victor1965

  • Dokumenty1 769
  • Odsłony240 036
  • Obserwuję151
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań183 092

Norton Andre - Świat Czarownic Opowieści - Czworo ze Świata Czarownic

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Norton Andre - Świat Czarownic Opowieści - Czworo ze Świata Czarownic.pdf

victor1965 EBooki Inne
Użytkownik victor1965 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

Andre Norton Czworo ze Świata Czarownic Four from the Witch World Przełożyła: Ewa Witecka Wydanie oryginalne: 1989 Wydanie polskie: 2001

Wstęp Świat Czarownic rozrastał się powoli, nigdy nie został dokładnie opisany ani naniesiony na mapę, nie otrzymał też oficjalnej historii. Innymi słowy, po dziś dzień stoi otworem przed podróżnikami i odkrywcami. Jego mapa, którą wreszcie naszkicowano, zdradza niewielką znajomość Północy i Południa, a także zachodniego kontynentu poza barierą Ziem Spustoszonych. W Świecie Czarownic nie tylko można nadal przeprowadzać badania historyczne i geograficzne, ale ma on również bardzo różniących się między sobą mieszkańców – żyją tam bowiem liczne dziwne ludy i plemiona ukryte na nizinach, w górach, na wyspach bądź bagnach o złej sławie. Jest tam również jeden odwieczny, wciąż aktywny czynnik: Bramy Między Światami. Na pewno Wielcy Adepci, którzy je otworzyli, by zdobywać za ich pomocą nowe informacje lub szukać za nimi wypoczynku, nigdy nie przypuszczali, iż Bramy będą działać w obie strony (chyba że był to eksperyment przeprowadzony przez nich bardzo dawno temu, we mgle dziejów, która pochłonęła większą część przeszłości). I choć owi Adepci pośpiesznie opuścili świat, w którym wyrządzili tyle zła, przez Bramy przybyli nieszczęśnicy z innych czasów i przestrzeni, schwytani w pułapkę przez te ukryte drzwi, oraz uciekający przed najgorszym wygnańcy, przekonam, że to, co kryje się przed nimi, może choć w niewielkim stopniu polepszyć ich los. Przez te wrota przeszli też amatorzy parający się magią, którą nie do końca rozumieli, przyciągnięci wbrew woli do Estcarpu, High Hallacku, Arvonu i Escore wskutek poważnego naruszenia jej praw. Wszyscy oni musieli stawić czoło całkowicie im obcej rzeczywistości, która wystawiła na próbę zarówno ich odwagę, jak i siłę. Świat Czarownic to nie ukończony gobelin, nadal tkany w przemyślne wzory, które zmieniają się w zależności od osoby tkacza. Może właśnie dlatego, że nie został ukończony, przyciąga tych, którzy dostrzegają nowe horyzonty i podnoszą ten lub ów kłębek, nim zasiądą do krosien, by dodać tu jakiś fragment, a tam przedłużyć bortę. W Świecie Czarownic wciąż można dokonać wielu odkryć. Nie mogę powiedzieć, że jest to świat, który stworzyłam, ponieważ uważam go za rodzaj Bramy. Po drugiej stronie tej Bramy pewien Sokolnik jedzie w misji, której jeszcze nie znam, jeden z sulkarskich statków

walczy z falami i żaglami w poszukiwaniu nieznanego portu, młoda dama z Krainy Dolin musi przejąć rządy w swoje ręce, a znaleziony fragment starożytnego przedmiotu może w mgnieniu oka zmienić życie człowieka. W przekonaniu, że nadal można opowiedzieć o tym świecie wiele ciekawych historii, poprosiłam innych pisarzy, by opisali niektóre z nie naniesionych na mapy miejsc, aby stworzyli ludzi czyniących zarówno dobro, jak i zło, i żeby wyjaśnili pewne wydarzenia z jego dziejów albo oświetlili nieznane jeszcze zakątki. Miałam wiele szczęścia, gdyż ci, do których się zwróciłam, zgodzili się wzbogacić utkany już gobelin. Jestem im wdzięczna za wszystkie nowe Bramy, które otworzyli. Albowiem dzięki nim Świat Czarownic nieprzerwanie się rozszerza. Moi pomocnicy (a mają oni przecież własne ukochane światy) wrzucili wiele magicznych kamyków do sadzawki, która w efekcie stała się morzem. Wywołane przez te kamyki niewielkie fale dotarły do wybrzeży, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Dlatego chcę wierzyć, że choć władam niewielką mocą, potrafię jednak wezwać nowych adeptów do otwarcia zamkniętych dotąd Bram. Czas i przestrzeń nie są przeszkodą dla tych, którzy za pomocą swojej sztuki szukają do nich kluczy, czuję się zaszczycona i cieszy mnie bardzo, iż posłużyli się nią, żeby dotrzeć do Świata Czarownic. Mogę więc mieć nadzieję, że Bramy do Estcarpu, High Hallacku i Arvonu nigdy nie zostaną zamknięte ani zapomniane i że inni kronikarze wzbogacą historię tych krajów. Niech więc obecni i przyszli przyjaciele Świata Czarownic posłuchają nowych opowieści z jego dziejów... Andre Norton

Elizabeth Boyer Dziedzictwo martwo urodzonej I Czteroletni Mal wcisnął się głęboko do zasłoniętej wyblakłym gobelinem wnęki w wilgotnym murze. Nigdy dotąd nie zapuszczał się do skrzydła zamku, w którym mieszkały jego trzy niezamężne ciotki, dopóki wszystkich mieszkańców Malmgarthu nie ogarnęło owo tajemnicze podniecenie. Powiększył palcem wygryzioną przez myszy dziurkę w tkaninie i uważnie się przyglądał. Zamieszanie i krzyki trwały od wielu godzin. Wszystkich mężczyzn przepędzono do wielkiej sali, a kobiety z zapamiętaniem krzątały się wokół sprawy normalnej dla całej swej płci. Służebne i pokojówki niezmordowanie krążyły między pomywalnią i kobiecymi komnatami, znoszono wszystko, czego tylko zażądała położna. Mal spochmurniał, kiedy pojawiła się Ysa z dymiącym dzbankiem pełnym pachnącej herbaty i kilkoma ciastkami, które upiekła dzisiaj stara kucharka. Zaniosła je prosto do położnej i nawet się nie rozejrzała, by choć jedno zaproponować chłopcu. Ysa była najmilszą i najpulchniejszą ze służebnych i należała tylko do Mala. Jednakże żadne z uczestników dramatu, którym stał się przedwczesny poród pani Eireny, nie pomyślało o podaniu chłopcu kolacji i wysłaniu go do łóżka. Mal mściwie wyciągnął jeszcze kilka nitek z bezcennego starego gobelinu i obrzucił złym spojrzeniem odchodzącą Ysę. Służebna przemknęła przez komnatę, a z wyrazu jej twarzy chłopiec zrozumiał, że zupełnie o nim zapomniała. Przestanie być potrzebny nawet swemu wujowi, panu Rufusowi, gdy nowy przybysz zjawi się w Malmgarcie. Słyszał, jak pani Fairhona powiedziała tak do pani Elgi, a obie były siostrami pani Eireny. Mal nie znał prawdziwego powodu, dla którego zabrano go z jego domu znajdującego się na południe od Brikholmu. Wiedział tylko, że jego matka umarła na tę samą chorobę, na którą cierpiała teraz pani Eirena, i że dlatego posłano go do wuja, pana Rufusa, na wychowanie. Pan Rufus i pani Virid nie mieli dzieci, dziedzic zatem Malmgarthu nie będzie pochodził z jego rodu. Każde dziecko Eireny, starszej siostry Rufusa, będzie miało większe prawa niż

młody Mal, który był tylko jego siostrzeńcem. Pani Eirena nie zechciała przypieczętować swego związku małżeństwem i na to obyczaj jej pozwalał, jakkolwiek nie pozwoliłby, by jakikolwiek nieprawy potomek pana Rufusa mógł odziedziczyć Malmgarth. Mali był za młody, żeby mu zależało na przejęciu Malmgarthu z jego zielonymi pastwiskami, gęstymi lasami, osłoniętego od północy przed burzami i chłodzonego w lecie wiatrami znad niezbyt odległego morza. Bujne łąki Malmgarthu dostarczały pożywienia dla stad dorodnego bydła i owiec oraz tabunów pięknych koni. Dzięki wielu pokoleniom selektywnej hodowli, malmgarckie wierzchowce łączyły inteligencję i siłę legendarnych torgiańczyków z szybkością i urodą jabłkowitych rumaków Jeźdźców Zwierzołaków. Rezultatem był kary koń, który dopiero osiągnąwszy dojrzałość zyskiwał srebrzyste cętki na zadzie i brzuchu, chociaż najcenniejsze okazy zmieniały maść dopiero na starość. Miały smukłe, dumnie wygięte szyje i wysoko nosiły przepiękne głowy; długimi, bujnymi ogonami zamiatały ziemię. Zawsze można było dostrzec cień dzikości w dużych, błyszczących oczach i delikatnych chrapach tych mieszańców, ale żaden jeździec – po tym jak już go zaakceptował malmgarcki rumak – nie mógł pragnąć bardziej wiernego i posłusznego wierzchowca, na którym przemierzał znaczne odległości między sąsiednimi zamkami. W bitwie zaś, co teraz było rzadszym zjawiskiem, ale którego nadal należało się strzec, malmgarcki wierzchowiec bronił swego pana zębami i kopytami. Ludzie nadal pamiętali ponure czasy, dni wiatru i wilka, jak je nazywano, które nastały po spustoszeniu High Hallacku przez Psy z Alizonu. Trwało to dopóty, dopóki nie objęli rządów tacy magnaci jak pan Trystan, którzy zdołali zaprowadzić porządek i zapewnić pokój umęczonej krainie. Ojciec pana Rufusa, Treli, był jednym z nich i przywiódł do zniszczonego zamku parę koni należących niegdyś do Jeźdźców Zwierzołaków. Ludzie spoglądali wtedy nań z ukosa, zastanawiając się, jakie pakty musiał zawrzeć podczas wojny. Tak jednak cieszył ich spokój, który zaprowadził w ich dolinie, iż zapomnieli, że nie był rodowitym szlachcicem i wybaczyli mu oportunizm z czasów walki z najeźdźcami. Lecz to były sprawy dorosłych, dla Mala zaś liczył się tylko jego własny tłusty, szary kucyk imieniem Baldhere, smaczne kąski podsuwane przez kucharkę, tak że Mal nigdy nie musiał czekać na posiłek, oraz tuzin lub więcej służebnych, które nie odmawiały mu niczego. Najbardziej zaś lubił wieczory, które spędzał przy kominku w wielkiej sali, siedząc obok swego wuja i zasypując go pytaniami, kiedy temu starczało dla malca cierpliwości, albo patrząc z podziwem, gdy zagniewany wielmoża chodził wielkimi krokami tam i z powrotem i łajał jakiegoś niegodziwego pasterza czy oracza. Pan Rufus miał wszystkie cechy, które uwielbiałby każdy chłopiec – był hałaśliwy, przystojny, równie szczodrze rozdawał dary jak szturchańce, a także pachniał końmi, miodem pitnym i wyprawioną skórą. Często sadzał Mala przed sobą na szybkim malmgarckim rumaku i mknęli razem jak wiatr przez łąki i wzgórza. Chłopiec krzyczał z radości, kiedy wiatr wyrywał mu słowa z ust i wyciskał łzy z oczu.

Mal nie chciał się dzielić tym wszystkim z kłopotliwym przybyszem, który rodził się w komnacie naprzeciwko. Zmarzł i zesztywniał od stania w niewygodnej pozycji, ale uczucie, że robi coś zakazanego, sprawiało mu wielką przyjemność. Zamkowe kobiety kręciły się po pokoju, wchodziły, wychodziły i żadna nawet nie podejrzewała, że Mal się tu ukrywa i przez otwarte drzwi przygląda się temu, czego nie powinno ich zdaniem oglądać żadne męskie oko. Później krzyki nagle ucichły, lecz w komnacie po drugiej stronie korytarza wiele się nie uspokoiło. Jakaś służebna wybiegła stamtąd pośpiesznie i na korytarzu natknęła się na Ysę. – Dziecko urodziło się martwe – powiedziała szybko półgłosem. – Poślij kogoś do opactwa po damę Averil. Musi pobłogosławić to, czego nie można przywrócić do życia. Nie wiem bowiem, jaka zła moc może zająć miejsce duszy dziecka. – Biedne maleństwo – mruknęła Ysa – za bardzo chciało przyjść na ten okrutny świat. – Tak, to wielka szkoda, tym bardziej, że byłaby to dziewczynka – dodała tamta. Ledwie zniknęły Malowi z oczu, kiedy z mroku w przeciwległym krańcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły w dół do solidnych drzwi wychodzących na dziedziniec zamkowy, wypełzła ciemna, zakapturzona postać. Chłopiec znieruchomiał i powstrzymał oddech, gdy zorientował się, że nieznajoma – podobnie jak on sam – kryje się przed ludzkimi oczami. Wyglądała na wieśniaczkę, a taka przecież nie miała tu nic do roboty. Ogarnęło go oburzenie i wyszedłby z kryjówki, gdyby nagle nie dostrzegł zawiniątka, które niosła nieznajoma, torby uszytej z kawałka starego gobelinu. Znał tę torbę, należała do zielarki Merdice. Rozpoznałby ją choćby tylko po zapachu: ostrej, drażniącej woni ziół. Mal ledwie odważył się zamrugać. Najmniejszy ruch, ślad oddechu wystarczyłby, żeby Merdice go zauważyła. Rozejrzała się podejrzliwie dookoła, jakby wyczuła jego obecność. Chłopiec lękał się jej od chwili, gdy zjawiła się w Malmgarcie pierwszego dnia zimy. Pan Rufus i inni mężczyźni spalili wtedy słomiane koła, żeby odstraszyć złe duchy, nie zdołali jednak odstraszyć Merdice. Ta bezdomna, obdarta kobieta stanęła przy drzwiach zamkowej pomywalni i poprosiła o coś do jedzenia. Zrobiła to bez śladu lęku i uniżoności. Później obrzuciła spojrzeniem zamek, przyglądając się uważnie różnym szczegółom konstrukcji, i w końcu zapytała, czy pan Rufus nie potrzebuje zielarki do pracy w destylarni. Jakby skądś wiedziała, że staruszka, która się tym zajmowała, niedawno umarła, pozostawiając inwentarz i domowników wielmoży bez naparów i proszków niezbędnych do leczenia chorób i ran. Służba szeptała, że Merdice ma złe spojrzenie, że rozmawia z umarłymi w ruinach po drugiej stronie potoczku, że umie włożyć swoje myśli do cudzej głowy albo je stamtąd wydobyć. I wszyscy byli zgodni, że bardzo różni się od innych ludzi. Mal natomiast sądził, że zielarka prawdopodobnie piecze na rożnie dzieci, zwłaszcza zaś nieposłusznych małych chłopców. Obserwując ją ukradkiem w destylarni, dowiedział się, że podczas pracy rozmawia sama ze sobą lub z niewidzialnymi duchami. Raz zastał ją, gdy siedziała wyprostowana, wpatrzona nieruchomo przed siebie, jakby w transie. Kiedy

przyłapywała go na szpiegowaniu, odwracała się błyskawicznie i wypędzała go, wymachując gniewnie pięścią. Wydawała mu się niewiarygodnie stara i pomarszczona, chociaż miała niewiele siwych włosów i kroczyła prosto, wyniośle, co zaskakiwało w zestawieniu z jej chudą, kanciastą postacią. W bystrych, ciemnych oczach dostrzegał niepokojący błysk, jak u dzikiego orła. Teraz Merdice odwróciła się i z niepokojem zmierzyła wzrokiem gobelin. Chłopiec zrozumiał, że już za chwilę wszystko się skończy. Zielarka podeszła bliżej i skubnęła gobelin, potem obmacała przez grubą tkaninę mur, w pustej przestrzeni nie zdołałby się ukryć żaden dorosły mężczyzna ani kobieta. Wzruszyła ramionami i popatrzyła ze złością na gobelin. Po omacku wyjęła z torby niewielką kryształową buteleczkę. Zbliżyła ją na chwilę do świecy. Wewnątrz buteleczki krążyła podobna do dymu substancja. Na moment do ścianki przylgnęła miniaturowa twarzyczka, podobne do kwiatów rączki zacisnęły się w piąstki, po czym istotka odsunęła się, zawirowała, ciągnąc za sobą jasne włosy. Wydawało się, że szuka drogi ucieczki, unosząc się i pchając drewniany korek, a później znów okrążając wnętrze butelki. Mal nigdy nie widział takiej interesującej zabawki. Nagle wezbrała w nim gwałtowna chęć posiadania maleńkiej pani w szklanej buteleczce – buteleczce ze szkła przezroczystego, co samo w sobie było prawdziwym cudem. Mimo to nawet nie drgnął w swojej kryjówce i tylko z tęsknoty otworzył szerzej oczy. Nagle Merdice ukryła buteleczkę w fałdach obszernej sukni i odwróciła się ku komuś nadchodzącemu. – Merdice?! Co tu robisz? – zapytała Ysa, najwyraźniej starając się nie urazić zielarki. – Nikt po ciebie nie posyłał. – Chodzi o dziecko – padła odpowiedź. – Mam lekarstwo na poród martwego dziecka. Chcę je zobaczyć, zanim wszystkie opuścicie ręce. – Spojrzała prosto w oczy Ysie, która najwyraźniej zamierzała odmówić. Zaczęła już kręcić przecząco głową, gdy nagle zesztywniała, a jej spojrzenie znieruchomiało. – Dobrze – odparła służebna. Kiedy otworzyła drzwi, Mal zdołał dostrzec wnętrze komnaty, gdzie kilka milczących kobiet otaczało panią Eirenę, bladą i nieprzytomną, jęczącą cicho. Stojąca przy łożu położna trzymała coś błękitnoszarego owiniętego w skrawek białego płótna. Wszystkie głowy zwróciły się gniewnie ku Merdice, gdy Ysa przerwała milczenie. – Ta Mądra Kobieta ma lekarstwo dla dziecka – oświadczyła martwym głosem. Otyła położna zaczęła się podnosić, a jej pomocnice odwróciły się z oburzeniem, ale Merdice podniosła rękę i wszystkie znieruchomiały. – Teraz dobrze – powiedziała. – Tak jest znacznie lepiej. Wślizgnęła się do komnaty i wyciągnęła ręce po dziecko. Trzymając je jedną ręką, drugą wyjęła buteleczkę spomiędzy fałd sukni, obluzowała korek zębami i podsunęła naczyńko pod nosek niemowlęcia. Wirująca w nim szara mgiełka zniknęła. Niemal natychmiast dziecko odetchnęło, zaczęło kaszleć, pluć i zaniosło się płaczem.

Merdice zwróciła dziewczynkę położnej i szybko wyszła na korytarz. Wszystko to trwało zaledwie kilka chwil. Ysa pamiętała, że powinna zamknąć drzwi. Później zawołała: – Dziecko żyje! – Nazywa się Aislinn – powiedziała cicho pani Eirena. Wówczas Mal ponownie znalazł się naprzeciw Merdice, której uwagę znów przykuł gobelin. Z niedowierzaniem kręciła głową, przyglądając się tkaninie. Tym razem dostrzegła wyszarpaną nisko dziurę i skoczyła ku niej jak kot. Mal rzucił się do ucieczki. Biegł tuż przy ścianie, osłonięty gobelinem, a zielarka tuż za nim. Choć strach nie ściskał go za gardło, nie ośmielił się wzywać pomocy. Przecież był intruzem w komnatach pani Eireny. Wiedział, że nikt go nie uratuje, a zbawczy gobelin wkrótce się skończy. Nagle uderzył w wystający wspornik, potknął się, potoczył i zaczął spadać z wąskich stopni. Szczęściem zdołał się zatrzymać. Z dołu biło światło i słychać było głosy. Przyciskając się do ściany, zsuwał się ze schodów tak szybko, jak tylko potrafił, niepewnie sięgając do następnego stopnia krótkimi dziecinnymi nóżkami. Spodziewał się, że w każdej chwili złapie go szponiasta ręka. A jeśli Merdice zmieniła postać i będzie go ścigać jako wilk, wielki szczur, a może nawet pająk? Schody kończyły się tuż przed wąskimi drzwiami. Mal pchnął je gorączkowo. Chłopiec wpadł do niewielkiego, podobnego do szafy, znajomego pomieszczenia. Należało do kuchennego królestwa i jego cudownych, życzliwych bogiń. Wygramolił się więc ze spiżarni do rozjaśnionej blaskiem ognia kuchni, przesyconej zapachem piekącego się mięsa. Otoczyły go kuchenne bóstwa. Kucharka wzięła na kolana i uspokoiła słodkim ciastkiem, przykładając jednocześnie zimne ostrze noża do rosnącego na czole guza. – Był w tej brudnej dziurze w kobiecym skrzydle zamku – zauważyła kucharka, zgarniając mu pajęczyny z włosów. – Na pewno przypatrywał się porodowi. Czy właśnie tam byłeś, paniczu? – Złoiliby mu skórę, gdyby się o tym dowiedzieli – zachichotała nerwowo któraś z jej pomocnic. – To już bez znaczenia – odrzekła kucharka. – Nie powiemy im o tym i nigdy się nie dowiedzą. Szkoda, że tamto biedactwo urodziło się martwe. A pani Eirena ostatecznie została oszukana przez los. Tyle się namęczyła, żeby zajść w ciążę. Zdaje się, że w końcu to nie jej potomstwo, ale mały Mal będzie naszym panem. To mi wcale nie przeszkadza. Chłopiec omiótł spojrzeniem ich twarze i wyprostował się, świadomy, że ma coś ważnego do powiedzenia. – Dziecko żyje – oświadczył z powagą. – Merdice przyszła i maleńka pani z buteleczki weszła do nosa dziecka. – Merdice?! – powtórzyła z niedowierzaniem kucharka i na dźwięk tego imienia wszystkie kobiety spojrzały po sobie z niepokojem. – Cóż za niewiarygodna historia! Mały musi być ciągle przestraszony. Maleńki, stara Merdice nigdy nie przyszłaby do zamku.

Wszystkie zewnętrzne drzwi są zamknięte, zresztą nikt by jej nie wpuścił. Nie musisz się jej obawiać – przytuliła go mocniej i wręczyła następne ciastko. Mal skulił się na kolanach kucharki i wepchnął ciastko do ust, rozsypując okruchy na brudny fartuch. Ogarnęła go senność. Uderzył piętami o kolana kucharki i poruszył się, walcząc ze snem. Daremnie, bo już po kilku minutach mocno spał, ściskając w brudnej rączce na pół zjedzone ciastko. II Mal widywał Aislinn tylko wtedy, gdy niańka nosiła rozkrzyczane niemowlę po dziedzińcu, albo już nieco podrosła, gdy chwiejąc się na nóżkach, kroczyła po nierównych płytach kamiennej posadzki wielkiej sali. Niańka szła tuż za nią, bacząc, by nie upadła i nie zrobiła sobie krzywdy. Ale żadna niańka nie mogła jej upilnować i chłopiec cieszył się w duchu, kiedy Aislinn upadła albo pobrudziła swoją piękną sukienkę, tuląc się do wielkiego, zabłoconego psa. Przez cały czas Mal obawiał się, że z powodu Aislinn wuj Rufus odeśle go pewnego dnia, tak jak to zapowiadały służebne. Wszyscy uważali, że Aislinn jest ślicznym dzieckiem i kobiety przy lada okazji wynosiły ją pod niebiosa. Ten brak lojalności bardzo bolał chłopca. Uważał kuzynkę za nieznośnego bachora. Kiedy trochę urosła, zaczęła wszędzie za nim chodzić i Mal nie potrafił się jej pozbyć. Błoto i woda jej nie odstraszały; nie odstępowała go, choć moczyła brzeg haftowanej sukienki i cienkie, ozdobione koralikami atłasowe trzewiczki. Wprawdzie w każdej chwili mógł wsiąść na kucyka i odjechać, lecz miał wtedy poczucie winy, gdyż zawsze czekała na jego powrót. Kiedy Aislinn skończyła sześć lat, a Mal dziesięć, pani Eirena zaprzestała bezowocnych prób kierowania jej postępowaniem. Aislinn ubrana rankiem w bogatą sukienkę z drogiej tkaniny, ozdobioną koralikami i wymyślnymi haftami, zrzucała z siebie ciężki, niewygodny strój gdzieś na łące czy w oborze i bawiła się w koszuli, która nie zawadzała w bieganiu, wspinaniu się na mury i konnej jeździe. Podobnie było z bucikami, których nigdy nie odnajdywano, chyba że oddała je innemu dziecku, a zresztą po całym dniu gonitwy delikatne trzewiki nie nadawały się już do noszenia. Pod koniec dnia Aislinn wyglądała jak leśna nimfa w przepasanej łodygą winorośli krótkiej koszulce i wianku na rozpuszczonych włosach, które spadały jej na plecy jak jasny płaszcz. Mal nie pamiętał chwili, kiedy został niewolnikiem Aislinn. Może stało się to w dniu, w którym pozwolił jej wsiąść za sobą na konia; stary Baldhere już dawno ustąpił miejsca wysokiej, łagodnej klaczy. Pędzili wtedy, śmiejąc się na całe gardło, gdy klacz przeskakiwała przez strumienie, a wiatr porywał ich okrzyki. Mógł to być dzień, w którym chcąc ją nastraszyć, by przestała wszędzie za nim chodzić, podkradł się do Aislinn w lesie. Leżała na ziemi w otoczeniu polnych myszy, nornic i innych małych zwierzątek wychodzących z norek

na jej wezwanie. Cichym, obcym głosem wypowiadała niezrozumiałe słowa. Gdy go dostrzegła, roześmiała się i szepnąwszy coś, przegnała porośnięte futrem towarzystwo. Po chwili znów coś powiedziała i na jej wyciągniętym palcu usiadł motyl, potem drugi, trzeci, aż w końcu pokryły całe ramię i barwną chmurą krążyły nad głową. Chłopiec wyszedł z ukrycia, chcąc się lepiej przyjrzeć małym stworzonkom o kolorowych skrzydełkach. – Jak to zrobiłaś? – zapytał podejrzliwie. Aislinn uśmiechnęła się, machnęła ręką i motyle ponownie się rozproszyły. – Ach. Wymawiam ich imiona i przychodzą do mnie – odrzekła. – Och, Malu, pokaż mi miejsce, w którym Tavis zobaczył wielkiego kota. A może się boisz, że ten kot jeszcze tam jest? Mal oczywiście wcale się nie bał i spędzili ten dzień w starożytnych ruinach, gdzie mignął im wielki, srebrzysty kot, który na ich widok błyskawicznie schował się do ciemnej kryjówki między przewróconymi kamiennymi blokami. Aislinn zaczęła wtedy znowu nucić w taki sam sposób jak przedtem. Kot odpowiedział gardłowym pomrukiem, a po chwili wyszedł znów na słońce i mrugając leniwie oczami, rozejrzał się, szukając źródła głosu. – Przestań! – szepnął pośpiesznie chłopiec, czując, jak włosy stają mu dęba z przerażenia, gdy wielki drapieżnik zbliżał się ku nim bezszelestnie. – Co się stało? Boisz się? – Udała zaskoczenie, ale w jej oczach zapaliły się figlarne ogniki. – Tak! – wypalił chłopiec. Śnieżny kot dostrzegł ich teraz i koniuszek jego ogona poruszył się lekko, gdy z zainteresowaniem przyglądał się chłopcu skośnymi, złocistymi oczami. – Odeślę go, jak mi dasz słowo, że pozwolisz mi ze sobą wszędzie chodzić – odparła rezolutnie dziewczynka. – Bo opowiem wszystkim, że bardzo się przestraszyłeś śnieżnego kota. – Jak tak powiesz, to wszyscy będą się śmiać ze mnie. – Nie, nie zrobię tego. Mogę im powiedzieć, że go pogłaskałeś. Złapała chłopca za rękę i wyszła na polanę, pociągając za sobą. Wielki kot szedł ku nim miękko, z opuszczoną nisko głową. Mal, patrząc na zwierzę, zapomniał o wpajanych przestrogach. Przestał dostrzegać w nim niebezpieczną bestię. Zobaczył oto bajecznie silną istotę, władcę zwierząt, który usiadł spokojnie tuż przy stopach Aislinn i spojrzał na nią uprzejmie. Chłopiec wyczuł ciekawość, jaka ogarnęła kota, kiedy dziewczynka dotknęła jego głowy, jego gotowość do wykonania jej poleceń. Na nalegania Aislinn Mal również dotknął głowy drapieżnika, zważając jednak, by nie wypuścić ręki kuzynki. Na chwilę obudziła się w nim niepokojąca świadomość, że mieszkańcy Krainy Dolin nie mają pojęcia o istnieniu siły tak potężnej i starożytnej jak sama ziemia, siły, która łączy wszystkie zwierzęta, darząc je wiedzą niedostępną dla niego i dla jego współplemieńców.

Aislinn zwróciła się jakimś słowem do wielkiego kota, który wstał i odszedł bez pośpiechu. Zatrzymał się nawet na moment, by spojrzeć w stronę ludzkich zagród, zanim ponownie zniknął w swojej grocie. – Teraz możesz powiedzieć pasterzom, że dotknąłeś śnieżnego kota – oświadczyła dziewczynka. – Nie uwierzyliby mi – Mal pokręcił głową. – Ty lepiej też nie mów o tym nikomu, bo pomyślą, że się przechwalasz. Jak poznałaś jego imię? Aislinn uklękła wśród kwiatów i zaczęła do nich przemawiać, tylko niektóre zrywała i dokładała do niewielkiego bukietu. – Wszystko ma imię – odrzekła z irytacją. – Wystarczy popatrzeć i już się wie. Nawet ludzie mają imiona, chociaż trzymają je w tajemnicy. – Ja mam na imię Mal i nie robię z tego sekretu. – To nie jest twoje jedyne imię. Nie wolno ci wyjawić nikomu tego drugiego imienia. Musisz o tym wiedzieć! Zwierzęta nie ukrywają ich przede mną. – Spojrzała na chłopca i jej twarzyczka nagle spoważniała. – Czy mówią je tobie, Malu? – Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział pogardliwie. – Tylko dziewczyny muszą znać imiona. Nie wydawało mu się czymś niezwykłym to, że Aislinn przemawiała do roślin, tak że gałęzie z ukrytymi owocami zbliżały się do niej, albo namawiała owoce, by spadły z drzew, kiedy była głodna. Wypowiadając jakieś imię, dziewczynka umiała nawet usunąć ból skaleczeń czy zadrapań i zatamować krew z nich płynącą. Z dziecięcą łatwością Mal zaakceptował zdolności swojej kuzynki jako część świata Malmgarthu, na równi z wielkim, czerwonym dyskiem wschodzącego słońca, rosą, która każdego ranka spadała nie wiadomo skąd na trawę i kwiaty, czy nowymi cielętami i źrebiętami w magiczny sposób pojawiającymi się u boku swych matek oraz istnieniem innych stworzeń tak młodych jak oni sami. Aislinn lubiła wymykać się z zamku przed świtem i chodzić boso po rosie. Matka i służebne od dawna już zaniechały prób zatrzymania jej w kobiecych komnatach i wyuczenia takich pożytecznych umiejętności, jak szycie, haftowanie czy plotkowanie. Kiedy Mal się długo nie pojawiał, dziewczynka wysyłała ptaka, żeby zaćwierkał w jego oknie, albo psa, który wskakiwał na jego łóżko i lizał mu twarz, przez cały czas depcząc go wielkimi łapami. Później skradali się do kuchni, gdzie kucharki właśnie zaczynały pracę i Mal zabierał otrzymane ciastka lub kromki chleba. Następnie wstępowali do mleczarni po kubki świeżego, ciepłego mleka. Dopiero wtedy odwiedzali konie w stajni i jedli śniadanie w sąsieku, obserwując stajennych zaprzęgających konie. Przejażdżka wozem zapewniała im całodzienny pobyt na okalających zamek polach, skąd mogli wędrować we wszystkich kierunkach, udając, że są banitami z Wielkiego Pustkowia, zamierzającymi złupić Malmgarth, lub obieżyświatami po raz pierwszy odwiedzającymi Krainę Dolin.

Ta sytuacja zadowalała pana Rufusa, ale nie jego siostrę. – Ten chłopiec wcale się nie uczy – zwykła mawiać przy kolacji w wielkiej sali. Mal i Aislinn od dawna powinni byli leżeć w łóżkach, lecz często pozwalali sobie na podglądanie niczego nie podejrzewających dorosłych. – Ten chłopiec – ciągnęła pani Eirena – gania po okolicy jak zając i uczy Aislinn karygodnych sztuczek. Ona nigdy nie nosi butów, jeździ konno z zadartą koszulą, przesiaduje w oborze i stajni i wciąż zadaje się ze służbą, zachowując się tak, jakby nie była lepsza od nich. Ten chłopiec to młody dzikus, a nie odpowiednie towarzystwo dla szlachetnie urodzonej panienki! – Powinnaś więc sprawić jej kilka strojów do konnej jazdy – oświadczył pan Rufus z szerokim uśmiechem. – A chłopiec w ten sposób lepiej pozna okolicę, niż gdyby leśniczy towarzyszył mu przez cały dzień. Niech jeszcze przez jakiś czas cieszy się wolnością i w końcu sam poczuje się włodarzem. Aislinn tylko na tym skorzysta, kiedy pewnego dnia obejmie tu rządy. Będzie potrzebować gospodarza, który zna każdy kamień i ścieżkę w Malmgarcie. – To jej przyszły małżonek będzie tu panem, a nie twój wychowanek – odparła z przekąsem pani Eirena. – Chociaż przypuszczam – dodała niechętnie – że jako nasz bratanek może pozostać tutaj tak długo, jak zechce. – Obcy nie może rządzić Malmgarthem – odrzekł na to jej brat. – Musi się kochać tę ziemię, gdyż inaczej nie będzie rodziła. To wrodzony dar. – Nonsens – zaprzeczyła Eirena. – Mówisz o ziemi tak, jakby była żywa. – Bo jest, pani siostro, bo jest – odpowiedział Rufus. Wzmianka o przyszłym małżonku Aislinn, który miałby przybyć do Malmgarthu, tylko rozbawiła dziewczynkę i jej kuzyna. Dobrze wiedzieli, co stałoby się z intruzem. Aislinn rozkazałaby winnej latorośli związać go mocno, chmurom – zmoczyć ulewą, a wilkom – przepędzić. W ich myślach ten niepożądany przybysz nierozerwalnie łączył się z Chlodwigiem, drobnym człowieczkiem w podeszłym wieku. W porównaniu z barczystym, hałaśliwym opiekunem Mala i Aislinn pełnomocnik pana młodego wyglądał jak zeschły liść trzęsący się w podmuchach humoru Rufusa. Na uczcie weselnej ledwie skosztował jadła z talerza, który miał dzielić z panną młodą. Aislinn ze wstrętem odsunęła mięso na jego część talerza. Podobnie postąpiła z innymi potrawami, których nie chciała jeść. Głęboko za to zaczerpnęła z kielicha, którego Chlodwig tylko dotknął ustami. Wyglądał jak zaniepokojony stary kogut, którego lubią podskubywać młodsze osobniki. Podczas tej uroczystej biesiady dziewczynka śmiała się z niego w duchu i wymieniała spojrzenia z siedzącym naprzeciw Malem, który w nowym, niewygodnym ubraniu wciąż wiercił się na stołku. Aislinn i Mal szybko zapomnieli o tej uroczystości. Za osiem lat pan młody miał przybyć do swej małżonki, żeby objąć w posiadanie jej posag w Malmgarth, ale dzieciom okres ten

wydawał się wiecznością. Podobny do wychudłego ptaka Chlodwig i Hrok rychło przestali dla nich istnieć. Nic nie mogło zmusić Aislinn i Mala, by zachowywali się tak, jak zdaniem pani Eireny powinni zachowywać się młody szlachcic i szlachcianka (skądinąd niewiele wiedziała ona o wychowaniu dzieci i o sposobach ich kontrolowania). Najlepiej powiodła się jej próba nastraszenia obojga, ale długotrwałego efektu też nie osiągnęła. Kiedy Aislinn była już na tyle duża, że na swych krótkich nóżkach deptała Malowi po piętach, pani Eirena opowiedziała im ponurą historię o czarnym wozie. Trzymała przy tym Mala za ramię, wpijała w nie paznokcie i, patrząc mu prosto w oczy, uświadomiła straszny los, jaki czeka jego i Aislinn, jeżeli się nie poprawią. – Jest wielki, czarny wóz, pokryty dziwnymi napisami Dawnego Ludu, i ma on dwa koła, które obracając się hałasują głośno jak grom. Ciągnie go obdarty ze skóry wół, który już dawno zdechł, lecz złe uczynki małych dzieci dodają mu sił. Jeździ on po domach, w których żyją małe złe dzieci, doprowadzające do rozpaczy swoje matki. Kiedy wóz się zatrzyma, wtedy woźnica, ghul w długiej, szarej opończy, schodzi na ziemię, bierze wielki hak do siana, łapie nim dzieci i wsadza je do wozu, z którego nie mogą zejść, choćby nie wiem jak krzyczały i płakały. Ghul zabiera je daleko, tam gdzie pożerają je wilki, kruki i inne złe stwory, którym smakują złe dzieci. Czy chcielibyście, żeby ten czarny wóz przybył po was do Malmagarthu, wy przekorne, nieznośne dzieciaki? Ciarki przebiegały Malowi po grzbiecie za każdym razem, kiedy słyszał tę opowieść, nawet gdy był już za duży, by się lękać takich bajek. Ale Aislinn zawsze słuchała matki z otwartymi ustami, nie odrywając od niej wzroku, bez względu na to, jak często pani Eirena usiłowała ukarać córkę, strasząc ją czarnym wozem. Wydawało się, że dziewczynka niemal bez przerwy wymyśla coraz to nowe psoty, robiąc właśnie to, czego jej wyraźnie zakazano, a im bardziej przerażało to Mala, tym większy budziło w niej zachwyt. – Chodźmy do ruin Dawnego Ludu – zaproponowała po kolejnej reprymendzie z powodu straty jeszcze jednej pięknej sukienki, która tym razem utonęła w rzece. – Do ruin, w których kiedyś pokazałam ci śnieżnego kota, pamiętasz? – To zakazane miejsce – zaoponował Mal. – Dawni Ludzie zostawili tam jakiegoś ducha, który nie dopuszcza nikogo obcego. – To dobre miejsce – powiedziała stanowczo Aislinn. – A teraz chodź ze mną albo pójdę tam sama. Chłopiec zaprzestał protestów. Większą zbrodnią niż towarzyszenie Aislinn byłoby pozostawienie jej samej w niebezpieczeństwie. Opuściwszy zamek, przeszli przez zwodzony most. Z drugiej strony mostu, na skraju lasu, stały chaty sług i robotników rolnych, którzy w czasach pokoju mieszkali poza murami zamku. W lesie, gdzie rosły wielkie, omszałe drzewa, w kamiennej chałupie, której ściany mocniej łączył mech niż niewidoczna zaprawa murarska,

osiedliła się stara Merdice. Kręta ścieżka prowadziła z jej domostwa do zamku. Chodziła nią codziennie do destylarni, żeby sporządzić potrzebne lekarstwa. Mal jęknął. To był jeszcze jeden zabroniony sposób spędzania czasu: podpatrywanie zielarki. Na szczęście dzisiaj drzwi jej chaty były zamknięte i dym nie uchodził z otworu w dachu. Duży, łaciaty kot mył się starannie na progu. Usłyszawszy ich kroki, podniósł czujnie oczy i nie opuszczając łapy, przyglądał się intruzom. Kiedy Aislinn podeszła do niego, wymawiając zrozumiałe dla zwierzęcia słowa, które Mal już znał, kot odwrócił się, dał susa i zniknął w krzakach. – Poszedł zawiadomić Merdice – osądził chłopiec. – Ona zawsze wie o wszystkim, co robimy, wszystko wypatrzy swoimi złymi oczami. – Nie, nie wie – zaoponowała Aislinn. – To tylko stara kobieta. Nie boję się jej. – A właśnie, że się boisz. Zawsze przebiegasz obok destylarni najszybciej, jak tylko potrafisz. – Już nie. Myślę, że chciałabym kiedyś z nią porozmawiać. Czy aby ty się jej nie obawiasz? – Obawiać się jej? Prędzej bałbym się starego Chlodwiga. Pod tymi jednak przechwałkami kryły się przeniknięte strachem wspomnienia, w których Merdice i Aislinn łączyła jakaś silna więź. Chłopiec niewiele pamiętał poza tym, że schował się za gobelinem i że Merdice szukała go, uderzając w grubą tkaninę. Jeżeli Aislinn przebiegła obok destylarni tak szybko, jak tylko mogła, to tylko dlatego, że chciała go dogonić. Ruiny odwiedzali tylko podczas dłuższych konnych wypraw. Znajdowały się na pobliskim wzgórzu, a kamienne bloki ze strzaskanych murów leżały aż u jego podnóża, tak że przed dotarciem na szczyt trzeba było pokonywać prawdziwy labirynt. Nie znali przeznaczenia zniszczonego budynku, gdyż niewiele z niego pozostało poza stosem zdobionych ościeżnic i nadproży oraz powalonymi pięknie rzeźbionymi kolumnami z niebieskawego kamienia, które tak dobrze zniosły wszystkie niepogody, iż nadal na nich widniały niezrozumiałe symbole. Te symbole i ślady bytności poprzednich mieszkańców okolicy zwanej obecnie Malmgarthem niepokoiły Mala. Czuł, że ludzie dopiero niedawno przybyli do Krainy Dolin, a i to tylko na jakiś czas. Jeżeli budowniczowie takiego ogromnego gmachu opuścili go dawno temu, to pewnego dnia i Malmgarth może spotka taki sam los. Aislinn nie nurtowały podobne obawy. Krążyła po ruinach, rozglądając się tak uważnie, jakby ich nie zwiedzała, tylko szukała czegoś, co tylko ona jedna mogła rozpoznać. Mal wspinał się tuż za nią, żeby nie stracić jej z oczu, gdyż w każdej chwili mogła zniknąć w jednym z ciemnych otworów, które kusiły każdego nieostrożnego, acz ciekawskiego wędrowca. Nie zapomniał śnieżnego kota, który przed dwoma laty zamieszkiwał jedną z takich grot.

Dziewczynka nie chciała tym razem myszkować tam gdzie zwykle. Przywołała kuzyna ruchem ręki i wspięła się na szczyt sterty popękanych kamiennych bloków, skąd spojrzeli na miejsce, które kiedyś mogło być dziedzińcem niewielkiego zamku. To niedogodny teren do budowy twierdzy – orzekł chłopiec. – Za daleko od pól i łąk. – To nie był zamek – odparła Aislinn, rozglądając się wokół. – Do tego miejsca przybywali ludzie, żeby odzyskać siły. Chodź, tam coś jest. – Nie musisz go słuchać, moja śliczna. On nie może ci rozkazywać. W jej oczach pojawił się nieprzyjemny błysk triumfu, ale Aislinn cofnęła się o krok w stronę Mala. – Mal jest moim przyjacielem – oświadczyła – i lubię go bardziej niż ciebie, mimo że jesteś moją opiekunką. Mal nie pozwoli mnie skrzywdzić. I nigdy nie pozwalał. Odwróciła się szybko i podeszła do chłopca. Przez długą chwilę Mal i zielarka patrzyli sobie w oczy z nieufnością i niechęcią. Wreszcie Merdice odwróciła się, chwyciła srebrną czarę i wepchnęła ją do torby, mamrocząc coś gniewnie pod nosem. Po tym spotkaniu Mal zaczął uważniej obserwować zachowanie Merdice i z niemiłym zdziwieniem spostrzegł, jakże często pojawiała się w polu widzenia Aislinn, czy to lecząc chorych ludzi i zwierzęta, czy też zbierając w pobliżu zioła. Z destylarni obserwowała bowiem okno komnaty dziewczynki w kobiecym skrzydle zamku oraz drzwi wychodzące stamtąd na dziedziniec. Pani Eirena sposępniała jeszcze bardziej, gdy jej córka wyrosła na wysoką dziewczynę o gibkiej postaci, długich, zgrabnych kończynach i szarych oczach, niepokojąco często zapatrzonych w dal. Uważano, że młode panny szlachetnego rodu powinny się zastanawiać tylko nad tym, jak najpiękniej wyglądać albo nad barwą wełny, której zamierzały użyć do tkania gobelinu czy haftowania. Aislinn wszakże zadawała pytania, a powinna była milczeć i nie poszerzać swej wiedzy. – Matko, skąd przybyliśmy? To znaczy, z jakiego świata, zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin? – Zanim zamieszkaliśmy w Krainie Dolin? Nie mieszkaliśmy w innym świecie, moje dziecko. Nasi przodkowie przybyli tutaj na długo przed wojną z Alizonem i zbudowali zamki i zagrody. Nie istniało żadne „przedtem”. Kto ci podsunął taką myśl? Mal, a może Merdice? – Mal tego nie wie, Merdice również. A jeśli wie, to nie chce mi powiedzieć. Nie sądzę jednak, żeby to wiedziała. Jest tylko służebną. – Tak, istotnie, jest tylko służebną i nie powinnaś tak często z nią rozmawiać. Nie wypada, żeby szlachetnie urodzona panienka spoufalała się ze służbą. Gdyby to ode mnie zależało, dawno bym ją odprawiła. – Merdice jest moją opiekunką i musi tu pozostać. Nikt nie zna tak pól i gajów Malmgarthu jak ona i nikt nie wie, gdzie rosną potrzebne zioła. Nie musisz obawiać się Merdice, matko. Nie ma w niej nic złego.

– Cóż za szczególne, dziwaczne myśli przychodzą ci do głowy, córko? Za trzy lata już nie będziesz miała czasu na zastanawianie się nad takimi głupstwami jak tajemne moce i czary. Będziesz musiała troszczyć się o swego małżonka, a wkrótce potem i o dzieci. Gdybym tylko trzymała cię krótko, kiedy byłaś mała, i zabroniła ci biegać wszędzie za Malem... – Nie zdołałabyś zatrzymać mnie wtedy w zamku, matko, tak jak teraz nie możesz powstrzymać mnie od robienia tego, co uważam za słuszne. – Cóż to za mowa?! Czy chcesz złamać mi serce po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?! – Są rzeczy, które muszę zrobić, matko. – Nonsens. Jesteś młodą, szlachetnie urodzoną panną i nie musisz nic robić poza wyjściem za mąż i urodzeniem dziedzica dla Malmgarthu. – Nie, matko, są jeszcze inne, ważniejsze rzeczy do zrobienia. – Rzeczywiście! A kto zdecydował, że musisz być taka wyniosła i ważna? Jesteś tylko dziewczyną, moja droga, i pewnego dnia przekonasz się, jak niewiele znaczysz! Na usta Aislinn wypłynął dziwny, tajemniczy i smutny uśmiech, a uśmiechała się bardzo rzadko. – Matko, każdy człowiek jest ważny. Teraz, gdy Mal skończył siedemnaście lat, Rufus na dobre zaczął uczyć go obowiązków gospodarza włości i Aislinn już nie mogła mu tak często, jakby chciała, towarzyszyć. Jeździł ze stryjem na jesienne jarmarki, gdzie sprzedawano lub kupowano zboże, żywy inwentarz, len i pokrzywę do tkania, a także piękne materiały na suknie dla pań z Malmgarthu oraz niezliczone inne towary wystawiane w namiotach i osłoniętych płachtami kramach. Tylu sług z Malmgarthu, ilu można było oderwać od pracy, wyruszyło pewnego dnia na jarmark z wozami pełnymi towarów na sprzedaż. Z tejże okazji zabrały się też damy. Aislinn, jej matka oraz dwie ciotki miały cały wóz dla siebie, ale dziewczynka zdołała z niego uciec, przesiadła się na konia i przyłączyła do Mala. Gdy zaś dotarli na targ, poszła z Malem i Rufusem obejrzeć zwierzęta pociągowe i sprzęt rolniczy. Skończyła trzynaście lat i stawała się młodą damą, lecz wciąż żywiła wstręt do długich, sztywnych od haftów sukien, w których się dusiła, nie cierpiała też towarzystwa innych szlachetnie urodzonych pań i ich córek. Z wiekiem przestała już jednak zrzucać krępujący ciało strój i tańczyć na łące w cienkiej koszuli. Pani Eirena zaś uległa na tyle, że pozwalała jej nosić krótsze spódnice do konnej jazdy i wysokie buty. Aislinn wszakże nadal uwielbiała chodzić boso po rosie, z rozpuszczonymi jasnymi puklami, których nie przytrzymywała siatką ani nie upinała grzebieniami i szpilkami, jak przystałoby na damę. Mal również nie lubił oglądać jej w strojnych sukniach z włosami splecionymi w warkocze, ciasno okręconymi wokół głowy. Na jarmarku Aislinn przechadzała się w towarzystwie Mala, z równym zainteresowaniem przyglądając się ludziom, jak i wystawionym na sprzedaż towarom. Miała na sobie skromny

strój do konnej jazdy i mierzyła wzrokiem inne młode panny w eleganckich sukniach, specjalnie włożonych na tę okazję, chcąc spodobać się ewentualnym konkurentom. Ugodziło ją wiele ciekawskich i chytrych spojrzeń. Mal widział, jak dziewczęta szepczą, osłaniając usta dłońmi i wachlarzami. Chociaż Aislinn interesowała się tylko towarami, które oglądała w kramach – srebrnymi ostrogami, ozdobami do uzd i wodzy, dzwoneczkami do zaprzęgów i pięknymi, barwnymi derkami. Mala ubodły szydercze i lekceważące uśmieszki dziewcząt. – To jest panna Aislinn, która ma poślubić Hroka z Brettfordu – szepnęła któraś z dam stojących przy kramie tkacza. – Prawda, że nieładna i blada? Jej małżonka bardziej ucieszy jej posag niż taka żona! – Czy Brettfordowie przybędą na jarmark? – zapytała inna. – Jeśli tak, to starszy pan będzie mógł zobaczyć, jaką małżonkę wybrał dla swego syna. Nie wiadomo, kto jest jej ojcem. Pani Eirena nigdy nie chciała go nikomu pokazać. – Cicho! Idzie tu! Uciszcie się! Jeżeli Aislinn je usłyszała, nie dała nic po sobie poznać, ale Mal, mijając je, spiorunował spojrzeniem plotkarki. – Te gęsi coś za dużo gęgają. Pośpiesz się! – powiedział głośno do kuzynki. Aislinn wszakże nie przyśpieszyła kroku, gdyż zamierzała obejrzeć wszystko, co się dało. Uwagę jej przyciągnął stojący na uboczu postrzępiony namiot, przed którym kuglarz zabawiał grupkę widzów. Ciemnooki młodzian akompaniował kuglarzowi na jakimś instrumencie strunowym i to ku niemu skierowała się dziewczynka. Zwinnie przecisnęła się przez tłumek i stanęła przed chłopcem. Obdarty młody minstrel, który przez całe życie wędrował, utrzymując się z datków, i szlachetnie urodzona panna wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Minstrel był bliższy jej wiekiem od Mala. Jego ogorzałą twarz rozjaśnił promienny uśmiech. Mal uznał to za nader śmiałe wobec wyżej postawionej od siebie osoby. Rozgniewało go to i postanowił nakłonić Aislinn do pójścia dalej. – Z drugiej strony targowiska jest ciekawsze widowisko – powiedział. – Ci kuglarze tutaj to tylko wędrowni żebracy, a w dodatku zachowują się bezczelnie wobec dam. – Och, spójrz, Malu – Aislinn zatrzymała się obok następnego kramu i jej oblicze nagle się zachmurzyło. – On ma ptaki w klatkach! Chciałabym kupić je wszystkie i wypuścić je na wolność! Zrób to, Malu! Mal chwycił ją za rękę i spróbował odciągnąć od szczebiocących więźniów. – Chodź dalej, Aislinn! Niech kupiec sprzeda te ptaki. Pożyją dłużej jako ulubieńcy dam, niż gdyby pozostały w lesie. – A czy ty chciałbyś zamienić wolność na długie życie w niewoli? – zapytała dziewczynka, a jej oczy zapłonęły gniewem. Zaparła się w ziemię i patrzyła ze złością na ptasznika, nie zważając na zaciekawionych i rozbawionych gapiów.

Wszystkie oznaki świadczyły, że Aislinn nie ustąpi. Mal stłumił westchnienie i sięgnął po sakiewkę. Nie była wypchana, ale prawdopodobnie zdołałby skłonić ptasznika, by wypuścił na wolność wszystkie ptaki. – Małe ptaszki są dobrymi towarzyszami dla dam – zaczął z oburzeniem kupiec. – Że są w klatkach, to nie powód do zmartwienia. Im to wcale nie przeszkadza, są codziennie karmione i chronione przed sokołami i łasicami. Wielu z nas zadowoliłoby takie życie – zrzędził. Jednakże wziął od Mala sakiewkę i zaczął otwierać klatki. Czekający na małżonki mężczyźni zachichotali. Chłopiec zaczerwienił się po uszy i obrzucił zabójczym spojrzeniem Aislinn, a raczej miejsce, na którym stała przed chwilą. Odeszła, bo zapewne coś innego zwróciło jej uwagę. A może obdartus z namiotu kuglarzy poszedł za nią i ją porwał dla okupu? Każdy spotkany w tłumie lubieżnik mógłby zapłonąć na jej widok żądzą. Bez opieki Mala Aislinn mogły spotkać niezliczone nieszczęścia. Chłopiec przepchnął się przez tłum, przeklinając chmurzące się niebo. Poszedł prosto do namiotu, ale kuglarz wraz z synem wciąż jeszcze zabawiał równie obdartych jak on sam widzów. Mal przeszukał teren wokół ich namiotu i wozu i nie natrafił na żaden ślad Aislinn. Żona kuglarza siedziała, tuląc w milczeniu niemowlę, przerażona gniewnym zachowaniem młodego panka. Mal zatrzymał się przed nią i zapytał: – Czy widziałaś młodą dziewczynę ubraną w czerwony kaftan i takiż strój do konnej jazdy? Kobieta spojrzała na niego z przestrachem. – Widziałam ją – szepnęła. – Ona jest jedną z nich, tak samo jak tamten chłopak. Jego matka umarła przy porodzie. Wolałabym, żeby umarł razem z nią i jego ojciec. Twoja panienka jest podobna do tego chłopca. Poznałabym każde z nich, po tym, co zobaczyłam... – Czy ten kuglarz jest twoim mężem? – Tak i to na moje nieszczęście. Trzymaj się od nich z daleka. On nie jest... – Długi cień padł nagle na namiot i kobieta urwała. W bladym świetle pochmurnego dnia Mal rozpoznał Merdice. Na jej widok zmartwiał. To spotkanie nie wróżyło nic dobrego. – Niektórzy, miast się wziąć do roboty, mielą językami po próżnicy – odezwała się zielarka. Żona kuglarza umknęła z dzieckiem. Merdice zaś zwróciła się do Mala: – Chodź, pokażę ci tę, której szukasz. Nie ma co, ładny z ciebie opiekun! – Wiesz, dokąd poszła? – Zawsze wiem, gdzie ona jest. – Ruchem głowy wskazała na najbliższy kram. – A co ty tu robisz? – Zainteresował się Mal. – Co ktoś taki jak ty ma do roboty na jarmarku? – Nic, zupełnie nic – odparła Merdice.

Mal znalazł Aislinn w towarzystwie czterech innych panienek. Grupce rozszczebiotanych dziewcząt przyglądały się ich matki i służebne. Świergotały jak stado ptaków, opowiadały o swoich domach w odległych Dolinach, najwyraźniej zachwycone tym spotkaniem. Chłopak zajrzał tylko do namiotu i się wycofał. Merdice przystanęła obok niego, jakby zamierzała czekać. – Jesteś zadowolony? – spytała. – Nie – odrzekł. – Skąd ona je zna? Rozmowa z nimi najwidoczniej ją cieszy, a przecież w domu nie chce rozmawiać z innymi. Uważa, że dziewczyny są głupie i nudne. – I ma rację, ponieważ takie są – odparła złośliwie zielarka. – Czy już widziałeś jej przyszłego męża? Jest na jarmarku i Eirena przygotowuje ich spotkanie. – Nie obchodzi mnie to! – warknął Mal. – Czyżbyś był zazdrosny? Tylko dlaczego? Przecież zawsze wiedziałeś, że Aislinn nie jest dla ciebie. Rozgniewany młodzieniec uszedł kilka kroków, ale po chwili zastanowienia zawrócił i wszedł do namiotu. – Robi się późno, pani – zwrócił się uprzejmie do Aislinn. – Twoja matka będzie się niepokoić. W powrotnej drodze do namiotów Malmgarthów dziewczyna wzięła go pod rękę, westchnęła, nadal pasąc oczy obrazami jarmarku, i powiedziała uszczęśliwiona: – Nigdy dotąd tak dobrze się nie bawiłam. Musimy przyjeżdżać tu co roku i spotkać się z tymi, których teraz poznaliśmy. – Kim są dziewczęta, z którymi rozmawiałaś? – spytał jej towarzysz. – Nigdy przedtem ich nie widziałaś. – Och, to Mearr, Lilias i Ana! – odparła i podskoczyła lekko. – Czuję się, jakbym znała je od dawna. Są moimi przyjaciółkami. Czy nie wydaje ci się, że poznajesz przyjaciół od razu, kiedy spotykasz ich po raz pierwszy? I nie jest tak z nikim innym. A przecież nikt nie jest taki sam i nigdy nie będzie. Mam czworo przyjaciół – Mearr, Lilias, Anę i ciebie. Postanowiłam, że Merdice zostanie moją piątą przyjaciółką. Przeszła pieszo taki kawał drogi, żeby tylko móc mnie strzec. Chcę, żebyś poszedł do namiotu kuglarza i powiedział jej, by zamieszkała w namiocie mojej matki. – Ona tego nie zrobi – odparł Mal – a twojej matce to się nie spodoba. Merdice śmierdzi. Aislinn po chwili zastanowienia powiedziała: – Może masz rację. Moja matka nie spodziewałaby się Merdice. Ale jakoś ją przeciągnę na swoją stronę, sam się przekonasz. Mal z ulgą westchnął w duchu, lecz czekała go jeszcze jedna, najcięższa próba. Następnego dnia rano pani Eirena doprowadziła do dawno oczekiwanego spotkania Aislinn z jej przyszłym mężem, Hrokiem z Brettfordu.

Hrok w niczym nie przypominał chudego jak szczapa, wielokrotnie wyśmiewanego Chlodwiga. Mal był przekonany, że znienawidzi go od pierwszego wejrzenia, i stało się to w chwili, gdy orszak z Brettfordu z Hrokiem na czele zbliżył się do namiotów Rufusa. Hrok dosiadał drobiącego nogami mlecznobiałego ogiera we wspaniałym rzędzie. Mal pomyślał gniewnie o pięknym malmgarckim siwku, którego jego stryj posłał panu młodemu jako weselny dar. Obok Hroka jechał jego ojciec na kasztanie, a poza nimi damy z ich domu. Brettford leżał zbyt daleko, by jego mieszkańcy mogli wygodnie podróżować wozami, dlatego jechali konno i wieźli przeznaczone na sprzedaż towary w konnych jukach. Pan Brettford, pani Eirena i pan Rufus wymienili wiele wspaniałych podarunków, podczas gdy Aislinn i Hrok sztywno stali obok siebie, czekając na zakończenie powitalnych formalności, po których miano ceremonialnie przedstawić żonę mężowi. Gdyby do spotkania doszło w Malmgarcie, Mal wymknąłby się, żeby ukryć miotającą nim zazdrość, ale tutaj, na łące, na której odbywał się jarmark, mógł tylko piorunować spojrzeniem Hroka, stojąc pomiędzy ustawionymi w dwuszeregu jedenastoma drużynnikami pana Rufusa. Aislinn dygnęła i natychmiast zapadła w milczenie, robiąc wszystko, żeby wydawać się bladą, apatyczną i omdlewającą. Mal wiedział, że jego kuzynka dąsa się, ponieważ zmuszono ją do włożenia sukni tak sztywnej, iż sama mogłaby stanąć obok swej właścicielki. W dodatku pani Eirena osobiście dopilnowała, by włosy Aislinn upięto w wymyślną fryzurę, która raziła u tak szczupłej dziewczynki, pozbawiając ją wrodzonej urody i zastępując czymś sztucznym. Hrok był wymuskanym młodzieńcem mniej więcej w wieku Mala. Zachowywał się z wystudiowaną uprzejmością, której jednak nie okazywał nikomu z Malmgartczyków. Wyjątek zrobił dla pana Rufusa i pani Eireny. Skinął obojętnie głową, kiedy przedstawiono mu Mala, który spoglądał na niego tak groźnie, jak tylko potrafił. Hrok dostrzegł nienawiść Mala, którego to bynajmniej nie obeszło, gdyby wzrok mógł zabijać, z rozkoszą uśmierciłby Hroka na miejscu. Zanim jarmark się zakończył, do Mala dotarły plotki, że Hrok jest zadowolony ze swej małżonki, aczkolwiek było bez żadnego znaczenia, czy zaakceptował ten związek. Jako najmłodszy syn musiał zadowolić się tym, co przyniósł mu los. Brettfordowie aluzyjnie przymawiali się o zaproszenie Hroka do Malmgarthu, ale Rufus udawał, że tego nie zauważa. W powrotnej drodze pani Eirena była aż sina z wściekłości na nieuprzejme zachowanie brata. III Od czasu jarmarku Aislinn nadal szukała towarzystwa Mala, lecz czyniła to bardziej nieśmiało niż przedtem. Mal zachowywał się tak wyniośle i sztywno, że obawiała się, iż nieświadomie musiała w jakiś sposób zdradzić ich przyjaźń. W towarzystwie był dla niej uprzejmy, choć daleki i obojętny, ale gdy zostawali sami, dosłownie odtrącał ją i przeważnie

milczał, odpowiadając zdawkowo na jej pytania. Cierpiała w milczeniu; bardzo go kochała i ufała mu bez zastrzeżeń. Aislinn niejasno sobie uświadamiała, że Mal stał się taki od dnia, w którym Hrok został przedstawiony jako przyszły pan na Malmgarcie. A może przyczyną wrogości Mala było odkrycie przez nią głosów przemawiających w podmuchach wiatru? Zdarzyło się to następnego dnia, w powrotnej drodze z jarmarku, kiedy mijali ruiny Dawnego Ludu. Tak wyraźnie usłyszała urywek rozmowy, że odwróciła się do kuzyna, sądząc, że to on się do niej odezwał. – Nie, to nie ja – odrzekł z irytacją. – Ja nic nie usłyszałem. Czy to zbrodnia, że mężczyzna chce pomilczeć przez chwilę? – Tylko wtedy, gdy ten tak zwany mężczyzna ma zaledwie siedemnaście lat – powiedziała żartobliwie. – Malu, ja naprawdę usłyszałam jakiś głos. – Może to był głos twojego męża, Hroka! – warknął w odpowiedzi. Mróz przeszedł Aislinn na wzmiankę o Hroku, który już za trzy krótkie lata miał zjawić się w zamku i uczynić ją swoją żoną, a Malmgarth swym domem. W jednej chwili opuściła ją radość. Co gorsza, Mal gniewał się na nią, choć nie wiedziała dlaczego. – Czemu się gniewasz? – zapytała. – Jeżeli powiedziałam coś niewłaściwego, nie chciałam cię urazić. Wiesz, że lubię cię najbardziej na świecie, Malu. – Nie zachowuj się jak dziecko, Aislinn. Jesteś narzeczoną Hroka i sądzę, że nie powinniśmy już przebywać tylko we dwoje. – Odjechał od niej na kilka kroków. Zbladła jak płótno i patrzyła na niego wstrząśnięta. – To już nie jesteśmy przyjaciółmi? – zapytała drżącym głosem, czując, jak żal ściska ja za gardło, że prawie nie mogła oddychać. Mal westchnął głęboko. – Tak, ale inaczej niż dotychczas. Należysz do Hroka – i do nikogo innego. – Należę do siebie samej i do Malmgarthu – odparła porywczo Aislinn, mrugając oczami i powstrzymując łzy gniewu. – Hrok nie jest ani naszym przyjacielem, ani wrogiem. Kimże jesteś, żeby mi mówić, do kogo należę?! Tylko ja o tym decyduję! Nie wzięła jednak pod uwagę dumy Mala i jego charakteru. Mogła przyłączyć się do jego boku i towarzyszyć mu, ale okazywano jej tylko obojętność. Coraz częściej przebywał z Rufusem na polach i łąkach i Aislinn poznała gorycz samotności. Przedtem zawsze znajdował czas na wspólne przejażdżki lub choćby na pogawędki przy kuchennym ogniu. Miejsce nadziei w sercu dziewczęcia zajęła udręka. Merdice jak zwykle wykonywała swoje obowiązki, szukając ziół, i przerabiając je na leki dla ludzi i zwierząt. Zauważyła z zadowoleniem, iż Rufus zaczął pilnie uczyć Mala powinności gospodarza i że Aislinn jest zmuszona polegać tylko na własnym rozumie. Mal zawsze niepokoił Merdice. Zaczęło się to od owej pamiętnej nocy narodzin Aislinn, kiedy przyłapała go na podpatrywaniu. Ale wtedy nikt nie wysłuchał opowieści rozkapryszonego

brzdąca i zielarka odetchnęła z ulgą. Minęło już dobre dwanaście lat i chłopak na pewno całkiem zapomniał o tym, co zobaczył. Po jakimś czasie Aislinn jęła się kręcić wokół destylarni. Stało się to – zgodnie z przewidywaniem Merdice – gdy nadeszła odpowiednia chwila. Od pamiętnego spotkania w ruinach zielarka wiedziała, że chytra psotnica jest ciekawa świata i sekretnie się z tego cieszyła. Miała nadzieję, że Aislinn wyrośnie na właśnie taką, gdyż taką zaplanowali Dawni Ludzie. Aislinn zaczęła teraz pozostawiać Merdice różne rzeczy, na które się natknęła podczas swoich samotnych wędrówek – a to garść świeżo zerwanej oparzelicy, jeszcze z kroplami rosy na listkach, a to skórę węża czy zęby i sierść dzika zabitego przez któregoś z myśliwych. Czekała, wiedząc, co budzi się w córce pani Eireny. Obserwowała ją ukradkiem, chodziła za nią potajemnie, czego dziewczyna nawet nie podejrzewała. Zauważyła też, że Aislinn, dorastając, nie zapomniała prawdziwych imion roślin i zwierząt i że nadal ich używa. Merdice dowiedziała się od swoich opiekunów, iż niektórzy z martwo urodzonych zapominali o prawdziwych imionach rzeczy, gdy podrośli na tyle, by zdawać sobie sprawę ze swojej odmienności. Mędrcy Dawnego Ludu przewidzieli, że posługiwanie się śmiertelnymi ciałami mogło dać dziwne i niekiedy niepożądane rezultaty. Czytając ich przesłania, dowiedziała się, iż niektóre z tych dzieci nieświadomie się zdradziły i zostały uznane za szalone. Inne czuły się boleśnie rozdarte pomiędzy dwoma dziedzictwami i nie można było na nich polegać. Kilkoro zaś umarło z chorób lub zginęło przez przypadek. Przeżyło tylko dziesięcioro z początkowej dwudziestki. Wychowywały się w swych śmiertelnych rodzinach, ochoczo sięgając po klucze do wiedzy, które stopniowo docierały do ich rąk. Te staną się skarbnicami starożytnej wiedzy i będą odpowiedzialne za jej przetrwanie. Odkąd Aislinn była zdana tylko na siebie, coraz bardziej interesowała się Merdice. Krótko mówiąc, dziewczyna czuła się bardzo samotna, gdyż nie odpowiadało jej towarzystwo matki i ciotek ani dalekich krewniaczek, co jakiś czas przysyłanych do Malmgarthu. Przybycie gości zawsze było dla niej powodem do wymykania się z kobiecych komnat i teraz coraz częściej bez żadnych protestów zachodziła do destylarni. Najpierw w milczeniu tylko obserwowała pracującą zielarkę. Merdice sprawdziła jej znajomość prawdziwych imion roślin i zwierząt. Nawet nie podejrzewała, iż pod koniec tego roku to przeważnie ona będzie słuchała, a Aislinn mówiła. – Czerwony brzecznik lepiej pobudza serce niż naparstek czarownicy – stwierdzała Aislinn z powaga – i trudniej jest go znaleźć. Pokażę ci, gdzie rośnie, i będziemy mogły go przenieść stamtąd do twojego ogrodu. Nie zawsze jednak chciała wyjawić zielarce prawdziwe imiona. – W tym imieniu jest za dużo mocy – mawiała.

– Czy sądzisz, że nie posłużę się nim mądrze? – zapytała gniewnie Merdice po kolejnej takiej odmowie. – Czyż nie byłam przez całe życie strażniczką mocy? Czy klejnot, który noszę, jest tylko bezwartościowym świecidełkiem, mającym dodać mi urody?! Wprawdzie Aislinn była jeszcze bardzo młoda, ale bez lęku spojrzała w twarz zielarki i odparła: – Z jakiejś przyczyny to jest zakazane. Nie znam innej odpowiedzi. Kim ja jestem, Merdice, że w pewien sposób przewyższam cię, choć jesteś stara i bardzo mądra? Staruszka westchnęła, zapomniawszy o gniewie. – Nie wiem, moja droga. To ty nosisz w sobie odpowiedź i poznasz ją wtedy, gdy Dawni Ludzie uznają, że dojrzałaś do jej przyjęcia. Do owej chwili ja jestem twoją opiekunką, a ty naczyniem mocy większej niż cokolwiek stworzonego przez śmiertelników. W odpowiednim czasie poznasz cel swego życia, a jest to coś, o czym ci się nawet nie śniło. Teraz musisz się do tego przygotowywać. Znasz imiona wszystkiego, co istnieje, wielkiego i małego. Widziałam, że potrafisz leczyć rany. Musisz przysłuchiwać się głosom, które do ciebie przemawiają, i je zrozumieć, aż pewnego dnia nauczysz się rozmawiać z tymi, którzy znajdują się daleko od ciebie. Aislinn towarzyszyła Merdice do Miejsca Głosów; nazwała tak ruiny Dawnego Ludu, a uczyniła to z takim przekonaniem i poczuciem słuszności, że obie zrozumiały, iż była to prawdziwa nazwa opustoszałej fortecy. – Czym są te głosy? – dopytywała się niecierpliwie. Siedziała w małym kręgu strzaskanych kolumn, kręcąc głową w podmuchach wiatru i przysłuchując się ledwie słyszalnym strzępom rozmowy. Merdice pokazała jej, gdzie należy usiąść, by słyszeć najlepiej. Od razu poczuła się jak u siebie i pozostała w siedzisku słuchacza aż do pełnego wyczerpania. – To mówią tacy jak ty – odpowiedziała zielarka. – Musisz nauczyć się słyszeć za każdym razem tylko pojedynczy głos. – A ty możesz zrozumieć te głosy? – spytała Aislinn. – Tylko wtedy, gdy ktoś zwraca się bezpośrednio do mnie – odrzekła opiekunka. – Nie władam taką mocą, jaką ty posiądziesz pewnego dnia. Aż wreszcie nadszedł dzień, kiedy Aislinn jak zwykle wytężyła zmysły i nagle zawołała: – To Mearr! Słyszę ją! Rozmawia z synem kuglarza, który ma na imię Hwitan! Pozostała w swoim siedzisku aż do zachodu słońca. Merdice stała w pobliżu, obserwując dziewczynę i trzymając niespokojne konie. Sporadycznie podejmowała próby wyciągnięcia jej z kręgu, ale Aislinn ją ignorowała. – Są inni tacy sami jak ja! – oświadczyła, gdy wreszcie zauważyła, że zapadł już zmrok, i uświadomiła sobie, że pora wracać do zamku. – Jest nas dziesięcioro, Merdice, gdyż tylko tyle pozostało. Usłyszawszy nutę bólu w głosie podopiecznej, zielarka zaczęła ją pocieszać:

– Może inni martwo urodzeni któregoś dnia zyskają jeszcze jedną szansę... Może narodzi się więcej istot takich jak ty. Nie wiem, co zamierzali Dawni Ludzie, umieszczając swoje dusze w śmiertelnych ciałach. Aislinn jechała w milczeniu, a jej srebrzyste włosy lśniły w mroku jak księżycowa poświata. – Dowiaduję się coraz więcej o celu mojego życia – powiedziała powoli. – Inni martwo urodzeni mówią o Wielkim Pustkowiu i o czymś, co jest tam ukryte. Jeszcze nie wiemy, co to takiego, ale zdajemy sobie sprawę, iż to coś jest bardzo ważne dla Dawnych Ludzi i dla nas również, ponieważ my również do nich się zaliczamy. Merdice – Aislinn długo wahała się, zanim dodała – Nigdy dotąd nie wiedziałam, juk bardzo jestem samotna. – Cicho, dziecko. Zawsze będę z tobą, cokolwiek się wydarzy. I jest jeszcze dziewięcioro takich jak ty. – Ale co z Malem? I z moją matką, i z Rufusem? Nie jestem taka jak oni. Różnię się od wszystkich – z wyjątkiem martwo urodzonych. – Nie masz wobec nich żadnych zobowiązań. Gdyby nie interwencja Dawnych Ludzi, mieliby tylko martwe dziecko. A ty byłabyś jedynie duszą w butelce. To Moc cię stworzyła, dziecko, i ona jedyna będzie cię podtrzymywać na duchu. Tamci bowiem cię opuszczą, skoro tylko dowiedzą się, kim jesteś. Twoja przyszłość związana jest wyłącznie z Mocą. – Mal mnie nie opuści – odrzekła na to Aislinn. Merdice prychnęła pogardliwie. – Mal nie różni się od reszty. Odwróci się do ciebie plecami, gdy odkryje twoją odmienność. Żaden mężczyzna nie zechciałby pojąć za żonę kobiety z duszą Dawnego Ludu. Nasz śliczny pan Hrok pragnie mieć zdrowe dzieci, dzieci bez skazy, bez związków z mocami, których nie potrafi zrozumieć. To nie dla ciebie życie. Nie wiemy też, czy i jakie moce mogłabyś stracić w zespoleniu ze śmiertelnikiem. Ale możesz stracić wszystko. – Albo nic. Nie lubię myśleć o życiu, jakie ty prowadzisz, mając tylko Moc za towarzyszkę, o życiu czarownicy, której obawiają się i którą pogardzają niemal wszyscy. Czy nigdy nie czułaś się samotna, Merdice? Czy nigdy nie pragnęłaś mieć kogoś, kto byłby twoim przyjacielem przez całe życie? – Też coś! – parsknęła Merdice. – To tylko dziewczęce głupoty. Sądzę, że zachowujesz się i myślisz bardzo po ludzku. – I tak samo czuję – odrzekła Aislinn. – Bardzo dobrze jest przeżyć życie w służbie Mocy, ale ja nie chcę być sama. – Przecież są inni tacy jak ty, którzy cię rozumieją. – Lecz nawet martwo urodzony nie może zastąpić mi pani matki, Rufusa... i Mala. Czy ty nigdy nikogo nie kochałaś, Merdice? – Zabrano mnie od matki i rodziny, gdy miałam sześć lat, i już nigdy ich nie zobaczyłam. Miłość do istot śmiertelnych prowadzi jedynie do rozpaczy. Są one z samej natury

małostkowe, nieobliczalne, a zarazem zmienne. Oszczędź sobie smutku i poświęć się Mocy. Ona nigdy cię nie zawiedzie. – Czy muszę zabić w sobie ludzkie uczucia? Jakże mogę być szczęśliwa, jeśli tak uczynię? – Myślenie o szczęściu to typowo ludzki błąd. Nie zauważyłam, żeby twoja rodzina pławiła się w szczęściu. – Ale zawsze można mieć nadzieję, że szczęście zawita do nas, pozostawi choćby wspomnienie o sobie i pojecie, czym w ogóle jest. – odrzekła Aislinn. – Nie wydaje mi się, żeby Moc miała wiele wspólnego ze szczęściem. – Na pewno nie z banalną jego odmianą, którą masz na myśli. Będziesz w pełni sobą tylko w kontakcie z Mocą i to zjednoczenie musi być szczęściem. Wyboru dokonano za ciebie, Aislinn, przed twoim urodzeniem, i w żaden sposób nie możesz zmienić swego przeznaczenia. – Zobaczymy – odparła z uporem córka pani Eireny. – Czy to ludzka cecha wierzyć, że można kontrolować swój los? – Bardzo ludzka – powiedziała z irytacją Merdice. – Gdybym o niczym nie wiedziała, mogłabym pomyśleć, że jesteś jedną z nich. Obawiam się, że będę musiała to przedyskutować z innymi opiekunami. Mam nadzieję, iż pozostali wybrańcy nie są zarażeni ludzkimi emocjami w takim stopniu jak ty. Aislinn długo znajdowała pociechę w kontaktach z innymi martwo urodzonymi, aż kiedyś ton ich posłań nagle się zmienił. Mearr zawiadomiła, że na południu pojawili się obcy, którzy twierdzą, że przypłynęli statkiem z zamorskiego kraju. Nie ufała im, mimo ich ciekawych opowieści o przygodach. Mieli zbyt ujmujące maniery, zadawali za dużo pytań i zbytnio interesowali się liczebnością załogi zamkowej. Lilias, Ana i reszta martwo urodzonych doniosła o pojawieniu się przybyszów w zamkach rozrzuconych na południu Krainy Dolin i nad brzegiem morza w stronę Malmgarthu. Hwitan i jego ojciec zaś spotkali na drogach High Hallacku więcej podróżnych niż zwykle. Wszyscy sprawiali wrażenie cudzoziemców i zadawali mnóstwo pytań dotyczących ziem położonych pomiędzy wybrzeżem a Wielkim Pustkowiem. – Czy właśnie to jest celem mojego życia? – zapytała Aislinn. – Czy ci obcy znają tajemnicę Pustkowia? – Nawet ty tego nie wiesz, pomimo całej twojej wiedzy – odparła Merdice. – Jak więc możesz o to pytać mnie? Dziewczyna zaśmiała się nerwowo i zaczęła w milczeniu krążyć po destylarni, to przystając nieruchomo, to wąchając jakiś napar, to znów dotykając ociekający sokiem woreczek. Kiedy wreszcie spojrzała na zielarkę, jej oczy błyszczały, a ciało zesztywniało. – To do spełnienia tego zadania zostałyśmy powołani – szepnęła. – Nasz czas jest już blisko. Czy wiesz – dodała z nieswoim uśmiechem – że ostatniej nocy śniłam o czarnym