Przedmowa
Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce.
Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie
Czarownic cos, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników — ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej.
Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach,
którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam małe gospodarstwa.
Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się
czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana byłą z folklorem, balladami Czarodziej
ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem.
Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod
koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samotne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych
podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom
zielarstwa, czarnej i białej magii, itp.
Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze
mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie podejrzewałam:
nieznane mi białe plamy. Takwłaśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historię sprawiło, że rozbłysła ona
życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem. Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia,
wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie.
To zaś jest tom czwarty, złożony z krótszych utworów.
Bardzo się cieszę, ze Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, ze
istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści,
chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli
jeszcze nawet Sulkarczycy.
Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio
kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż
pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormtjest skarbnicą
opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie.
Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie dotyczą one wielkich
terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie,
oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są
przygotowane.
Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im,
ze tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona.
ANDRE NORTON
Córka Godrona
Ann Miller
i
Karen E. Ridgley
Ileż razy słyszałam historię moich narodzin! O tym, jak matka i ojciec, niewiele starsi niż ja jestem teraz,
przysięgali sobie miłość; jak Godron, sługa Ciemności, porwał matkę, kiedy ja rosłam w jej łonie, i chciał się mną
posłużyć w swoich złych zamiarach; o jej wyratowaniu i oczyszczeniu moich narodzin w starym miejscu Mocy.
Ale za każdym razem słuchałam uważnie, jak nowej historii, w nadziei, że opowiadający coś przeoczyli. Coś, co
wyjaśniłoby narastający we mnie niepokój.
Ach, źle dobrałam słowo. Nie chodzi może o niepokój, lecz o poszukiwanie. Wiedziałam tylko, że coś
mnie przyciąga. Coś? Gdzieś? I wkrótce będę musiała pójść za tą siłą, by znaleźć odpowiedź na pytania, których
nie umiem zadać.
— Silistia?
Słysząc wołanie mojego kuzyna Reldo odłożyłam pamiętnik i opuściłam przytulne miejsce przy oknie.
Wyszłam na zewnątrz, w światło wiosennego słońca. Kiedy wyłoniłam się z domu, Reldo podniósł rękę, żeby
skierować mnie do zagrody. Przyspieszyłam kroku, zgadując, że kuzyn chce mi pokazać pierwsze wiosenne
źrebię, na które oboje czekaliśmy równie niecierpliwie.
Wdrapałam się na dolną żerdź zagrody i spojrzałam na chwiejącego się na nogach źrebaka, potem
wymieniłam zachwycone uśmiechy z Reldo. Mimo że stał na ziemi, a ja na żerdzi, musiałam patrzeć w górę.
Młodszy o rok — niedawno skończył szesnaście lat był ode mnie wyższy o ponad pół głowy, bo bardzo wyrósł
ostatniej zimy. Moja matka i jego ojciec, oboje ze Starej Rasy, byli kuzynami, więc Reldo, podobnie jak ja, miał
typowe dla tej rasy czarne włosy. Ale jego oczy miały imbirowy odcień oczu jego matki z innego świata, natomiast
moje były jasnoszare, charakterystyczne dla Starej Rasy.
Mój ojciec, Gunnal, przyklęknął przy trzęsącym się źrebaku, podczas gdy Lenil, ojciec Relda, głaskał i
chwalił klacz.
— Miała dość przyzwoitości, by się oźrebić rano — zaśmiał się Lenil. — I nie wyciągać nas z łóżek o
północy.
— Może poprosimy ją, żeby pogadała z innymi klaczami — zaproponował ojciec, wyraźnie zadowolony
z pomyślnego porodu. Zima była bardzo ciężka, wiele naszych zwierząt nie zniosło jej lodowatej ostrości. Każdy
nowy źrebak wzbogaci przerzedzone stado.
Tej zimy straciliśmy nie tylko zwierzęta. Na myśl o tym spojrzałam na niewielki pagórek w dalekim,
wschodnim rogu naszego obejścia, gdzie pod kopcem z kamieni spoczywał mój braciszek. Gdy umarł, bardzo
wątpiłam, czy mama zgodzi się, żeby wysłano mnie, abym kształciła budzący się Talent. Jednak żal po maleńkim
braciszku przyćmił rozczarowanie i poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miał jasnobrązowe loczki i
niebieskie oczy naszego ojca. Przypominałam sobie błyski radości w tych oczętach, kiedy wyciągał pulchne
ramionka i zginał paluszki, prosząc, żebym go podniosła. A ja brałam go na ręce, śmiałam się i obracałam nim w
górze.
Zastanawiałam się, czy gdybym umiała wykorzystać narastającą we mnie Moc, mogłabym go uratować?
Kiedy Reldo dotknął mojego ramienia, podskoczyłam.
— Riatha cię woła — powiedział, bacznie mi się przyglądając.
Szybko odwróciłam od niego twarz i spojrzałam na dom. W drzwiach stała moja matka.
— Na pewno chce, żebym jej pomogła przygotować południowy posiłek — wyrzuciłam z siebie jednym
tchem. Pobiegłam do domu. Starałam się nie okazywać żalu; skoro moja matka była tak dzielna, czułam, że muszę
jej dorównać. Ojciec długo i gorzko płakał tej nocy, kiedy trzymał w ramionach swego zmarłego syna, ale mama
zniosła to ze stoickim spokojem, dodając nam siły swoją postawą. Potem jednak, gdy wszyscy otrząsnęliśmy się z
pierwszego szoku, przywarła do mnie, jakby ze strachu.
Wiosenne wydarzenia odrywały ją i resztę rodziny od żalu po tej stracie. Nasza stara maciora oprosiła się
tego popołudnia, pięć młodych przeżyło.
— Więcej, niż się spodziewałem, Gunnalu — powiedział Lenil kiedy wieczorem zasiedliśmy przy stole.
Mój ojciec chrząknął na znak, że się z nim zgadza, kiedy podawaliśmy sobie miseczki z jedzeniem.
— Wiosna chyba naprawdę nadeszła —powiedziała Varela, matka Relda, z innego świata. — Winorośl
pączkuje, a zwykle wyczuwa pogodę.
Podała kromkę chleba z masłem Jenli, młodszej siostrze Relda. Spojrzałam na dziewczynkę, podobną
bardziej do mnie niż do rodzonego brata — miała ciemnopopielate włosy i szare oczy Starej Rasy, odziedziczone
po ojcu. Czy i w niej kwitnie Talent Starej Rasy? Jest jeszcze młoda. Na odpowiedź trzeba będzie poczekać kilka
lat. Czując mój wzrok, Jenli odwróciła się do mnie, zrobiła zeza i pokazała mi język.
— Jenli! — skarcił ją Lenil, nie widząc mojej zabawnej miny. Jenli chichotała, zasłaniając się dłonią.
— Nie gniewaj się na nią — powiedział mój ojciec, unosząc brew i spoglądając w moim kierunku. —
Silistia ją zachęciła, jestem pewien.
Skupiłam się najedzeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę, dopóki nie usłyszałam swojego imienia.
— Silistia ma siedemnaście lat — mówił Lenil. — To odpowiedni wiek do rozwijania Talentu. Powinna...
— Dlaczego? — zapytała mama, przerywając kuzynowi w pół słowa. — Może wyjść za mąż, rodzić
dzieci i żyć normalnym życiem. Nie musi rozwijać Talentu. To może być przekleństwo. Dobrze wiesz. Lenil.
Nawet teraz ludzie patrzą na Prastarych podejrzliwie i nieufnie.
— Tak, dopóki Mądra Kobieta albo Czarownica nie jest potrzebna do rozwiązania czyichś problemów —
dokończył ojciec.
— Nie zgodzę się na to — oświadczyła zdecydowanie mama. Nie opuści domu.
Złościło mnie, że mówią tak, jakby mnie nie było, albo jakbym nie mogła mówić sama, ale ugryzłam się
w język, widząc zacięte zmarszczki wokół ust matki. Może kiedy śmierć braciszka przestanie być świeżą raną,
mama ustąpi. Bardzo chciałam kształcić Talent, nauczyć się nad nim panować i używać go dla dobrych celów.
Szczególnie odkąd mój braciszek...
Wyrzuciłam te myśli z głowy i wróciłam do jedzenia. To nie miało sensu. Mogłam tylko iść naprzód, nie
zmieniać tego, co było już przeszłością.
Znów miałam sen — ktoś mnie wolał z głębi gęstego lasu. Matka zabrania mi opowiadać o snach. Mówi,
że są bezsensowne, ale w jej oczach widzę strach. Jest coś, czego mi nie chce powiedzieć. Co przede mną ukrywa?
Dlaczego to ją przeraża? To, że chce mnie zatrzymać w domu, jest czymś więcej niż zwykłą zachcianką.
Reldo śmieje się ze mnie. Dokucza mi, mówiąc, że przyzywa mnie tajemniczy ukochany; pyta, czy mogę
go poprosić, żeby znalazł dla niego dziewczynę. Wolałabym słyszeć łagodny głos ukochanego, niż ten dziwny
zew, który wbija mi się w serce. Wiem, że nie mogę się dłużej wzbraniać przed pójściem za tym, co mnie woła.
Potrzeba narasta z każdym dniem.
Jutro pójdę do lasu i poszukam wołającego ze snu. Muszę utrzymać to w tajemnicy przed mamą, bo nie
pozwoli na taką wyprawę. Reldo chce mi towarzyszyć. Proponuje, żebyśmy powiedzieli rodzicom, że idziemy na
Święto Młodych do Szmaragdowej Zatoczki. To by im się spodobało, w przeciwieństwie do prawdziwego celu.
Musimy się przygotować do podróży. Zapasy jedzenia, ciepłe ubranie, żeby przetrwać, bo wyprawa może
być długa. Znajdziemy się zapewne na dzikim terenie: w głębokim lesie, gdzie nie wolno nam chodzić. Chociaż
smuci mnie, że oszukam mamę, chcę odnaleźć tego, który woła. Potrzeba ta pali moją duszę gorącym płomieniem.
Świt był pogodny, na łąkach osiadła delikatna rosa. Reldo skłonił się i pozdrowił wszystkich przy
śniadaniu, oświadczając, że chcielibyśmy się wybrać na Święto Młodych.
— Nie — powiedziała natychmiast mama.
— Są już duzi, Riatho — odparł ojciec. — Nie możesz jej wiecznie trzymać przy swojej spódnicy.
Matka otworzyła usta, ale zanim zdążyła się odezwać, Varela położyła jej dłoń na ramieniu.
— Puść ich. Reldo zajmie się Silistią, jak Lenil opiekował się tobą. — Uśmiechnęła się do męża. —
Wciąż to robi.
Matka szukała wzrokiem Lenila, w nadziei, że ją poprze. Ten miło się uśmiechnął.
— Wszystko będzie dobrze. Wyprawa do Szmaragdowej Zatoczki to pestka dla młodych silnych nóg.
Matka odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Prawie się poddałam, odczuwając jej
bolesny strach, jakby był moim własnym, ale wiedziałam, że nie zdołam się powstrzymać przed szukaniem.
Patrzyłam na nią błagalnie.
— Dobrze — szepnęła, patrząc w talerz.
— Ja też chcę iść! — wypaliła Jenli. Przeraziłam się, ale Varela powiedziała:
— Nie, Jenli. Jesteś za mała.
Ojciec zaśmiał się i rzekł:
— Nie martw się, malutka, przyjdzie i na ciebie kolej. — Spojrzał na Relda i na mnie. — Musicie się
pospieszyć, jeśli chcecie dotrzeć do zatoczki przed rozpoczęciem festiwalu.
Szare oczy matki, tak podobne do moich, wciąż były zmartwione, ale uśmiechnęła się i potrząsnęła
głową, jakby odpędzała wszelkie wątpliwości.
— Idźcie i bawcie się dobrze, ale nie rozmawiajcie z obcymi. Uważajcie na siebie.
Nasz zapał był zrozumiały, więc nie musieliśmy go ukrywać. Szybko skończyliśmy śniadanie i
pobiegliśmy po rzeczy.
Byłam niecierpliwa, chciałam od razu udać się na północ, do lasu, ale zmusiłam stopy do pójścia na
wschód, przez łąkę, dopóki nie zniknęliśmy z pola widzenia domowników. Na szczycie drugiego wzgórza
spojrzeliśmy za siebie i uznaliśmy, że można już zmienić kierunek. Zaczęliśmy schodzić zygzakiem, potem Reldo
rzucił się biegiem na północ, w stronę lasu. Natychmiast za nim pobiegłam, ciesząc się wiatrem we włosach i
zapachem polnych kwiatów, które deptaliśmy w biegu. Zanim dotarliśmy do lasu, prześcignęłam kuzyna. Nagle
przeszył mnie dreszcz, który wytłumaczyłam przejściem ze słońca w cień. Świerki i sosny przesłaniały młode
drzewka, wyciągały niesamowite gałęzie do nieba. Torba uderzyła mnie w plecy, kiedy zatrzymałam się, żeby
poczekać na Relda.
Dobiegł wreszcie, ciężko dysząc.
— Szybka jesteś. Przypomnij mi, żebym się z tobą nie zakładał, kto szybciej biega. — Rozejrzał się po
ciemnym lesie. — Inny świat, prawda?
Znów dreszcz. Zapach sosen i mchu mieszał się z jakąś dziwną, odpychającą wonią, delikatny wiaterek
znad łąki przerodził się w chłodny wicher, a drzewa zasłaniały słońce tak szczelnie, że było jak o zmroku, a nie jak
o poranku. Gdzieś nad nami rozniósł się echem głos złotego jastrzębia. Znak? Ale czego, nie mogłam powiedzieć.
— Silistia? — Reldo mówił z powątpiewaniem. Odwróciłam się do niego. —Jesteś pewna, że
powinniśmy to zrobić?
Spojrzałam w jego imbirowe oczy. Może popełniłam błąd, pozwalając mu sobie towarzyszyć. Przecież to
było moje poszukiwanie, nie jego. Wołanie torturowało mnie, nie jego. Może narażałam go na śmiertelne
niebezpieczeństwo.
— Reldo, idź sam. Ja muszę tu wejść. Nie wiem, dlaczego, po prostu muszę. Ale ty idź na Święto
Młodych i opowiedz mi jak było, to nie będziemy świecić potem oczami przed rodzicami.
— Nie. — Żywo potrząsnął głową. — Nigdy. Nie zostawię cię samej z tym snem. Wiem, że jestem
mężczyzną, w połowie z innego świata i nie mam Talentu, ale mogę cię chronić przed zwierzętami i innymi
niebezpieczeństwami. Nie, Silistio. Oboje zawracamy albo oboje idziemy dalej.
— Jesteś nie tylko kuzynem, ale i najlepszym przyjacielem. Chciałabym móc zignorować to wołanie.
Krzywo się uśmiechnął i zaczęliśmy się przedzierać przez gęstniejący las. Głos wołającego dźwięczał w
mojej głowie, prowadząc mnie, choć nie widzieliśmy żadnej ścieżki.
Czas zamarł w tym dziwnym mrocznym lesie. Nie docierało tu światło słoneczne, więc nie można było
domyślić się godziny, przez gałęzie przedostawał się jedynie srebrny poblask. Miałam dużo siły, nie chciało mi się
jeść i szłam dalej w las, aż zatrzymało mnie wołanie Relda.
— Jestem głodny — powiedział. — Na pewno już południe. Nie zmęczyłaś się?
Potrząsnęłam głową.
— Zachowałam się bezmyślnie. Czułam tylko chęć dalszego szukania. Oczywiście, musimy coś zjeść i
się odświeżyć.
Starałam się go nie popędzać, ale czułam, że mój cel jest już niedaleko, że wkrótce uzyskam odpowiedzi
na pytania, które dręczyły mnie od tak dawna. Ruszyliśmy w drogę.
Weszliśmy na wzgórze. Zobaczyłam łąkę prowadzącą do kamiennej wieży. Zatrzymałam się, zmrożona
tym widokiem — wiedziałam, że tam właśnie zmierzam.
Reldo zatrzymał się za mną, stanął blisko i położył mi rękę na ramieniu.
— Co się stało?
— Tu — wydyszałam. — To tu.
Lekki dreszcz przeszył jego ciało, szybko spojrzałam na niego.
— Czujesz coś?
— Ja... Nie jestem pewien. Słyszałem, że w tym lesie są miejsca Mocy Prastarych. Może to jedno z nich.
— Tak. To miejsce Mocy. — Ale nie czułam ciepła i dobra. Czaiła się tu Ciemność. Mimo że ogarnął
mnie strach, wiedziałam, że muszę tam iść, wejść w to ponure miejsce, znaleźć tego, który mnie wołał. Kiedy
szliśmy przez łąkę, zauważyłam, że trawa i kwiaty nie wyglądają zdrowo, lecz tak, jakby poskręcała je jakaś siła.
Dlaczego? Dlaczego? Pytanie to odbijało mi się echem w głowie, kiedy zbliżaliśmy się do wieży.
Dlaczego to miejsce, miejsce Zła, Ciemności, wzywa właśnie mnie? Chciałam się odwrócić i uciec, ale jakaś siła
mocno mnie trzymała. Moje stopy szły, jakby słuchały nakazów z zewnątrz, minęły mury i skierowały się do
zamku.
— Wygląda jak opuszczone domostwo — powiedział Reldo, kiedy przeszliśmy przez wrota. — Nie jak
miejsce Mocy.
— Wątpię, kuzynie, czy wiesz lepiej niż ja, jak powinno wyglądać miejsce Mocy, skoro nasze podróże
ograniczały się do wycieczek z rodzicami do Szmaragdowej Zatoczki i odwiedzin w domu dziadków. —
Nieświadomie mówiłam bardzo ostro. Czułam, że strach Relda miesza się z moim. Czy sprowadziłam na niego
nieszczęście?
Zrzuciliśmy torby i weszliśmy do środka. Owionęło nas przejmujące zimno, jakbyśmy przeszli przez
niewidzialną kurtynę. Z góry padało blade światło, podniosłam głowę, żeby zobaczyć jego źródło. Parę wysokich,
wąskich okien, umieszczonych w górnej części wieży, wpuszczało trochę jasności. Spojrzałam na strome, wąskie
kamienne schody wspinające się na ścianę wieży. Instynktownie podeszłam do nich z zamiarem wejścia na górę.
Jednak po paru stopniach uświadomiłam sobie, że mój cel nie leżał tam. Zatrzymałam się. Reldo wpadł na mnie.
— Nie tu — powiedziałam dziwnie zmienionym głosem.
Bez słowa odwrócił się i zszedł na dół, potem czekał na mój następny krok. Chyba wiedział, że tylko ja
jestem w stanie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mój umysł. Stałam w środku wieży i powoli się obracałam,
oglądając zakurzone kamienne ściany bez drzwi. Wiedząc, że to musiało być tu, zamknęłam oczy i pozwoliłam
szukać myślom.
Tu! Uderzyło mnie to z taką siłą, że upadłam na kolana.
— Silistia! — krzyknął Reldo, klękając i chwytając mnie za ramiona.
Skrzyżowałam ręce i położyłam je na jego dłoniach, głęboko wciągając powietrze.
— Wiem... — wykrztusiłam. — Patrz tam.
W miejscu, gdzie ich przedtem nie było, pojawiły się drzwi. Wstałam i podeszłam do nich, jakby ciągnęły
mnie niewidzialne liny. Reldo szedł tuż za mną. Zatrzymałam się. Nagle poczułam strach o kuzyna, wiedząc, że
spotkam się z czymś ściśle związanym z Ciemnością; z czymś, co mogło wyrządzić krzywdę nam obojgu. Czy
miałam prawo narażać go na takie niebezpieczeństwo?
— Musisz tu na mnie poczekać — szepnęłam. Kiedy zaprotestował, nalegałam. — Staniesz na straży.
Chcesz, żeby zaatakowano mnie z tyłu?
Przez jego młodą twarz przemknęły wątpliwości. Wiedziałam, że bije się z myślami.
— Ale co czai się przed tobą? Niemądrze byłoby puścić cię samą. Nie pozwolę na to. Obiecuję, że będę
ubezpieczał tyły.
Ustąpiłam. Czułam wstyd, że przyjmuję obecność Relda z ulgą. Zeszliśmy krętym tunelem w dół, w
kierunku ciemności. Zdawało mi się jednak, że blade światło porusza się przed nami, pokazując tylko tyle,
żebyśmy się nie potknęli na nierówno ułożonych kamieniach. Nasze kroki wywoływały echo, które pochłaniały
kamienne ściany, jakby żywiły się dźwiękami.
W głowie czułam ucisk, który spływał w dół, napełniając mnie złym przeczuciem. Ale nie mogłam się
zatrzymać. Mimo strachu przyspieszyłam kroku. Niemal biegłam naprzód, by zobaczyć koniec tunelu. Tu,
wiedziałam, leżą odpowiedzi na moje pytania. Nie byłam pewna, czy nadal ich chcę, ale nie miałam już wyboru.
Tunel rozszerzył się w wielką komnatę, która kończyła się daleko w ciemności. Na ścianach wykute były
runy, błyszczące szkarłatem, rzucające krwawe odbłyski na blade światło, towarzyszące nam dotychczas w
drodze, a teraz słabo migocące w ogromnym pomieszczeniu, gdzie staliśmy.
Pośrodku komnaty stał kamienny ołtarz, tak czarny, że zdawał się chwytać światło w swą tajemniczą
głębię i pochłaniać je bez odbicia. Postument, na którym był ustawiony, pokrywały czerwone, świecące runy,
pulsujące rytmicznie, na zmianę z runami na ścianach. Jaką wiadomość próbowały przekazać? Potrząsnęłam
głową, przyglądając się runom. Nie mogłam rozszyfrować ich znaczenia. Miałam wrażenie, że unosi się ono tuż
nad moją głową, przekornie mnie zwodzi.
— Wreszcie przyszłaś.
Podskoczyłam, zdziwiona faktem, że głos docierał raczej do mojego umysłu niż do uszu. Szybko
sprawdziłam reakcję Relda; chyba nie słyszał tego głosu.
— Tylko ty mnie słyszysz, Silistio.
Instynktownie spojrzałam na ołtarz. Coś się nad nim unosiło, nie było jeszcze całkowicie uformowane.
Serce waliło mi w piersi.
— Kim jesteś? — szepnęłam, czy raczej, jak mi się zdawało, zapytałam w myślach.
— Jestem twoim ojcem.
— Nie rozumiem.
Reldo odwrócił się do mnie.
— Czego nie rozumiesz?
Spojrzałam na niego.
— Nie słyszysz głosu?
— Jakiego głosu?
— Widzisz, co zaczyna się pokazywać nad ołtarzem?
— Nie widzę żadnych obrazów. Jak to wygląda?
Po tym pytaniu znów odwróciłam się do ołtarza. Opary przybrały kształt mężczyzny, choć pozostawały
niematerialne.
— Długo czekałem na to, co mi się należy. Straciłem moje śmiertelne życie w walce o ciebie. Tym razem
cię nie wypuszczę.
— W jakiej walce? Mówisz o rzeczach, których nie znam.
— Jestem Godron, twój ojciec. Urodziłaś się dla mnie.
— Słyszałam historię o tobie i Mocy, która przeszła na stronę Ciemności, i o mojej matce. Ale ty nie
jesteś moim ojcem. Jest nim Gunnal.
— Szukasz prawdy? Jeśli tak, pokażę ci ją. Otwórz umysł.
Zalały mnie wizje: zobaczyłam, jak Godron schwytał moją matkę, jak jego czarodziejskie zwierzęta
zabiły jej strażników. Zobaczyłam, jak ją tu przyniósł i położył się na niej. Krzyki matki odbijały siew mojej
głowie, wraz z brutalnym śmiechem Godrona. Zobaczyłam mamę z dużym brzuchem, wiedziałam, że to ja w nim
rosłam. Widziałam desperacką akcję ratowniczą, kiedy to Gunnal prawie poświęcił życie: odniósł ciężką ranę,
dając Lenilowi sposobność do wyprowadzenia matki. Widziałam, jak Godron próbował ją odbić, ale nie pozwoliła
na to Varela, która przypadkiem dołączyła do mężczyzn. Widziałam, jak Lenil i Varela idą w miejsce Mocy
Prastarych z moją matką, by moje narodziny zostały oczyszczone. Widziałam potem walkę, o której mówił
Godron: jak się mną brzydził po oczyszczających rytuałach, jak próbował poderżnąć mi gardło, ale Varela
uniemożliwiła mu to, rzucając sztyletem.
Okropność tych wizji tak mnie pochłonęła, że poczułam, jakby paraliżujący pocisk wbił mi się w samo
serce, w całe moje jestestwo. Jak mogłam pogodzić się z myślą, że jestem owocem Zła i Ciemności?
W desperacji mój umysł krzyknął:
— Mamo, pomóż! Czy to prawda?
Starałam się odepchnąć jego natarczywą obecność i uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie tego
zrobić.
— Mamo, co się dzieje? — krzyknęłam.
Ale stałam sama. Rozumiałam, że chce mnie sobie podporządkować, wiedziałam, że muszę wytężyć cały
mój nie ukształtowany jeszcze Talent, żeby go odepchnąć. Zebrałam w sobie siły, próbując chronić się przed
dalszymi atakami, koncentrując myśli na odpieraniu Mocy mężczyzny.
Jego obraz falował. Moja siła, o której nie wiedziałam, starała się powstrzymać jego napaść. Poczułam, że
Godrona cieszy ta wola walki i uświadomiłam sobie, że chce posiąść Moc, jaka jest we mnie.
Nie mogłam do tego dopuścić. Jego złe siły staną się niepokonane, jeśli dołączy do nich mój uśpiony
Talent. Zdwoiłam wysiłki, żeby temu zapobiec.
Gdybym tylko wiedziała, co robić! Runy na ścianach i piedestale wiły się jak węże, więc instynktownie
wyciągnęłam przed siebie ręce. W końcach palców poczułam dziwne łaskotanie. Jak w transie naszkicowałam w
powietrzu znak. Przez dłuższą chwilę lśnił błękitem. Runy na ścianach zdawały się pulsować w odpowiedzi,
usłyszałam szyderczy śmiech Godrona, który chciał chyba zachęcić mnie do walki moją najsilniejszą bronią.
Otoczył mnie wiatr, włosy zaczęły się dziko kręcić wokół głowy, a karmazynowy blask runów popłynął w moim
kierunku, jakby chciał mnie pochłonąć. Nakreśliłam przed sobą koło. Błękitny ogień migotał w miejscach, gdzie
dotknęła go siła runów, ale trzymał się i mnie chronił.
Godrona przestało to bawić. Wysłał myślową strzałę do mojego umysłu. Padłam na kolana z głośnym
krzykiem. Przez mgłę bólu zobaczyłam, że Reldo skoczył między mnie i ołtarz, próbując mnie obronić przed
przeciwnikiem, którego nie widział.
— Nie! — krzyknęłam, obawiając się o jego życie. Co mogło go ochronić przed złem Godrona?
Za późno. Próbowałam osłonić jego myśli. Poczułam, jak krzyczy; jego świadomość uniknęła uderzenia.
Nie miał jednak myślowych barier. Jeśli go nie uratuję, desperacki lot jego umysłu skończy się śmiercią.
Ale jak go ratować?
Szaleńczo podążyłam za jego myślami, przerażona pustką, którą znalazłam. Zrozumiałam, że muszę
szybko opanować sytuację.
Kiedy podzieliłam energię, Godron zwiększył wysiłki, by przełamać mój opór. Czułam Relda,
chwyciłam j ego okaleczoną świadomość i trzymałam mocno, wiedząc, że nie wolno mi jej puścić. Nie będę miała
więcej okazji. Jeśli teraz skoncentruję się na własnej obronie, stracę kuzyna na zawsze. Tego bym nie zniosła.
Zło uderzało we mnie falami, osłabiając umysł. Czułam, że pochłania mnie Moc Godrona, ale wciąż
mocno trzymałam Relda. Zostań ze mną, zostań...
Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Moc Godrona okazała się zbyt silna w porównaniu z moim nie
ukształtowanym Talentem.
Nagle wlała się we mnie energia z zewnątrz, spajając moje poszarpane zmysły i kierując je tam, gdzie
należało. Teraz wiedziałam, co robić. Jak kierować myślą, trzymać Relda i opierać się Godronowi.
Odniosłam wrażenie, że nie jestem sama — czy to była prawda? Tak! Poczułam, jak łapią mnie czyjeś
ręce, zobaczyłam, jak moja matka unosi cienki sztylet z rękojeścią z błyszczącego niebieskiego kamienia.
Rękojeść miotała strzały światła, które otoczyły komnatę, pełzały po ścianach, wysadzały w powietrze kawałki
ołtarza. Wiatr narastał, ryczał, jakby waliły się tysiące gór. Z rozpadających się ścian wylatywały chmury pyłu.
Pioruny uderzały w wijącą się, przezroczystą figurę nad ołtarzem.
— Nieeeee!
Uwolniłam dłoń z uścisku mamy i przeniosłam na jej rękę, trzymającą sztylet. Dłoń Lenila spoczęła na
mojej.
Ucisk, który dręczył mój umysł i duszę, zaczął ustępować, całkowicie go z siebie wyrzuciłam. Czułam,
jakbym urosła i wyszła z siebie. Wiedziałam, że wygnanie Godrona nie wystarczy. Trzeba go zniszczyć, żeby już
nigdy nie zatruwał świata Złem i Ciemnością.
Gunnal i Varela zbliżyli się, dodając nam sił, chociaż sami nie posiadali Talentu. Zobaczyłam, jak Reldo
porusza się, wstaje i podchodzi do nas. Już mnie nie potrzebował, pozwolił mi poświęcić całą Moc na zniszczenie
Godrona.
Posadzka pod nami zatrzęsła się. Z powały spadały kamienie. Wiedziałam, że trzeba uciekać, ale nie
mogłam się jeszcze oddalić: musiałam zobaczyć, jak mglista postać Godrona rozpada się do reszty. Pulsujące
krwawe światło pozostałych runów zmieniło się w niebieskie. Ołtarz rozpadł się ze straszliwym hukiem, niszcząc
ostatnie ślady ducha Godrona. Trzonek noża ściemniał. Zaczęliśmy uciekać z walącej się wieży. Przebiegliśmy
przez tunel. Całe domostwo zamieniało się w ruinę, czułam nasz wspólny strach, że nie zdołamy uciec. W panice
wytężyłam moją nowo odkrytą siłę i podtrzymywałam głazy, aby nie upadły.
Kiedy przebiegaliśmy pod wieżą, kołysała się, wysłałam więc myśli, żeby ją podeprzeć. Wysiłek był tak
bardzo wyczerpujący fizycznie, że aż słaniałam się na nogach. Chwyciły mnie młode, silne ręce — to Reldo.
Trzymając mnie w ramionach, osłaniał rodzinę. Wieża runęła, zabierając ze sobą ściany zamku, pozostawiając
jedynie gruz i pył.
Moi ukochani pochylili się nade mną. Zapadłam w błogą nieświadomość.
Drugi źrebak narodził się także rano, choć o wiele wcześniej niż pierwszy. Mój ojciec Gunnal i Lenil
spali, wyczerpani, ale zadowoleni.
Głosy? Ach, tak. Wyglądając przez okno widziałam jak Reldo i Jenli idą ręka w rękę do zagrody. Jenli
gadała i podskakiwała. Reldo uśmiechał się do siostrzyczki z pobłażaniem.
Varela dała mi do przeczytania swój pamiętnik, który pisała od samego przybycia do naszego świata.
Opisała moje pochodzenie i narodziny. Opowieść ta, pisana przyjazną ręką, była teraz łatwiejsza do zniesienia niż
wtedy, gdy wpychano mi ją do głowy z nienawiścią.
Uważam Gunnala za ojca, bo naprawdę nim jest. Brał udział w ratowaniu mamy, potem ją poślubił,
wychował mnie i kochał jak córkę, chociaż wiedział, z czyjego nasienia wyrosłam.
Przygotowuję się do wyjazdu na naukę. Teraz, kiedy Godron naprawdę nie żyje, mama już się nie boi.
Wie, że nie musi mnie chronić i osłaniać przed Złem. Szczęśliwie jej Talent, chociaż uśpiony, pozwolił odebrać
moje wołanie. Powiedziała mi potem, że kiedy usłyszała w myślach mój krzyk, wiedziała, gdzie jestem, bo to
właśnie tam Godron zabrał ją wiele lat temu. Dlatego nie wolno nam było wchodzić do lasu. Dała mi sztylet —
leży koło mnie, kiedy piszę te słowa — który odegrał tak ważną rolę w oczyszczeniu moich narodzin, a potem
przeciął gardło Godrona, kończąc jego fizyczne życie.
Muszę przyjąć z pokorą fakt, iż jestem obdarzona Talentem tak wielkim, że jego granice nie zostały
jeszcze poznane. Będę się przykładać do lekcji, żeby nauczyć się kierować Mocą dla dobra naszych ludzi i naszego
świata.
Posłowie
Kiedy Andre Norton poprosiła o drugie opowiadanie o Świecie Czarownic, natychmiast zadzwoniłam do
mojej partnerki, pisarki Karen Rigley. Przypomniala mi, jak zastanawiałyśmy się nad przyszłością nowo
narodzonego dziecka w “Kamieniach Sharnonu” (“Opowieści ze Świata Czarownic tom drugi”) i wiedziałyśmy
już, ze jego los stanie się tematem naszej historii.
Przez dwa lata współpracowałyśmy na odległość, teraz po raz pierwszy pisałyśmy naprawdę razem, w
tym samym miejscu. Zawsze będę pamiętać, jak siedzimy koło siebie przy maszynie Karen, a Silistia opowiada nam
swoją historię. Nie zapomnę tez radości, jaką obie odczułyśmy, kiedy Andre przyjęła “Córkę Godrona” bez
poprawek.
Andre pokazała mi drogę do gwiazd, obudziła we mnie marzenie zostania pisarką. Potem pośrednio
związała mnie z Karen. Jesteśmy dumne, że nasze wysiłki zyskały jej aprobatę.
Ad astra.
ANN MILLER
Andre Norton nie tylko otworzyła przede mną fantastyczne nowe światy, ale i dala mi partnerkę do
pisania, Ann Miller. Ann przyznaje, że Andre Norton zmieniła jej życie i zainspirowała ją do pisania. Bez Andre
zespół Miller–Rigley nigdy by nie istniał. Wielka Mistrzyni science fiction wpłynęła na całą naszą pracę, od
najkrótszych artykułów do powieści. Kiedy przyjęta “Córkę Godrona”, nie prosząc o ponowne jej napisanie i nie
sugerując żadnych zmian, poczułyśmy się tak zaszczycone, jakbyśmy dostały Nagrodę Pulitzera lub Akademii.
KAREN E. RIGLEY
Kwestia magii
Marta Randall
I
Wędrowny magik rozstawił namiot na polu za stodołą garncarza. Jora, najlepsza przyjaciółka Imrie,
mówiła o nim przez cały dzień pracy w polu. Imrie bała się, że zaraz oszaleje od jej gadania.
— Założę się, że był wszędzie — powiedziała Jora, odgarniając z czoła wilgotne włosy. Napełniła koszyk
ziarnem z worka. — Za oceanem i w ogóle. Ludzie mówią, że potrafi nawet czytać myśli — ciągnęła.
Zadrżała ze strachu i radości. Niezadowolona Imrie tylko mruknęła.
— Słyszałam, jak mama mówiła cioci, że on rozmawia z Prastarymi. — Jora przestała udawać, że
pracuje. — A tata powiedział, że magik potrafi wywołać deszcz. A nawet błyskawice!
— Bzdura — odparła Imrie. — Deszcz pada albo nie pada, piorun uderza albo nie uderza. To wszystko.
Rozmowa z Prastarymi... Hmm. Zdjęła mokrą koszulę. Dzień był gorący i parny.
— Imrie — zaczęła znów Jora. — Nie cieszy cię to ani trochę? Założę się, że widział nawet smoki,
latające statki i różne inne ciekawostki.
— A ty widziałaś kiedyś smoka? Albo latający statek? — zapytała Imrie, opierając ręce na biodrach. —
Może rozmawiałaś z kimś, kto widział? Nie, bo przecież zawsze ktoś zna kogoś, kto słyszał, że czyjaś tam ciotka
widziała smoka. A Prastarzy? Widziałaś choć jednego? Albo słyszałaś? Lub dotykałaś? — Patrzyła na
dziewczynę. — No, co mi odpowiesz?
— Twój kłopot — odparła zagniewana Jora — polega na tym, że nie masz wyobraźni. — Wzięła kobiałkę
z ziarnem i zaczęła iść między bruzdami, nie czekając, aż przyjaciółka napełni swój kosz.
Nagły poryw wiatru wysunął kosmyk ciemnych włosów Imrie spod opaski. Dziewczyna odgarnęła go z
szyi. Magik! Raczej szarlatan, pomyślała ze zniecierpliwieniem.
W czasie kolacji Tib, kuzyn Imrie, paplał z dziecinnym zaciekawieniem o zbliżającym się występie
magika. Wujek Rosin szarpał brodę i rozprawiał o czymś z powagą, a ciocia Melia potakiwała mrukliwe, milcząca
jak zwykle. Imrie obserwowała ciotkę, pomagając jej przygotować i podać posiłek. Melia była siostrą jej matki,
przeżyła rzeź w Dolinie Menas, podczas której zginęli rodzice Imrie. Podobnie jak Dolina Harkens, Menas leżało
wśród niewielkich dolinek, bezładnie rozrzuconych w tej części Wyżyny Hallack. W przeciwieństwie jednak do
Harkens, położonego nad morzem, Menas graniczyło z Wielkim Pustkowiem, samotną, niezbadaną krainą,
zamieszkaną przez biedaków, opryszków i duchy Prastarych. Napad na tę dolinę nie był niczym niezwykłym: ot,
kolejna potyczka w toczących się nieustannie walkach przygranicznych. Bandyci na koniach zaatakowali ogniem
i mieczem. Maleńkie Menas nie miało sił, by bronić się przed liczniejszym przeciwnikiem, więc w ciągu jednego
dnia wszystkie domostwa legły w gruzach. Z tego, co powiedziano Imrie, tylko ona i Melia uniknęły śmierci.
Imrie zastanawiała się czasami, czyjej matka stałaby się z wiekiem podobna do Melii: cicha, zmęczona i
siwa. Pamiętała rodziców bardzo słabo, jako pogodnych, kochających się ludzi, którzy wypełniali jej dni światłem
i szczęściem. Melię przypominała sobie jako młodą, bardzo ładną, zawsze roześmianą kobietę.
Melia zachowała parę pamiątek z Doliny Menas. Trzymała je w maleńkim, drewnianym pudełeczku na
półce nad paleniskiem. Sama nigdy do niego nie zaglądała, ale dla Imrie było ono kluczem do utraconego lepszego
świata. Czasami, późną nocą, wyjmowała z pudełka amulet matki i zabierała ze sobą do łóżka. Trzymała go mocno
i wyobrażała sobie, że ona i Melia wciąż są w Menas, że Melia nadal się śmieje i flirtuje z młodymi mężczyznami,
że rodzice Imrie przytulają ją i zadają śmieszne zagadki. Potem cichutko płakała, aż ją to usypiało.
Tego wieczoru, po kolacji, niechętnie poszła z rodziną na pole za stodołą garncarza. Zgodziła się tylko
dlatego, że Tib zamęczał wszystkich o to przy jedzeniu. Namiot magika, niegustownie ozdobiony chorągwiami i
proporcami, stał na prowizorycznym podium; Pomocnik sztukmistrza siedział na deskach i wymachiwał nogami,
spoglądając na tłum przybyłych ze znudzoną, pełną wyższości miną.
Długie rękawy jego tuniki leżały za nim na podeście. Mieszkańcy Colmery stawili się chyba w
komplecie. Rosin i Melia podeszli do Seta, przywódcy wioski. Imrie spodziewała się, że będą opowiadać bzdury o
magiku, ale Set podrapał się w głowę pod znoszoną niebieską czapką i wskazał ręką na wschód.
— Kłopoty — rzekł cicho. — Na wybrzeżu. Mówią o wojnie.
Rosin szarpał brodę.
— Poważnie?
— Możliwe. — Set zmarszczył brwi. — Zeszłej nocy przejeżdżał tędy Halle z Norris.
Norris było sąsiednią doliną, niewielką jak Harkens. Leżało w pobliżu jednego z głównych szlaków
prowadzących przez niebezpieczne wzgórza Wyżyny Hallack. Zwykle nikt nie wyjeżdżał stamtąd wiosną, przed
końcem zasiewów.
— Nie słyszałem o tym — powiedział Rosin.
— Unikał rozgłosu. Pan Betry zwołał ludzi do zamku, prosił o pomoc. Potrzebują wojska. Pojechał
zobaczyć się z panem Harkenem. Skoro jesteśmy na wybrzeżu...
— Wiadomo, z kim walczy?
— Z obcymi. Przybyli zza morza.
Rosin wyglądał na zaskoczonego.
— Zza morza?
— Mało prawdopodobne. Może to tylko plotki. Po zimie ludzie zawsze więcej gadają. Jeśli to prawda,
Harken na pewno coś powie.
Rosin mruknął przytakująco, a Set poszedł porozmawiać z innymi starszymi. Imrie zadrżała i
skrzyżowała ramiona, uderzając dłońmi o boki.
— Wujku Rosinie? — powiedziała.
— To tylko plotki — powtórzył wuj słowa Seta. — Nie przejmuj się, oglądaj przedstawienie. Dzieje się
tak każdej wiosny, ludzie po prostu muszą opowiadać o czymś strasznym. Set jest bardzo zadowolony, bo czuje się
ważny. Idź do koleżanek, baw się dobrze. I miej oko na Tiba.
— Nie potrzebuję jej — zbuntował się Tib, ale kiedy dostrzegł spojrzenie ojca, posłusznie wziął Imrie za
rękę i pociągnął ją przez tłum. Jora zauważyła dziewczynę, przecisnęła się do niej.
— Wiedziałam, że nie wytrzymasz i przyjdziesz — powiedziała. Chodźcie, siostra zajęła dla nas miejsca
blisko namiotu.
Tib krzyknął z radości i szarpnął Imrie. Za Jorą przepychali się do przodu. Imrie westchnęła.
Wkrótce pokazał się magik. Był nieciekawym mężczyzną o siwej brodzie. Rękawy jego tuniki były
jeszcze dłuższe niż u pomocnika. Po kwiecistej przemowie, obiecującej wszelkiego rodzaju cuda, przystąpił do
rozsypywania jakichś proszków. W powietrzu pojawiła się smuga dymu. Wielu ludzi zaczęło krzyczeć i zakrywać
sobie głowy, a człowiek stojący przy Imrie klął, jak klną mężczyźni, gdy się boją, ale nie chcą tego okazać.
Pomocnik magika wykrzykiwał zaklęcia, potem skrył się w tłumie, jakby szukał bezpiecznego schronienia. Tib
schował twarz w spódnicy Imrie i popiskiwał. Imrie potrząsnęła głową, mrużąc oczy, ale widziała tylko ciemny
dym i sztukmistrza, który kręcił się, jakby nasypano mu pieprzu w ubranie. Mocno szturchnęła Jorę łokciem.
— Co to? — zapytała. — Co widzisz?
— Potwory — wykrztusiła Jora. — Wielka Matko, ratuj nas, pożerają magika!—jęczała z przerażenia.
Siostra ukryła twarz w jej rękawie i płakała.
Magik krzyknął tryumfalnie, wyskakując z kłębów dymu, rozpływającego się w strzępach. Wszyscy
wiwatowali, a Tib podskakiwał z radości. Dym zniknął, kuglarz się ukłonił, a chłopak, który mu pomagał, ruszył
przez tłum z miseczką na drobniaki. Jora wrzuciła do niej parę monet, ale Imrie tylko się skrzywiła. Chłopak
zmarszczył nos i poszedł dalej.
Przez całą noc mieszkańcy wioski rozmawiali tylko o śmiertelnej bitwie magika z potworami z dymu.
Imrie nakryła uszy kocami i udawała, że śpi. Zapomniano nawet o tym, co Set mówił o zbliżającym się
nieszczęściu. Prawdopodobnie słusznie, pomyślała Imrie; kłopoty te wcale nie były bardziej materialne niż
sztuczki magika. Coś ją jednak niepokoiło — nawet stojący twardo na ziemi wujek Rosin widział potwory z dymu,
a przecież nie wierzył w nic, czego nie mógłby zasiać, zebrać, przeżuć czy połknąć. Imrie zagryzła wargę,
spoglądając znad koca na plecioną ścianę chaty. Może Jora miała rację, pomyślała. Chyba nie mam wyobraźni.
Odwróciła się. Ciocia i wujek chrapali na sienniku, Tib pomrukiwał przez sen. Pomyślała, że nawet jeśli
nie ma wyobraźni, wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie — i wcale nie jest tym zachwycona. Miała piętnaście
lat i dojrzała do małżeństwa, jak powiedział wujek Rosin. Imrie przypuszczała, że zostanie wydana za Postena,
który pracował na sąsiednich polach, albo, jeśli jej się poszczęści, za Meta, syna kowala. Prychnęła. Met był
przysadzisty i hałaśliwy. Podczas uroczystości w wiosce pił za dużo piwa. Nieważne zresztą, za kogo wyjdzie, i
tak wie, że wkrótce po ślubie zrobi się zmęczona i milcząca jak ciocia Melia, jej życie będzie upływać na
sprzątaniu, gotowaniu, przędzeniu, cerowaniu, pracy w polu, wyciąganiu wody ze studni i rodzeniu dzieci.
Niepostrzeżenie osiwieje, a od siwizny tylko krok do śmierci.
Mam dość wyobraźni, żeby to przewidzieć, pomyślała niewesoło Imrie. Może Jorze będzie łatwiej to
znieść — ma wystarczająco dużo fantazji, by zobaczyć nie istniejące smoki.
Klepnęła ze zniecierpliwieniem wiązkę słomy pod głową i zamknęła oczy. Czy ma wyobraźnię, czy nie,
magik jest oszustem, to wszystko. Powtarzając tę myśl jak modlitwę, zasnęła.
Sztukmistrz opuścił wioskę następnego ranka. Udał się, jeśli wierzyć plotkom, do zamku niedaleko
krańców doliny. Imrie tylko wzruszyła ramionami, kiedy Jora powtórzyła jej te zapierające dech w piersiach
nowiny. Parokrotnie widziała Harkenów na przejażdżce — pan siedział ciężko w siodle, jego żony prawie nie było
widać spod bogatego stroju, a młody panicz był odważny, inteligentny i oczywiście bardzo z tego dumny.
Prawdopodobnie nie różnią się od ludzi z wioski, pomyślała Imrie i przeciągnęła ciężki kosz z ziarnem do swojej
bruzdy.
Upał utrzymał się aż do zachodu słońca, kiedy skończyli wysiew; niebo pociemniało, zaczął mżyć
deszcz. Imrie rozpostarła ramiona, ciesząc się, że naprawdę pada, upajając się chłodnymi kroplami i miłym
łagodnym wiatrem, zapachem wilgotnej żyznej ziemi. Na wschodzie pokazała się błyskawica. Jora, stojąca przy
Imrie, krzyknęła i wskazała ręką.
— To z zamku! — powiedziała z przekonaniem. — Pewnie ten magik. Dla nas nie wyczarował
błyskawic.
— Chciałabym — odrzekła Imrie — żebyś zapomniała o tym przeklętym kuglarzu i znów zaczęła mówić
o chłopcach. Przynajmniej jest ich więcej.
Jora obrzuciła ją wzrokiem i odeszła. Imrie spojrzała na niebo, znów błysnęło. Wyglądało to z pewnością
na zwykłą wiosenną błyskawicę — nic szczególnego, tylko że zmiany pogody przychodziły zwykle ze wschodu, a
nie z zachodu, a światło błyskawic zdawało się utrzymywać nad środkiem doliny, nie poruszało się mimo wiatru,
który gnał chmury. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, wyprostowała ramiona i poszła w
kierunku wioski. Bzdura, pomyślała. Po prostu bzdura.
Gdy zapadła noc, poświata stała się silniejsza, rzucała jasne odblaski na wioskę. Wujek Rosin powiedział,
że przy tym świetle można by policzyć nasiona w bruzdach. Wujek rozmawiał z Setem, długo i z niepokojem, o
możliwej wiosennej powodzi — ziarno zostałoby wypłukane, a plony zniszczone. Ciocia Melia dolewała
mężczyznom piwa. Za każdym razem, gdy grzmiało, lekko podskakiwała. Nawet Tib wreszcie przestał mówić.
Imrie skończyła zmywanie po kolacji, potem, jakby zarażona panującym w pokoju napięciem, wzięła
drewniane pudełeczko z półki nad paleniskiem. Wciąż patrząc na wujka i Seta otworzyła je i wodziła dłonią
między schowanymi w nim przedmiotami. Nagle otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wysypała zawartość
pudełeczka na kolana. Brakowało zniszczonego amuletu matki. Była to metalowa kulka, wytarta po latach
noszenia. Z pewnością talizman nie miał żadnej wartości z wyjątkiem związanych z nim wspomnień. Imrie jeszcze
raz, z niedowierzaniem, przejrzała rzeczy z pudełeczka.
— Ciociu Melio!
— Co się stało, dziecko? — zapytała ciotka, podchodząc do niej.
Imrie pokazała pudełko.
— Zniknął amulet, amulet mamy...
Melia zmarszczyła brwi.
— To mnie nie dziwi, zawsze uciekał od ludzi. Z wyjątkiem twojej matki i ciebie. Prawdopodobnie jest w
twoim łóżku, znajdziesz go. A teraz bądź cicho, bo wujek i Set bardzo się martwią. Nie myśl o tym teraz. Proszę.
— Podała jej kromkę chleba, upieczonego specjalnie dla gościa.
Imrie schowała rzeczy do pudełka i odłożyła je na miejsce. Położyła chleb na stole i wróciła do swego
kącika. Odsunęła łóżko od ściany. Znalazła dwa guziki, dawno zgubioną wstążkę i sporo kłaczków kurzu, ale
amuletu nie było. Obserwująca ją Melia ostrzegawczo potrząsnęła głową. Imrie dosunęła i posłała łóżko, usiadła
nieszczęśliwa, szczelnie okrywając się płaszczem. Znajdę amulet rano, powiedziała sobie zdecydowanie; musi być
gdzieś w chacie. Nie ma sensu płakać z tego powodu. Przynajmniej nie teraz. Rozluźniła ramiona i wsłuchała się w
rozmowę mężczyzn. Wiosenna powódź spowoduje zniszczenia i głód — przygnębienie wujka i Seta jeszcze się
Pogłębiło. Żaden z nich nie wspomniał o magiku, chociaż z faktu, że Set często układał dłonie w znak odganiający
Zło, Imrie wywnioskowała, że obawiają się magii.
Powiedziała sobie jednak, że magik nie jest silniejszy niż ona sama — ma jedynie zdolność sprawiania, że
ludzie mu wierzą. To tylko proszki, zapachy i dym, nic więcej—z pewnością to nie on jest odpowiedzialny za
błyskawice i deszcz ani za dudniące grzmoty, które im towarzyszyły.
Chociaż prawdopodobnie miał w sobie dość magii, by odwrócić uwagę ludzi, żeby jego pomocnik mógł
bez przeszkód okraść ich domy, pomyślała nagle. Zerwała się z miejsca. Ciocia Melia zmarszczyła brwi, a wujek
Rosin, który wstał, żeby odprowadzić Seta do drzwi, potrząsnął głową. Imrie usiadła. To było tylko podejrzenie, w
dodatku sprawa ta nie miała żadnego znaczenia w porównaniu z zagrażającymi wiosce nieszczęściami: powodzią
i głodem.
— Wujku Rosinie... — powiedziała Imrie, kiedy Set wyszedł.
— Nie dziś, dziecko — odparł zmęczony Rosin. — Cokolwiek by to było, może poczekać do rana.
Rodzina poszła spać, ale Imrie leżała sztywno, rozmyślając o amulecie i burzy, aż myśli te stopiły się,
obie równie straszne. Głośny grzmot potrząsnął chatą tak silnie, że Imrie zeskoczyła z siennika, poszukała dłonią
płaszcza, wciągnęła buty i zatknęła za pasek nie zapaloną pochodnię. Poruszała się szybko — do sakwy przy pasku
włożyła pół chleba, krzesiwo i suszone jabłko. Potem, wciąż bezszelestnie i szybko, wyruszyła w noc.
Magicy to bzdura, nie ulega wątpliwości, ale jeśli to sprawka szarlatana, który odwiedził wioskę, Imrie go
powstrzyma i odbierze mu amulet. Nie wiedziała, jak to zrobić, zwłaszcza że jednak mógł mieć władzę nad
niebem, ale była pewna, iż musi spróbować. Naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła bardzo szybkim krokiem,
ścieżką prowadzącą na wschód, do zamku.
Po chwili zauważyła, że wciąż siąpi delikatny deszczyk, potem zamienia się w mgiełkę, a później w
ciemność. Nie ma więcej niebezpieczeństwa wiosennej powodzi — ale niebo raz po raz rozdzierały błyskawice,
grzmoty trzęsły ziemią pod stopami Imrie. Dziewczyna ani razu nie pomyślała o powrocie.
II
Ryle Harken niecierpliwie bębnił palcami po stole, patrząc, jak akrobaci kręcą się, wyginają i ustawiają
jedni na drugich. Głupia strata czasu, pomyślał; bankiet, przemowy, popisy, wszystko. Siedzący po
drugiej stronie stołu wuj Betry, pan Doliny Norris, marszczył brwi i skubał brodę. Betry przyjechał z
Norris dwa dni wcześniej, przywiózł nowiny o możliwym najeździe, co bardzo ubawiło pana Josicha, ojca Ryle’a.
— Daj spokój, Betry — powiedział pan Josich Harken, opierając puchar z winem na wydatnym brzuchu.
— Nie masz nic lepszego do roboty, niż przedzierać się przez wzgórza, żeby przynieść nam głupie plotki? Napad
od strony morza? Śmieszne. Tam nic nie ma, kuzynie, wszyscy o tym wiedzą. Pan Betry, szczupły nerwowy
mężczyzna, zamachał rękami.
— Ale, Josich... — prawie błagał. — Posłuchaj...
— Poza tym Harkens jest małe, naprawdę maleńkie — powiedział łagodząco pan Josich. Światło
późnego popołudnia wypełniało komnatę, oświetlało wyściełane fotele i skromne gobeliny. — Niewarte
kichnięcia, Betry. To zaledwie parę gospodarstw i jedna rybacka osada. Tak samo zresztą wygląda Norris. Gdyby
ktokolwiek zbliżał się od strony morza, najprawdopodobniej by nas przeoczył. Przestań więc zadręczać się bez
powodu i zacznij się bawić — wiemy, że potrzebowałeś pretekstu, żeby odwiedzić siostrę.
Betry z ociąganiem poszedł z innymi podziwiać kwiatowe kompozycje pani Kory. Pan Josich uśmiechnął
się i kazał przynieść więcej wina.
Kłopot w tym, pomyślał Ryle, że ojciec może mieć rację. Tuż przed nimi skakała akrobatka. Jej wilgotna
skóra lśniła złociście w blasku płomieni. Teraz dziewczyna stanęła na rękach. Omal nie straciła równowagi i
zawodowego uśmiechu. W Harkens od dziesiątek lat panował pokój. Było zbyt małe, żeby przyciągnąć czyjąś
uwagę, nie za biedne, nie za bogate, schowane w niewielkiej dolinie między morzem a wysokimi wzgórzami, które
wyznaczały zachodnią granicę Doliny Norris. Na północy rozciągały się kamieniste wzgórza i lasy, oddzielające ją
od Doliny Menas, skąd od dobrych dziesięciu lat nie dochodziły żadne wieści. Strome granitowe góry, pełne, jeśli
wierzyć plotkom, miejsc wielkiej, ciemnej Mocy, osłaniały Harkens od południa. Dolina była więc odizolowana,
spokojna i, jak pomyślał ze złością Ryle, nudna. Największą rozrywką, jaką proponowała odwiedzającemu ją
panu, były popisy niezręcznych akrobatów i czekający w kuchni magik ubrany w łachmany. Minstrele, pomyślał
Ryle, mogliby ułożyć o Harkens tylko komiczne pieśni.
Akrobaci zakończyli popis drżącą spoconą piramidą przed wielkim kominkiem. Pani Kora
entuzjastycznie biła brawo; jej okrągła twarz się zarumieniła. Josich uniósł kielich na znak aprobaty, pan Betry
wciąż skubał brodę. Ryle niecierpliwie uniósł się na fotelu.
— Cudownie — powiedziała matka swym dziecinnym głosem. Nie sądzisz, Betry? Czyż nie byli
cudowni?
— Cudowni — powtórzył niepewnie pan Betry.
Ryle zakrył twarz ręką. I w ten sposób spędzę całe życie, pomyślał zrozpaczony. Uwiązany do tej nudnej
doliny, w otoczeniu chłopów i rybaków, ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych, w miejscu zbyt małym, żeby
zauważyła je historia. Gdybym był panem Doliny Harkens, myślał, ufortyfikowałbym Pessik, rybacką osadę u
stóp zamku; zbudowałbym spichlerze na żywność i wodę, opróżniłbym skromną zbrojownię zamku, wziąłbym do
wojska chłopów. Powiedział to ojcu, kiedy wuj Betry zniknął w ogrodach.
— Zrobiłbyś to, prawda? — powiedział ojciec, pokazując gestem, że chce więcej wina. — Ufortyfikować
dziesięć kamiennych domków, ale czym, modlitwą? Wodorostami i marzeniami? I nie zapominaj, że jest wczesna
wiosna, nie mamy czego składować, dopóki nie ściągniemy daniny z wiosek, zresztą co będą wtedy jedli ich
mieszkańcy? Nie myślałbym też o poborze do wojska. Nie w czasie zasiewów. Chyba że masz zamiar karmić nas
zimą gałązkami i korzonkami. Nie przygotowałeś chyba gruntu pod krzaki, co? Mam nadzieję, że nie — matka by
się zmartwiła.
— Nie sądzę, żeby to był dobry powód do żartów — odparł gniewnie Ryle. — Jeśli Betry ma rację i
rzeczywiście szykuje się napaść, nie musisz się martwić pożywieniem na przyszłą zimę, bo już nas nie będzie,
więc nie będziemy musieli jeść.
— Ale Betry się myli. — Pan Josich był cierpliwy. — Jest roztrzęsiony z powodu plotek, jakich nagadał
mu jakiś wędrowny kupiec, który z kolei usłyszał je Bóg wie gdzie. Zeszłego lata z Wielkiego Pustkowia przyszli
bandyci, poprzedniej wiosny zdarzyło się coś równie śmiesznego. Betry się nudzi, to wszystko. Po długiej zimie
każdy jest znudzony.
— A ty nie? — zapytał szorstko Ryle.
— Ja? — zaśmiał się ojciec. — Przy tych wszystkich obowiązkach? Nie bądź głupi, chłopcze. —
Machnął na Ryle’a ręką. Dziesięć minut później był już na polu za zamkiem, pochłonięty rozmową z
pszczelarzem.
Służący zwinęli i wynieśli maty akrobatów, inni przynieśli przybory sztukmistrza. Pani Kora przerwała
pogawędkę z bratem. Wszedł magik. Skłonił się przed stołem, odrzucił w tył swe długie rękawy i wyczarował z
powietrza tuzin szarych gołębi. Ptaki poleciały w górę, pani Kora klaskała, a magik obdarował ją bukietem róż,
który również wziął nie wiadomo skąd. Jego pomocnik ustawił ruszt.
Przedstawienie, musiał przyznać Ryle, było naprawdę dobre, szczególnie potwory z dymu. Wypełniały
komnatę, kręcąc się wokół siebie. Miały błyszczące oczy i długie pazury, w tańcu poruszały ogromnymi
skrzydłami, grożąc magikowi. Ten bił się z nimi dzielnie, podczas gdy pomagający mu chłopak stroił przerażone
miny, naprawdę godne zawodowca. To mi się podoba, pomyślał Ryle, pochylając się do przodu. Potwory, smoki,
wielkie bitwy, niebezpieczeństwo i odwaga — takie właśnie powinno być życie. Kuglarz pokonał potwory,
wykrzykując zaklęcia. Po wyczerpującej walce monstra zajęczały i rozpłynęły się w powietrzu. Strzępy dymu
uleciały przez okna. Pani Kora krzyknęła z przerażenia, potem zaczęła bić brawo, pan Betry odsłonił oczy, a pan
Josich wyraził swą wdzięczność i zaprosił magika do stołu. Ryle przesunął się nieco, żeby zrobić miejsce na
przyniesiony przez służbę fotel. Sztukmistrz usiadł, otarł pot z czoła i uśmiechnął się skromnie do pana Josicha.
Oczywiście widział takie potwory, odpowiadał na nie kończące się pytania Ryle’a. Walczył z różnymi
poczwarami w dzikich zamorskich krainach, wyciągał ze swych ofiar sekrety magii, zanim niszczył je
doszczętnie. Prastarzy najwyraźniej szanowali jego potęgę, bo źli zostawiali go w spokoju, a pozostali ułatwiali
mu podróżowanie, dając schronienie i dobre łupy na polowaniach. Zwiedził całą Krainę Dolin, z północy na
południe, ze wschodu na zachód, widział wszystko, co można tam zobaczyć; występował przed wielkimi panami
w ich przebogatych pałacach. Przy okazji sugerował, że był sowicie wynagradzany zarówno przez panów, jak i
przez ich żony. Proponowano mu władzę i bogactwo, ale on, jak mówił, wolał życie wędrownego magika i nie
zamieniłby przygód i niebezpieczeństw na żadne nagrody i synekury.
— Kiedy byłam małą dziewczynką— powiedziała z rozmarzeniem pani Kora — do Norris przyjechał
magik i wyczarował dla nas błyskawice. Były takie śliczne — umiesz to zrobić? To znaczy wyczarować
błyskawice? Sztukmistrz się uśmiechnął.
— Oczywiście — powiedział lekko. — Nawet czeladnik potrafi wyczarować błyskawicę. To nic
trudnego.
— Naprawdę? — zapytała jednym tchem pani Kora. — Mógłbyś nam kilka wyczarować? Teraz?
Magik zmarszczył brwi.
— Naturalnie, Wasza Wysokość, ale musielibyśmy wyjść na dwór. Pada deszcz.
— Mały deszczyk nigdy nikomu nie zaszkodził — zagrzmiał pan Josich, odsuwając fotel.
— Chciałem tylko powiedzieć — pośpieszył z wyjaśnieniem magik — że w czasie deszczu byłoby to
naprawdę zbyt łatwe — żadna sztuka. Poza tym moglibyście uznać błyskawice za naturalne, bo pada deszcz i tak
dalej. Lepiej zrobić to w jasny dzień, Wasza Wysokość. W piękny, jasny dzień, przy bezchmurnym niebie.
— Może — powiedział pan Josich, wychylając do dna swój kielich. — Ale jeśli znam się na pogodzie,
popada jeszcze dwa, trzy dni, a kiedy się przejaśni, ciebie już tu nie będzie. Chodźmy więc, Mistrzu Magii.
Zobaczymy twoją błyskawicę, pada, czy nie. Obiecuję, że uwierzę: to nie są burzowe chmury, tylko zwykły lekki
deszczyk. Moja droga... — rzekł, podając ramię żonie. Pani Kora zachichotała i położyła ręce na jego ogromnym
ramieniu. Betry wahał się przez chwilę, potem pozwolił, by służący okrył go płaszczem i wyszedł z komnaty za
panem i jego małżonką. Ryle, starając się wyglądać na lekko znudzonego, szedł z magikiem. Pomocnik zamykał
orszak. Magik, jak zauważył Ryle, nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego.
— Nie martw się — szepnął Ryle. — To naprawdę lekki deszcz, więc uwierzymy, że twoja błyskawica
jest prawdziwa.
Kąciki ust magika opadły.
Pan Josich wyprowadził ich na dach zamku. Lekki wiatr uderzał w twarze kroplami deszczu. Ryle
spojrzał na zachód, gdzie chowające się za horyzontem słońce oświetlało kryte strzechą chaty osady Pessik.
Granitowe szczyty sięgały morza, niemal łączyły się na maleńkim wybrzeżu Harkens; woda była spokojna.
Rozczarowany Ryle odwrócił się z powrotem do magika.
Magik skrzyżował ramiona. Jego siwa broda powiewała na wietrze. Skupiony patrzył na północ. Uczeń
obserwował go z bardzo dziwną miną. Ludzie z zamku stali w pewnej odległości, nie ponaglali go. Po chwili
kuglarz rozpostarł ramiona i zaczął wykrzykiwać zaklęcia. Ryle poczuł gęsią skórkę. Zacisnął dłonie. Nic się nie
działo.
— Niebiosa są nieposłuszne — wyjaśnił magik, wycierając twarz rękawem. — Muszę nagiąć je do mej
woli.
— Mój Boże — powiedziała pani Kora. — Czy to bezpieczne?
— Wasza Wysokość, wszystko, co związane z magią, jest niebezpieczne — odparł surowo magik i
zawołał chłopaka. Rozmawiali chwilę, potem pomocnik się odsunął, a jego mistrz znów skrzyżował ramiona i
pogrążył się w kontemplacji nieba. Josich odsunął rodzinę od magika — pan Betry od początku trzymał się w
bezpiecznej odległości, gotów w każdej chwili zbiec po schodach. Niebo pociemniało. Magik zaczął wymachiwać
rękami, kreśląc w powietrzu niewyraźne, acz niewątpliwie magiczne znaki. Potem znów krzyczał do chmur. I
znów nic się nie stało.
Sztukmistrz odwrócił się do pana Josicha, potrząsnął głową.
— Panie — powiedział. — Są chyba jakieś przeszkody...
Niebo rozbłysło, rzucając cienie na dach. Zamek zadrżał od grzmotu tak, że wszyscy się przewrócili.
Magik wyglądał na zdziwionego. Pani Kora krzyknęła. Po chwili pan Josich powiedział zdecydowanym tonem:
— Bardzo ciekawe, Mistrzu. A teraz to skończ.
Znów rozbłysła błyskawica, rozległ się grzmot, a pan Betry uciekł po schodach. Ryle upadł tuż przy
magiku, po przeciwnej stronie dachu niż rodzice. Podekscytowany patrzył w niebo.
— To cudowne — oznajmił. To naprawdę cudowne.
Magik coś odmruknął.
— Przepraszam? — Ryle odwrócił głowę, by na niego spojrzeć. Niebo znów pojaśniało. Twarz magika
wyglądała jak porażona. Grzmot nie zdążył przebrzmieć, gdy kolejny piorun uderzył w dach zamku, zatrzęsły się
kamienne mury, huk był ogłuszający. Ryle krzyknął, przerażony i oślepiony. Ktoś chwycił go za ramię i próbował
ciągnąć.
— Chodź! — zawołał magik. — Chodź, głupcze, chcesz zginąć? Ruszaj się!
Ryle odepchnął jego rękę i usiadł, mrugając. Na chwilę zapadła ciemność, potem znów się rozjaśniło.
Ryle potrząsnął głową i głośno jęknął — drugiej części dachu nie było, zostały z niej tylko odłamki kamienia i
drewna. Rodzice zniknęli. Sztukmistrz pchał go w kierunku schodów.
—Moja matka?!—wrzasnął Ryle, próbując się wyrwać. — Ojciec! Magik znów go pchnął. Ryle odwrócił
się i spojrzał mu w twarz. Zabiłeś ich! Ty...
— Idioto, nie potrafię wyczarować błyskawicy! — krzyknął magik. — To nie ja! Chodź! — Zbiegł po
schodach. Ryle stał jak wrośnięty, patrzący na resztki dachu. Kolejny piorun uderzył w Pessik nad morzem.
Oszołomiony chłopak spojrzał na wschód.
Ogromny ciemny kształt rozpostarł się na wybrzeżu. Strzeliło z niego światło; chwilę później cała osada
rybacka zniknęła w wybuchu gorąca i huku.
Przerażony Ryle zbiegł po schodach. Zamek trząsł się i trzeszczał; z pomieszczeń dla służby dobiegały
krzyki, a główna komnata, znajdująca się dokładnie pod dachem, pełna była pokruszonych kamieni i połamanych
mebli. Valon, kapitan niewielkiej straży zamkowej, chwycił biegnącego Ryle’a; drugą ręką przytrzymywał
magika. Pomocnik krył się za nimi. Valon przybył do Doliny Harkens wiele lat temu, mówił, że przedtem był
najemnikiem i walczył z opryszkami w zachodniej części Krainy Dolin. Mimo podeszłego wieku mocno trzymał
magika i młodzieńca.
— Co się stało? — zapytał Valon. — Co on zrobił? — potrząsał magikiem jak szmatą.
— Nic! — zawył magik. — Mówię ci, ja tego nie zrobiłem.
— Coś się dzieje na wybrzeżu — wykrztusił Ryle. — Pessik już nie ma, musimy się stąd wydostać, bo
zniszczą zamek!
Valon potrząsnął i nim.
— Kto? — spytał. — Gdzie pan Josich?
— Dach — odpowiedział Ryle drżącym głosem. — Piorun uderzył w dach i... mój ojciec... — nie mógł
wymówić tych słów. Valon, patrząc mu w twarz, szeroko otworzył oczy.
— Na Wieczny Płomień! — szepnął. Zamek znów zadrżał, schody zatrzeszczały. Valon puścił mężczyzn.
— Chodźmy więc. I to szybko.
Wyszedł z komnaty. Ryle, magik i jego uczeń tłoczyli się za jego plecami.
Pomieszczenie dla straży również ucierpiało — nie było ściany zewnętrznej, a na podłodze leżeli martwi
ludzie, przypominający zepsute lalki. Valon chwycił broń z półki, rzucił ją Ryle’owi i magikowi i poprowadził ich
biegiem przez główną komnatę do sali, gdzie pan Josich odbywał narady. Odsunął zasłonę. Ukazało się mroczne
wejście do tunelu. Magik stanął.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie.
— Po prostu chodź — powiedział Valon i go pchnął. Wyjął z uchwytu nie zapaloną pochodnię. — Tędy
wyjdziemy z zamku.
Ryle zawahał się, spojrzał za siebie.
— Ty też — nakazał Valon, wpychając ucznia magika w otwór. Proszę, Wasza Wysokość, dla nich już
nic nie można zrobić.
Ryle zdławił szloch i poszedł za magikiem w ciemność.
III
Łagodne wzgórze oddzielało Colmerę od Zamku Harkenów i zatoki. Imrie była tam chyba z tysiąc razy,
ale dziś waliły pioruny, a od grzmotów ziemia drżała pod stopami. Dziewczyna wdrapała się wreszcie na wzgórze
i zamarła na widok ruin Zamku Harkenów. Dzikie białe błyskawice raz po raz uderzały w ziemię między zamkiem
a morzem. To nie błyskawice, pomyślała oszołomiona. To być może magia, ale tak przerażająca i zła, że na pewno
nie mógłby nią władać żaden wędrowny magik. Wiatr rozwiał strzępy chmur, odsłaniając pełny biały księżyc
wędrujący po niebie. Piorun uderzył u stóp wzgórza, zapaliły się drzewa w zagajniku. Dziewczyna złapała się za
brzuch i zaczęła uciekać przez błoto, aż straciła z oczu wybrzeże. Zatrzymała się, a potem rzuciła się biegiem w
kierunku granitowej wysokiej skały. Nie sądziła, że granit mógłby j ą ochronić, nie po tym, co widziała w zamku,
miała tylko nadzieję, że magia nie dotrze do tej strony wzgórza. Wpadła głową naprzód w skalną szczelinę, objęła
się rękami i modliła, jak nigdy przedtem.
Gdy ktoś dotknął jej ramienia, krzyknęła i poderwała się na nogi, gotowa do ucieczki. Czyjaś dłoń
zamknęła się na jej ramieniu, druga, duża, lecz łagodna, zakryła usta.
— Cicho, dziewczyno, nie zrobię ci krzywdy. Jestem Valon z Zamku Harkenów. — Głos zamilkł. —
Kiedy jeszcze był zamek... — Imrie przestała się szarpać, ręka zsunęła się z jej twarzy. — Kim jesteś?
— Imrie. Imrie, siostrzenica Rosina, z Colmery. Wstałam... hałas... ciocia Melia się bała... widziałam
zamek... co się stało? dokończyła, ciężko dysząc, gdy trzy inne sylwetki wyłoniły się z ciemności skalnej
szczeliny. Rozpoznała jedną z nich.
— Ty! — wrzasnęła Imrie, wściekła, i rzuciła się do magika. Wysoki młody mężczyzna stał między nimi,
odepchnęła go. — Gdzie mój amulet, złodzieju?
Sztukmistrz zamachał rękawami, cofnął się i zderzył ze swym uczniem. Obaj zaplątali się w rękawy i
upadli. Pomrukując tryumfalnie, Imrie usiadła na brzuchu magika i chwyciła go za brodę. Stojący za nią wysoki
młody mężczyzna ciskał przekleństwa, uczeń krztusił się ze śmiechu, a Valon złapał Imrie i magika, uniósł ich w
powietrze i potrząsnął.
— Uspokójcie się wreszcie! — nakazał głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wszyscy zamilkli, i wtedy
Imrie usłyszała, iż grzmoty ustały. Z miny Valona wywnioskowała, że wcale nie było to dobre.
— Teraz zejdą na brzeg — szepnął kapitan, prawie do siebie. — Przybędą i opanują Dolinę Harkens.
— Kto? — odszepnęła Imrie. Valon puścił ją, ale wciąż trzymał magika.
— Żądam... — zapiszczał kuglarz, a Valon znów nim potrząsnął.
Coś upadło na ziemię. Młody człowiek schylił się i podniósł łańcuszek na szyję i małe puzderko.
— To należało do mamy — powiedział, oglądając puzderko w świetle księżyca. Błyszczało. — To
puzderko mamy... — Nagle zaszlochał i odwrócił się do magika, gdy Imrie wzięła łańcuszek z jego rąk.
— To moje! — krzyknęła. — Gdzie mój amulet?
— Dość, Ryle — nakazał szorstko Valon i zaraz dodał: — Wasza Wysokość. — Młody człowiek przestał
płakać. Valon postawił magika na ziemi. — Muszę zobaczyć, co się dzieje na wybrzeżu. Z nim policzymy się
później. Może panicz zechce go popilnować? I chłopaka?
Ryle chwycił miecz i rozstawił nogi. Wyglądał na kogoś, kto umie się posługiwać bronią; magik, cicho
pomrukując, usiadł.
— Wasza Wysokość? — zapytała Imrie słabo.
— A ty, dziewczyno, pójdziesz ze mną— powiedział Valon. — Nie zostawię was obojga z magikiem, bo
w ciągu minuty zostałoby z niego żarcie dla psa. Już!
Pospieszyła za nim, zagryzając wargę. Powstrzymywała pytania, które chciała zadać. Kiedy zeskoczył na
ziemię, zrobiła tak samo i oboje zsunęli się z wzniesienia.
Za zasłoną dymu z płonących drzew osada Pessik lśniła jak rozżarzone węgielki w palenisku; zamek był
ciemną ruiną. Płomienie pożarły maleńką flotę rybacką. Dalej, na wybrzeżu, widać było jakiś wielki ciemny
kształt. Pobłyskiwały w nim światła, szereg dużych cieni przesuwał się w kierunku lądu. Dotarły do plaży, ale się
nie zatrzymały; kanciaste, zdeterminowane potwory morskie obiegły wybrzeże. Imrie krzyknęła. Z oddali
dobiegał głuchy odgłos, jakby obijały się o siebie skały.
Potwory dotarły do Pessik i przeszły przez kamienne ruiny lekko jak przez trawę. Jeden z nich rzucił
płomień na chatę; chata zniknęła. Parę minut później kilka potworów doszło do Zamku Harkenów, inne ruszyły
drogą do Colmery. Valon zaklął i odczołgał się w tył, Imrie przesunęła się za nim.
— Co się dzieje? — szepnęła, kiedy już wstali i ruszyli w stronę skały.
— Nie wiem — odparł i znów zaklął.
Ryle dobrze się spisał: związał magika i jego ucznia ich własnymi rękawami. Za nimi zgromadził stos
grzebieni, kolczyków, haftowanych torebek i innych pięknych łupów. Wygląda na zadowolonego z siebie,
pomyślała Imrie, przypominając sobie, jak go pchnęła. Valon zmarszczył brwi.
— Pozbieraj te rzeczy — nakazał. — Do diaska, chłopcze, wróg się na nie natknie i natychmiast nas
znajdzie. Wasza Wysokość.
Ryle wyprostował ramiona.
— Sądzę, że powinieneś mi okazywać więcej szacunku — powiedział. — Jestem teraz panem Ryle.
— Przyjacielu, jeśli się nie pośpieszysz, zostaniesz panem Padliną dla kruków — odparł Valon. — To, co
zniszczyło zamek i Pessik, idzie w tę stronę, i to szybko. Zbieraj te błyskotki, musimy się ukryć.
— Ukryć? — powtórzył Ryle.
— To straszne — oświadczyła Imrie. — Wielkie morskie potwory, które potrafią pływać i pełzać
samodzielnie, i strzelać ogniem, i niszczyć budynki, i idą w kierunku... — Przerwała, ścisnęło jaw żołądku. — W
kierunku Colmery — dodała i odwróciła się, żeby biec. Valon chwycił ją, objął ramionami.
— Sza — powiedział. — Słuchaj.
Pohukiwania potworów nagle stały się głośniejsze. Imrie zdążyła jedynie zobaczyć, jak jeden z nich
wspina się na wzgórze, zasłaniając niebo. Potem Valon podniósł ją i pobiegł w głąb szczeliny. Drapała go i
krzyczała, ale on zasłonił jej usta ręką. Tunel ostro skręcił, zniknęło nawet blade światło. Nie było już słychać
potworów.
— Nie pomożesz Colmerze — wysapał w biegu Valon. Na szyi czuła jego gorący oddech. —
Dziewczyno, nie możemy im pomóc.
Droga wydawała się bardzo długa. W końcu Valon zatrzymał się i postawił ją na ziemi. Imrie pomyślała
o zmęczonym uśmiechu cioci Melii, o czystym śmiechu Tiba. Oparła się o chłodną, wilgotną skałę, wtuliła głowę
w ramiona. Pozostali dochodzili do siebie. Ryle i Valon szeptali między sobą. Czasami drżała ziemia.
— Imrie — powiedział jakiś głos. Próbowała się odsunąć, pogrążona w żalu tak głębokim, że nawet nie
mogła płakać. Objęło ją czyjeś ramię.
— Imrie — powtórzył głos. — Pani Kora... Moja matka tam zginęła... Ojciec...
Imrie odwróciła się do Ryle’a. Przytulili się do siebie i zapłakali.
Mimo że Valon niósł nie zapaloną pochodnię, a Imrie miała pochodnię i krzesiwo, kapitan zapowiedział,
że nie będzie światła.
— Na razie go nie potrzebujemy — orzekł. — A potem na pewno bardzo nam się przyda. — Szli więc w
ciemności, mówili szeptem. Skała drżała delikatnie, jakby nad nimi stąpały olbrzymy.
— W poruszających się pudłach są ludzie — powiedział Valon. Albo coś, co przypomina ludzi.
Widziałem ich głowy, kiedy potwór wspinał się na wzgórze. A to oznacza, że kiedy poczują się bezpieczni, będą
poruszać się pieszo. Wtedy znajdą tunel, uciekajmy więc stąd jak najszybciej.
— A jak, twoim zdaniem, mamy to zrobić? — zapytał magik. Wciąż był przywiązany do ucznia, mimo że
gorzko się na to skarżył.
— Tunelami — odrzekł Ryle. — Kiedyś się w nich bawiłem. Mój ojciec... — Głos mu się załamał,
zamilkł na chwilę, potem podjął wątek. — Ojciec powiedział, że Prastarzy zaminowali wzgórza, pozostały po nich
tunele. Niektóre prowadzą do brzegu, do klifów za Pessik...
— Niedobrze — powiedział Valon. — Nieprzyjaciel opanował wybrzeże, a flota rybacka spłonęła.
Musimy się przedostać lądem do Doliny Norris, ostrzec mieszkańców.
— Nie sądzę — wtrącił szybko magik. — Dolina Manas jest o wiele bliżej, prawda? Z pewnością
powinniśmy się skierować na pomoc, tam będzie bezpieczniej. Jestem o tym przekonany.
Imrie usłyszała burknięcie Valona.
— Co, przeskoczymy przez góry? W przebraniu? Nie, oni pójdą do Doliny Norris, i my się tam
skierujemy. Co cię martwi, magiku? Czyżby w Norris przyłapali cię na kradzieży?
Magik milczał, ale chłopak znów się zaśmiał. Dłonie Imrie zacisnęły się w pięści.
— Szarlatan — powiedziała. — Robisz zapachy i dymy, żeby ludzie nie widzieli, jak ich okradasz.
— Pokazał bardzo dobre potwory z dymu — wtrącił Ryle. — Wszyscy je widzieli.
— Ja nie — odparła Imrie. — Widziałam tylko czarny dym i jego; skakał w kółko i krzyczał jak szaleniec,
przestraszył ludzi, przestraszył Tiba... — Zabolało ją gardło. Valon wziął ją za rękę.
— Odwagi, dziewczyno — powiedział. — Miałem kobietę w Pessik. Każdy z nas kogoś stracił.
— Z wyjątkiem oszusta — odrzekła gorzko Imrie. — Zabrał mój amulet, amulet mojej matki i chcę, żeby
mi go oddał. Natychmiast!
— Nie myśl o tym, dziewczyno — upomniał ją Valon. — Może twoja rodzina uciekła. Do Colmery
dotarło ostrzeżenie, do Pessik nie. Ale musimy się stąd wydostać. Ryle, co jeszcze wiesz o tunelach?
— A co z moim amuletem? — upierała się Imrie.
Wstając, Valon posłał jej srogie spojrzenie. Zagryzła wargę.
— Cóż — powiedział wolno Ryle. — Jeden z nich prowadzi w kierunku wzgórz za Colmerą, oddziela się
od tego. Ale mój... mój ojciec powiedział, że ten tunel nie jest bezpieczny. Zabronił mi do niego wchodzić, ale
nigdy nie powiedział, dlaczego.
— Ale to nasza jedyna szansa — rzekł Valon. — Nie wiem, jakie Zło tam tkwi, ale nie może być gorsze
niż to, co dzieje się w Harkens. Dziewczyno, daj mi pochodnię i krzesiwo. Imrie podała mu, o co prosił.
— Ja nie pójdę — oświadczył magik. — Jeśli Prastarzy zaminowali wzgórza, nie wiadomo, co zostawili
pod ziemią.
— Dobrze — zgodził się Valon. W ciemności rozbłysły iskry. Ryle, rozwiąż ich. Mogą uciekać sami.
— Zaraz, zaraz — powiedział szybko magik. — Nie możecie nas tu zostawić bez żadnej ochrony.
— Ach, tak? — zadrwił Valon. Hubka zapaliła się, przeniósł więc ogień na pochodnię.
Imrie mrugała w słabym świetle. Wszyscy wyglądali żałośnie obdarci i ubłoceni. Spojrzała na magika i
jego ucznia. Chłopak też na nią popatrzył. Pod jego tuniką było wybrzuszenie.
— Kapitanie — powiedziała Imrie. — Chłopak coś ukrywa.
— Nie — zaprzeczył uczeń magika, ale Ryle złapał go i z fałdów jego ubrania wyciągnął torebkę. Był w
niej bochenek chleba, plaster suszonego mięsa, butelka wina. Na butelce widniał herb Harkenów.
— Kolejne łupy — stwierdził Ryle.
— Te przynajmniej możemy zjeść. — Valon zgasił hubkę i schował resztę, wraz z krzesiwem do
kieszonki u pasa.
— Mam trochę chleba — powiedziała Imrie. — I jabłko.
— Niewiele, ale na troje wystarczy — odrzekł Valon.
— Troje! — Magik z trudem wstał, nadal miał związane ręce. Troje! Nie możecie iść bez nas — mogę
wam przecież pomóc, chronić was przed Prastarymi. Wiem, jak się z nimi obchodzić, na pewno zostawili coś w
tych przeklętych tunelach. Pożałujecie, jeśli nie zabierzecie mnie ze sobą.
— Wątpię —powiedział Valon, patrząc na niego chłodno. — Ale to lepsze niż ryzyko, że jakoś się stąd
wydostaniecie i sprowadzicie nam na kark wrogów.
— Nie zrobiłbym tego! Jak śmiesz...
— Zamilcz, złodzieju! — krzyknął Ryle, szturchając magika mieczem. — Valonie, mógłbym ich zabić
od razu...
— Nie. Dość już dziś było śmierci — stwierdził kapitan. — A on może się nam przydać. Chodźcie. —
Podał pochodnię Ryle’owi i podniósł jego miecz. Magik skulił się ze strachu, ale Valon tylko szarpnął za długie
rękawy, uwalniając jego i chłopaka. Na ziemię wypadły następne łupy. Imrie podniosła jeden z nich.
— Mój amulet!
— Zostaw go, głupie dziecko! — Magik próbował wyrwać jej amulet, ale Imrie uciekła od niego i
schowała się za kapitanem. — Oddaj, nawet nie wiesz, co to jest.
— Ach, tak? — powiedziała zaczepnie Imrie, bezpieczna za Valonem. — Myślisz, że jest cenny, prawda?
Dla mnie jest wart więcej niż dla ciebie.
Twarz magika się rozjaśniła.
— Kupię go od ciebie — oświadczył. — Za więcej pieniędzy, niż możesz sobie wyobrazić. Oddaj go,
zanim zrobisz sobie krzywdę.
— Krzywdę? Dlaczego?
— Oddaj mi go — powiedział chytrze magik. — Pokażę ci... Imrie potrząsnęła głową, ściskając amulet.
— Ty głupia! — sięgnął po kulkę.
— Cisza! — rzekł Valon, dobywając miecza. — Nie mamy czasu na sprzeczki. Dziewczyna zatrzyma
amulet, bo do niej należał przedtem. Jeszcze jedno słowo, magiku, a rozetnę cię na pół. I to powoli.
Magik cofnął się, strojąc miny do Imrie. Pokazała mu język, więc Valon skarcił ją spojrzeniem, a potem
odwrócił się do Ryle’a.
— Wasza Wysokość zna drogę?
— Tak. — Ryle podniósł pochodnię i ruszył w głąb tunelu. Valon podniósł rękę, magik i jego uczeń
poszli za Ryle’em, Valon i Imrie ruszyli za nimi. Dziewczyna wsunęła amulet do kieszonki; dotykała go dłonią —
to ją trochę pocieszyło. Pochodnia rzucała odblaski na ciemne kamienne ściany.
IV
Ryle uniósł pochodnię wyżej. Przeszył go dreszcz. Skalny korytarz przed nim był równy i szeroki,
łagodnie schodził w dół. Zupełnie zwyczajny, pomyślał, ale na karku czuł nieprzyjemne ciarki — nie wiedział,
dlaczego. Z tyłu słyszał kroki pozostałych: nerwowe dreptanie magika, sapanie ucznia, solidne, uspokajające
podzwanianie butów Valona. Kroki dziewczyny były tak ciche, że nie odróżniał ich w hałasie. Zaczął o niej
myśleć, starał się zapomnieć o niemiłym uczuciu. Nie pamiętał, żeby przedtem ją widział, chociaż musiał, bo
pochodziła z Colmery; w Dolinie Harkens nie było innej wioski. Powiedziała, że magik jest oszustem,
utrzymywała, że nic nie widziała podczas jego pokazu — co było przecież nonsensem, uznał Ryle. On widział
potwory z dymu, jego ojciec też. Szybko odsunął tę myśl, w obawie, że się rozpłacze. Płacz, stwierdził rozsądnie,
nie przystoi młodemu mężczyźnie, który mierzy się z wrogami i niebezpieczeństwami świata.
Tunel lekko się zwężał i skręcał w lewo. Ryle obejrzał go dokładnie, próbując przypomnieć sobie mapę,
którą kiedyś pokazał mu ojciec; potem wzruszył ramionami i poszedł dalej. Dopóki tunel nie ma rozgałęzień,
trzeba iść przed siebie.
Dziewczyna — Imrie, tak jej na imię. Ładne oczy jak na chłopkę. Młody mężczyzna musi mieć kogoś,
kogo będzie ratował. We wszystkich najpiękniejszych pieśniach występowały bezbronne niewiasty, znajdujące się
w ogromnym niebezpieczeństwie, ona też będzie musiała spełnić tę rolę, przynajmniej na razie. Oczywiście, nie
jest całkowicie bezbronna —jej podróż do Zamku Harkenów świadczy o pewnej odwadze, ale chłopi są
beznadziejnie gruboskórni w porównaniu z wyrafinowanym rycerstwem. Zresztą, tak czy inaczej będzie ją
ratował.
— Ryle, stój — szepnął Valon. Ryle podskoczył, dobył miecza i obrócił się wkoło.
— Co się stało? Wrogowie? — zapytał. Magik i jego uczeń przykleili się do ścian tunelu; Valon
potrząsnął głową, a stojąca za nim dziewczyna spojrzała na Ryle’a z zaciekawieniem. Jej sukienka była
poplamiona błotem.
— Nie. Przegapiłeś tunel — powiedział kapitan, wskazując na ścianę. Drugi korytarz odchodził od
pierwszego pod kątem prostym.
— Och — bąknął zakłopotany Ryle. — Zauważyłem go, ale... Cóż. Pobiegł do bocznego tunelu,
wyciągnął rękę z pochodnią, żeby rozświetlić nową ciemność. Wilgotne ściany zalśniły w odpowiedzi.
— Na co czekamy? — zapytał ostrożnie magik. — Chodźmy.
— Cierpliwości, szarlatanie — mruknęła Imrie. — Jak myślisz, prowadzi w stronę lądu czy morza?
Ryle zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć mapę. Valon ukląkł i końcem palca rysował linie na
ziemi.
— Wejście było od wschodu — powiedział. — Pierwszy tunel prowadził na wschód i na północ, w
kierunku Zamku Harkenów. Wróciliśmy nim, więc ten nowy musi prowadzić, na zachód i lekko na północ, jak
sądzę. W głąb lądu, w kierunku Doliny Norris.
Jego słowa chyba rozjaśniły myśli Ryle’a, bo nagle zobaczył przed oczami mapę ojca, tak wyraźnie,
jakby przed nim leżała.
— Tak — oznajmił podekscytowany. — A od niego odchodzi inny tunel, w kierunku morza — gdzieś tu.
— Ukucnął i przesunął palcem po szkicu Valona. Dorysował inne linie, szybko i pewnie, potem się odchylił. —
Oto mapa. Już wiem.
Valon spojrzał na niego i kiwnął głową.
— Magiku, czy masz papier?
Magik rozłożył ręce, potem spojrzał na Valona i na Ryle’a, z pewnością zastanawiając się nad
możliwością zaprotestowania, wreszcie poszukał w swym obszernym ubraniu i wyjął rzeźbioną Księgę Dni wuja
Betry i rysik Ryle’a. Uczeń znów się zaśmiał.
— Mam już dość tego hałasu, chłopcze — zauważył Valon. — Zrób tak jeszcze raz, a obetnę ci nos.
Dziewczyno, masz wolne ręce. Umiesz rysować?
— Umiem także czytać — odpowiedziała Imrie urażona i wzięła od magika księgę i rysik. Uklękła,
szybko przerysowała mapę do księgi i podała ją Ryle’owi. Pachniała wiosną, wilgotną ziemią i kwiatami.
— Pamiętam to — stwierdził, wstając i odsuwając się od niej na krok. Odwróciła się do kapitana, w
wyciągniętych rękach wciąż trzymała księgę.
— Nie, dziewczyno, ty ją poniesiesz. My mamy już dużo rzeczy powiedział kapitan. Dziewczyna
wetknęła księgę i rysik do torby, Ryle ruszył do nowego tunelu.
Nie minęło wiele czasu, jak korytarz zaczął skręcać, podłoga zrobiła się nierówna, na ścianach widać było
ślady kilofów. Mrowienie w karku Ryle’a nasiliło się, nie pomogło nawet myślenie o bohaterskich czynach.
Zwolnił, potem się zatrzymał. Serce waliło mu mocno.
— Ty też to czujesz, chłopcze? — zapytał magik. — Jest tu Zło, bardzo stare i bardzo podłe. — Wykonał
szybki gest.
— Nie nazywaj mnie chłopcem — powiedział gniewnie Ryle. W migocącym świetle pochodni zdawało
się, że magik łypnął na niego zadziornie. — Dla ciebie jestem panem Ryle. Wszyscy to zapamiętajcie.
— Oczywiście, Wasza Wysokość — odrzekł magik i skłonił się. Ryle spojrzał na niego, podejrzewając
sarkazm. — Chciałem tylko powiedzieć, Wasza Wysokość, że czuję tu obecność starego Zła, nie zbadanego przez
ludzi — niebezpiecznego, mój panie, bardzo niebezpiecznego. I złaknionego.
Ryle wzruszył ramionami. Valon nerwowo się rozejrzał.
— Bzdura — oświadczyła wyraźnie Imrie. — Wierutna bzdura, złodzieju. Kapitanie, czy czujesz coś
takiego?
Valon zmarszczył brwi.
— Czuję coś, dziewczyno, coś niemiłego, jak w noc przed bitwą z przeważającymi siłami. Nie podoba mi
się to.
— To jak przedzieranie się przez morskie rafy w nocy — dodał Ryle, mając na myśli poszarpane skały,
które broniły wejścia do portu w Harkens. — W czasie przypływu i burzy.
— Ja nie czuję nic — stwierdziła Imrie. — Ale wiem, że to, co posuwa się za nami, jest o wiele bardziej
niebezpieczne niż denerwujące sztuczki w ciemności. Uważam, że powinniśmy iść dalej. Już. — przerwała. —
Wasza Wysokość. — dodała.
— Chipie dziecko — powiedział zagniewany magik. — Ona nie czuje Mocy, ale my tak, kapitanie, a
jesteśmy ludźmi ze świata. Jeśli chcecie iść dalej, będziecie mnie potrzebować, bo tylko ja znam się na tych
stworzeniach i tylko ja mogę nas bezpiecznie przeprowadzić.
Imrie prychnęła, ale Ryle i kapitan pokiwali głowami, chociaż niechętnie.
— Bardzo dobrze — wyraził zgodę Valon. — Ryle, daj mu pochodnię.
—Nie! To znaczy, nie jest to konieczne, czuję tę obecność i nie muszę jej widzieć — powiedział magik.
— Idź przodem, panie, twe młode oczy są bystrzejsze niż moje stare. Ja wyczuję Moc Prastarych innym sposobem.
— Magik zamknął oczy i zaprezentował minę świadczącą o wielkiej koncentracji, potem rozpostarł ręce i uniósł
je, jakby macał przed sobą powietrze. Valon trzymał dłoń na rękojeści miecza, Ryle splótł ramiona i grupa ruszyła.
Uczeń prowadził mistrza.
Tunel wciąż się zwężał, powała była coraz niżej. Ryle dobył miecza. Korytarz skręcił ostro w prawo,
potem w lewo i nieoczekiwanie otworzył się na wielką komnatę pulsującą zielonym blaskiem. Ryle zatrzymał się
nagle, pozostali skupili się za nim. Przez chwilę widział puste pomieszczenie i tunel, biegnący w dal; potem blask
się nasilił, falował do samej powały. Pokazały się demony, ich głosy brzmiały bardzo groźnie. Potwory wywijały
lancami i mieczami. Ryle krzyknął, pierwsza fala padła na piasek, bestie uwolniły się i rzuciły na niego.
— Uwaga na demony! — zawołał Ryle, odrzucając pochodnię i chwytając miecz oburącz. Ciął, ale w
miejsce każdego zabitego potwora pojawiały się dwa następne. Za nim stał Valon. Wielki miecz kapitana wycinał
szerokie bruzdy w szeregach demonów. Potem Ryle był zbyt zajęty, by patrzeć, bo nie kończące się fale wrogów
rzucały się, gotowe pochłonąć ludzi w każdej chwili.
V
— Uwaga na demony!
Imrie, wciąż w tunelu, chwyciła pochodnię, która przeleciała koło niej. Trzymała ją wysoko, kiedy obok
przebiegł Valon z nagim mieczem.
— Mieszkańcy Wielkiego Pustkowia! — krzyczał kapitan. — Uważajcie!
Magik i jego uczeń, po obu stronach mężczyzny z mieczem, rzucali kamieniami z podłogi. Serce Imrie
mocno biło. Podeszła bliżej.
— Odsuń się, dziewczyno! — rozkazał srogo Valon. Zawahała się, zagryzła wargę. Przyćmione zielone
światło groty ledwie ukazywało zarysy walczących mężczyzn. Ustawili się w klin, miecze Valona i Ryle’a
błyskały i kręciły się jak sierpy podczas żniw. Magik, wyraźnie przerażony, rzucał kamień po kamieniu, a jego
uczeń zwijał się i robił uniki, jakby coś go atakowało. Imrie potrząsnęła głową i uniosła wyżej pochodnię.
Zmrużyła oczy.
— Wciąż nadchodzą! — zawołał Ryle.
Imrie widziała tylko plecy okryte kolczugami i błysk poruszających się ostrzy.
— Magiku, zrób coś! — rozkazał kapitan. — Dziewczyno, zastąp go.
Imrie chwyciła pochodnię obiema rękami i skoczyła w przód, prawie wpadając na magika, który się
odsuwał. Chwycił jej sakiewkę.
— Daj mi to! — krzyknął.
Imrie odepchnęła go. Spojrzał na nią dziko i podniósł ręce.
— Jeśli zginiemy, to z twojej winy! —powiedział i zaczął szaleńczo wykrzykiwać zaklęcia; jego rękawy
powiewały niczym postrzępione flagi. Imrie chwyciła pochodnię jak pałkę i weszła do groty, szukając wzrokiem
wroga.
Nie zobaczyła nikogo. Przed nią grota rozszerzała się, a potem zwężała w tunel; w jej środku stał
niewielki głaz, nie większy niż bochenek chleba, z którego emanowało nieprzyjemne zielone światło. Imrie
zamrugała, opuściła pochodnię.
— Broń się! — krzyknął Ryle i zaklął. Ciął mieczem tak blisko niej, że odskoczyła.
— Ależ tu nic nie ma — stwierdziła. Mężczyźni, krzycząc i wywijając bronią, zignorowali ją. Magik
kręcił się w chmurze zaklęć i rękawów.
— Nie uważam, żeby to było zabawne — dodała. — I nie dam się przestraszyć, więc przestańcie.
Jednostronna walka trwała, jakby nie padły te słowa. Imrie wzięła głęboki wdech i podeszła bliżej.
— Schwytały Imrie! — wrzasnął Ryle. Nie zwróciła na niego uwagi. Niewidzialna siła naciskała jej
skórę, jakby powietrze gęstniało w miarę zbliżania się do zielonego kamienia; płomień pochodni drżał i słabł,
wreszcie prawie wcale nie dawał światła. Imrie nie widziała już drogi. Niechętnie cofnęła się, aż pochodnia
rozbłysła silniej.
— Uciekła im! — krzyknął Valon. — Dobrze, dziewczynko, schowaj się za mnie.
Imrie spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Ruszyła w bok jaskini. Powietrze było gęste, ale dało się
przez nie przejść; kiedy Imrie obeszła już pół groty, przystanęła, zagryzła wargę i odwróciła się, żeby spojrzeć na
swych towarzyszy. Wyglądali komicznie, ale nagle zobaczyła, że Valon i Ryle odwrócili się do siebie, tak że w
każdej chwili ich miecze mogły się spotkać; teraz nie groziło im niebezpieczeństwo ze strony niewidzialnych
wrogów, lecz od własnej broni. Podbiegła do nich.
— Ryle! Kapitanie! Boją się ognia! — krzyknęła, w nagłym przebłysku. — Boją się ognia! Za mną!
Valon spojrzał na nią zaskoczony. W tym momencie jeden z rzucanych przez czeladnika kamieni ugodził
go ramię. Kapitan chrząknął, Ryle podniósł na niego miecz.
— Ryle! — wrzasnęła Imrie. — Uważaj, za tobą! Chłopcze, osłaniaj magika!
Ryle odwrócił się od kapitana, jego twarz była blada i mokra od potu.
— Tędy! — wrzasnęła. — Widzisz, jak przede mną uciekają? Chodźmy, kapitanie. Panie, droga wolna!
Wycofaj się!
Valon przerzucił miecz do lewej dłoni i odwrócił się do Ryle’a.
— Kapitanie! W prawo! — krzyknęła Imrie. Kiedy się obrócił, chwyciła go za płaszcz i pociągnęła z
powrotem. — Magiku! Za nami!
W tej chwili z wirującej sylwetki magika wystrzelił kłąb gęstego, czarnego dymu; pozostali powitali go
krzykiem.
— Chodźcie! — darła się Imrie. — Tędy!
Poganiając, krzycząc, wskazując wyimaginowanych wrogów, żeby jej towarzysze nie pozabijali się
nawzajem, Imrie poprowadziła ich bokiem groty, jak najdalej od zielonego kamienia. Dym drapał jaw gardło, ale
nie przestała wrzeszczeć, dopóki grota się nie zwęziła, a tunel nie skręcił. Zielone światło zniknęło, powietrze się
rozrzedziło. Imrie westchnęła z ulgą, potem zauważyła, że pozostali wciąż są za nią, biją się i okropnie hałasują.
Zawróciła, chwyciła Ryle’a za koszulę i odciągnęła go w tył. Zachwiał się, krzyknął, potem spojrzał dookoła,
mrugając. Odciągnęła też kapitana, sprawdziła, czy nie rzucą się na siebie, i poszła po magika. Ten wpadł na
Ryle’a, obaj upadli na podłogę. Valon schylił się, żeby ich podnieść, a kiedy Imrie odwróciła się, żeby
przyprowadzić strażnika, wybuchło przed nią światło, po którym natychmiast nastąpiła ciemność.
— Nie trzeba było rzucać w nią kamieniem — powiedział ktoś, kiedy się budziła. Świat pulsował
rytmicznie. Z każdym uderzeniem jej głowa gotowa była rozpaść się na dwoje. Dziewczyna jęknęła.
— Myślałem, że jest... — głos ucznia się załamał.
Czym? — pomyślała oszołomiona Imrie. Otworzyła oczy, zobaczyła poplamiony błotem błękit tuż przed
swoim nosem i znów zamknęła oczy.
— Stop — wyszeptała.
— Ach! — Valon zatrzymał się i delikatnie opuścił ją na ziemię.
Imrie znów jęknęła i zakryła twarz rękami. Żołądek miała ściśnięty.
— Poczekaj chwilę, dziewczyno — powiedział kapitan. — To cię nie zabije, mimo że na pewno masz
takie wrażenie.
— Proszę — usłyszała głos Ryle’a. — Napij się.
Powąchała alkohol, odwróciła się ostrożnie i usiadła. Ku jej zdziwieniu głowa została na swoim miejscu.
Płyn miał ostry smak i palił gardło, ale od razu poczuła się lepiej. Ryle ukląkł przy niej, przyglądając się. Magik
ostentacyjnie się odwrócił. Imrie wsunęła rękę do kieszeni i zamknęła palce na amulecie.
— Ratunek, co? — powiedział Ryle. — Było gorąco, ale wyciągnąłem cię całą.
— Uratowałeś mnie? — zapytała z niedowierzaniem Imrie. Ryle wyglądał na obrażonego.
— Oczywiście — odparł. — Na pewno nie pamiętasz, bo dostałaś w głowę. Tam, w grocie, kiedy
otoczyły cię demony. Wyniosłem cię dodał z dumą.
Stojący za nim Valon cmoknął.
— Wszyscy cię uratowaliśmy — rzekł łagodnie. — Istotnie Jego Wysokość Ryle zdziałał najwięcej...
— Już cię miały — powiedział uczeń. — Musieliśmy o ciebie walczyć.
— Zostałaś otoczona — przerwał Ryle, spoglądając z ukosa na chłopaka. —1 już prawie wyszliśmy, ale
znów cię złapały i jeden z nich cię uderzył.
— Ja też się przydałem — stwierdził zdecydowanie chłopak. Magik go szturchnął.
— Żadne z was by się nie uwolniło, gdyby nie mój e czary — oświadczył. — Odstraszył je potwór z
dymu; gdybym go nie wyczarował, wciąż byśmy tam byli, walczący albo już martwi. Gdybym miał amulet tej
głupiej dziewczyny, mógłbym zniszczyć wszystkie.
— Idioci! — krzyknęła Imrie. — To ja was uratowałam, każdego po kolei. To ja was stamtąd
wyprowadziłam.
— W pewnym sensie, dziewczyno — burknął Valon.
— W pewnym sensie! Staliście tam wszyscy, tnąc powietrze i prawie siebie nawzajem. Kapitanie, co się
stało z pana ramieniem?
Valon skrzywił się i dotknął prawego ramienia.
— Jeden z nich przebił się przez moją gardę — powiedział ponuro.
— Jeden z których?
— Oczywiście bandytów z Wielkiego Pustkowia. — odrzekł kapitan.
Imrie chrząknęła.
— A ty, panie? — zapytała. — Widziałeś demony, prawda?
— Jak możesz wątpić? — oburzył się Ryle, groźnie patrząc na kapitana. — To były demony, Valonie,
wielkie, poszarpane demony, z pazurami jak zielone sztylety. Musiałeś je widzieć.
— Widziałem mieszkańców Wielkiego Pustkowia, chłopcze — powiedział ostrożnie kapitan. — Ludzi,
nie demony, chociaż sposób, w jaki walczyli, był zaiste demoniczny.
— A wy — Imrie zwróciła się do magika i chłopca. — Co widzieliście? Chłopów z pałkami i pomyjami,
wyganiającymi was z wioski?
— Nic takiego — odparł magik, wyglądał na oburzonego. — Tu nie jest bezpiecznie, mój panie,
powinniśmy ruszyć dalej.
— A ty, dziewczyno? — zapytał Valon.
— Widziałam grotę, w której był duży, zielony kamień; im bliżej podchodziłam, tym powietrze stawało
się gęstsze. Widziałam was czterech, tnących na oślep, krzyczących, kręcących się i niemal zabijających się
nawzajem. Wmówiłam wam, że nieprzyjaciele boją się ognia i wyprowadziłam was z groty.
— To absolutnie bez sensu — powiedział gniewnie Ryle, podrywając się na nogi. — Magiku, masz rację.
Chodźmy. — Ruszył, trzymając przed sobą pochodnię. Magik i chłopak poszli za nim. Valon wyciągnął rękę, żeby
pomóc Imrie wstać.
— I co, kapitanie? — zapytała Imrie.
— Nie wiem, dziewczyno — odparł kapitan Jego twarz zniknęła, bo pochodnia odsunęła się dalej. —
Muszę to przemyśleć.
Poszli za pozostałymi.
— Może — powiedział po chwili kapitan — nikt z nas nie widział tam prawdy. Są miejsca, gdzie ludzie
dostrzegają to, co chcą zobaczyć. Ale ty nie widziałaś nic. Nie rozumiem.
— Nie widziałam też dymnych potworów szarlatana — oświadczyła Imrie i wyprzedziła go. Żadnej
wyobraźni, pomyślała. Cóż, jeśli to sprowadza się do mieszkańców Wielkiego Pustkowia i demonów, bardzo się
cieszę, że mi jej brak. Wsunęła rękę do kieszeni i chwyciła amulet, znajdując pocieszenie w jego wytartym
kształcie.
Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie zgadzają się co do mieszkańców groty i nie mówili o nich więcej,
chociaż Imrie wciąż była oburzona, że nikt nie docenił jej zwycięstwa.
Valon kazał się zatrzymać. Rozłożyli się na kamienistym gruncie, podzielili się nędznym posiłkiem
złożonym z chleba i plasterków jabłka, popili łyczkiem wina.
— Odpoczniemy, spróbujemy się przespać — nakazał kapitan. Ja obejmę pierwszą wartę, potem Ryle,
potem... — Spojrzał z powątpiewaniem na magika i powiedział: — Potem ruszymy dalej. Powinniśmy być
niedaleko końca tunelu, chyba że się zgubiliśmy.
— Nie sądzę — stwierdził Ryle. — Szliśmy według mapy. Chyba że mapa mojego ojca była
niekompletna, w co wątpię. To była bardzo, bardzo stara mapa.
Valon chrząknął i zgasił pochodnię.
— Przekonamy się rano — zauważył. — Na Wieczny Płomień, wolałbym już morskie potwory, byle się
wreszcie wyrwać z tych skał. Śpij, Wasza Wysokość, obudzę cię na wartę.
Imrie odsunęła mniejsze kamienie, oczyściła nieco podłogę tunelu. Było tak ciemno, że nie miało
znaczenia, czy otworzyło się oczy, czy zamknęło. Cichutko wyjęła amulet z kieszeni, przyczepiła do niego
łańcuszek i zawiesiła go na szyi, potem położyła się; poczuła się trochę lepiej. Magik nie odważy się go ukraść —
a może? Naciągnęła płaszcz na ramiona i położyła się. Potem się odwróciła, podłożyła płaszcz pod głowę, znów
go wyciągnęła, obróciła się na plecy, wyprostowała się, znowu zwinęła, wreszcie usiadła.
— Nie możesz spać? — szepnął Valon. — To stań ze mną na warcie.
Przesunęła się w kierunku, skąd dochodził głos, prawie podeptała chłopaka i usadowiła się za Valonem.
Pachniał skórą, potem i metalem. Był to krzepiący zapach. Powietrze ani drgnęło.
Po chwili usłyszała cichy brzęk metalu, kiedy Valon się poruszył.
— Nie jesteś z Doliny Harkens, prawda? — szepnął.
Imrie potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie, kapitanie. Z Doliny Menas, przyjechałyśmy tu po napaści.
— Przyj echałyśmy?
— Moja ciocia... — Przerwała, nagle zacisnęło jej się gardło. Ciocia Melia. Siostra mojej matki. To ona
mnie tu sprowadziła.
— Do Colmery. Nie trać nadziei. Dostali ostrzeżenie, może uciekli.
Imrie nie odpowiedziała, zaprzątnięta natrętnymi myślami o wielkich morskich potworach i ich
nienaturalnym świetle. Szybko się podniosła.
— Na co uważamy?
— Na wszystko. Na coś... Jak w grocie. Nie zobaczymy tego, ale poczujemy. Ale czy ty...
— Chyba nie — odrzekła Imrie. — Jora... moja przyjaciółka Jora, z Colmery... — Znów musiała
przerwać. Valon znalazł jej dłoń, pogłaskał. Imrie wzięła głęboki wdech. — Jora mówi, że nie mam wyobraźni,
dlatego nie zobaczyłam potworów z dymu.
— Ani demonów, ani bandytów z Wielkiego Pustkowia, cokolwiek to było. — powiedział Valon. — Ale
widziałaś skałę, prawda? Zieloną skałę.
— I coś czułam, jakby ciężkie powietrze, które nie pozwoliło mi się zbliżyć do kamienia — wyznała
Imrie. — Kiedy próbowałam, było tak, jakbym poruszała się w gęstym syropie, aż wreszcie wcale nie mogłam się
posuwać do przodu.
— Zatem coś poczułaś — skonstatował kapitan. —1 to, co widziałaś, było pewnie prawdziwe. My
widzieliśmy iluzje, spowodowane przez tę skałę i Prastarą, żeby nas zmylić, sprowadzić na nas to, czego
najbardziej się boimy. — Nagle się zaśmiał. — Albo nie masz wyobraźni, albo nie zaznałaś strachu.
— Nie — odparła Imrie. — Boję się wielu rzeczy, na przykład morskich potworów albo tego, że skaleczę
się sierpem, albo że dorosnę i będę musiała poślubić Postena lub Meta, syna kowala, a potem się zestarzeję i będę
zmęczona i siwa jak moja ciocia. Gdyby to coś chciało naprawdę mnie przestraszyć, mogłoby mi pokazać dziesięć
tysięcy chłopów, myślących o małżeństwie.
Valon znów się zaśmiał.
— Może to błogosławieństwo, że nie masz wyobraźni. Może to ty nas uratowałaś, kiedy walczyliśmy z
wymyślonymi nieprzyjaciółmi.
— Ja, a nie magik? — zapytała sarkastycznie.
— Nie bądź dla niego zbyt surowa — odpowiedział Valon. — Spędziłem wiele lat przy granicy, walcząc
z opryszkami z Wielkiego Pustkowia. Po pewnym czasie nauczyliśmy się, że nie należy gardzić Mocą, zwłaszcza
kiedy jest po naszej stronie. Dlatego właśnie schroniłem się tu, w Harkens, dość daleko od wszystkiego, tu, gdzie
do Mocy nikt nie odnosi się ze strachem, jak w pozostałej części Wyżyny Hallack. Nie mam Mocy — dodał. — Po
prostują szanuję. I podejrzewam, że gdybyś kiedyś napotkała prawdziwą Moc, widziałabyś ją tak jak my. Może
nawet pewniej. Nie zapominaj jednak o magiku. To złodziej.
Imrie dotknęła talizmanu.
— Dlaczego tak bardzo chce talizmanu mojej matki? Dla mnie jest bardzo cenny, ale dla niego?
—Nie wiem, dziewczyno. Magicy są dziwni. — Kapitan zamilkł na chwilę. — Czy ten amulet może
sprawić, że stanie się coś osobliwego?
Imrie zastanowiła się.
— Nie — odpowiedziała wreszcie. — Czuję się dobrze, kiedy mam go przy sobie, źle, kiedy nie mam.
Pewnie dlatego, że należał do mojej matki, nic więcej mi po niej nie zostało. A Tib... Tib go nie lubił, mówił, że
amulet mu ucieka. Ale Tib był, jest, tylko dzieckiem, wymyśla sobie różne rzeczy.
Valon prychnął.
— W takim razie nie myśl już o tym. Mamy dość problemów, ten może zaczekać. — Zajął się czymś,
potem znów dotknął dłoni Imrie.
— Proszę, zrób sobie z tego poduszkę i prześpij się. To był długi dzień, może jutro będzie jeszcze
dłuższy.
Imrie posłusznie się położyła, oparła głowę na zwiniętym płaszczu Valona. Słyszała w pobliżu jego cichy
oddech. Uspokojona, pogrążyła się we śnie bez snów.
Andre Norton Opowiadania ze Świata Czarownic t 4 Przekład: Karolina Bober
Przedmowa................................................................................................................................................ 3 Córka Godrona.......................................................................................................................................... 4 Kwestia magii ......................................................................................................................................... 11 Cieśnina burz .......................................................................................................................................... 37 Pułapka świec.......................................................................................................................................... 49 Szepcząca trzcina.................................................................................................................................... 61 Wilkołak.................................................................................................................................................. 68 Ucieczka przemienionej.......................................................................................................................... 90 Sprzedawca mieczy............................................................................................................................... 106
Przedmowa Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic cos, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników — ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej. Źródłem całej tej historii był fragment, mający stać się początkiem powieści historycznej o krzyżowcach, którzy zamiast powrócić do Europy, osiedlili się na Bliskim Wschodzie, zakładając tam małe gospodarstwa. Rozwinięcie tego pomysłu dało mi sposobność zapoznania się z opowieściami z tamtych czasów i nauczenia się czegoś więcej o strukturze społeczeństwa tego okresu. Wiedza ta związana byłą z folklorem, balladami Czarodziej ze Świata Czarownic oparty jest na Childe Roland) i okultyzmem. Z tej mieszanki piorunującej zaczęło powstawać coraz więcej opowieści o przygodach ludzi, którzy pod koniec drugiej z kolei książki postanowili wieść samotne życie. Wiele historii zostało zaczerpniętych z ludowych podań, podczas gdy materiały dotyczące okultyzmu zawdzięczam głównie współczesnym opisom i teoriom zielarstwa, czarnej i białej magii, itp. Kiedy Opowieści ze Świata Czarownic zostały poczęte, zapragnęłam się dowiedzieć, co inni pisarze mogliby dodać do tej historii. Niewątpliwie stworzyliby miejsca, których istnienia do tej pory nie podejrzewałam: nieznane mi białe plamy. Takwłaśnie się stało. Nowe światło rzucone na starą historię sprawiło, że rozbłysła ona życiem. Mieliśmy Sokolników mówiących wreszcie własnym głosem. Wilkołaki i Damy, niebezpieczne zaklęcia, wojowników ożywających zarówno na Wyżynie Hallack, jak i w Estcarpie. To zaś jest tom czwarty, złożony z krótszych utworów. Bardzo się cieszę, ze Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, ze istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy. Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormtjest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie. Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane. Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im, ze tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona. ANDRE NORTON
Córka Godrona Ann Miller i Karen E. Ridgley Ileż razy słyszałam historię moich narodzin! O tym, jak matka i ojciec, niewiele starsi niż ja jestem teraz, przysięgali sobie miłość; jak Godron, sługa Ciemności, porwał matkę, kiedy ja rosłam w jej łonie, i chciał się mną posłużyć w swoich złych zamiarach; o jej wyratowaniu i oczyszczeniu moich narodzin w starym miejscu Mocy. Ale za każdym razem słuchałam uważnie, jak nowej historii, w nadziei, że opowiadający coś przeoczyli. Coś, co wyjaśniłoby narastający we mnie niepokój. Ach, źle dobrałam słowo. Nie chodzi może o niepokój, lecz o poszukiwanie. Wiedziałam tylko, że coś mnie przyciąga. Coś? Gdzieś? I wkrótce będę musiała pójść za tą siłą, by znaleźć odpowiedź na pytania, których nie umiem zadać. — Silistia? Słysząc wołanie mojego kuzyna Reldo odłożyłam pamiętnik i opuściłam przytulne miejsce przy oknie. Wyszłam na zewnątrz, w światło wiosennego słońca. Kiedy wyłoniłam się z domu, Reldo podniósł rękę, żeby skierować mnie do zagrody. Przyspieszyłam kroku, zgadując, że kuzyn chce mi pokazać pierwsze wiosenne źrebię, na które oboje czekaliśmy równie niecierpliwie. Wdrapałam się na dolną żerdź zagrody i spojrzałam na chwiejącego się na nogach źrebaka, potem wymieniłam zachwycone uśmiechy z Reldo. Mimo że stał na ziemi, a ja na żerdzi, musiałam patrzeć w górę. Młodszy o rok — niedawno skończył szesnaście lat był ode mnie wyższy o ponad pół głowy, bo bardzo wyrósł ostatniej zimy. Moja matka i jego ojciec, oboje ze Starej Rasy, byli kuzynami, więc Reldo, podobnie jak ja, miał typowe dla tej rasy czarne włosy. Ale jego oczy miały imbirowy odcień oczu jego matki z innego świata, natomiast moje były jasnoszare, charakterystyczne dla Starej Rasy. Mój ojciec, Gunnal, przyklęknął przy trzęsącym się źrebaku, podczas gdy Lenil, ojciec Relda, głaskał i chwalił klacz. — Miała dość przyzwoitości, by się oźrebić rano — zaśmiał się Lenil. — I nie wyciągać nas z łóżek o północy. — Może poprosimy ją, żeby pogadała z innymi klaczami — zaproponował ojciec, wyraźnie zadowolony z pomyślnego porodu. Zima była bardzo ciężka, wiele naszych zwierząt nie zniosło jej lodowatej ostrości. Każdy nowy źrebak wzbogaci przerzedzone stado. Tej zimy straciliśmy nie tylko zwierzęta. Na myśl o tym spojrzałam na niewielki pagórek w dalekim, wschodnim rogu naszego obejścia, gdzie pod kopcem z kamieni spoczywał mój braciszek. Gdy umarł, bardzo wątpiłam, czy mama zgodzi się, żeby wysłano mnie, abym kształciła budzący się Talent. Jednak żal po maleńkim braciszku przyćmił rozczarowanie i poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Miał jasnobrązowe loczki i niebieskie oczy naszego ojca. Przypominałam sobie błyski radości w tych oczętach, kiedy wyciągał pulchne ramionka i zginał paluszki, prosząc, żebym go podniosła. A ja brałam go na ręce, śmiałam się i obracałam nim w górze. Zastanawiałam się, czy gdybym umiała wykorzystać narastającą we mnie Moc, mogłabym go uratować? Kiedy Reldo dotknął mojego ramienia, podskoczyłam. — Riatha cię woła — powiedział, bacznie mi się przyglądając. Szybko odwróciłam od niego twarz i spojrzałam na dom. W drzwiach stała moja matka. — Na pewno chce, żebym jej pomogła przygotować południowy posiłek — wyrzuciłam z siebie jednym tchem. Pobiegłam do domu. Starałam się nie okazywać żalu; skoro moja matka była tak dzielna, czułam, że muszę jej dorównać. Ojciec długo i gorzko płakał tej nocy, kiedy trzymał w ramionach swego zmarłego syna, ale mama zniosła to ze stoickim spokojem, dodając nam siły swoją postawą. Potem jednak, gdy wszyscy otrząsnęliśmy się z pierwszego szoku, przywarła do mnie, jakby ze strachu. Wiosenne wydarzenia odrywały ją i resztę rodziny od żalu po tej stracie. Nasza stara maciora oprosiła się tego popołudnia, pięć młodych przeżyło. — Więcej, niż się spodziewałem, Gunnalu — powiedział Lenil kiedy wieczorem zasiedliśmy przy stole. Mój ojciec chrząknął na znak, że się z nim zgadza, kiedy podawaliśmy sobie miseczki z jedzeniem. — Wiosna chyba naprawdę nadeszła —powiedziała Varela, matka Relda, z innego świata. — Winorośl pączkuje, a zwykle wyczuwa pogodę. Podała kromkę chleba z masłem Jenli, młodszej siostrze Relda. Spojrzałam na dziewczynkę, podobną bardziej do mnie niż do rodzonego brata — miała ciemnopopielate włosy i szare oczy Starej Rasy, odziedziczone po ojcu. Czy i w niej kwitnie Talent Starej Rasy? Jest jeszcze młoda. Na odpowiedź trzeba będzie poczekać kilka lat. Czując mój wzrok, Jenli odwróciła się do mnie, zrobiła zeza i pokazała mi język.
— Jenli! — skarcił ją Lenil, nie widząc mojej zabawnej miny. Jenli chichotała, zasłaniając się dłonią. — Nie gniewaj się na nią — powiedział mój ojciec, unosząc brew i spoglądając w moim kierunku. — Silistia ją zachęciła, jestem pewien. Skupiłam się najedzeniu, nie zwracając uwagi na rozmowę, dopóki nie usłyszałam swojego imienia. — Silistia ma siedemnaście lat — mówił Lenil. — To odpowiedni wiek do rozwijania Talentu. Powinna... — Dlaczego? — zapytała mama, przerywając kuzynowi w pół słowa. — Może wyjść za mąż, rodzić dzieci i żyć normalnym życiem. Nie musi rozwijać Talentu. To może być przekleństwo. Dobrze wiesz. Lenil. Nawet teraz ludzie patrzą na Prastarych podejrzliwie i nieufnie. — Tak, dopóki Mądra Kobieta albo Czarownica nie jest potrzebna do rozwiązania czyichś problemów — dokończył ojciec. — Nie zgodzę się na to — oświadczyła zdecydowanie mama. Nie opuści domu. Złościło mnie, że mówią tak, jakby mnie nie było, albo jakbym nie mogła mówić sama, ale ugryzłam się w język, widząc zacięte zmarszczki wokół ust matki. Może kiedy śmierć braciszka przestanie być świeżą raną, mama ustąpi. Bardzo chciałam kształcić Talent, nauczyć się nad nim panować i używać go dla dobrych celów. Szczególnie odkąd mój braciszek... Wyrzuciłam te myśli z głowy i wróciłam do jedzenia. To nie miało sensu. Mogłam tylko iść naprzód, nie zmieniać tego, co było już przeszłością. Znów miałam sen — ktoś mnie wolał z głębi gęstego lasu. Matka zabrania mi opowiadać o snach. Mówi, że są bezsensowne, ale w jej oczach widzę strach. Jest coś, czego mi nie chce powiedzieć. Co przede mną ukrywa? Dlaczego to ją przeraża? To, że chce mnie zatrzymać w domu, jest czymś więcej niż zwykłą zachcianką. Reldo śmieje się ze mnie. Dokucza mi, mówiąc, że przyzywa mnie tajemniczy ukochany; pyta, czy mogę go poprosić, żeby znalazł dla niego dziewczynę. Wolałabym słyszeć łagodny głos ukochanego, niż ten dziwny zew, który wbija mi się w serce. Wiem, że nie mogę się dłużej wzbraniać przed pójściem za tym, co mnie woła. Potrzeba narasta z każdym dniem. Jutro pójdę do lasu i poszukam wołającego ze snu. Muszę utrzymać to w tajemnicy przed mamą, bo nie pozwoli na taką wyprawę. Reldo chce mi towarzyszyć. Proponuje, żebyśmy powiedzieli rodzicom, że idziemy na Święto Młodych do Szmaragdowej Zatoczki. To by im się spodobało, w przeciwieństwie do prawdziwego celu. Musimy się przygotować do podróży. Zapasy jedzenia, ciepłe ubranie, żeby przetrwać, bo wyprawa może być długa. Znajdziemy się zapewne na dzikim terenie: w głębokim lesie, gdzie nie wolno nam chodzić. Chociaż smuci mnie, że oszukam mamę, chcę odnaleźć tego, który woła. Potrzeba ta pali moją duszę gorącym płomieniem. Świt był pogodny, na łąkach osiadła delikatna rosa. Reldo skłonił się i pozdrowił wszystkich przy śniadaniu, oświadczając, że chcielibyśmy się wybrać na Święto Młodych. — Nie — powiedziała natychmiast mama. — Są już duzi, Riatho — odparł ojciec. — Nie możesz jej wiecznie trzymać przy swojej spódnicy. Matka otworzyła usta, ale zanim zdążyła się odezwać, Varela położyła jej dłoń na ramieniu. — Puść ich. Reldo zajmie się Silistią, jak Lenil opiekował się tobą. — Uśmiechnęła się do męża. — Wciąż to robi. Matka szukała wzrokiem Lenila, w nadziei, że ją poprze. Ten miło się uśmiechnął. — Wszystko będzie dobrze. Wyprawa do Szmaragdowej Zatoczki to pestka dla młodych silnych nóg. Matka odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez. Prawie się poddałam, odczuwając jej bolesny strach, jakby był moim własnym, ale wiedziałam, że nie zdołam się powstrzymać przed szukaniem. Patrzyłam na nią błagalnie. — Dobrze — szepnęła, patrząc w talerz. — Ja też chcę iść! — wypaliła Jenli. Przeraziłam się, ale Varela powiedziała: — Nie, Jenli. Jesteś za mała. Ojciec zaśmiał się i rzekł: — Nie martw się, malutka, przyjdzie i na ciebie kolej. — Spojrzał na Relda i na mnie. — Musicie się pospieszyć, jeśli chcecie dotrzeć do zatoczki przed rozpoczęciem festiwalu. Szare oczy matki, tak podobne do moich, wciąż były zmartwione, ale uśmiechnęła się i potrząsnęła głową, jakby odpędzała wszelkie wątpliwości. — Idźcie i bawcie się dobrze, ale nie rozmawiajcie z obcymi. Uważajcie na siebie. Nasz zapał był zrozumiały, więc nie musieliśmy go ukrywać. Szybko skończyliśmy śniadanie i pobiegliśmy po rzeczy. Byłam niecierpliwa, chciałam od razu udać się na północ, do lasu, ale zmusiłam stopy do pójścia na wschód, przez łąkę, dopóki nie zniknęliśmy z pola widzenia domowników. Na szczycie drugiego wzgórza spojrzeliśmy za siebie i uznaliśmy, że można już zmienić kierunek. Zaczęliśmy schodzić zygzakiem, potem Reldo rzucił się biegiem na północ, w stronę lasu. Natychmiast za nim pobiegłam, ciesząc się wiatrem we włosach i zapachem polnych kwiatów, które deptaliśmy w biegu. Zanim dotarliśmy do lasu, prześcignęłam kuzyna. Nagle
przeszył mnie dreszcz, który wytłumaczyłam przejściem ze słońca w cień. Świerki i sosny przesłaniały młode drzewka, wyciągały niesamowite gałęzie do nieba. Torba uderzyła mnie w plecy, kiedy zatrzymałam się, żeby poczekać na Relda. Dobiegł wreszcie, ciężko dysząc. — Szybka jesteś. Przypomnij mi, żebym się z tobą nie zakładał, kto szybciej biega. — Rozejrzał się po ciemnym lesie. — Inny świat, prawda? Znów dreszcz. Zapach sosen i mchu mieszał się z jakąś dziwną, odpychającą wonią, delikatny wiaterek znad łąki przerodził się w chłodny wicher, a drzewa zasłaniały słońce tak szczelnie, że było jak o zmroku, a nie jak o poranku. Gdzieś nad nami rozniósł się echem głos złotego jastrzębia. Znak? Ale czego, nie mogłam powiedzieć. — Silistia? — Reldo mówił z powątpiewaniem. Odwróciłam się do niego. —Jesteś pewna, że powinniśmy to zrobić? Spojrzałam w jego imbirowe oczy. Może popełniłam błąd, pozwalając mu sobie towarzyszyć. Przecież to było moje poszukiwanie, nie jego. Wołanie torturowało mnie, nie jego. Może narażałam go na śmiertelne niebezpieczeństwo. — Reldo, idź sam. Ja muszę tu wejść. Nie wiem, dlaczego, po prostu muszę. Ale ty idź na Święto Młodych i opowiedz mi jak było, to nie będziemy świecić potem oczami przed rodzicami. — Nie. — Żywo potrząsnął głową. — Nigdy. Nie zostawię cię samej z tym snem. Wiem, że jestem mężczyzną, w połowie z innego świata i nie mam Talentu, ale mogę cię chronić przed zwierzętami i innymi niebezpieczeństwami. Nie, Silistio. Oboje zawracamy albo oboje idziemy dalej. — Jesteś nie tylko kuzynem, ale i najlepszym przyjacielem. Chciałabym móc zignorować to wołanie. Krzywo się uśmiechnął i zaczęliśmy się przedzierać przez gęstniejący las. Głos wołającego dźwięczał w mojej głowie, prowadząc mnie, choć nie widzieliśmy żadnej ścieżki. Czas zamarł w tym dziwnym mrocznym lesie. Nie docierało tu światło słoneczne, więc nie można było domyślić się godziny, przez gałęzie przedostawał się jedynie srebrny poblask. Miałam dużo siły, nie chciało mi się jeść i szłam dalej w las, aż zatrzymało mnie wołanie Relda. — Jestem głodny — powiedział. — Na pewno już południe. Nie zmęczyłaś się? Potrząsnęłam głową. — Zachowałam się bezmyślnie. Czułam tylko chęć dalszego szukania. Oczywiście, musimy coś zjeść i się odświeżyć. Starałam się go nie popędzać, ale czułam, że mój cel jest już niedaleko, że wkrótce uzyskam odpowiedzi na pytania, które dręczyły mnie od tak dawna. Ruszyliśmy w drogę. Weszliśmy na wzgórze. Zobaczyłam łąkę prowadzącą do kamiennej wieży. Zatrzymałam się, zmrożona tym widokiem — wiedziałam, że tam właśnie zmierzam. Reldo zatrzymał się za mną, stanął blisko i położył mi rękę na ramieniu. — Co się stało? — Tu — wydyszałam. — To tu. Lekki dreszcz przeszył jego ciało, szybko spojrzałam na niego. — Czujesz coś? — Ja... Nie jestem pewien. Słyszałem, że w tym lesie są miejsca Mocy Prastarych. Może to jedno z nich. — Tak. To miejsce Mocy. — Ale nie czułam ciepła i dobra. Czaiła się tu Ciemność. Mimo że ogarnął mnie strach, wiedziałam, że muszę tam iść, wejść w to ponure miejsce, znaleźć tego, który mnie wołał. Kiedy szliśmy przez łąkę, zauważyłam, że trawa i kwiaty nie wyglądają zdrowo, lecz tak, jakby poskręcała je jakaś siła. Dlaczego? Dlaczego? Pytanie to odbijało mi się echem w głowie, kiedy zbliżaliśmy się do wieży. Dlaczego to miejsce, miejsce Zła, Ciemności, wzywa właśnie mnie? Chciałam się odwrócić i uciec, ale jakaś siła mocno mnie trzymała. Moje stopy szły, jakby słuchały nakazów z zewnątrz, minęły mury i skierowały się do zamku. — Wygląda jak opuszczone domostwo — powiedział Reldo, kiedy przeszliśmy przez wrota. — Nie jak miejsce Mocy. — Wątpię, kuzynie, czy wiesz lepiej niż ja, jak powinno wyglądać miejsce Mocy, skoro nasze podróże ograniczały się do wycieczek z rodzicami do Szmaragdowej Zatoczki i odwiedzin w domu dziadków. — Nieświadomie mówiłam bardzo ostro. Czułam, że strach Relda miesza się z moim. Czy sprowadziłam na niego nieszczęście? Zrzuciliśmy torby i weszliśmy do środka. Owionęło nas przejmujące zimno, jakbyśmy przeszli przez niewidzialną kurtynę. Z góry padało blade światło, podniosłam głowę, żeby zobaczyć jego źródło. Parę wysokich, wąskich okien, umieszczonych w górnej części wieży, wpuszczało trochę jasności. Spojrzałam na strome, wąskie kamienne schody wspinające się na ścianę wieży. Instynktownie podeszłam do nich z zamiarem wejścia na górę. Jednak po paru stopniach uświadomiłam sobie, że mój cel nie leżał tam. Zatrzymałam się. Reldo wpadł na mnie. — Nie tu — powiedziałam dziwnie zmienionym głosem. Bez słowa odwrócił się i zszedł na dół, potem czekał na mój następny krok. Chyba wiedział, że tylko ja jestem w stanie rozwiązać zagadkę, która dręczyła mój umysł. Stałam w środku wieży i powoli się obracałam,
oglądając zakurzone kamienne ściany bez drzwi. Wiedząc, że to musiało być tu, zamknęłam oczy i pozwoliłam szukać myślom. Tu! Uderzyło mnie to z taką siłą, że upadłam na kolana. — Silistia! — krzyknął Reldo, klękając i chwytając mnie za ramiona. Skrzyżowałam ręce i położyłam je na jego dłoniach, głęboko wciągając powietrze. — Wiem... — wykrztusiłam. — Patrz tam. W miejscu, gdzie ich przedtem nie było, pojawiły się drzwi. Wstałam i podeszłam do nich, jakby ciągnęły mnie niewidzialne liny. Reldo szedł tuż za mną. Zatrzymałam się. Nagle poczułam strach o kuzyna, wiedząc, że spotkam się z czymś ściśle związanym z Ciemnością; z czymś, co mogło wyrządzić krzywdę nam obojgu. Czy miałam prawo narażać go na takie niebezpieczeństwo? — Musisz tu na mnie poczekać — szepnęłam. Kiedy zaprotestował, nalegałam. — Staniesz na straży. Chcesz, żeby zaatakowano mnie z tyłu? Przez jego młodą twarz przemknęły wątpliwości. Wiedziałam, że bije się z myślami. — Ale co czai się przed tobą? Niemądrze byłoby puścić cię samą. Nie pozwolę na to. Obiecuję, że będę ubezpieczał tyły. Ustąpiłam. Czułam wstyd, że przyjmuję obecność Relda z ulgą. Zeszliśmy krętym tunelem w dół, w kierunku ciemności. Zdawało mi się jednak, że blade światło porusza się przed nami, pokazując tylko tyle, żebyśmy się nie potknęli na nierówno ułożonych kamieniach. Nasze kroki wywoływały echo, które pochłaniały kamienne ściany, jakby żywiły się dźwiękami. W głowie czułam ucisk, który spływał w dół, napełniając mnie złym przeczuciem. Ale nie mogłam się zatrzymać. Mimo strachu przyspieszyłam kroku. Niemal biegłam naprzód, by zobaczyć koniec tunelu. Tu, wiedziałam, leżą odpowiedzi na moje pytania. Nie byłam pewna, czy nadal ich chcę, ale nie miałam już wyboru. Tunel rozszerzył się w wielką komnatę, która kończyła się daleko w ciemności. Na ścianach wykute były runy, błyszczące szkarłatem, rzucające krwawe odbłyski na blade światło, towarzyszące nam dotychczas w drodze, a teraz słabo migocące w ogromnym pomieszczeniu, gdzie staliśmy. Pośrodku komnaty stał kamienny ołtarz, tak czarny, że zdawał się chwytać światło w swą tajemniczą głębię i pochłaniać je bez odbicia. Postument, na którym był ustawiony, pokrywały czerwone, świecące runy, pulsujące rytmicznie, na zmianę z runami na ścianach. Jaką wiadomość próbowały przekazać? Potrząsnęłam głową, przyglądając się runom. Nie mogłam rozszyfrować ich znaczenia. Miałam wrażenie, że unosi się ono tuż nad moją głową, przekornie mnie zwodzi. — Wreszcie przyszłaś. Podskoczyłam, zdziwiona faktem, że głos docierał raczej do mojego umysłu niż do uszu. Szybko sprawdziłam reakcję Relda; chyba nie słyszał tego głosu. — Tylko ty mnie słyszysz, Silistio. Instynktownie spojrzałam na ołtarz. Coś się nad nim unosiło, nie było jeszcze całkowicie uformowane. Serce waliło mi w piersi. — Kim jesteś? — szepnęłam, czy raczej, jak mi się zdawało, zapytałam w myślach. — Jestem twoim ojcem. — Nie rozumiem. Reldo odwrócił się do mnie. — Czego nie rozumiesz? Spojrzałam na niego. — Nie słyszysz głosu? — Jakiego głosu? — Widzisz, co zaczyna się pokazywać nad ołtarzem? — Nie widzę żadnych obrazów. Jak to wygląda? Po tym pytaniu znów odwróciłam się do ołtarza. Opary przybrały kształt mężczyzny, choć pozostawały niematerialne. — Długo czekałem na to, co mi się należy. Straciłem moje śmiertelne życie w walce o ciebie. Tym razem cię nie wypuszczę. — W jakiej walce? Mówisz o rzeczach, których nie znam. — Jestem Godron, twój ojciec. Urodziłaś się dla mnie. — Słyszałam historię o tobie i Mocy, która przeszła na stronę Ciemności, i o mojej matce. Ale ty nie jesteś moim ojcem. Jest nim Gunnal. — Szukasz prawdy? Jeśli tak, pokażę ci ją. Otwórz umysł. Zalały mnie wizje: zobaczyłam, jak Godron schwytał moją matkę, jak jego czarodziejskie zwierzęta zabiły jej strażników. Zobaczyłam, jak ją tu przyniósł i położył się na niej. Krzyki matki odbijały siew mojej głowie, wraz z brutalnym śmiechem Godrona. Zobaczyłam mamę z dużym brzuchem, wiedziałam, że to ja w nim rosłam. Widziałam desperacką akcję ratowniczą, kiedy to Gunnal prawie poświęcił życie: odniósł ciężką ranę, dając Lenilowi sposobność do wyprowadzenia matki. Widziałam, jak Godron próbował ją odbić, ale nie pozwoliła
na to Varela, która przypadkiem dołączyła do mężczyzn. Widziałam, jak Lenil i Varela idą w miejsce Mocy Prastarych z moją matką, by moje narodziny zostały oczyszczone. Widziałam potem walkę, o której mówił Godron: jak się mną brzydził po oczyszczających rytuałach, jak próbował poderżnąć mi gardło, ale Varela uniemożliwiła mu to, rzucając sztyletem. Okropność tych wizji tak mnie pochłonęła, że poczułam, jakby paraliżujący pocisk wbił mi się w samo serce, w całe moje jestestwo. Jak mogłam pogodzić się z myślą, że jestem owocem Zła i Ciemności? W desperacji mój umysł krzyknął: — Mamo, pomóż! Czy to prawda? Starałam się odepchnąć jego natarczywą obecność i uświadomiłam sobie, że nie jestem w stanie tego zrobić. — Mamo, co się dzieje? — krzyknęłam. Ale stałam sama. Rozumiałam, że chce mnie sobie podporządkować, wiedziałam, że muszę wytężyć cały mój nie ukształtowany jeszcze Talent, żeby go odepchnąć. Zebrałam w sobie siły, próbując chronić się przed dalszymi atakami, koncentrując myśli na odpieraniu Mocy mężczyzny. Jego obraz falował. Moja siła, o której nie wiedziałam, starała się powstrzymać jego napaść. Poczułam, że Godrona cieszy ta wola walki i uświadomiłam sobie, że chce posiąść Moc, jaka jest we mnie. Nie mogłam do tego dopuścić. Jego złe siły staną się niepokonane, jeśli dołączy do nich mój uśpiony Talent. Zdwoiłam wysiłki, żeby temu zapobiec. Gdybym tylko wiedziała, co robić! Runy na ścianach i piedestale wiły się jak węże, więc instynktownie wyciągnęłam przed siebie ręce. W końcach palców poczułam dziwne łaskotanie. Jak w transie naszkicowałam w powietrzu znak. Przez dłuższą chwilę lśnił błękitem. Runy na ścianach zdawały się pulsować w odpowiedzi, usłyszałam szyderczy śmiech Godrona, który chciał chyba zachęcić mnie do walki moją najsilniejszą bronią. Otoczył mnie wiatr, włosy zaczęły się dziko kręcić wokół głowy, a karmazynowy blask runów popłynął w moim kierunku, jakby chciał mnie pochłonąć. Nakreśliłam przed sobą koło. Błękitny ogień migotał w miejscach, gdzie dotknęła go siła runów, ale trzymał się i mnie chronił. Godrona przestało to bawić. Wysłał myślową strzałę do mojego umysłu. Padłam na kolana z głośnym krzykiem. Przez mgłę bólu zobaczyłam, że Reldo skoczył między mnie i ołtarz, próbując mnie obronić przed przeciwnikiem, którego nie widział. — Nie! — krzyknęłam, obawiając się o jego życie. Co mogło go ochronić przed złem Godrona? Za późno. Próbowałam osłonić jego myśli. Poczułam, jak krzyczy; jego świadomość uniknęła uderzenia. Nie miał jednak myślowych barier. Jeśli go nie uratuję, desperacki lot jego umysłu skończy się śmiercią. Ale jak go ratować? Szaleńczo podążyłam za jego myślami, przerażona pustką, którą znalazłam. Zrozumiałam, że muszę szybko opanować sytuację. Kiedy podzieliłam energię, Godron zwiększył wysiłki, by przełamać mój opór. Czułam Relda, chwyciłam j ego okaleczoną świadomość i trzymałam mocno, wiedząc, że nie wolno mi jej puścić. Nie będę miała więcej okazji. Jeśli teraz skoncentruję się na własnej obronie, stracę kuzyna na zawsze. Tego bym nie zniosła. Zło uderzało we mnie falami, osłabiając umysł. Czułam, że pochłania mnie Moc Godrona, ale wciąż mocno trzymałam Relda. Zostań ze mną, zostań... Wiedziałam, że nie poradzę sobie sama. Moc Godrona okazała się zbyt silna w porównaniu z moim nie ukształtowanym Talentem. Nagle wlała się we mnie energia z zewnątrz, spajając moje poszarpane zmysły i kierując je tam, gdzie należało. Teraz wiedziałam, co robić. Jak kierować myślą, trzymać Relda i opierać się Godronowi. Odniosłam wrażenie, że nie jestem sama — czy to była prawda? Tak! Poczułam, jak łapią mnie czyjeś ręce, zobaczyłam, jak moja matka unosi cienki sztylet z rękojeścią z błyszczącego niebieskiego kamienia. Rękojeść miotała strzały światła, które otoczyły komnatę, pełzały po ścianach, wysadzały w powietrze kawałki ołtarza. Wiatr narastał, ryczał, jakby waliły się tysiące gór. Z rozpadających się ścian wylatywały chmury pyłu. Pioruny uderzały w wijącą się, przezroczystą figurę nad ołtarzem. — Nieeeee! Uwolniłam dłoń z uścisku mamy i przeniosłam na jej rękę, trzymającą sztylet. Dłoń Lenila spoczęła na mojej. Ucisk, który dręczył mój umysł i duszę, zaczął ustępować, całkowicie go z siebie wyrzuciłam. Czułam, jakbym urosła i wyszła z siebie. Wiedziałam, że wygnanie Godrona nie wystarczy. Trzeba go zniszczyć, żeby już nigdy nie zatruwał świata Złem i Ciemnością. Gunnal i Varela zbliżyli się, dodając nam sił, chociaż sami nie posiadali Talentu. Zobaczyłam, jak Reldo porusza się, wstaje i podchodzi do nas. Już mnie nie potrzebował, pozwolił mi poświęcić całą Moc na zniszczenie Godrona. Posadzka pod nami zatrzęsła się. Z powały spadały kamienie. Wiedziałam, że trzeba uciekać, ale nie mogłam się jeszcze oddalić: musiałam zobaczyć, jak mglista postać Godrona rozpada się do reszty. Pulsujące krwawe światło pozostałych runów zmieniło się w niebieskie. Ołtarz rozpadł się ze straszliwym hukiem, niszcząc
ostatnie ślady ducha Godrona. Trzonek noża ściemniał. Zaczęliśmy uciekać z walącej się wieży. Przebiegliśmy przez tunel. Całe domostwo zamieniało się w ruinę, czułam nasz wspólny strach, że nie zdołamy uciec. W panice wytężyłam moją nowo odkrytą siłę i podtrzymywałam głazy, aby nie upadły. Kiedy przebiegaliśmy pod wieżą, kołysała się, wysłałam więc myśli, żeby ją podeprzeć. Wysiłek był tak bardzo wyczerpujący fizycznie, że aż słaniałam się na nogach. Chwyciły mnie młode, silne ręce — to Reldo. Trzymając mnie w ramionach, osłaniał rodzinę. Wieża runęła, zabierając ze sobą ściany zamku, pozostawiając jedynie gruz i pył. Moi ukochani pochylili się nade mną. Zapadłam w błogą nieświadomość. Drugi źrebak narodził się także rano, choć o wiele wcześniej niż pierwszy. Mój ojciec Gunnal i Lenil spali, wyczerpani, ale zadowoleni. Głosy? Ach, tak. Wyglądając przez okno widziałam jak Reldo i Jenli idą ręka w rękę do zagrody. Jenli gadała i podskakiwała. Reldo uśmiechał się do siostrzyczki z pobłażaniem. Varela dała mi do przeczytania swój pamiętnik, który pisała od samego przybycia do naszego świata. Opisała moje pochodzenie i narodziny. Opowieść ta, pisana przyjazną ręką, była teraz łatwiejsza do zniesienia niż wtedy, gdy wpychano mi ją do głowy z nienawiścią. Uważam Gunnala za ojca, bo naprawdę nim jest. Brał udział w ratowaniu mamy, potem ją poślubił, wychował mnie i kochał jak córkę, chociaż wiedział, z czyjego nasienia wyrosłam. Przygotowuję się do wyjazdu na naukę. Teraz, kiedy Godron naprawdę nie żyje, mama już się nie boi. Wie, że nie musi mnie chronić i osłaniać przed Złem. Szczęśliwie jej Talent, chociaż uśpiony, pozwolił odebrać moje wołanie. Powiedziała mi potem, że kiedy usłyszała w myślach mój krzyk, wiedziała, gdzie jestem, bo to właśnie tam Godron zabrał ją wiele lat temu. Dlatego nie wolno nam było wchodzić do lasu. Dała mi sztylet — leży koło mnie, kiedy piszę te słowa — który odegrał tak ważną rolę w oczyszczeniu moich narodzin, a potem przeciął gardło Godrona, kończąc jego fizyczne życie. Muszę przyjąć z pokorą fakt, iż jestem obdarzona Talentem tak wielkim, że jego granice nie zostały jeszcze poznane. Będę się przykładać do lekcji, żeby nauczyć się kierować Mocą dla dobra naszych ludzi i naszego świata.
Posłowie Kiedy Andre Norton poprosiła o drugie opowiadanie o Świecie Czarownic, natychmiast zadzwoniłam do mojej partnerki, pisarki Karen Rigley. Przypomniala mi, jak zastanawiałyśmy się nad przyszłością nowo narodzonego dziecka w “Kamieniach Sharnonu” (“Opowieści ze Świata Czarownic tom drugi”) i wiedziałyśmy już, ze jego los stanie się tematem naszej historii. Przez dwa lata współpracowałyśmy na odległość, teraz po raz pierwszy pisałyśmy naprawdę razem, w tym samym miejscu. Zawsze będę pamiętać, jak siedzimy koło siebie przy maszynie Karen, a Silistia opowiada nam swoją historię. Nie zapomnę tez radości, jaką obie odczułyśmy, kiedy Andre przyjęła “Córkę Godrona” bez poprawek. Andre pokazała mi drogę do gwiazd, obudziła we mnie marzenie zostania pisarką. Potem pośrednio związała mnie z Karen. Jesteśmy dumne, że nasze wysiłki zyskały jej aprobatę. Ad astra. ANN MILLER Andre Norton nie tylko otworzyła przede mną fantastyczne nowe światy, ale i dala mi partnerkę do pisania, Ann Miller. Ann przyznaje, że Andre Norton zmieniła jej życie i zainspirowała ją do pisania. Bez Andre zespół Miller–Rigley nigdy by nie istniał. Wielka Mistrzyni science fiction wpłynęła na całą naszą pracę, od najkrótszych artykułów do powieści. Kiedy przyjęta “Córkę Godrona”, nie prosząc o ponowne jej napisanie i nie sugerując żadnych zmian, poczułyśmy się tak zaszczycone, jakbyśmy dostały Nagrodę Pulitzera lub Akademii. KAREN E. RIGLEY
Kwestia magii Marta Randall I Wędrowny magik rozstawił namiot na polu za stodołą garncarza. Jora, najlepsza przyjaciółka Imrie, mówiła o nim przez cały dzień pracy w polu. Imrie bała się, że zaraz oszaleje od jej gadania. — Założę się, że był wszędzie — powiedziała Jora, odgarniając z czoła wilgotne włosy. Napełniła koszyk ziarnem z worka. — Za oceanem i w ogóle. Ludzie mówią, że potrafi nawet czytać myśli — ciągnęła. Zadrżała ze strachu i radości. Niezadowolona Imrie tylko mruknęła. — Słyszałam, jak mama mówiła cioci, że on rozmawia z Prastarymi. — Jora przestała udawać, że pracuje. — A tata powiedział, że magik potrafi wywołać deszcz. A nawet błyskawice! — Bzdura — odparła Imrie. — Deszcz pada albo nie pada, piorun uderza albo nie uderza. To wszystko. Rozmowa z Prastarymi... Hmm. Zdjęła mokrą koszulę. Dzień był gorący i parny. — Imrie — zaczęła znów Jora. — Nie cieszy cię to ani trochę? Założę się, że widział nawet smoki, latające statki i różne inne ciekawostki. — A ty widziałaś kiedyś smoka? Albo latający statek? — zapytała Imrie, opierając ręce na biodrach. — Może rozmawiałaś z kimś, kto widział? Nie, bo przecież zawsze ktoś zna kogoś, kto słyszał, że czyjaś tam ciotka widziała smoka. A Prastarzy? Widziałaś choć jednego? Albo słyszałaś? Lub dotykałaś? — Patrzyła na dziewczynę. — No, co mi odpowiesz? — Twój kłopot — odparła zagniewana Jora — polega na tym, że nie masz wyobraźni. — Wzięła kobiałkę z ziarnem i zaczęła iść między bruzdami, nie czekając, aż przyjaciółka napełni swój kosz. Nagły poryw wiatru wysunął kosmyk ciemnych włosów Imrie spod opaski. Dziewczyna odgarnęła go z szyi. Magik! Raczej szarlatan, pomyślała ze zniecierpliwieniem. W czasie kolacji Tib, kuzyn Imrie, paplał z dziecinnym zaciekawieniem o zbliżającym się występie magika. Wujek Rosin szarpał brodę i rozprawiał o czymś z powagą, a ciocia Melia potakiwała mrukliwe, milcząca jak zwykle. Imrie obserwowała ciotkę, pomagając jej przygotować i podać posiłek. Melia była siostrą jej matki, przeżyła rzeź w Dolinie Menas, podczas której zginęli rodzice Imrie. Podobnie jak Dolina Harkens, Menas leżało wśród niewielkich dolinek, bezładnie rozrzuconych w tej części Wyżyny Hallack. W przeciwieństwie jednak do Harkens, położonego nad morzem, Menas graniczyło z Wielkim Pustkowiem, samotną, niezbadaną krainą, zamieszkaną przez biedaków, opryszków i duchy Prastarych. Napad na tę dolinę nie był niczym niezwykłym: ot, kolejna potyczka w toczących się nieustannie walkach przygranicznych. Bandyci na koniach zaatakowali ogniem i mieczem. Maleńkie Menas nie miało sił, by bronić się przed liczniejszym przeciwnikiem, więc w ciągu jednego dnia wszystkie domostwa legły w gruzach. Z tego, co powiedziano Imrie, tylko ona i Melia uniknęły śmierci. Imrie zastanawiała się czasami, czyjej matka stałaby się z wiekiem podobna do Melii: cicha, zmęczona i siwa. Pamiętała rodziców bardzo słabo, jako pogodnych, kochających się ludzi, którzy wypełniali jej dni światłem i szczęściem. Melię przypominała sobie jako młodą, bardzo ładną, zawsze roześmianą kobietę. Melia zachowała parę pamiątek z Doliny Menas. Trzymała je w maleńkim, drewnianym pudełeczku na półce nad paleniskiem. Sama nigdy do niego nie zaglądała, ale dla Imrie było ono kluczem do utraconego lepszego świata. Czasami, późną nocą, wyjmowała z pudełka amulet matki i zabierała ze sobą do łóżka. Trzymała go mocno i wyobrażała sobie, że ona i Melia wciąż są w Menas, że Melia nadal się śmieje i flirtuje z młodymi mężczyznami, że rodzice Imrie przytulają ją i zadają śmieszne zagadki. Potem cichutko płakała, aż ją to usypiało. Tego wieczoru, po kolacji, niechętnie poszła z rodziną na pole za stodołą garncarza. Zgodziła się tylko dlatego, że Tib zamęczał wszystkich o to przy jedzeniu. Namiot magika, niegustownie ozdobiony chorągwiami i proporcami, stał na prowizorycznym podium; Pomocnik sztukmistrza siedział na deskach i wymachiwał nogami, spoglądając na tłum przybyłych ze znudzoną, pełną wyższości miną. Długie rękawy jego tuniki leżały za nim na podeście. Mieszkańcy Colmery stawili się chyba w komplecie. Rosin i Melia podeszli do Seta, przywódcy wioski. Imrie spodziewała się, że będą opowiadać bzdury o magiku, ale Set podrapał się w głowę pod znoszoną niebieską czapką i wskazał ręką na wschód. — Kłopoty — rzekł cicho. — Na wybrzeżu. Mówią o wojnie. Rosin szarpał brodę. — Poważnie? — Możliwe. — Set zmarszczył brwi. — Zeszłej nocy przejeżdżał tędy Halle z Norris. Norris było sąsiednią doliną, niewielką jak Harkens. Leżało w pobliżu jednego z głównych szlaków prowadzących przez niebezpieczne wzgórza Wyżyny Hallack. Zwykle nikt nie wyjeżdżał stamtąd wiosną, przed końcem zasiewów. — Nie słyszałem o tym — powiedział Rosin.
— Unikał rozgłosu. Pan Betry zwołał ludzi do zamku, prosił o pomoc. Potrzebują wojska. Pojechał zobaczyć się z panem Harkenem. Skoro jesteśmy na wybrzeżu... — Wiadomo, z kim walczy? — Z obcymi. Przybyli zza morza. Rosin wyglądał na zaskoczonego. — Zza morza? — Mało prawdopodobne. Może to tylko plotki. Po zimie ludzie zawsze więcej gadają. Jeśli to prawda, Harken na pewno coś powie. Rosin mruknął przytakująco, a Set poszedł porozmawiać z innymi starszymi. Imrie zadrżała i skrzyżowała ramiona, uderzając dłońmi o boki. — Wujku Rosinie? — powiedziała. — To tylko plotki — powtórzył wuj słowa Seta. — Nie przejmuj się, oglądaj przedstawienie. Dzieje się tak każdej wiosny, ludzie po prostu muszą opowiadać o czymś strasznym. Set jest bardzo zadowolony, bo czuje się ważny. Idź do koleżanek, baw się dobrze. I miej oko na Tiba. — Nie potrzebuję jej — zbuntował się Tib, ale kiedy dostrzegł spojrzenie ojca, posłusznie wziął Imrie za rękę i pociągnął ją przez tłum. Jora zauważyła dziewczynę, przecisnęła się do niej. — Wiedziałam, że nie wytrzymasz i przyjdziesz — powiedziała. Chodźcie, siostra zajęła dla nas miejsca blisko namiotu. Tib krzyknął z radości i szarpnął Imrie. Za Jorą przepychali się do przodu. Imrie westchnęła. Wkrótce pokazał się magik. Był nieciekawym mężczyzną o siwej brodzie. Rękawy jego tuniki były jeszcze dłuższe niż u pomocnika. Po kwiecistej przemowie, obiecującej wszelkiego rodzaju cuda, przystąpił do rozsypywania jakichś proszków. W powietrzu pojawiła się smuga dymu. Wielu ludzi zaczęło krzyczeć i zakrywać sobie głowy, a człowiek stojący przy Imrie klął, jak klną mężczyźni, gdy się boją, ale nie chcą tego okazać. Pomocnik magika wykrzykiwał zaklęcia, potem skrył się w tłumie, jakby szukał bezpiecznego schronienia. Tib schował twarz w spódnicy Imrie i popiskiwał. Imrie potrząsnęła głową, mrużąc oczy, ale widziała tylko ciemny dym i sztukmistrza, który kręcił się, jakby nasypano mu pieprzu w ubranie. Mocno szturchnęła Jorę łokciem. — Co to? — zapytała. — Co widzisz? — Potwory — wykrztusiła Jora. — Wielka Matko, ratuj nas, pożerają magika!—jęczała z przerażenia. Siostra ukryła twarz w jej rękawie i płakała. Magik krzyknął tryumfalnie, wyskakując z kłębów dymu, rozpływającego się w strzępach. Wszyscy wiwatowali, a Tib podskakiwał z radości. Dym zniknął, kuglarz się ukłonił, a chłopak, który mu pomagał, ruszył przez tłum z miseczką na drobniaki. Jora wrzuciła do niej parę monet, ale Imrie tylko się skrzywiła. Chłopak zmarszczył nos i poszedł dalej. Przez całą noc mieszkańcy wioski rozmawiali tylko o śmiertelnej bitwie magika z potworami z dymu. Imrie nakryła uszy kocami i udawała, że śpi. Zapomniano nawet o tym, co Set mówił o zbliżającym się nieszczęściu. Prawdopodobnie słusznie, pomyślała Imrie; kłopoty te wcale nie były bardziej materialne niż sztuczki magika. Coś ją jednak niepokoiło — nawet stojący twardo na ziemi wujek Rosin widział potwory z dymu, a przecież nie wierzył w nic, czego nie mógłby zasiać, zebrać, przeżuć czy połknąć. Imrie zagryzła wargę, spoglądając znad koca na plecioną ścianę chaty. Może Jora miała rację, pomyślała. Chyba nie mam wyobraźni. Odwróciła się. Ciocia i wujek chrapali na sienniku, Tib pomrukiwał przez sen. Pomyślała, że nawet jeśli nie ma wyobraźni, wie, jak będzie wyglądało jej dalsze życie — i wcale nie jest tym zachwycona. Miała piętnaście lat i dojrzała do małżeństwa, jak powiedział wujek Rosin. Imrie przypuszczała, że zostanie wydana za Postena, który pracował na sąsiednich polach, albo, jeśli jej się poszczęści, za Meta, syna kowala. Prychnęła. Met był przysadzisty i hałaśliwy. Podczas uroczystości w wiosce pił za dużo piwa. Nieważne zresztą, za kogo wyjdzie, i tak wie, że wkrótce po ślubie zrobi się zmęczona i milcząca jak ciocia Melia, jej życie będzie upływać na sprzątaniu, gotowaniu, przędzeniu, cerowaniu, pracy w polu, wyciąganiu wody ze studni i rodzeniu dzieci. Niepostrzeżenie osiwieje, a od siwizny tylko krok do śmierci. Mam dość wyobraźni, żeby to przewidzieć, pomyślała niewesoło Imrie. Może Jorze będzie łatwiej to znieść — ma wystarczająco dużo fantazji, by zobaczyć nie istniejące smoki. Klepnęła ze zniecierpliwieniem wiązkę słomy pod głową i zamknęła oczy. Czy ma wyobraźnię, czy nie, magik jest oszustem, to wszystko. Powtarzając tę myśl jak modlitwę, zasnęła. Sztukmistrz opuścił wioskę następnego ranka. Udał się, jeśli wierzyć plotkom, do zamku niedaleko krańców doliny. Imrie tylko wzruszyła ramionami, kiedy Jora powtórzyła jej te zapierające dech w piersiach nowiny. Parokrotnie widziała Harkenów na przejażdżce — pan siedział ciężko w siodle, jego żony prawie nie było widać spod bogatego stroju, a młody panicz był odważny, inteligentny i oczywiście bardzo z tego dumny. Prawdopodobnie nie różnią się od ludzi z wioski, pomyślała Imrie i przeciągnęła ciężki kosz z ziarnem do swojej bruzdy. Upał utrzymał się aż do zachodu słońca, kiedy skończyli wysiew; niebo pociemniało, zaczął mżyć deszcz. Imrie rozpostarła ramiona, ciesząc się, że naprawdę pada, upajając się chłodnymi kroplami i miłym
łagodnym wiatrem, zapachem wilgotnej żyznej ziemi. Na wschodzie pokazała się błyskawica. Jora, stojąca przy Imrie, krzyknęła i wskazała ręką. — To z zamku! — powiedziała z przekonaniem. — Pewnie ten magik. Dla nas nie wyczarował błyskawic. — Chciałabym — odrzekła Imrie — żebyś zapomniała o tym przeklętym kuglarzu i znów zaczęła mówić o chłopcach. Przynajmniej jest ich więcej. Jora obrzuciła ją wzrokiem i odeszła. Imrie spojrzała na niebo, znów błysnęło. Wyglądało to z pewnością na zwykłą wiosenną błyskawicę — nic szczególnego, tylko że zmiany pogody przychodziły zwykle ze wschodu, a nie z zachodu, a światło błyskawic zdawało się utrzymywać nad środkiem doliny, nie poruszało się mimo wiatru, który gnał chmury. Dziewczyna ze zniecierpliwieniem potrząsnęła głową, wyprostowała ramiona i poszła w kierunku wioski. Bzdura, pomyślała. Po prostu bzdura. Gdy zapadła noc, poświata stała się silniejsza, rzucała jasne odblaski na wioskę. Wujek Rosin powiedział, że przy tym świetle można by policzyć nasiona w bruzdach. Wujek rozmawiał z Setem, długo i z niepokojem, o możliwej wiosennej powodzi — ziarno zostałoby wypłukane, a plony zniszczone. Ciocia Melia dolewała mężczyznom piwa. Za każdym razem, gdy grzmiało, lekko podskakiwała. Nawet Tib wreszcie przestał mówić. Imrie skończyła zmywanie po kolacji, potem, jakby zarażona panującym w pokoju napięciem, wzięła drewniane pudełeczko z półki nad paleniskiem. Wciąż patrząc na wujka i Seta otworzyła je i wodziła dłonią między schowanymi w nim przedmiotami. Nagle otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia i wysypała zawartość pudełeczka na kolana. Brakowało zniszczonego amuletu matki. Była to metalowa kulka, wytarta po latach noszenia. Z pewnością talizman nie miał żadnej wartości z wyjątkiem związanych z nim wspomnień. Imrie jeszcze raz, z niedowierzaniem, przejrzała rzeczy z pudełeczka. — Ciociu Melio! — Co się stało, dziecko? — zapytała ciotka, podchodząc do niej. Imrie pokazała pudełko. — Zniknął amulet, amulet mamy... Melia zmarszczyła brwi. — To mnie nie dziwi, zawsze uciekał od ludzi. Z wyjątkiem twojej matki i ciebie. Prawdopodobnie jest w twoim łóżku, znajdziesz go. A teraz bądź cicho, bo wujek i Set bardzo się martwią. Nie myśl o tym teraz. Proszę. — Podała jej kromkę chleba, upieczonego specjalnie dla gościa. Imrie schowała rzeczy do pudełka i odłożyła je na miejsce. Położyła chleb na stole i wróciła do swego kącika. Odsunęła łóżko od ściany. Znalazła dwa guziki, dawno zgubioną wstążkę i sporo kłaczków kurzu, ale amuletu nie było. Obserwująca ją Melia ostrzegawczo potrząsnęła głową. Imrie dosunęła i posłała łóżko, usiadła nieszczęśliwa, szczelnie okrywając się płaszczem. Znajdę amulet rano, powiedziała sobie zdecydowanie; musi być gdzieś w chacie. Nie ma sensu płakać z tego powodu. Przynajmniej nie teraz. Rozluźniła ramiona i wsłuchała się w rozmowę mężczyzn. Wiosenna powódź spowoduje zniszczenia i głód — przygnębienie wujka i Seta jeszcze się Pogłębiło. Żaden z nich nie wspomniał o magiku, chociaż z faktu, że Set często układał dłonie w znak odganiający Zło, Imrie wywnioskowała, że obawiają się magii. Powiedziała sobie jednak, że magik nie jest silniejszy niż ona sama — ma jedynie zdolność sprawiania, że ludzie mu wierzą. To tylko proszki, zapachy i dym, nic więcej—z pewnością to nie on jest odpowiedzialny za błyskawice i deszcz ani za dudniące grzmoty, które im towarzyszyły. Chociaż prawdopodobnie miał w sobie dość magii, by odwrócić uwagę ludzi, żeby jego pomocnik mógł bez przeszkód okraść ich domy, pomyślała nagle. Zerwała się z miejsca. Ciocia Melia zmarszczyła brwi, a wujek Rosin, który wstał, żeby odprowadzić Seta do drzwi, potrząsnął głową. Imrie usiadła. To było tylko podejrzenie, w dodatku sprawa ta nie miała żadnego znaczenia w porównaniu z zagrażającymi wiosce nieszczęściami: powodzią i głodem. — Wujku Rosinie... — powiedziała Imrie, kiedy Set wyszedł. — Nie dziś, dziecko — odparł zmęczony Rosin. — Cokolwiek by to było, może poczekać do rana. Rodzina poszła spać, ale Imrie leżała sztywno, rozmyślając o amulecie i burzy, aż myśli te stopiły się, obie równie straszne. Głośny grzmot potrząsnął chatą tak silnie, że Imrie zeskoczyła z siennika, poszukała dłonią płaszcza, wciągnęła buty i zatknęła za pasek nie zapaloną pochodnię. Poruszała się szybko — do sakwy przy pasku włożyła pół chleba, krzesiwo i suszone jabłko. Potem, wciąż bezszelestnie i szybko, wyruszyła w noc. Magicy to bzdura, nie ulega wątpliwości, ale jeśli to sprawka szarlatana, który odwiedził wioskę, Imrie go powstrzyma i odbierze mu amulet. Nie wiedziała, jak to zrobić, zwłaszcza że jednak mógł mieć władzę nad niebem, ale była pewna, iż musi spróbować. Naciągnęła kaptur na twarz i ruszyła bardzo szybkim krokiem, ścieżką prowadzącą na wschód, do zamku. Po chwili zauważyła, że wciąż siąpi delikatny deszczyk, potem zamienia się w mgiełkę, a później w ciemność. Nie ma więcej niebezpieczeństwa wiosennej powodzi — ale niebo raz po raz rozdzierały błyskawice, grzmoty trzęsły ziemią pod stopami Imrie. Dziewczyna ani razu nie pomyślała o powrocie.
II Ryle Harken niecierpliwie bębnił palcami po stole, patrząc, jak akrobaci kręcą się, wyginają i ustawiają jedni na drugich. Głupia strata czasu, pomyślał; bankiet, przemowy, popisy, wszystko. Siedzący po drugiej stronie stołu wuj Betry, pan Doliny Norris, marszczył brwi i skubał brodę. Betry przyjechał z Norris dwa dni wcześniej, przywiózł nowiny o możliwym najeździe, co bardzo ubawiło pana Josicha, ojca Ryle’a. — Daj spokój, Betry — powiedział pan Josich Harken, opierając puchar z winem na wydatnym brzuchu. — Nie masz nic lepszego do roboty, niż przedzierać się przez wzgórza, żeby przynieść nam głupie plotki? Napad od strony morza? Śmieszne. Tam nic nie ma, kuzynie, wszyscy o tym wiedzą. Pan Betry, szczupły nerwowy mężczyzna, zamachał rękami. — Ale, Josich... — prawie błagał. — Posłuchaj... — Poza tym Harkens jest małe, naprawdę maleńkie — powiedział łagodząco pan Josich. Światło późnego popołudnia wypełniało komnatę, oświetlało wyściełane fotele i skromne gobeliny. — Niewarte kichnięcia, Betry. To zaledwie parę gospodarstw i jedna rybacka osada. Tak samo zresztą wygląda Norris. Gdyby ktokolwiek zbliżał się od strony morza, najprawdopodobniej by nas przeoczył. Przestań więc zadręczać się bez powodu i zacznij się bawić — wiemy, że potrzebowałeś pretekstu, żeby odwiedzić siostrę. Betry z ociąganiem poszedł z innymi podziwiać kwiatowe kompozycje pani Kory. Pan Josich uśmiechnął się i kazał przynieść więcej wina. Kłopot w tym, pomyślał Ryle, że ojciec może mieć rację. Tuż przed nimi skakała akrobatka. Jej wilgotna skóra lśniła złociście w blasku płomieni. Teraz dziewczyna stanęła na rękach. Omal nie straciła równowagi i zawodowego uśmiechu. W Harkens od dziesiątek lat panował pokój. Było zbyt małe, żeby przyciągnąć czyjąś uwagę, nie za biedne, nie za bogate, schowane w niewielkiej dolinie między morzem a wysokimi wzgórzami, które wyznaczały zachodnią granicę Doliny Norris. Na północy rozciągały się kamieniste wzgórza i lasy, oddzielające ją od Doliny Menas, skąd od dobrych dziesięciu lat nie dochodziły żadne wieści. Strome granitowe góry, pełne, jeśli wierzyć plotkom, miejsc wielkiej, ciemnej Mocy, osłaniały Harkens od południa. Dolina była więc odizolowana, spokojna i, jak pomyślał ze złością Ryle, nudna. Największą rozrywką, jaką proponowała odwiedzającemu ją panu, były popisy niezręcznych akrobatów i czekający w kuchni magik ubrany w łachmany. Minstrele, pomyślał Ryle, mogliby ułożyć o Harkens tylko komiczne pieśni. Akrobaci zakończyli popis drżącą spoconą piramidą przed wielkim kominkiem. Pani Kora entuzjastycznie biła brawo; jej okrągła twarz się zarumieniła. Josich uniósł kielich na znak aprobaty, pan Betry wciąż skubał brodę. Ryle niecierpliwie uniósł się na fotelu. — Cudownie — powiedziała matka swym dziecinnym głosem. Nie sądzisz, Betry? Czyż nie byli cudowni? — Cudowni — powtórzył niepewnie pan Betry. Ryle zakrył twarz ręką. I w ten sposób spędzę całe życie, pomyślał zrozpaczony. Uwiązany do tej nudnej doliny, w otoczeniu chłopów i rybaków, ani zbyt biednych, ani zbyt bogatych, w miejscu zbyt małym, żeby zauważyła je historia. Gdybym był panem Doliny Harkens, myślał, ufortyfikowałbym Pessik, rybacką osadę u stóp zamku; zbudowałbym spichlerze na żywność i wodę, opróżniłbym skromną zbrojownię zamku, wziąłbym do wojska chłopów. Powiedział to ojcu, kiedy wuj Betry zniknął w ogrodach. — Zrobiłbyś to, prawda? — powiedział ojciec, pokazując gestem, że chce więcej wina. — Ufortyfikować dziesięć kamiennych domków, ale czym, modlitwą? Wodorostami i marzeniami? I nie zapominaj, że jest wczesna wiosna, nie mamy czego składować, dopóki nie ściągniemy daniny z wiosek, zresztą co będą wtedy jedli ich mieszkańcy? Nie myślałbym też o poborze do wojska. Nie w czasie zasiewów. Chyba że masz zamiar karmić nas zimą gałązkami i korzonkami. Nie przygotowałeś chyba gruntu pod krzaki, co? Mam nadzieję, że nie — matka by się zmartwiła. — Nie sądzę, żeby to był dobry powód do żartów — odparł gniewnie Ryle. — Jeśli Betry ma rację i rzeczywiście szykuje się napaść, nie musisz się martwić pożywieniem na przyszłą zimę, bo już nas nie będzie, więc nie będziemy musieli jeść. — Ale Betry się myli. — Pan Josich był cierpliwy. — Jest roztrzęsiony z powodu plotek, jakich nagadał mu jakiś wędrowny kupiec, który z kolei usłyszał je Bóg wie gdzie. Zeszłego lata z Wielkiego Pustkowia przyszli bandyci, poprzedniej wiosny zdarzyło się coś równie śmiesznego. Betry się nudzi, to wszystko. Po długiej zimie każdy jest znudzony. — A ty nie? — zapytał szorstko Ryle. — Ja? — zaśmiał się ojciec. — Przy tych wszystkich obowiązkach? Nie bądź głupi, chłopcze. — Machnął na Ryle’a ręką. Dziesięć minut później był już na polu za zamkiem, pochłonięty rozmową z pszczelarzem. Służący zwinęli i wynieśli maty akrobatów, inni przynieśli przybory sztukmistrza. Pani Kora przerwała pogawędkę z bratem. Wszedł magik. Skłonił się przed stołem, odrzucił w tył swe długie rękawy i wyczarował z
powietrza tuzin szarych gołębi. Ptaki poleciały w górę, pani Kora klaskała, a magik obdarował ją bukietem róż, który również wziął nie wiadomo skąd. Jego pomocnik ustawił ruszt. Przedstawienie, musiał przyznać Ryle, było naprawdę dobre, szczególnie potwory z dymu. Wypełniały komnatę, kręcąc się wokół siebie. Miały błyszczące oczy i długie pazury, w tańcu poruszały ogromnymi skrzydłami, grożąc magikowi. Ten bił się z nimi dzielnie, podczas gdy pomagający mu chłopak stroił przerażone miny, naprawdę godne zawodowca. To mi się podoba, pomyślał Ryle, pochylając się do przodu. Potwory, smoki, wielkie bitwy, niebezpieczeństwo i odwaga — takie właśnie powinno być życie. Kuglarz pokonał potwory, wykrzykując zaklęcia. Po wyczerpującej walce monstra zajęczały i rozpłynęły się w powietrzu. Strzępy dymu uleciały przez okna. Pani Kora krzyknęła z przerażenia, potem zaczęła bić brawo, pan Betry odsłonił oczy, a pan Josich wyraził swą wdzięczność i zaprosił magika do stołu. Ryle przesunął się nieco, żeby zrobić miejsce na przyniesiony przez służbę fotel. Sztukmistrz usiadł, otarł pot z czoła i uśmiechnął się skromnie do pana Josicha. Oczywiście widział takie potwory, odpowiadał na nie kończące się pytania Ryle’a. Walczył z różnymi poczwarami w dzikich zamorskich krainach, wyciągał ze swych ofiar sekrety magii, zanim niszczył je doszczętnie. Prastarzy najwyraźniej szanowali jego potęgę, bo źli zostawiali go w spokoju, a pozostali ułatwiali mu podróżowanie, dając schronienie i dobre łupy na polowaniach. Zwiedził całą Krainę Dolin, z północy na południe, ze wschodu na zachód, widział wszystko, co można tam zobaczyć; występował przed wielkimi panami w ich przebogatych pałacach. Przy okazji sugerował, że był sowicie wynagradzany zarówno przez panów, jak i przez ich żony. Proponowano mu władzę i bogactwo, ale on, jak mówił, wolał życie wędrownego magika i nie zamieniłby przygód i niebezpieczeństw na żadne nagrody i synekury. — Kiedy byłam małą dziewczynką— powiedziała z rozmarzeniem pani Kora — do Norris przyjechał magik i wyczarował dla nas błyskawice. Były takie śliczne — umiesz to zrobić? To znaczy wyczarować błyskawice? Sztukmistrz się uśmiechnął. — Oczywiście — powiedział lekko. — Nawet czeladnik potrafi wyczarować błyskawicę. To nic trudnego. — Naprawdę? — zapytała jednym tchem pani Kora. — Mógłbyś nam kilka wyczarować? Teraz? Magik zmarszczył brwi. — Naturalnie, Wasza Wysokość, ale musielibyśmy wyjść na dwór. Pada deszcz. — Mały deszczyk nigdy nikomu nie zaszkodził — zagrzmiał pan Josich, odsuwając fotel. — Chciałem tylko powiedzieć — pośpieszył z wyjaśnieniem magik — że w czasie deszczu byłoby to naprawdę zbyt łatwe — żadna sztuka. Poza tym moglibyście uznać błyskawice za naturalne, bo pada deszcz i tak dalej. Lepiej zrobić to w jasny dzień, Wasza Wysokość. W piękny, jasny dzień, przy bezchmurnym niebie. — Może — powiedział pan Josich, wychylając do dna swój kielich. — Ale jeśli znam się na pogodzie, popada jeszcze dwa, trzy dni, a kiedy się przejaśni, ciebie już tu nie będzie. Chodźmy więc, Mistrzu Magii. Zobaczymy twoją błyskawicę, pada, czy nie. Obiecuję, że uwierzę: to nie są burzowe chmury, tylko zwykły lekki deszczyk. Moja droga... — rzekł, podając ramię żonie. Pani Kora zachichotała i położyła ręce na jego ogromnym ramieniu. Betry wahał się przez chwilę, potem pozwolił, by służący okrył go płaszczem i wyszedł z komnaty za panem i jego małżonką. Ryle, starając się wyglądać na lekko znudzonego, szedł z magikiem. Pomocnik zamykał orszak. Magik, jak zauważył Ryle, nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego. — Nie martw się — szepnął Ryle. — To naprawdę lekki deszcz, więc uwierzymy, że twoja błyskawica jest prawdziwa. Kąciki ust magika opadły. Pan Josich wyprowadził ich na dach zamku. Lekki wiatr uderzał w twarze kroplami deszczu. Ryle spojrzał na zachód, gdzie chowające się za horyzontem słońce oświetlało kryte strzechą chaty osady Pessik. Granitowe szczyty sięgały morza, niemal łączyły się na maleńkim wybrzeżu Harkens; woda była spokojna. Rozczarowany Ryle odwrócił się z powrotem do magika. Magik skrzyżował ramiona. Jego siwa broda powiewała na wietrze. Skupiony patrzył na północ. Uczeń obserwował go z bardzo dziwną miną. Ludzie z zamku stali w pewnej odległości, nie ponaglali go. Po chwili kuglarz rozpostarł ramiona i zaczął wykrzykiwać zaklęcia. Ryle poczuł gęsią skórkę. Zacisnął dłonie. Nic się nie działo. — Niebiosa są nieposłuszne — wyjaśnił magik, wycierając twarz rękawem. — Muszę nagiąć je do mej woli. — Mój Boże — powiedziała pani Kora. — Czy to bezpieczne? — Wasza Wysokość, wszystko, co związane z magią, jest niebezpieczne — odparł surowo magik i zawołał chłopaka. Rozmawiali chwilę, potem pomocnik się odsunął, a jego mistrz znów skrzyżował ramiona i pogrążył się w kontemplacji nieba. Josich odsunął rodzinę od magika — pan Betry od początku trzymał się w bezpiecznej odległości, gotów w każdej chwili zbiec po schodach. Niebo pociemniało. Magik zaczął wymachiwać rękami, kreśląc w powietrzu niewyraźne, acz niewątpliwie magiczne znaki. Potem znów krzyczał do chmur. I znów nic się nie stało. Sztukmistrz odwrócił się do pana Josicha, potrząsnął głową. — Panie — powiedział. — Są chyba jakieś przeszkody...
Niebo rozbłysło, rzucając cienie na dach. Zamek zadrżał od grzmotu tak, że wszyscy się przewrócili. Magik wyglądał na zdziwionego. Pani Kora krzyknęła. Po chwili pan Josich powiedział zdecydowanym tonem: — Bardzo ciekawe, Mistrzu. A teraz to skończ. Znów rozbłysła błyskawica, rozległ się grzmot, a pan Betry uciekł po schodach. Ryle upadł tuż przy magiku, po przeciwnej stronie dachu niż rodzice. Podekscytowany patrzył w niebo. — To cudowne — oznajmił. To naprawdę cudowne. Magik coś odmruknął. — Przepraszam? — Ryle odwrócił głowę, by na niego spojrzeć. Niebo znów pojaśniało. Twarz magika wyglądała jak porażona. Grzmot nie zdążył przebrzmieć, gdy kolejny piorun uderzył w dach zamku, zatrzęsły się kamienne mury, huk był ogłuszający. Ryle krzyknął, przerażony i oślepiony. Ktoś chwycił go za ramię i próbował ciągnąć. — Chodź! — zawołał magik. — Chodź, głupcze, chcesz zginąć? Ruszaj się! Ryle odepchnął jego rękę i usiadł, mrugając. Na chwilę zapadła ciemność, potem znów się rozjaśniło. Ryle potrząsnął głową i głośno jęknął — drugiej części dachu nie było, zostały z niej tylko odłamki kamienia i drewna. Rodzice zniknęli. Sztukmistrz pchał go w kierunku schodów. —Moja matka?!—wrzasnął Ryle, próbując się wyrwać. — Ojciec! Magik znów go pchnął. Ryle odwrócił się i spojrzał mu w twarz. Zabiłeś ich! Ty... — Idioto, nie potrafię wyczarować błyskawicy! — krzyknął magik. — To nie ja! Chodź! — Zbiegł po schodach. Ryle stał jak wrośnięty, patrzący na resztki dachu. Kolejny piorun uderzył w Pessik nad morzem. Oszołomiony chłopak spojrzał na wschód. Ogromny ciemny kształt rozpostarł się na wybrzeżu. Strzeliło z niego światło; chwilę później cała osada rybacka zniknęła w wybuchu gorąca i huku. Przerażony Ryle zbiegł po schodach. Zamek trząsł się i trzeszczał; z pomieszczeń dla służby dobiegały krzyki, a główna komnata, znajdująca się dokładnie pod dachem, pełna była pokruszonych kamieni i połamanych mebli. Valon, kapitan niewielkiej straży zamkowej, chwycił biegnącego Ryle’a; drugą ręką przytrzymywał magika. Pomocnik krył się za nimi. Valon przybył do Doliny Harkens wiele lat temu, mówił, że przedtem był najemnikiem i walczył z opryszkami w zachodniej części Krainy Dolin. Mimo podeszłego wieku mocno trzymał magika i młodzieńca. — Co się stało? — zapytał Valon. — Co on zrobił? — potrząsał magikiem jak szmatą. — Nic! — zawył magik. — Mówię ci, ja tego nie zrobiłem. — Coś się dzieje na wybrzeżu — wykrztusił Ryle. — Pessik już nie ma, musimy się stąd wydostać, bo zniszczą zamek! Valon potrząsnął i nim. — Kto? — spytał. — Gdzie pan Josich? — Dach — odpowiedział Ryle drżącym głosem. — Piorun uderzył w dach i... mój ojciec... — nie mógł wymówić tych słów. Valon, patrząc mu w twarz, szeroko otworzył oczy. — Na Wieczny Płomień! — szepnął. Zamek znów zadrżał, schody zatrzeszczały. Valon puścił mężczyzn. — Chodźmy więc. I to szybko. Wyszedł z komnaty. Ryle, magik i jego uczeń tłoczyli się za jego plecami. Pomieszczenie dla straży również ucierpiało — nie było ściany zewnętrznej, a na podłodze leżeli martwi ludzie, przypominający zepsute lalki. Valon chwycił broń z półki, rzucił ją Ryle’owi i magikowi i poprowadził ich biegiem przez główną komnatę do sali, gdzie pan Josich odbywał narady. Odsunął zasłonę. Ukazało się mroczne wejście do tunelu. Magik stanął. — Co to jest? — zapytał podejrzliwie. — Po prostu chodź — powiedział Valon i go pchnął. Wyjął z uchwytu nie zapaloną pochodnię. — Tędy wyjdziemy z zamku. Ryle zawahał się, spojrzał za siebie. — Ty też — nakazał Valon, wpychając ucznia magika w otwór. Proszę, Wasza Wysokość, dla nich już nic nie można zrobić. Ryle zdławił szloch i poszedł za magikiem w ciemność.
III Łagodne wzgórze oddzielało Colmerę od Zamku Harkenów i zatoki. Imrie była tam chyba z tysiąc razy, ale dziś waliły pioruny, a od grzmotów ziemia drżała pod stopami. Dziewczyna wdrapała się wreszcie na wzgórze i zamarła na widok ruin Zamku Harkenów. Dzikie białe błyskawice raz po raz uderzały w ziemię między zamkiem a morzem. To nie błyskawice, pomyślała oszołomiona. To być może magia, ale tak przerażająca i zła, że na pewno nie mógłby nią władać żaden wędrowny magik. Wiatr rozwiał strzępy chmur, odsłaniając pełny biały księżyc wędrujący po niebie. Piorun uderzył u stóp wzgórza, zapaliły się drzewa w zagajniku. Dziewczyna złapała się za brzuch i zaczęła uciekać przez błoto, aż straciła z oczu wybrzeże. Zatrzymała się, a potem rzuciła się biegiem w kierunku granitowej wysokiej skały. Nie sądziła, że granit mógłby j ą ochronić, nie po tym, co widziała w zamku, miała tylko nadzieję, że magia nie dotrze do tej strony wzgórza. Wpadła głową naprzód w skalną szczelinę, objęła się rękami i modliła, jak nigdy przedtem. Gdy ktoś dotknął jej ramienia, krzyknęła i poderwała się na nogi, gotowa do ucieczki. Czyjaś dłoń zamknęła się na jej ramieniu, druga, duża, lecz łagodna, zakryła usta. — Cicho, dziewczyno, nie zrobię ci krzywdy. Jestem Valon z Zamku Harkenów. — Głos zamilkł. — Kiedy jeszcze był zamek... — Imrie przestała się szarpać, ręka zsunęła się z jej twarzy. — Kim jesteś? — Imrie. Imrie, siostrzenica Rosina, z Colmery. Wstałam... hałas... ciocia Melia się bała... widziałam zamek... co się stało? dokończyła, ciężko dysząc, gdy trzy inne sylwetki wyłoniły się z ciemności skalnej szczeliny. Rozpoznała jedną z nich. — Ty! — wrzasnęła Imrie, wściekła, i rzuciła się do magika. Wysoki młody mężczyzna stał między nimi, odepchnęła go. — Gdzie mój amulet, złodzieju? Sztukmistrz zamachał rękawami, cofnął się i zderzył ze swym uczniem. Obaj zaplątali się w rękawy i upadli. Pomrukując tryumfalnie, Imrie usiadła na brzuchu magika i chwyciła go za brodę. Stojący za nią wysoki młody mężczyzna ciskał przekleństwa, uczeń krztusił się ze śmiechu, a Valon złapał Imrie i magika, uniósł ich w powietrze i potrząsnął. — Uspokójcie się wreszcie! — nakazał głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wszyscy zamilkli, i wtedy Imrie usłyszała, iż grzmoty ustały. Z miny Valona wywnioskowała, że wcale nie było to dobre. — Teraz zejdą na brzeg — szepnął kapitan, prawie do siebie. — Przybędą i opanują Dolinę Harkens. — Kto? — odszepnęła Imrie. Valon puścił ją, ale wciąż trzymał magika. — Żądam... — zapiszczał kuglarz, a Valon znów nim potrząsnął. Coś upadło na ziemię. Młody człowiek schylił się i podniósł łańcuszek na szyję i małe puzderko. — To należało do mamy — powiedział, oglądając puzderko w świetle księżyca. Błyszczało. — To puzderko mamy... — Nagle zaszlochał i odwrócił się do magika, gdy Imrie wzięła łańcuszek z jego rąk. — To moje! — krzyknęła. — Gdzie mój amulet? — Dość, Ryle — nakazał szorstko Valon i zaraz dodał: — Wasza Wysokość. — Młody człowiek przestał płakać. Valon postawił magika na ziemi. — Muszę zobaczyć, co się dzieje na wybrzeżu. Z nim policzymy się później. Może panicz zechce go popilnować? I chłopaka? Ryle chwycił miecz i rozstawił nogi. Wyglądał na kogoś, kto umie się posługiwać bronią; magik, cicho pomrukując, usiadł. — Wasza Wysokość? — zapytała Imrie słabo. — A ty, dziewczyno, pójdziesz ze mną— powiedział Valon. — Nie zostawię was obojga z magikiem, bo w ciągu minuty zostałoby z niego żarcie dla psa. Już! Pospieszyła za nim, zagryzając wargę. Powstrzymywała pytania, które chciała zadać. Kiedy zeskoczył na ziemię, zrobiła tak samo i oboje zsunęli się z wzniesienia. Za zasłoną dymu z płonących drzew osada Pessik lśniła jak rozżarzone węgielki w palenisku; zamek był ciemną ruiną. Płomienie pożarły maleńką flotę rybacką. Dalej, na wybrzeżu, widać było jakiś wielki ciemny kształt. Pobłyskiwały w nim światła, szereg dużych cieni przesuwał się w kierunku lądu. Dotarły do plaży, ale się nie zatrzymały; kanciaste, zdeterminowane potwory morskie obiegły wybrzeże. Imrie krzyknęła. Z oddali dobiegał głuchy odgłos, jakby obijały się o siebie skały. Potwory dotarły do Pessik i przeszły przez kamienne ruiny lekko jak przez trawę. Jeden z nich rzucił płomień na chatę; chata zniknęła. Parę minut później kilka potworów doszło do Zamku Harkenów, inne ruszyły drogą do Colmery. Valon zaklął i odczołgał się w tył, Imrie przesunęła się za nim. — Co się dzieje? — szepnęła, kiedy już wstali i ruszyli w stronę skały. — Nie wiem — odparł i znów zaklął. Ryle dobrze się spisał: związał magika i jego ucznia ich własnymi rękawami. Za nimi zgromadził stos grzebieni, kolczyków, haftowanych torebek i innych pięknych łupów. Wygląda na zadowolonego z siebie, pomyślała Imrie, przypominając sobie, jak go pchnęła. Valon zmarszczył brwi. — Pozbieraj te rzeczy — nakazał. — Do diaska, chłopcze, wróg się na nie natknie i natychmiast nas znajdzie. Wasza Wysokość.
Ryle wyprostował ramiona. — Sądzę, że powinieneś mi okazywać więcej szacunku — powiedział. — Jestem teraz panem Ryle. — Przyjacielu, jeśli się nie pośpieszysz, zostaniesz panem Padliną dla kruków — odparł Valon. — To, co zniszczyło zamek i Pessik, idzie w tę stronę, i to szybko. Zbieraj te błyskotki, musimy się ukryć. — Ukryć? — powtórzył Ryle. — To straszne — oświadczyła Imrie. — Wielkie morskie potwory, które potrafią pływać i pełzać samodzielnie, i strzelać ogniem, i niszczyć budynki, i idą w kierunku... — Przerwała, ścisnęło jaw żołądku. — W kierunku Colmery — dodała i odwróciła się, żeby biec. Valon chwycił ją, objął ramionami. — Sza — powiedział. — Słuchaj. Pohukiwania potworów nagle stały się głośniejsze. Imrie zdążyła jedynie zobaczyć, jak jeden z nich wspina się na wzgórze, zasłaniając niebo. Potem Valon podniósł ją i pobiegł w głąb szczeliny. Drapała go i krzyczała, ale on zasłonił jej usta ręką. Tunel ostro skręcił, zniknęło nawet blade światło. Nie było już słychać potworów. — Nie pomożesz Colmerze — wysapał w biegu Valon. Na szyi czuła jego gorący oddech. — Dziewczyno, nie możemy im pomóc. Droga wydawała się bardzo długa. W końcu Valon zatrzymał się i postawił ją na ziemi. Imrie pomyślała o zmęczonym uśmiechu cioci Melii, o czystym śmiechu Tiba. Oparła się o chłodną, wilgotną skałę, wtuliła głowę w ramiona. Pozostali dochodzili do siebie. Ryle i Valon szeptali między sobą. Czasami drżała ziemia. — Imrie — powiedział jakiś głos. Próbowała się odsunąć, pogrążona w żalu tak głębokim, że nawet nie mogła płakać. Objęło ją czyjeś ramię. — Imrie — powtórzył głos. — Pani Kora... Moja matka tam zginęła... Ojciec... Imrie odwróciła się do Ryle’a. Przytulili się do siebie i zapłakali. Mimo że Valon niósł nie zapaloną pochodnię, a Imrie miała pochodnię i krzesiwo, kapitan zapowiedział, że nie będzie światła. — Na razie go nie potrzebujemy — orzekł. — A potem na pewno bardzo nam się przyda. — Szli więc w ciemności, mówili szeptem. Skała drżała delikatnie, jakby nad nimi stąpały olbrzymy. — W poruszających się pudłach są ludzie — powiedział Valon. Albo coś, co przypomina ludzi. Widziałem ich głowy, kiedy potwór wspinał się na wzgórze. A to oznacza, że kiedy poczują się bezpieczni, będą poruszać się pieszo. Wtedy znajdą tunel, uciekajmy więc stąd jak najszybciej. — A jak, twoim zdaniem, mamy to zrobić? — zapytał magik. Wciąż był przywiązany do ucznia, mimo że gorzko się na to skarżył. — Tunelami — odrzekł Ryle. — Kiedyś się w nich bawiłem. Mój ojciec... — Głos mu się załamał, zamilkł na chwilę, potem podjął wątek. — Ojciec powiedział, że Prastarzy zaminowali wzgórza, pozostały po nich tunele. Niektóre prowadzą do brzegu, do klifów za Pessik... — Niedobrze — powiedział Valon. — Nieprzyjaciel opanował wybrzeże, a flota rybacka spłonęła. Musimy się przedostać lądem do Doliny Norris, ostrzec mieszkańców. — Nie sądzę — wtrącił szybko magik. — Dolina Manas jest o wiele bliżej, prawda? Z pewnością powinniśmy się skierować na pomoc, tam będzie bezpieczniej. Jestem o tym przekonany. Imrie usłyszała burknięcie Valona. — Co, przeskoczymy przez góry? W przebraniu? Nie, oni pójdą do Doliny Norris, i my się tam skierujemy. Co cię martwi, magiku? Czyżby w Norris przyłapali cię na kradzieży? Magik milczał, ale chłopak znów się zaśmiał. Dłonie Imrie zacisnęły się w pięści. — Szarlatan — powiedziała. — Robisz zapachy i dymy, żeby ludzie nie widzieli, jak ich okradasz. — Pokazał bardzo dobre potwory z dymu — wtrącił Ryle. — Wszyscy je widzieli. — Ja nie — odparła Imrie. — Widziałam tylko czarny dym i jego; skakał w kółko i krzyczał jak szaleniec, przestraszył ludzi, przestraszył Tiba... — Zabolało ją gardło. Valon wziął ją za rękę. — Odwagi, dziewczyno — powiedział. — Miałem kobietę w Pessik. Każdy z nas kogoś stracił. — Z wyjątkiem oszusta — odrzekła gorzko Imrie. — Zabrał mój amulet, amulet mojej matki i chcę, żeby mi go oddał. Natychmiast! — Nie myśl o tym, dziewczyno — upomniał ją Valon. — Może twoja rodzina uciekła. Do Colmery dotarło ostrzeżenie, do Pessik nie. Ale musimy się stąd wydostać. Ryle, co jeszcze wiesz o tunelach? — A co z moim amuletem? — upierała się Imrie. Wstając, Valon posłał jej srogie spojrzenie. Zagryzła wargę. — Cóż — powiedział wolno Ryle. — Jeden z nich prowadzi w kierunku wzgórz za Colmerą, oddziela się od tego. Ale mój... mój ojciec powiedział, że ten tunel nie jest bezpieczny. Zabronił mi do niego wchodzić, ale nigdy nie powiedział, dlaczego. — Ale to nasza jedyna szansa — rzekł Valon. — Nie wiem, jakie Zło tam tkwi, ale nie może być gorsze niż to, co dzieje się w Harkens. Dziewczyno, daj mi pochodnię i krzesiwo. Imrie podała mu, o co prosił. — Ja nie pójdę — oświadczył magik. — Jeśli Prastarzy zaminowali wzgórza, nie wiadomo, co zostawili pod ziemią.
— Dobrze — zgodził się Valon. W ciemności rozbłysły iskry. Ryle, rozwiąż ich. Mogą uciekać sami. — Zaraz, zaraz — powiedział szybko magik. — Nie możecie nas tu zostawić bez żadnej ochrony. — Ach, tak? — zadrwił Valon. Hubka zapaliła się, przeniósł więc ogień na pochodnię. Imrie mrugała w słabym świetle. Wszyscy wyglądali żałośnie obdarci i ubłoceni. Spojrzała na magika i jego ucznia. Chłopak też na nią popatrzył. Pod jego tuniką było wybrzuszenie. — Kapitanie — powiedziała Imrie. — Chłopak coś ukrywa. — Nie — zaprzeczył uczeń magika, ale Ryle złapał go i z fałdów jego ubrania wyciągnął torebkę. Był w niej bochenek chleba, plaster suszonego mięsa, butelka wina. Na butelce widniał herb Harkenów. — Kolejne łupy — stwierdził Ryle. — Te przynajmniej możemy zjeść. — Valon zgasił hubkę i schował resztę, wraz z krzesiwem do kieszonki u pasa. — Mam trochę chleba — powiedziała Imrie. — I jabłko. — Niewiele, ale na troje wystarczy — odrzekł Valon. — Troje! — Magik z trudem wstał, nadal miał związane ręce. Troje! Nie możecie iść bez nas — mogę wam przecież pomóc, chronić was przed Prastarymi. Wiem, jak się z nimi obchodzić, na pewno zostawili coś w tych przeklętych tunelach. Pożałujecie, jeśli nie zabierzecie mnie ze sobą. — Wątpię —powiedział Valon, patrząc na niego chłodno. — Ale to lepsze niż ryzyko, że jakoś się stąd wydostaniecie i sprowadzicie nam na kark wrogów. — Nie zrobiłbym tego! Jak śmiesz... — Zamilcz, złodzieju! — krzyknął Ryle, szturchając magika mieczem. — Valonie, mógłbym ich zabić od razu... — Nie. Dość już dziś było śmierci — stwierdził kapitan. — A on może się nam przydać. Chodźcie. — Podał pochodnię Ryle’owi i podniósł jego miecz. Magik skulił się ze strachu, ale Valon tylko szarpnął za długie rękawy, uwalniając jego i chłopaka. Na ziemię wypadły następne łupy. Imrie podniosła jeden z nich. — Mój amulet! — Zostaw go, głupie dziecko! — Magik próbował wyrwać jej amulet, ale Imrie uciekła od niego i schowała się za kapitanem. — Oddaj, nawet nie wiesz, co to jest. — Ach, tak? — powiedziała zaczepnie Imrie, bezpieczna za Valonem. — Myślisz, że jest cenny, prawda? Dla mnie jest wart więcej niż dla ciebie. Twarz magika się rozjaśniła. — Kupię go od ciebie — oświadczył. — Za więcej pieniędzy, niż możesz sobie wyobrazić. Oddaj go, zanim zrobisz sobie krzywdę. — Krzywdę? Dlaczego? — Oddaj mi go — powiedział chytrze magik. — Pokażę ci... Imrie potrząsnęła głową, ściskając amulet. — Ty głupia! — sięgnął po kulkę. — Cisza! — rzekł Valon, dobywając miecza. — Nie mamy czasu na sprzeczki. Dziewczyna zatrzyma amulet, bo do niej należał przedtem. Jeszcze jedno słowo, magiku, a rozetnę cię na pół. I to powoli. Magik cofnął się, strojąc miny do Imrie. Pokazała mu język, więc Valon skarcił ją spojrzeniem, a potem odwrócił się do Ryle’a. — Wasza Wysokość zna drogę? — Tak. — Ryle podniósł pochodnię i ruszył w głąb tunelu. Valon podniósł rękę, magik i jego uczeń poszli za Ryle’em, Valon i Imrie ruszyli za nimi. Dziewczyna wsunęła amulet do kieszonki; dotykała go dłonią — to ją trochę pocieszyło. Pochodnia rzucała odblaski na ciemne kamienne ściany.
IV Ryle uniósł pochodnię wyżej. Przeszył go dreszcz. Skalny korytarz przed nim był równy i szeroki, łagodnie schodził w dół. Zupełnie zwyczajny, pomyślał, ale na karku czuł nieprzyjemne ciarki — nie wiedział, dlaczego. Z tyłu słyszał kroki pozostałych: nerwowe dreptanie magika, sapanie ucznia, solidne, uspokajające podzwanianie butów Valona. Kroki dziewczyny były tak ciche, że nie odróżniał ich w hałasie. Zaczął o niej myśleć, starał się zapomnieć o niemiłym uczuciu. Nie pamiętał, żeby przedtem ją widział, chociaż musiał, bo pochodziła z Colmery; w Dolinie Harkens nie było innej wioski. Powiedziała, że magik jest oszustem, utrzymywała, że nic nie widziała podczas jego pokazu — co było przecież nonsensem, uznał Ryle. On widział potwory z dymu, jego ojciec też. Szybko odsunął tę myśl, w obawie, że się rozpłacze. Płacz, stwierdził rozsądnie, nie przystoi młodemu mężczyźnie, który mierzy się z wrogami i niebezpieczeństwami świata. Tunel lekko się zwężał i skręcał w lewo. Ryle obejrzał go dokładnie, próbując przypomnieć sobie mapę, którą kiedyś pokazał mu ojciec; potem wzruszył ramionami i poszedł dalej. Dopóki tunel nie ma rozgałęzień, trzeba iść przed siebie. Dziewczyna — Imrie, tak jej na imię. Ładne oczy jak na chłopkę. Młody mężczyzna musi mieć kogoś, kogo będzie ratował. We wszystkich najpiękniejszych pieśniach występowały bezbronne niewiasty, znajdujące się w ogromnym niebezpieczeństwie, ona też będzie musiała spełnić tę rolę, przynajmniej na razie. Oczywiście, nie jest całkowicie bezbronna —jej podróż do Zamku Harkenów świadczy o pewnej odwadze, ale chłopi są beznadziejnie gruboskórni w porównaniu z wyrafinowanym rycerstwem. Zresztą, tak czy inaczej będzie ją ratował. — Ryle, stój — szepnął Valon. Ryle podskoczył, dobył miecza i obrócił się wkoło. — Co się stało? Wrogowie? — zapytał. Magik i jego uczeń przykleili się do ścian tunelu; Valon potrząsnął głową, a stojąca za nim dziewczyna spojrzała na Ryle’a z zaciekawieniem. Jej sukienka była poplamiona błotem. — Nie. Przegapiłeś tunel — powiedział kapitan, wskazując na ścianę. Drugi korytarz odchodził od pierwszego pod kątem prostym. — Och — bąknął zakłopotany Ryle. — Zauważyłem go, ale... Cóż. Pobiegł do bocznego tunelu, wyciągnął rękę z pochodnią, żeby rozświetlić nową ciemność. Wilgotne ściany zalśniły w odpowiedzi. — Na co czekamy? — zapytał ostrożnie magik. — Chodźmy. — Cierpliwości, szarlatanie — mruknęła Imrie. — Jak myślisz, prowadzi w stronę lądu czy morza? Ryle zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć mapę. Valon ukląkł i końcem palca rysował linie na ziemi. — Wejście było od wschodu — powiedział. — Pierwszy tunel prowadził na wschód i na północ, w kierunku Zamku Harkenów. Wróciliśmy nim, więc ten nowy musi prowadzić, na zachód i lekko na północ, jak sądzę. W głąb lądu, w kierunku Doliny Norris. Jego słowa chyba rozjaśniły myśli Ryle’a, bo nagle zobaczył przed oczami mapę ojca, tak wyraźnie, jakby przed nim leżała. — Tak — oznajmił podekscytowany. — A od niego odchodzi inny tunel, w kierunku morza — gdzieś tu. — Ukucnął i przesunął palcem po szkicu Valona. Dorysował inne linie, szybko i pewnie, potem się odchylił. — Oto mapa. Już wiem. Valon spojrzał na niego i kiwnął głową. — Magiku, czy masz papier? Magik rozłożył ręce, potem spojrzał na Valona i na Ryle’a, z pewnością zastanawiając się nad możliwością zaprotestowania, wreszcie poszukał w swym obszernym ubraniu i wyjął rzeźbioną Księgę Dni wuja Betry i rysik Ryle’a. Uczeń znów się zaśmiał. — Mam już dość tego hałasu, chłopcze — zauważył Valon. — Zrób tak jeszcze raz, a obetnę ci nos. Dziewczyno, masz wolne ręce. Umiesz rysować? — Umiem także czytać — odpowiedziała Imrie urażona i wzięła od magika księgę i rysik. Uklękła, szybko przerysowała mapę do księgi i podała ją Ryle’owi. Pachniała wiosną, wilgotną ziemią i kwiatami. — Pamiętam to — stwierdził, wstając i odsuwając się od niej na krok. Odwróciła się do kapitana, w wyciągniętych rękach wciąż trzymała księgę. — Nie, dziewczyno, ty ją poniesiesz. My mamy już dużo rzeczy powiedział kapitan. Dziewczyna wetknęła księgę i rysik do torby, Ryle ruszył do nowego tunelu. Nie minęło wiele czasu, jak korytarz zaczął skręcać, podłoga zrobiła się nierówna, na ścianach widać było ślady kilofów. Mrowienie w karku Ryle’a nasiliło się, nie pomogło nawet myślenie o bohaterskich czynach. Zwolnił, potem się zatrzymał. Serce waliło mu mocno. — Ty też to czujesz, chłopcze? — zapytał magik. — Jest tu Zło, bardzo stare i bardzo podłe. — Wykonał szybki gest.
— Nie nazywaj mnie chłopcem — powiedział gniewnie Ryle. W migocącym świetle pochodni zdawało się, że magik łypnął na niego zadziornie. — Dla ciebie jestem panem Ryle. Wszyscy to zapamiętajcie. — Oczywiście, Wasza Wysokość — odrzekł magik i skłonił się. Ryle spojrzał na niego, podejrzewając sarkazm. — Chciałem tylko powiedzieć, Wasza Wysokość, że czuję tu obecność starego Zła, nie zbadanego przez ludzi — niebezpiecznego, mój panie, bardzo niebezpiecznego. I złaknionego. Ryle wzruszył ramionami. Valon nerwowo się rozejrzał. — Bzdura — oświadczyła wyraźnie Imrie. — Wierutna bzdura, złodzieju. Kapitanie, czy czujesz coś takiego? Valon zmarszczył brwi. — Czuję coś, dziewczyno, coś niemiłego, jak w noc przed bitwą z przeważającymi siłami. Nie podoba mi się to. — To jak przedzieranie się przez morskie rafy w nocy — dodał Ryle, mając na myśli poszarpane skały, które broniły wejścia do portu w Harkens. — W czasie przypływu i burzy. — Ja nie czuję nic — stwierdziła Imrie. — Ale wiem, że to, co posuwa się za nami, jest o wiele bardziej niebezpieczne niż denerwujące sztuczki w ciemności. Uważam, że powinniśmy iść dalej. Już. — przerwała. — Wasza Wysokość. — dodała. — Chipie dziecko — powiedział zagniewany magik. — Ona nie czuje Mocy, ale my tak, kapitanie, a jesteśmy ludźmi ze świata. Jeśli chcecie iść dalej, będziecie mnie potrzebować, bo tylko ja znam się na tych stworzeniach i tylko ja mogę nas bezpiecznie przeprowadzić. Imrie prychnęła, ale Ryle i kapitan pokiwali głowami, chociaż niechętnie. — Bardzo dobrze — wyraził zgodę Valon. — Ryle, daj mu pochodnię. —Nie! To znaczy, nie jest to konieczne, czuję tę obecność i nie muszę jej widzieć — powiedział magik. — Idź przodem, panie, twe młode oczy są bystrzejsze niż moje stare. Ja wyczuję Moc Prastarych innym sposobem. — Magik zamknął oczy i zaprezentował minę świadczącą o wielkiej koncentracji, potem rozpostarł ręce i uniósł je, jakby macał przed sobą powietrze. Valon trzymał dłoń na rękojeści miecza, Ryle splótł ramiona i grupa ruszyła. Uczeń prowadził mistrza. Tunel wciąż się zwężał, powała była coraz niżej. Ryle dobył miecza. Korytarz skręcił ostro w prawo, potem w lewo i nieoczekiwanie otworzył się na wielką komnatę pulsującą zielonym blaskiem. Ryle zatrzymał się nagle, pozostali skupili się za nim. Przez chwilę widział puste pomieszczenie i tunel, biegnący w dal; potem blask się nasilił, falował do samej powały. Pokazały się demony, ich głosy brzmiały bardzo groźnie. Potwory wywijały lancami i mieczami. Ryle krzyknął, pierwsza fala padła na piasek, bestie uwolniły się i rzuciły na niego. — Uwaga na demony! — zawołał Ryle, odrzucając pochodnię i chwytając miecz oburącz. Ciął, ale w miejsce każdego zabitego potwora pojawiały się dwa następne. Za nim stał Valon. Wielki miecz kapitana wycinał szerokie bruzdy w szeregach demonów. Potem Ryle był zbyt zajęty, by patrzeć, bo nie kończące się fale wrogów rzucały się, gotowe pochłonąć ludzi w każdej chwili.
V — Uwaga na demony! Imrie, wciąż w tunelu, chwyciła pochodnię, która przeleciała koło niej. Trzymała ją wysoko, kiedy obok przebiegł Valon z nagim mieczem. — Mieszkańcy Wielkiego Pustkowia! — krzyczał kapitan. — Uważajcie! Magik i jego uczeń, po obu stronach mężczyzny z mieczem, rzucali kamieniami z podłogi. Serce Imrie mocno biło. Podeszła bliżej. — Odsuń się, dziewczyno! — rozkazał srogo Valon. Zawahała się, zagryzła wargę. Przyćmione zielone światło groty ledwie ukazywało zarysy walczących mężczyzn. Ustawili się w klin, miecze Valona i Ryle’a błyskały i kręciły się jak sierpy podczas żniw. Magik, wyraźnie przerażony, rzucał kamień po kamieniu, a jego uczeń zwijał się i robił uniki, jakby coś go atakowało. Imrie potrząsnęła głową i uniosła wyżej pochodnię. Zmrużyła oczy. — Wciąż nadchodzą! — zawołał Ryle. Imrie widziała tylko plecy okryte kolczugami i błysk poruszających się ostrzy. — Magiku, zrób coś! — rozkazał kapitan. — Dziewczyno, zastąp go. Imrie chwyciła pochodnię obiema rękami i skoczyła w przód, prawie wpadając na magika, który się odsuwał. Chwycił jej sakiewkę. — Daj mi to! — krzyknął. Imrie odepchnęła go. Spojrzał na nią dziko i podniósł ręce. — Jeśli zginiemy, to z twojej winy! —powiedział i zaczął szaleńczo wykrzykiwać zaklęcia; jego rękawy powiewały niczym postrzępione flagi. Imrie chwyciła pochodnię jak pałkę i weszła do groty, szukając wzrokiem wroga. Nie zobaczyła nikogo. Przed nią grota rozszerzała się, a potem zwężała w tunel; w jej środku stał niewielki głaz, nie większy niż bochenek chleba, z którego emanowało nieprzyjemne zielone światło. Imrie zamrugała, opuściła pochodnię. — Broń się! — krzyknął Ryle i zaklął. Ciął mieczem tak blisko niej, że odskoczyła. — Ależ tu nic nie ma — stwierdziła. Mężczyźni, krzycząc i wywijając bronią, zignorowali ją. Magik kręcił się w chmurze zaklęć i rękawów. — Nie uważam, żeby to było zabawne — dodała. — I nie dam się przestraszyć, więc przestańcie. Jednostronna walka trwała, jakby nie padły te słowa. Imrie wzięła głęboki wdech i podeszła bliżej. — Schwytały Imrie! — wrzasnął Ryle. Nie zwróciła na niego uwagi. Niewidzialna siła naciskała jej skórę, jakby powietrze gęstniało w miarę zbliżania się do zielonego kamienia; płomień pochodni drżał i słabł, wreszcie prawie wcale nie dawał światła. Imrie nie widziała już drogi. Niechętnie cofnęła się, aż pochodnia rozbłysła silniej. — Uciekła im! — krzyknął Valon. — Dobrze, dziewczynko, schowaj się za mnie. Imrie spojrzała na niego i potrząsnęła głową. Ruszyła w bok jaskini. Powietrze było gęste, ale dało się przez nie przejść; kiedy Imrie obeszła już pół groty, przystanęła, zagryzła wargę i odwróciła się, żeby spojrzeć na swych towarzyszy. Wyglądali komicznie, ale nagle zobaczyła, że Valon i Ryle odwrócili się do siebie, tak że w każdej chwili ich miecze mogły się spotkać; teraz nie groziło im niebezpieczeństwo ze strony niewidzialnych wrogów, lecz od własnej broni. Podbiegła do nich. — Ryle! Kapitanie! Boją się ognia! — krzyknęła, w nagłym przebłysku. — Boją się ognia! Za mną! Valon spojrzał na nią zaskoczony. W tym momencie jeden z rzucanych przez czeladnika kamieni ugodził go ramię. Kapitan chrząknął, Ryle podniósł na niego miecz. — Ryle! — wrzasnęła Imrie. — Uważaj, za tobą! Chłopcze, osłaniaj magika! Ryle odwrócił się od kapitana, jego twarz była blada i mokra od potu. — Tędy! — wrzasnęła. — Widzisz, jak przede mną uciekają? Chodźmy, kapitanie. Panie, droga wolna! Wycofaj się! Valon przerzucił miecz do lewej dłoni i odwrócił się do Ryle’a. — Kapitanie! W prawo! — krzyknęła Imrie. Kiedy się obrócił, chwyciła go za płaszcz i pociągnęła z powrotem. — Magiku! Za nami! W tej chwili z wirującej sylwetki magika wystrzelił kłąb gęstego, czarnego dymu; pozostali powitali go krzykiem. — Chodźcie! — darła się Imrie. — Tędy! Poganiając, krzycząc, wskazując wyimaginowanych wrogów, żeby jej towarzysze nie pozabijali się nawzajem, Imrie poprowadziła ich bokiem groty, jak najdalej od zielonego kamienia. Dym drapał jaw gardło, ale nie przestała wrzeszczeć, dopóki grota się nie zwęziła, a tunel nie skręcił. Zielone światło zniknęło, powietrze się rozrzedziło. Imrie westchnęła z ulgą, potem zauważyła, że pozostali wciąż są za nią, biją się i okropnie hałasują. Zawróciła, chwyciła Ryle’a za koszulę i odciągnęła go w tył. Zachwiał się, krzyknął, potem spojrzał dookoła,
mrugając. Odciągnęła też kapitana, sprawdziła, czy nie rzucą się na siebie, i poszła po magika. Ten wpadł na Ryle’a, obaj upadli na podłogę. Valon schylił się, żeby ich podnieść, a kiedy Imrie odwróciła się, żeby przyprowadzić strażnika, wybuchło przed nią światło, po którym natychmiast nastąpiła ciemność. — Nie trzeba było rzucać w nią kamieniem — powiedział ktoś, kiedy się budziła. Świat pulsował rytmicznie. Z każdym uderzeniem jej głowa gotowa była rozpaść się na dwoje. Dziewczyna jęknęła. — Myślałem, że jest... — głos ucznia się załamał. Czym? — pomyślała oszołomiona Imrie. Otworzyła oczy, zobaczyła poplamiony błotem błękit tuż przed swoim nosem i znów zamknęła oczy. — Stop — wyszeptała. — Ach! — Valon zatrzymał się i delikatnie opuścił ją na ziemię. Imrie znów jęknęła i zakryła twarz rękami. Żołądek miała ściśnięty. — Poczekaj chwilę, dziewczyno — powiedział kapitan. — To cię nie zabije, mimo że na pewno masz takie wrażenie. — Proszę — usłyszała głos Ryle’a. — Napij się. Powąchała alkohol, odwróciła się ostrożnie i usiadła. Ku jej zdziwieniu głowa została na swoim miejscu. Płyn miał ostry smak i palił gardło, ale od razu poczuła się lepiej. Ryle ukląkł przy niej, przyglądając się. Magik ostentacyjnie się odwrócił. Imrie wsunęła rękę do kieszeni i zamknęła palce na amulecie. — Ratunek, co? — powiedział Ryle. — Było gorąco, ale wyciągnąłem cię całą. — Uratowałeś mnie? — zapytała z niedowierzaniem Imrie. Ryle wyglądał na obrażonego. — Oczywiście — odparł. — Na pewno nie pamiętasz, bo dostałaś w głowę. Tam, w grocie, kiedy otoczyły cię demony. Wyniosłem cię dodał z dumą. Stojący za nim Valon cmoknął. — Wszyscy cię uratowaliśmy — rzekł łagodnie. — Istotnie Jego Wysokość Ryle zdziałał najwięcej... — Już cię miały — powiedział uczeń. — Musieliśmy o ciebie walczyć. — Zostałaś otoczona — przerwał Ryle, spoglądając z ukosa na chłopaka. —1 już prawie wyszliśmy, ale znów cię złapały i jeden z nich cię uderzył. — Ja też się przydałem — stwierdził zdecydowanie chłopak. Magik go szturchnął. — Żadne z was by się nie uwolniło, gdyby nie mój e czary — oświadczył. — Odstraszył je potwór z dymu; gdybym go nie wyczarował, wciąż byśmy tam byli, walczący albo już martwi. Gdybym miał amulet tej głupiej dziewczyny, mógłbym zniszczyć wszystkie. — Idioci! — krzyknęła Imrie. — To ja was uratowałam, każdego po kolei. To ja was stamtąd wyprowadziłam. — W pewnym sensie, dziewczyno — burknął Valon. — W pewnym sensie! Staliście tam wszyscy, tnąc powietrze i prawie siebie nawzajem. Kapitanie, co się stało z pana ramieniem? Valon skrzywił się i dotknął prawego ramienia. — Jeden z nich przebił się przez moją gardę — powiedział ponuro. — Jeden z których? — Oczywiście bandytów z Wielkiego Pustkowia. — odrzekł kapitan. Imrie chrząknęła. — A ty, panie? — zapytała. — Widziałeś demony, prawda? — Jak możesz wątpić? — oburzył się Ryle, groźnie patrząc na kapitana. — To były demony, Valonie, wielkie, poszarpane demony, z pazurami jak zielone sztylety. Musiałeś je widzieć. — Widziałem mieszkańców Wielkiego Pustkowia, chłopcze — powiedział ostrożnie kapitan. — Ludzi, nie demony, chociaż sposób, w jaki walczyli, był zaiste demoniczny. — A wy — Imrie zwróciła się do magika i chłopca. — Co widzieliście? Chłopów z pałkami i pomyjami, wyganiającymi was z wioski? — Nic takiego — odparł magik, wyglądał na oburzonego. — Tu nie jest bezpiecznie, mój panie, powinniśmy ruszyć dalej. — A ty, dziewczyno? — zapytał Valon. — Widziałam grotę, w której był duży, zielony kamień; im bliżej podchodziłam, tym powietrze stawało się gęstsze. Widziałam was czterech, tnących na oślep, krzyczących, kręcących się i niemal zabijających się nawzajem. Wmówiłam wam, że nieprzyjaciele boją się ognia i wyprowadziłam was z groty. — To absolutnie bez sensu — powiedział gniewnie Ryle, podrywając się na nogi. — Magiku, masz rację. Chodźmy. — Ruszył, trzymając przed sobą pochodnię. Magik i chłopak poszli za nim. Valon wyciągnął rękę, żeby pomóc Imrie wstać. — I co, kapitanie? — zapytała Imrie. — Nie wiem, dziewczyno — odparł kapitan Jego twarz zniknęła, bo pochodnia odsunęła się dalej. — Muszę to przemyśleć.
Poszli za pozostałymi. — Może — powiedział po chwili kapitan — nikt z nas nie widział tam prawdy. Są miejsca, gdzie ludzie dostrzegają to, co chcą zobaczyć. Ale ty nie widziałaś nic. Nie rozumiem. — Nie widziałam też dymnych potworów szarlatana — oświadczyła Imrie i wyprzedziła go. Żadnej wyobraźni, pomyślała. Cóż, jeśli to sprowadza się do mieszkańców Wielkiego Pustkowia i demonów, bardzo się cieszę, że mi jej brak. Wsunęła rękę do kieszeni i chwyciła amulet, znajdując pocieszenie w jego wytartym kształcie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie zgadzają się co do mieszkańców groty i nie mówili o nich więcej, chociaż Imrie wciąż była oburzona, że nikt nie docenił jej zwycięstwa. Valon kazał się zatrzymać. Rozłożyli się na kamienistym gruncie, podzielili się nędznym posiłkiem złożonym z chleba i plasterków jabłka, popili łyczkiem wina. — Odpoczniemy, spróbujemy się przespać — nakazał kapitan. Ja obejmę pierwszą wartę, potem Ryle, potem... — Spojrzał z powątpiewaniem na magika i powiedział: — Potem ruszymy dalej. Powinniśmy być niedaleko końca tunelu, chyba że się zgubiliśmy. — Nie sądzę — stwierdził Ryle. — Szliśmy według mapy. Chyba że mapa mojego ojca była niekompletna, w co wątpię. To była bardzo, bardzo stara mapa. Valon chrząknął i zgasił pochodnię. — Przekonamy się rano — zauważył. — Na Wieczny Płomień, wolałbym już morskie potwory, byle się wreszcie wyrwać z tych skał. Śpij, Wasza Wysokość, obudzę cię na wartę. Imrie odsunęła mniejsze kamienie, oczyściła nieco podłogę tunelu. Było tak ciemno, że nie miało znaczenia, czy otworzyło się oczy, czy zamknęło. Cichutko wyjęła amulet z kieszeni, przyczepiła do niego łańcuszek i zawiesiła go na szyi, potem położyła się; poczuła się trochę lepiej. Magik nie odważy się go ukraść — a może? Naciągnęła płaszcz na ramiona i położyła się. Potem się odwróciła, podłożyła płaszcz pod głowę, znów go wyciągnęła, obróciła się na plecy, wyprostowała się, znowu zwinęła, wreszcie usiadła. — Nie możesz spać? — szepnął Valon. — To stań ze mną na warcie. Przesunęła się w kierunku, skąd dochodził głos, prawie podeptała chłopaka i usadowiła się za Valonem. Pachniał skórą, potem i metalem. Był to krzepiący zapach. Powietrze ani drgnęło. Po chwili usłyszała cichy brzęk metalu, kiedy Valon się poruszył. — Nie jesteś z Doliny Harkens, prawda? — szepnął. Imrie potrząsnęła głową i powiedziała: — Nie, kapitanie. Z Doliny Menas, przyjechałyśmy tu po napaści. — Przyj echałyśmy? — Moja ciocia... — Przerwała, nagle zacisnęło jej się gardło. Ciocia Melia. Siostra mojej matki. To ona mnie tu sprowadziła. — Do Colmery. Nie trać nadziei. Dostali ostrzeżenie, może uciekli. Imrie nie odpowiedziała, zaprzątnięta natrętnymi myślami o wielkich morskich potworach i ich nienaturalnym świetle. Szybko się podniosła. — Na co uważamy? — Na wszystko. Na coś... Jak w grocie. Nie zobaczymy tego, ale poczujemy. Ale czy ty... — Chyba nie — odrzekła Imrie. — Jora... moja przyjaciółka Jora, z Colmery... — Znów musiała przerwać. Valon znalazł jej dłoń, pogłaskał. Imrie wzięła głęboki wdech. — Jora mówi, że nie mam wyobraźni, dlatego nie zobaczyłam potworów z dymu. — Ani demonów, ani bandytów z Wielkiego Pustkowia, cokolwiek to było. — powiedział Valon. — Ale widziałaś skałę, prawda? Zieloną skałę. — I coś czułam, jakby ciężkie powietrze, które nie pozwoliło mi się zbliżyć do kamienia — wyznała Imrie. — Kiedy próbowałam, było tak, jakbym poruszała się w gęstym syropie, aż wreszcie wcale nie mogłam się posuwać do przodu. — Zatem coś poczułaś — skonstatował kapitan. —1 to, co widziałaś, było pewnie prawdziwe. My widzieliśmy iluzje, spowodowane przez tę skałę i Prastarą, żeby nas zmylić, sprowadzić na nas to, czego najbardziej się boimy. — Nagle się zaśmiał. — Albo nie masz wyobraźni, albo nie zaznałaś strachu. — Nie — odparła Imrie. — Boję się wielu rzeczy, na przykład morskich potworów albo tego, że skaleczę się sierpem, albo że dorosnę i będę musiała poślubić Postena lub Meta, syna kowala, a potem się zestarzeję i będę zmęczona i siwa jak moja ciocia. Gdyby to coś chciało naprawdę mnie przestraszyć, mogłoby mi pokazać dziesięć tysięcy chłopów, myślących o małżeństwie. Valon znów się zaśmiał. — Może to błogosławieństwo, że nie masz wyobraźni. Może to ty nas uratowałaś, kiedy walczyliśmy z wymyślonymi nieprzyjaciółmi. — Ja, a nie magik? — zapytała sarkastycznie. — Nie bądź dla niego zbyt surowa — odpowiedział Valon. — Spędziłem wiele lat przy granicy, walcząc z opryszkami z Wielkiego Pustkowia. Po pewnym czasie nauczyliśmy się, że nie należy gardzić Mocą, zwłaszcza
kiedy jest po naszej stronie. Dlatego właśnie schroniłem się tu, w Harkens, dość daleko od wszystkiego, tu, gdzie do Mocy nikt nie odnosi się ze strachem, jak w pozostałej części Wyżyny Hallack. Nie mam Mocy — dodał. — Po prostują szanuję. I podejrzewam, że gdybyś kiedyś napotkała prawdziwą Moc, widziałabyś ją tak jak my. Może nawet pewniej. Nie zapominaj jednak o magiku. To złodziej. Imrie dotknęła talizmanu. — Dlaczego tak bardzo chce talizmanu mojej matki? Dla mnie jest bardzo cenny, ale dla niego? —Nie wiem, dziewczyno. Magicy są dziwni. — Kapitan zamilkł na chwilę. — Czy ten amulet może sprawić, że stanie się coś osobliwego? Imrie zastanowiła się. — Nie — odpowiedziała wreszcie. — Czuję się dobrze, kiedy mam go przy sobie, źle, kiedy nie mam. Pewnie dlatego, że należał do mojej matki, nic więcej mi po niej nie zostało. A Tib... Tib go nie lubił, mówił, że amulet mu ucieka. Ale Tib był, jest, tylko dzieckiem, wymyśla sobie różne rzeczy. Valon prychnął. — W takim razie nie myśl już o tym. Mamy dość problemów, ten może zaczekać. — Zajął się czymś, potem znów dotknął dłoni Imrie. — Proszę, zrób sobie z tego poduszkę i prześpij się. To był długi dzień, może jutro będzie jeszcze dłuższy. Imrie posłusznie się położyła, oparła głowę na zwiniętym płaszczu Valona. Słyszała w pobliżu jego cichy oddech. Uspokojona, pogrążyła się we śnie bez snów.