto w oczy. — Czego ona szuka? — zapytał. — I dlaczego właśnie ty opiekujesz się kronikami Sokolników?
Wydawałoby się, że historia tak wojowniczego ludu powinna być raczej domeną Duratana lub jemu podobnych. Aden uśmiechnęła się. — Niemal wszystkie dzieła, które tu widzisz, stanowią dorobek jednej osoby. Człowiek ów, twój współplemieniec, był uzdrowicielem. Znalazłam te bezcenne prace wiele lat temu i przestudiowałam je dokładnie. Szukałam też innych pism o podobnej tematyce, lecz niestety bezskutecznie. Większość z tych ksiąg to traktaty o nie znanych nam zupełnie sposobach leczenia. — Spojrzała nań z powagą. — Dzięki dawno zmarłemu Sokolnikowi zdołałam uratować życie memu bratu, który ostatniej wiosny wpadł w pułapkę zastawioną przez moce Ciemności. Przywróciłam mu oddech, a mogłabym też ożywić jego serce, gdyby przestało bić, co na szczęście nie nastąpiło. Widząc, że Sokolnik słucha z wielkim zaciekawieniem, opowiedziała, jakich użyła sposobów, by ocalić Jerro. Gdy skończyła, Tarlach siedział przez chwilę w zupełnym milczeniu. — To wstyd — powiedział w końcu — ale my sami zapomnieliśmy o tych metodach leczenia. Czy mogłabyś powiedzieć mi o nich coś więcej, nim zajmę się swoją pracą? Na pewno dzięki temu niejedno ludzkie życie wyrwiemy z łap Ponurego Komendanta. Spojrzała na niego zdziwiona, że z takim szacunkiem odnosi się do jej wiedzy. Nawet mieszkańcy Lormtu, ceniący wysoko kwalifikacje Aden, nie zawsze darzyli ją całkowitym zaufaniem. Wiele lat upłynęło, nim wreszcie zaakceptowali niektóre stosowane przez nią metody. Poza murami twierdzy nie mogła oczywiście liczyć na żadne uznanie. Tymczasem on… — Chętnie będę twoją nauczycielka, Ptasi Wojowniku. Poczekaj jednak, aż wezwę tu Jerro. Podczas tego zabiegu uciskane są żebra pacjenta, a ja zbyt wysoko sobie cenię mych wiekowych przyjaciół, by narażać na szwank ich kruche kości. W Lormcie czas płynął wolno, ale dni, które tam spędzili, nie dłużyły im się bynajmniej. Una szybko wracała do zdrowia — prawdę mówiąc, poprawa następowała w tempie wręcz błyskawicznym, jeśli się weźmie pod uwagę rozmiary odniesionych przez nią obrażeń. Minęło jednak sporo czasu, nim mogła wreszcie wstać z łóżka, a uczyniwszy to, długo jeszcze nie opuszczała czterech ścian budynku. Tymczasem nadeszła zima, wyjątkowo łagodna w tym roku. Nawet najsłabsi, najbardziej chorowici mieszkańcy rzadko kiedy musieli się chronić przed złą pogodą w swych sypialniach i pracowniach. Otrzymawszy z ust uzdrowicielek zapewnienie, że Una może bez obawy dosiąść konia, Tarlach zaproponował jej wycieczkę po okolicy. Gdyby nagle chwyciły mrozy, straciliby ostatnią okazję do przejażdżki, bardzo potrzebnej po tylu dniach spędzonych w ciemnych korytarzach, wśród zakurzonych ksiąg. Potrzebowali również wytchnienia po żmudnej pracy zakończonej niepowodzeniem. Gospodarze mieli zupełną słuszność twierdząc, że w Lormcie nie ma zbyt wielu ksiąg traktujących o sprawach Sokolników. Większość prac przejrzanych przez dwójkę badaczy dotyczyła sztuki uzdrawiania chorych. Mimo to czas, który spędzili na czytaniu, nie był dla nich wcale czasem straconym; poznali przy okazji wiele sposobów leczenia oraz przepisy na różne mikstury nie znane Unie i dawno już zapomniane przez współplemieńców Tarlacha. Największe znaczenie miały, rzecz jasna, dwie metody, o których opowiedziała kapitanowi Aden — sztuczne oddychanie i masaż serca. Nauczyli się wykonywać te zabiegi i na wszelki wypadek sporządzili odpowiednie notatki. Una od początku towarzyszyła Tarlachowi we wszystkich pracach. Najpierw przynoszono jej książki do łóżka, potem sama zaczęła odwiedzać czytelnię. Okazała niezwykłą zdolność do wyszukiwania strzępów informacji w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach, ale
niestety, mimo usilnych starań, ani ona, ani on nie mogli znaleźć tego, czego szukali. Kapitan myślał z rosnącym zniechęceniem, że historie o złożonych niegdyś w Lormcie kronikach z czasów niewoli u Jonkary, a nawet jeszcze starszych, mogą być zwykłą bajką, ale jednocześnie — na przekór wszystkiemu — wciąż wierzył w ich istnienie. Sokolnicy nade wszystko cenili prawdę i nigdy nie ulegali pokusie tworzenia legend o przeszłości swej rasy. Jak prawdziwym historykom przystało, upamiętniali wszystkie ważne wydarzenia, wyjaśniając pobudki swoich czynów i opisując idee, którym służyli, nawet jeżeli potem porzucili je z jakichkolwiek powodów. Tylko raz odstąpiono od tej zasady. Przodkowie Tarlacha i jego współplemieńców uznali widocznie, że wiedza, która wraz z nimi zawędrowała na północ, jest niebezpieczna. Że może obudzić w duszach Sokolników pragnienie powrotu do dawnego trybu życia, do czasów, kiedy w ich sercach było jeszcze miejsce na miłość. Aby tego uniknąć, postanowiono pozostawić księgi w Lormcie, w miejscu, którego mieszkańcy poświęcili się bez reszty przechowywaniu wiedzy. Nie zniszczono kronik z dwóch powodów. Po pierwsze, wojna miedzy Światłem a Ciemnością kończyła się i największe niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Po drugie zaś — ludzie, którzy zawsze służyli prawdzie i dumni byli ze swej nieugiętej postawy w dobie klęsk i nieszczęść, nie mogliby się zdobyć na taki czyn. Una chętnie przystała na propozycję wycieczki, tak więc wczesnym rankiem następnego dnia wyruszyli w drogę. Mróz szczypiący w policzki przyjemnie orzeźwiał podróżników; ciepło ubrani i rozgrzani jazdą nie musieli obawiać się zimna. Serca im rosły, gdy tak wędrowali, ciesząc się świeżością poranka. To samo czuły zapewne sokół i kot, którym ta nagła odmiana po długich tygodniach nudy bardzo przypadła do gustu. Kapitan spoglądał na swą towarzyszkę wzrokiem pełnym czułości. Zarumieniona, z dawnym błyskiem w oku znów przypominała tę Unę, którą znał niegdyś. Była już całkiem zdrowa — Aden i Pyra miały słuszność. Uśmiechnął się do własnych myśli. Najbardziej przekonało go nie to, co mówiły obie kobiety, ale to, czego mu nie powiedziały. Obyło się bez zaleceń, by unikali forsownej jazdy i zwracali uwagę na najmniejszy niepokojący objaw u pani Uny. Postawiono im jeden warunek: mieli nie oddalać się zbytnio i w razie nagłej zmiany pogody czym prędzej wracać z powrotem. Tej przestrogi zresztą Tarlach — mieszkaniec gór — bynajmniej nie potrzebował. Poza tym gospodarze kategorycznie zabronili im wchodzenia do jaskiń, którymi była usiana okolica. Szare oczy mężczyzny zwęziły się i pociemniały na wspomnienie tamtej rozmowy. Aden położyła na ów zakaz szczególny nacisk, opatrując go mrożącym krew w żyłach wyjaśnieniem. O tej porze roku w podziemnych tunelach wokół Lormtu czaiło się niebezpieczeństwo — odwieczna, straszna groźba wisząca nad górami, której przyczyn nikt już nie pamiętał. Wkrótce potem, jak zasiedlone zostały okolice zamku, każdej zimy w mrocznych korytarzach zaczęła pojawiać się dziwna istota o wyglądzie małej i — jak powiadano — wyjątkowo urodziwej dziewczynki. Mimo swej urody Dziecięca Zmora sprowadzała zgubę na każdego, kto miał nieszczęście przypadkiem ją napotkać. Zatrzymywała na nim spojrzenie swych niewidzących oczu i próbowała objąć ramionami. Dopiąwszy swego, przywierała doń na krótką chwilę, po czym niemal natychmiast znikała bez śladu, a w powietrzu rozlegał się płacz dziecka. W godzinę po takim spotkaniu ciało ofiary zaczynało odpadać od gnijących kości, jakby człowiek ów zmarł przed wieloma dniami. Historia ta nie miała nic wspólnego ze zmyślonymi bajeczkami, które się opowiada, by wywołać rozkoszny dreszczyk u słuchaczy, zebranych wokół ognia płonącego na kominku. Aden spotkała się z jednym takim przypadkiem w swej karierze uzdrowicielki. Jakiś obcy podróżny, chcąc przeczekać burzę w którejś z grot, znalazł tam śmierć zamiast oczekiwanego schronienia. Ledwie żył, gdy go odnaleziono, ale zachował zdolność mówienia i dość
rozsądku, by opowiedzieć całą historię. Dano mu do picia miksturę, po której zapadł w głęboki sen — tylko tyle można było dla niego uczynić. Zmarł nie odzyskawszy przytomności. Wspomnienie to nieraz dręczyło Aden podczas bezsennych nocy. Tarlach zatrwożył się w głębi serca, natychmiast jednak odrzucił od siebie myśl o strasznej zjawie. Spotkanie z nią na pewno im nie groziło, dlaczegóż by więc miał psuć sobie i towarzyszce radość z wycieczki? Były zresztą inne, bardziej realne niebezpieczeństwa, których musieli się wystrzegać. Nie bez powodu oboje zabrali ze sobą broń, chociaż wcale nie zamierzali szukać kłopotów. Góry roiły się od dzikich zwierząt, dzikich ludzi i innych jeszcze stworzeń, które — jak mówiono — zaczęły właśnie opuszczać swe legowiska wietrząc zapach posoki. Zanosiło się bowiem na następną wojnę, kolejne starcie między siłami Światła a potęgą Cienia i Mroku. Pożoga miała wkrótce ogarnąć najdalsze zakątki tego starożytnego, udręczonego niejedną zawieruchą świata. Miecz u boku kobiety nie służył jedynie ozdobie. Ojciec pokazał niegdyś Unie, jak należy się posługiwać bronią, a Tarlach udzielił jej dalszych nauk w tym względzie, zapoznając również z innymi metodami walki. Okazała się pojętną uczennicą, a on od dawna miał opinię znakomitego, choć wymagającego nauczyciela. Teraz Una z Morskiej Twierdzy była towarzyszem, którego zbrojną pomocą nie wzgardziłby żaden rozumny mężczyzna. Nikt również — znając ją choć trochę — nie pragnąłby mieć w niej wroga. W miarę jak oddalali się od Lormtu, radosny nastrój, w jaki Tarlacha wprawiło towarzystwo Uny i piękno poranka, powoli ustępował. Wokół tętniło życie. Wszystko wyglądało o wiele, wiele lepiej niż osiem lat temu, kiedy to nastąpiło Wielkie Poruszenie. Zapewne już wiosną, następnego roku po kataklizmie, na ocalałych spłachetkach żyznej gleby pojawiły się pierwsze zielone pędy. Życie powracało stopniowo do spustoszonej krainy, najszybciej odradzając się tam, gdzie istniały małe gospodarstwa, których właściciele zdołali ocalić lub zakupić ziarno do ponownego siewu. Poodrastały również drzewa — rzecz jasna, były to niewielkie, młode drzewka, zupełnie niepodobne do strzelistych kolumn sprzed wywołanej przez Czarownice katastrofy, ale w każdym razie zapewniały schronienie żyjącym w górach zwierzętom. Nawet teraz, zimą, widok roztaczający się przed oczyma wędrowców przywodził na myśl odnowę i nadzieję. Przyznał to w duchu, ale wcale nie odczuł ulgi. Ogarnął go smutek — po raz pierwszy od długiego czasu wspomniał minione dni chwały, dziki majestat Gniazda… Z zamyślenia wyrwało go bezgłośne wezwanie sokoła. Syn Burzy był zaniepokojony i ostrzegał przed czającym się w pobliżu niebezpieczeństwem. Odfrunął na chwilę, wrócił i przekazał sygnał oznaczający „chodźcie za mną”. Tarlach ponaglił Radosną dobywając jednocześnie miecza. Una, która również potrafiła odbierać myśli przekazywane przez ptaka bez pośrednictwa zmysłów, uczyniła to samo. Wspięli się na szczyt niskiego wzniesienia i ujrzeli widok, który wcześniej przyciągnął uwagę ich bystrookiego towarzysza: trupy trojga zwierząt i człowieka. Tarlach podjechał do zwłok leżących najbliżej i zsiadł z konia, by się im przyjrzeć. Była to mała czerwona krowa, z gatunku, jakie hodowali miejscowi chłopi. Zginęła poprzedniego dnia. Miała rozszarpane gardło. Dwie pozostałe spotkał ten sam los. Ciało jednej było częściowo zeżarte, ale bez wątpienia napastnicy zaczęli ucztę od człowieka, rozszarpując mu wnętrzności i ogryzając uda oraz klatkę piersiową. — Na Jantarową Panią! Odwrócił się szybko. Una patrzyła w osłupieniu na zmasakrowane zwłoki. Tarlach objął ją wolną ręką i delikatnie odsunął na bok. — Powinnaś była pozostać z tyłu, pani — powiedział łagodnie. — To przykry widok nawet dla kogoś takiego jak ja.
— Jestem uzdrowicielką — odparła zagryzając wargi. — Musiałam sprawdzić, czy on na pewno nie żyje. — Po chwili opanowała się i zapytała spokojniej: — Kto mógł to zrobić, Tarlachu? Wilki? — Nie wiem — powiedział pochylając się. — Na tym podłożu ślady są bardzo słabo widoczne. — Zbadał dokładnie pobliski teren i powrócił do swej towarzyszki. — Być może to rzeczywiście dzieło wilków — stwierdził z powątpiewaniem — ale nigdy jeszcze nie widziałem tak wielkich odcisków łap. Są tu również ślady konia, widocznie zdołał uciec. Znienacka powietrze rozdarł bojowy okrzyk sokoła. W tym samym momencie wiatr zmienił kierunek i w nozdrza uderzył ich obrzydliwy, duszący smród, nieomylna oznaka obecności złych mocy. Rzucili się ku wierzchowcom pozostawionym na szczycie wzniesienia, gdy nagle usłyszeli dobiegające z góry gardłowe wycie. Natychmiast z różnych miejsc odpowiedziały mu inne, mrożące krew w żyłach głosy. Było ich wiele… bardzo wiele. Nie przypominały dobrze znanego zewu polujących wilków, raczej psi skowyt albo jakieś upiorne zawodzenie. Z pewnością wydały je stworzenia okrutne, będące dziwacznym, do niczego niepodobnym wybrykiem natury. Una walczyła z ogarniającą ją paniką. Uświadomiła sobie, że niewielu ludzi słyszało owe straszliwe głosy, a ci, którzy je słyszeli, zapewne nie mogli już o tym nikomu opowiedzieć. Ucieczka była niemożliwa! Słusznie obawiali się, że nie zdążą dobiec do koni. Wreszcie ujrzeli tajemnicze istoty: dwa tuziny ogromnych czworonożnych bestii, większych i cięższych od brytanów trzymanych na pańskich dworach. Miały wydłużone pyski, po trzy rogi na czołach i krótką ciemnobrązową sierść. Ich ślepia płonęły czerwonym blaskiem. Jeden z potworów skoczył ku Sokolnikowi, pewien łatwego zwycięstwa. Przez krótką chwilę Tarlach czuł obawę, że zwykły oręż nie ima się tych dziwnych stworzeń, ale przedśmiertny skowyt bestii rozproszył jego wątpliwości. Znajdowali się w ciężkim położeniu — otoczeni ze wszystkich stron i odcięci od wierzchowców, które napastnicy pozostawili w spokoju, najwidoczniej uznając ludzi za bardziej pożądaną zdobycz. — Plecy! — krzyknął Sokolnik, szykując się do odparcia kolejnego ataku. Całkiem niepotrzebnie. Una z Morskiej Twierdzy stała już za nim i Tarlach wiedział, że z tej strony nic mu nie grozi, dopóki dziewczyna zdoła utrzymać się na nogach. Po chwili jego przeciwnik był martwy, a dobiegający od tyłu przytłumiony skowyt obwieścił pierwsze zwycięstwo Pani Doliny Morskiej Twierdzy. Następna bestia skoczyła Tarlachowi na piersi, obnażając zęby podobne do małych sztyletów i mierząc w jego odsłoniętą szyję. Chwycił zwierzę za gardło i mieczem rozpłatał mu brzuch. Zadawszy cios, natychmiast odskoczył w bok, by uniknąć zderzenia z rozpędzonym ciałem, lecz uczynił to zbyt wolno. Jeden z prześladowców dopadł go warcząc triumfalnie, jednakże Sokolnik zdołał odzyskać równowagę i w porę osłonić się uzbrojonym ramieniem. Nie upadł, ale niebezpiecznie oddalił się od Uny. Strach ją ogarnął, gdy jedna z bestii przemknęła obok, zamierzając zajść Sokolnika od tyłu. Machinalnie uniosła miecz i opuściła na szyję zwierzęcia. W tym momencie sama została zaatakowana. Ogromny stwór nie próbował użyć swych potężnych zębów, lecz ubódł ją ostrymi rogami. Una przewróciła się, a napastnik wskoczył na nią. Pchnęła nożem do góry, zatapiając ostrze w zapadniętym brzuchu. Nie mogła wstać! Nie miała na to dość czasu. Potoczyła się w bok i dzięki temu o włos uniknęła oślinionych szczęk, które niechybnie zdruzgotałyby jej ramię. Następnym razem bestia ją dosięgnie! I stałoby się tak bez wątpienia, gdyby ludzie zdani byli wyłącznie na własne siły. Ale konie z Morskiej Twierdzy nie miały sobie równych, a te dwa były dodatkowo od miesięcy szkolone przez Sokolników. Okute stalą kopyta opadły na grzbiet rozżartej bestii, łamiąc kręgosłup zwierzęcia jak kruchą gałąź. W chwili gdy Orli Brat wymierzał uderzenie, z jego karku zeskoczyło puszyste stworzonko i wylądowało na łbie jednego z potworów
otaczających Unę. Wpiwszy się w ciało swego przeciwnika, kotka orała pazurami płonące ślepia, póki nie zamieniły się w krwawą miazgę. Radosna również walczyła zębami i kopytami, dosłownie zrzucając wielką samicę z pleców Sokolnika i przegryzając gardziel następnej bestii. Tymczasem Syn Burzy, rozprawiwszy się szybko z dwoma napastnikami, został zahaczony rogiem jednej z ofiar miotającej się w agonii. Nie odniósł rany, lecz impet uderzenia odrzucił go daleko poza pole bitwy. Ciężko zwalił się na ziemię, a kiedy próbował powstać, skrzydło odmówiło mu posłuszeństwa. Tarlach zdawał sobie sprawę, że nawet z pomocą czworonożnych i skrzydlatych sprzymierzeńców nie odniosą zwycięstwa. Bestii było zbyt wiele, a poniesione straty najwyraźniej zwiększały tylko ich zajadłość. Wkrótce któreś z broniących się upadnie, a wtedy los drugiego również będzie przesądzony… Nagle jeden z atakujących Tarlacha stworów zaskowyczał i padł z gardłem przeszytym strzałą. W chwilę później na napastników posypały się kolejne groty. Sokolnik podniósł głowę i ujrzał Pyrę i Jerro zwalniających cięciwy. Towarzyszyła im gromadka zbrojnych; jednych widywał wcześniej w Lormcie, pozostali pochodzili zapewne z okolicznych wiosek. Nieoczekiwany atak był zbyt ciężkim ciosem dla już i tak zdziesiątkowanej hordy, która rozpierzchła się, szukając ratunku w ucieczce. Tarlach poczuł, że Una słania się za jego plecami, obrócił się i podparł ją ramieniem, wciąż trzymając miecz w pogotowiu. Nie mógł go schować, jeszcze nie teraz… Una również nie wypuściła broni z ręki. Przylgnęła do Sokolnika na chwilę, po czym natychmiast wyprostowała się znowu. — Nie jestem ranna, dzięki Jantarowej Pani! A ty? — Też wszystko w porządku. Ich towarzysze nie mieli aż tyle szczęścia. Odważna wciąż kurczowo czepiała się zwłok drapieżcy zabitego strzałą. Una wzięła ją na ręce. Jedna z przednich łapek ociekała krwią. Syn Burzy… wciąż żył — gdyby zginął, Tarlach wiedziałby o tym — ale ucierpiał bardzo i nie doszedł do siebie na tyle, by odpowiedzieć na wezwanie swego dwunożnego brata. Radosna zarżała cicho. Stała w pewnej odległości od pobojowiska, krzepko wsparta kopytami w ziemię, jakby pełniąc straż nad kimś lub nad czymś. — Idź! — poleciła Tarlachowi Una. — Radosna znalazła go. Odważnej nic nie grozi, zresztą tamci wkrótce wrócą. W razie czego sama dam sobie radę. Jak gdyby na potwierdzenie jej słów pojawiła się Pyra, powracająca z polowania. Szła pod górę szybkim marszowym krokiem. Ujrzawszy ich przyśpieszyła jeszcze bardziej, przebiegając ostatni odcinek drogi. — Usiądź tutaj, pani, na tym skrawku ocalałej murawy. Chciałabym się upewnić… Una z Morskiej Twierdzy podniosła dumnie głowę. — Ja również jestem uzdrowicielką — powiedziała — a niektórzy z moich przyjaciół odnieśli rany w potyczce. Czy mogłabyś przynieść mi wody? Muszę obejrzeć kotkę. Sokolniczka zmierzyła ją ostrym spojrzeniem, lecz po chwili kiwnęła głową i poszła po bukłaki, które pozostały przy koniach przybyłego na pomoc oddziału. Tarlach tymczasem pośpieszył do swego sokoła. Choć badanie i przemywanie rany były bardzo bolesne, kotka zniosła to cierpliwie, wiedząc, że opiekunka stara się jej pomóc. Zamiauczała dopiero wówczas, gdy Una zaczęła bandażować chorą łapę. Kobieta podniosła głowę i ujrzała idącego ku nim Sokolnika. Poczuła ucisk w żołądku. Niósł na rękach Syna Burzy. Miał ponurą twarz i zaciśnięte usta. — Czy jest bardzo źle? — spytała, gdy stanął obok. — Ma chyba złamane skrzydło. Chociaż on sam sądzi, że nie. — Mówił spokojnie, ale Una znała go dobrze i wiedziała, że jest pełen obaw.
Z uwagą i troską założyła opatrunek kotce i przekazawszy ją Pyrze, wzięła sokoła z rąk Tarlacha. Jednocześnie uścisnęła lekko dłoń Sokolnika, pragnąc dodać mu otuchy, choć sama nie robiła sobie wielkich nadziei. Wiedziała, że kości ptaków są bardzo kruche, łatwo więc ulegają uszkodzeniu. Przez długi czas klęczała pochylona nad sokołem, badając delikatnymi, wprawnymi palcami stłuczone skrzydło, aż wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się. — Bez wątpienia los nam sprzyja, Ptasi Wojowniku. Jest bardzo potłuczony, ale nie wyczuwam żadnych złamań. Jeśli wewnątrz nie pojawi się ropień, twój towarzysz wkrótce dojdzie do siebie, chociaż w ciągu najbliższych dni nie będzie mógł fruwać. — Dzięki niech będą Rogatemu Panu — wyszeptał kapitan. Rzucił szybkie spojrzenie na Pyrę i pochylił się, by podrapać Odważną po głowie. Kotka skwapliwie poddała się pieszczocie, mrucząc z ukontentowania. Na twarzy Sokolnika zagościł przelotny uśmiech, choć nie był bynajmniej w wesołym nastroju. — Ty w każdym razie wydajesz się całkiem zdrowa, mała przyjaciółko. — Ona również miała szczęście. Boję się tylko, żeby nie zerwała bandaży… Sprawdziłeś, co z końmi? — Tak. Podobnie jak my wyszły z tej przygody bez szwanku. Tarlach zwrócił się ku Pyrze, która towarzyszyła im jako jedyna z mieszkańców Lormtu. Reszta oddziału wciąż nie wracała, a tę nieobecność tłumaczyły dalekie odgłosy walki, okrzyki i skowyt niesamowitych ogarów–zabójców. Najwyraźniej ludzie postanowili wybić do nogi dziwaczne stwory. — Nie sądzę, żeby słowo „dziękuję” było wystarczającym sposobem wyrażenia wdzięczności za uratowanie życia… ale jakim cudem zdołaliście dowiedzieć się o naszym ciężkim położeniu i w dodatku dotrzeć tu na czas? — Nie mieliśmy pojęcia, że grozi wam niebezpieczeństwo. Celem naszej wyprawy było odszukanie tych bestii. — Ostre rysy Sokolniczki nagle stwardniały. — Nieszczęśnik, który tu leży, pojechał szukać zaginionych krów, biorąc ze sobą na konia małego synka. Gdy zostali napadnięci, zeskoczył z siodła, aby ściągnąć na siebie uwagę potworów, i smagnął wierzchowca po zadzie, wiedząc, że spłoszone zwierzę pogalopuje wprost do domu. Oczywiście chłopiec był przerażony, ale zdołał opowiedzieć dość, by jego matka pojęła, co się stało, i wszczęła alarm. Słudzy Mroku już od dawna nawiedzają okoliczne góry, a ostatnimi czasy przybywa ich coraz więcej i więcej. Dlatego miejscowi chłopi trwają w stałej gotowości do odparcia ataku, gdyż w przeciwnym razie musieliby się wynosić z tych stron. Uczestnicy tej wyprawy potrzebowali uzdrowiciela, więc pojechałam z nimi w zastępstwie Aden, która nie potrafi posługiwać się łukiem. — To był dzielny człowiek — powiedział Tarlach patrząc na zmasakrowane zwłoki. Z drżeniem serca pomyślał o przerażających stworach i o poświęceniu pasterza, który dobrowolnie skazał się na śmierć, aby uratować życie syna. — Straszne wspomnienie długo jeszcze będzie dręczyć chłopca, nawet jeśli nie widział wszystkiego. — To prawda — zgodziła się Pyra. Niemal wbrew sobie poczuła sympatię do tego człowieka, który troszczył się o swych towarzyszy i najwyraźniej posiadał wrodzoną zdolność odczuwania żalu, choć nic nie wiedział o rodzinnej miłości. — Odgłosy polowania cichną — zauważyła. — Wkrótce będziemy mogli powrócić do Lormtu i spróbować zapomnieć o dzisiejszych wydarzeniach. — Im szybciej to się skończy, tym lepiej — przyznał kapitan, ale w jego głosie nie było ani śladu ulgi. Wiedział, że solidny posiłek i dobrze przespana noc nie wystarczą, by uwolnić go od brzemienia trosk.
ROZDZIAŁ PIĄTY Kapitan Sokolników przysunął krzesło w stronę huczącego ognia. Wreszcie poczuł miłe ciepło, ale mimo to nie zdjął grubej opończy. Wrażliwość na chłód była pamiątką po niedbale opatrzonej ranie, którą odniósł na początku swej kariery wojownika, gdy Psy ścigały wojska High Hallacku. Nawroty gorączki nękały go aż do dzisiaj. Nie była to poważna dolegliwość i Tarlach zwykle starał się ją bagatelizować, lecz w obecnym stanie ducha nie potrafił zwalczyć tej słabości. Ciepło wywierało swój dobroczynny wpływ. Czuł odprężenie i senność. Położyłby się do łóżka, nie zważając na zimno panujące w pokoju, ale był zbyt osłabiony, by wykonać jakikolwiek ruch. Wolał więc siedzieć przy kominku, na którym tuż przed jego przybyciem rozpaliła ogień czyjaś troskliwa ręka. Spochmurniał igle. Nie, w rzeczywistości wcale nie miał ochoty na sen. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że świadomość porażki i poczucie winy nie dadzą mu spokoju przez całą noc. Posępnie wpatrywał się w płomienie, a jego szare oczy przybrały ołowianą barwę zimowego nieba. Una z Morskiej Twierdzy nieodmiennie darzyła go zaufaniem, a on znowu nie zdołał uchronić jej przed niebezpieczeństwem. Ile razy jeszcze uda im się uniknąć katastrofy? Ktoś zapukał do drzwi. Tarlach odwrócił się od ognia i niechętnie sięgnął po hełm, zezwalając gościowi wejść do izby. Drzwi nie były zaryglowane, ale tej nocy nie miał ochoty na żadne towarzystwo; nie spodziewał się też wizyty. Czyżby coś groziło Lormtowi, a może samej Unie? Nieproszonym gościem okazał się Duratan. Otrzymawszy zaproszenie, natychmiast otworzył drzwi, lecz nie od razu wszedł do środka. — Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, Ptasi Wojowniku. Zobaczyłem światło pod drzwiami, więc uznałem, że jeszcze nie śpisz. — Wejdź, proszę. Czym mogę ci służyć? — Chciałem tylko spytać, jak się macie — ty i pani Una — los wystawił was dziś na ciężką próbę. — Oczy uczonego zwęziły się. Mimo łagodnej zimy noce były bardzo chłodne i dlatego w pokojach wcześnie rozpalano ogień. Ta izba była dostatecznie ogrzana i siedzący w niej człowiek z pewnością nie potrzebował płaszcza. Oczywiście pod warunkiem, że nic mu nie dolegało. — Czy jesteś ranny, kapitanie? — zapytał szczerze zaniepokojony. — Mamy tutaj wielu mężczyzn obeznanych ze sztuką leczenia, choć nikt nie posiada takiej wiedzy jak… — Nic mi nie jest — odpowiedział krótko Sokolnik zdejmując opończę. Było mu wstyd, że został przyłapany na dogadzaniu sobie. — Skoro zgodziłem się, aby pani Una doglądała mego towarzysza, zaufałbym jej również, gdyby chodziło o mnie. Zresztą wśród uzdrowicieli jest tak wiele kobiet, że chcąc nie chcąc musimy często korzystać z ich pomocy. Staramy się tylko unikać Mądrych Kobiet, gdyż ich sztuka opiera się głównie na czarach. Duratan kiwnął głową. Tak było nawet przed upadkiem Gniazda, gdy najemnicy zaciągający się na służbę w odległych krainach nie mogli szukać ratunku we własnej twierdzy. — A twój skrzydlaty przyjaciel? Jak się czuje? — zapytał Duratan. — Dobrze. Tak twierdzi Pani Morskiej Twierdzy. Według niej za kilka dni znów będzie mógł latać. Czy masz noże jakieś wiadomości o kotce? — Odpoczywa wygodnie, wniebowzięta z powodu względów, jakie jej wszyscy okazują. — Duratan potrząsnął głową, nie próbując ukryć rozbawienia. — Zasłużyła na swoje imię. Po twoim sokole należało się tego spodziewać, ale nigdy nie słyszałem, żeby kot dokonał takich cudów męstwa. — Wszystkie stworzenia walczą zaciekle, gdy grozi im utrata tego, co kochają — odparł Tarlach. Wiedział, że gdyby Duratan przynosił złe wieści, przekazałby mu je na samym
początku, lecz mimo wszystko z trudem zapanował nad drżeniem głosu zadając uczonemu pytanie: — Czy z panią Uną dzieje się coś niedobrego? Duratan nie powinien dziwić się jego zainteresowaniu stanem zdrowia władczyni. Przed wyjazdem na wybrzeże Tarlach opowiedział mu o swoim planie ocalenia Sokolników i roli, jaką miała w nim odegrać Pani Morskiej Twierdzy. — Nie wystąpiły u niej żadne groźne objawy, a badanie przeprowadzone przez dwie strażniczki było bardzo dokładne. — Dziwne, że w ogóle dopuściły cię do niej. — Uśmiech rozjaśnił twarz wojownika. — Jest już całkiem zdrowa. Poza tym nie sądzę, żeby Una z Morskiej Twierdzy zbyt często pozwalała innym decydować za siebie. — O ile wiem, nie robi tego nigdy. — Jest odważna, a w dodatku posiada niezwykłe umiejętności. Mówił mi Jerro, że walczyła jak tygrysica, gdy nasi ludzie przybyli na pole bitwy. — Tym lepiej dla niej, nieprawdaż? — zauważył kwaśno Tarlach. — Marne byłyby jej widoki, gdyby musiała całkowicie polegać na swym opiekunie. Uczony przyjrzał mu się uważnie. — Nie sądzę, żeby jakikolwiek wojownik mógł uczynić więcej dla swej chlebodawczyni. — Ludzie z mego plemienia nie rzucają słów na wiatr i dotrzymują złożonych obietnic, postępując zawsze zgodnie z duchem i literą prawa. Mam obowiązek strzec Morskiej Twierdzy i jej pani przed niebezpieczeństwem, a nie tylko walczyć dzielnie, gdy już znajdziemy się w potrzasku. Mimo to od czasu, kiedy zaciągnąłem się na służbę u pani Uny, raz po raz jedynie cudem udaje nam się uniknąć katastrofy. Duratan zmarszczył brwi. Przebywając u Uny odniósł wrażenie, że jest czymś zatroskana, a obecnie doszedł do wniosku, że nie mylił się w swych przypuszczeniach. Sokolnik był obecnie znacznie bardziej przygnębiony niż tamtej nocy, kiedy wyjawił przyczynę swego przybycia do Lormtu. Niewykluczone, że złożyły się na to strapienia i obawy dręczące go w ciągu ostatnich tygodni, a także mierne rezultaty poszukiwań w archiwach. W takim przypadku nieoczekiwana napaść byłaby tą kroplą, która przepełniła czarę. — Pani Una nie jest głupia — powiedział spokojnie — ani też nieśmiała czy zahukana. Z pewnością wysoko sobie ceni twoje usługi, gdyż w przeciwnym razie oddaliłaby cię już dawno. Sokół wyprostował się w gnieździe zbudowanym dlań przez Tarlacha i z gniewnym sykiem rozpostarł skrzydła. Kapitan natychmiast wyciągnął uspokajająco rękę. Duratan posępnie przyglądał się najemnikowi. Znowu stanęła mu w pamięci opowieść Tarlacha o okolicznościach, w jakich on i jego kompania przyjęli służbę u Pani Morskiej Twierdzy i wydarzeniach, które potem nastąpiły. Przed kilkoma laty doliny High Hallacku nawiedziła choroba, której ofiarą padali tylko mężczyźni, co gorsza — najczęściej młodzi i pełni życia. Z początku nikt nie potrafił przewidzieć rozmiarów katastrofy, wkrótce jednak gorączka pojawiła się również w dolinach otaczających Morską Twierdzę. Był to okres największego nasilenia zarazy. W kraju, który wciąż leczył rany poniesione w wojnie Alizonem, zmarło wielu młodych ludzi płci męskiej, tylko jedna posiadłość — Krucze Pole — poniosła niewielkie straty, a jej władca okazał się śmiertelnym wrogiem pozostałych. Una znalazła się w bardzo ciężkiej sytuacji, o śmierci ojca i męża musiała stawić czoło przeciwnikowi nieporównanie silniejszemu od siebie i sąsiadów. Człowiek w pragnął zawładnąć jej doliną i portem, jedynym oprócz inny na całym północnym wybrzeżu. Nie godząc się na kapitulację, Una postanowiła zatrudnić czyste tarcze, duży oddział czystych tarcz. Trafiła właśnie na kompanię kapitana. Sokolnicy, walący w High Hallacku z alizońską armią, mieli dług wdzięczności wobec pana Harvarda, jej ojca. Nie widząc innego sposobu spłacenia go, zapomnieli chwilowo o niechęci do kobiet i poszli na służbę do córki swego