victor1965

  • Dokumenty1 769
  • Odsłony218 243
  • Obserwuję140
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań167 679

Patrick Rothfuss - Kroniki królobójcy 02.2 - Strach mędrca. Część II

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Patrick Rothfuss - Kroniki królobójcy 02.2 - Strach mędrca. Część II.pdf

victor1965 EBooki Inne
Użytkownik victor1965 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 904 osób, 603 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 398 stron)

Patrick Rothfuss Drugi tom trylogii „Kroniki królobójcy” CZĘŚĆ II Wise Man’s Fear The Kingkiller Chronicle: Day Two Przełożył Mirosław P. Jabłoński

SPIS TREŚCI Podziękowania Rozdział 75 Uczestnicy Rozdział 76 Hubka Rozdział 77 „Za Jeden grosz” Rozdział 78 Kolejna droga, kolejny las Rozdział 79 Tropy Rozdział 80 Brzmienie Rozdział 81 Zazdrosny księżyc Rozdział 82 Barbarzyńcy Rozdział 83 Nieumiejętność widzenia Rozdział 84 Kraniec mapy Rozdział 85 Interludium - ogrodzenia Rozdział 86 Pęknięta droga Rozdział 87 Lethani Rozdział 88 Słuchanie Rozdział 89 Zanikające światło Rozdział 90 Wart, by śpiewać o nim pieśni Rozdział 91 Płomień, grom, złamane drzewo Rozdział 92 Taborlin Wielki Rozdział 93 Najemnicy wszyscy Rozdział 94 Przez skały i korzenie Rozdział 95 Ścigana Rozdział 96 Czysty ogień Rozdział 97 Krew i gorzka skrucha Rozdział 98 Ballada o Felurianie Rozdział 99 Inny rodzaj magii Rozdział 100 Shaed Rozdział 101 Na wyciągnięcie ręki Rozdział 102 Księżyc w wiecznym ruchu Rozdział 103 Na wyciągnięcie ręki Rozdział 104 Cthaeh Rozdział 105 Interludium - pewna słodycz Rozdział 106 Powrót Rozdział 107 Ogień Rozdział 108 Szybki Rozdział 109 Barbarzyńcy i szaleńcy Rozdział 110 Piękno i gałąź Rozdział 111 Kłamca i złodziej Rozdział 112 Młot Rozdział 113 Barbarzyński język Rozdział 114 Jego jedna ostra Strzała

Rozdział 115 Burza i kamień Rozdział 116 Wzrost Rozdział 117 Barbarzyński spryt Rozdział 118 Cel Rozdział 119 Dłonie Rozdział 120 Uprzejmość Rozdział 121 Kiedy zawodzą słowa Rozdział 122 Odejście Rozdział 123 Wirujący Liść Rozdział 124 O imionach Rozdział 125 Cezura Rozdział 126 Pierwszy kamień Rozdział 127 Gniew Rozdział 128 Imiona Rozdział 129 Interludium - grzmot szeptu Rozdział 130 Wino i woda Rozdział 131 Czerń w księżycowym blasku Rozdział 132 Pęknięty krąg Rozdział 133 Sny Rozdział 134 Droga do Levinshir Rozdział 135 Powrót Rozdział 136 Interludium - bliskie zapomnienia Rozdział 137 Pytania Rozdział 138 Listy Rozdział 139 Pozbawione zamka Rozdział 140 Nagrody Rozdział 141 Droga powrotna Rozdział 142 Dom Rozdział 143 Bezkrwawica Rozdział 144 Shaed i miecz Rozdział 145 Opowieści Rozdział 146 Niepowodzenia Rozdział 147 Długi Rozdział 148 Opowieści kamieni Rozdział 149 Wplątany Rozdział 150 Szaleństwo Rozdział 151 Loki Rozdział 152 Czarny bez Epilog Cisza na trzy instrumenty

Podziękowania Dla: - cierpliwych fanów za czytanie mojego blogu i zapewnianie mnie, że tym, czego naprawdę oczekują, jest znakomita książka, nawet jeśli jej napisanie potrwa nieco dłużej; - moich bystrych recenzentów wewnętrznych za nieocenioną pomoc i wyrozumiałość wobec mojej obsesyjnej skrytości; - wspaniałego agenta za utrzymywanie wilków - na wszelkie możliwe sposoby - z dala od mojego progu; - mądrego wydawcy za danie mi czasu i przestrzeni na napisanie książki, która napawa mnie dumą; - kochającej rodziny za wsparcie i przypominanie mi, że warto co jakiś czas wyjść z domu; - mojej wyrozumiałej dziewczyny za to, że nie odeszła ode mnie, kiedy stres wywołany niekończącymi się poprawkami czynił mnie nieznośnym i szorstkim w obyciu; - mojego kochanego dziecka za miłość do ojca, chociaż wciąż muszę odchodzić i pisać. Nawet wtedy, gdy naprawdę wspaniale się bawimy. Nawet wtedy, gdy rozmawiamy o kaczkach.

Rozdział 75 Uczestnicy W czasie kilku następnych godzin wędrówki zrobiłem co mogłem, by poznać dragonów, którymi Alveron obarczył mój grzbiet. Mówię w przenośni, rzecz prosta, gdyż wśród nich była kobieta, a wszyscy szliśmy pieszo. Tempi pierwszy zwrócił na siebie moje spojrzenie i najdłużej je zatrzymał, gdyż był pierwszym ademskim najemnikiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. W ogóle nie przypominał imponującego zabójcy o twardym wzroku, jakiego się spodziewałem. Tempi był raczej nijaki - ani szczególnie wysoki, ani mocno zbudowany. Miał jasną skórę, jasne włosy i bladoszare oczy. Oblicze puste jak niezapisana karta papieru. Dziwnie puste. Wystudiowanie puste. Wiedziałem, że ademscy najemnicy noszą krwistoczerwone szaty jako swego rodzaju oznakę, ale strój Tempiego był inny od tego, jakiego się spodziewałem. Koszulę miał ciasno opiętą na tułowiu za sprawą mnóstwa miękkich skórzanych pasków; także jego spodnie były ściągnięte ciasno na udach, łydkach i w kolanach. Wszystko było ufarbowane na tę samą jaskrawokrwistą czerwień i pasowało na niego jak ulał. Kiedy zrobiło się cieplej, zauważyłem, że zaczął się pocić. Po chłodnym, rozrzedzonym powietrzu Stormwal tutejszy klimat musiał być dla niego nadzwyczaj gorący. Godzinę przed południem Adem rozluźnił skórzane paski koszuli i zdjął ją, po czym użył jej do wytarcia twarzy i barków. Wyglądało na to, że w najmniejszym stopniu nie jest skrępowany wędrowaniem półnago królewskim traktem. Karnację Tempi miał tak jasną, że niemal barwy śmietany, a ciało chude i szczupłe jak psa gończego; mięśnie poruszały się pod skórą ze zwierzęcą gracją. Próbowałem nie gapić się na niego, ale nie mogłem się powstrzymać od zerkania na cienkie, blade blizny znaczące jego ramiona, klatkę piersiową i plecy. Ani jednym słowem nie poskarżył się na panujący upał. W ogóle słowa z jego strony należały do rzadkości, a na większość pytań odpowiadał skinieniem lub kręceniem głowy. Niósł worek podróżny podobny do mojego, a jego miecz wydawał się krótki i niezbyt imponujący. Dedan różnił się od Tempiego tak bardzo, jak tylko jeden człowiek może się różnić od drugiego. Był wysoki, szeroki w barach, o byczym karku. Niósł ciężki miecz, długi nóż i ubrany był w niepasujące do siebie elementy często naprawianej skórzanej zbroi tak twardej, że dało się w nią postukać. Wyglądał wypisz, wymaluj jak strażnik karawany. Jadł najwięcej, narzekał najwięcej i klął najwięcej, a oporny był bardziej niż gruba dębowa decha. Żeby być jednak szczerym, miał przyjazną naturę i był skory do śmiechu. Skłaniałem się do tego, by ze względu na maniery i rozmiary uważać go za głupca, ale Dedan miał bystry rozum, kiedy chciało mu się go używać. Hespe była najemniczką. Nie takie znowu rzadkie stworzenie, jak niektórzy ludziska uważają. Gdy chodzi o wygląd i ekwipunek, była niemal zwierciadlanym odbiciem Dedana. Skóra, ciężki miecz, aura wskazująca na przebyte życiowe burze i postawa znawczyni świata. Hespe była szeroka w ramionach, miała silne ręce i dumną twarz o szczęce jak pustak. Delikatne blond włosy, ale obcięte krótko, po męsku. Jednak postrzeganie jej jako kobiecej wersji Dedana było błędem. Hespe okazywała powściągliwość

w takim samym stopniu, w jakim Dedan się popisywał. I podczas gdy ten ostatni był dobroduszny, kiedy się nie złościł, Hespe miała w sobie pewną ostrość, jakby nieustannie spodziewała się kłopotów. Tropiciel Marten był najstarszy z nas wszystkich. Nosił niewiele skór, za to bardziej miękkich i zadbanych niż Dedana i Hespe. Miał długi nóż, krótki nóż i łuk myśliwski. Pracował jako łowczy, zanim wypadł z łask barona, którego lasami się opiekował. W porównaniu z tym zajęcie najemnika było kiepską robotą, ale pozwalało mu zarobić na chleb. Jego łucznicze umiejętności mogły się przydać, choć fizycznie daleko mu było do Dedana czy Hespe. Cała trójka weszła kilka miesięcy temu w luźną spółkę i od tamtej pory Marten proponował ich usługi jako grupy. Powiedział mi, że wykonywali już różne zadania dla maera, z których ostatnim był rozpoznawczy wypad na tereny otaczające Tinue. Dziesięć minut zajęło mi zrozumienie, że to Marten powinien dowodzić wyprawą. Miał więcej leśnego doświadczenia od nas wszystkich, a raz czy dwa tropił nawet ludzi, za których schwytanie wyznaczono nagrody. Kiedy o tym wspomniałem, pokręcił głową, uśmiechnął się i powiedział, że być zdolnym do zrobienia czegoś a chcieć to zrobić, to dwie zupełnie różne rzeczy. Ostatni byłem ja, ich nieustraszony przywódca. Polecający list maera przedstawiał mnie jako: „wyróżniającego się młodego człowieka o porządnym wykształceniu i rozmaitych użytecznych cechach”. Chociaż wszystko to było absolutnie prawdziwe, jednocześnie odmalowywało mnie jako najżałośniej bezużytecznego dworskiego fircyka na świecie. W dodatku byłem młodszy od nich wszystkich i nosiłem strój bardziej odpowiedni na proszony obiad niż do podróży. Niosłem lutnię i sakiewkę maera. Nie miałem zbroi, miecza ani noża. Nie wątpię, że nie bardzo wiedzieli, co ze mną począć. * Pozostała jakaś godzina do zachodu słońca, kiedy spotkaliśmy na drodze druciarza. Miał na sobie tradycyjną brązową szatę związaną w pasie kawałkiem sznura. Nie miał wózka, ale prowadził osła tak obładowanego tobołkami rupieci, że zwierzę wyglądało jak grzyb. Druciarz szedł ku nam wolno i śpiewał: Jeśli nie chcesz nic naprawić i nie trza zrobić nic, To mądry człowiek wciąż widzi okazję, by wydać pieniądz w mig. Ciesz się blaskiem słońca I chociaż możesz dobrze się czuć, to pożałujesz, jeśli teraz nie staniesz. Lepiej po prostu zapłacić, Na deszczowy dzień gotowym być, Niźli wspominać druciarza, gdy leje ci się na łeb. Roześmiałem się i zaklaskałem. Prawdziwi wędrowni druciarze to rzadkie ptaki i zawsze z przyjemnością witam takiego. Matka mówiła mi, że przynoszą szczęście, a ojciec cenił ich za roznoszenie wieści. A ponieważ rozpaczliwie potrzebowałem kilku przedmiotów, spotkanie miałem za po trzykroć błogosławione. - Hej, druciarzu! - powitał go Dedan, uśmiechając się. - Potrzeba mi miejsca przy ogniu i napitku. Jak daleko do najbliższej gospody? Druciarz wskazał w stronę, z której nadszedł. - Nie ma nawet dwudziestu minut. - Zerknął na Dedana. - Nie możesz mi jednak powiedzieć, że nie

potrzebujesz niczego więcej - upomniał go. - Każdemu czegoś brakuje. Dedan zaprzeczył uprzejmym ruchem głowy. - Musisz mi wybaczyć, druciarzu. Moja sakiewka świeci pustkami. - A co z tobą? - Druciarz obrzucił mnie spojrzeniem od stóp do głów. - Ty wyglądasz na chłopaka, który czegoś potrzebuje. - Istotnie - przyznałem, a widząc, że inni spoglądają tęsknie przed siebie, skinąłem im ręką. - Idźcie - powiedziałem. - Dogonię was za kilka minut. Kiedy odeszli, druciarz zatarł dłonie i uśmiechnął się. - Dobra, czego potrzebujesz? - Na początek nieco soli. - I pojemnik na nią - powiedział i zaczął przetrząsać juki osła. - Przydałby mi się także nóż, jeśli masz jakiś niezbyt drogi. - Zwłaszcza jeśli zmierzasz na północ - rzekł bez wahania. - W tamtych stronach jest niebezpiecznie. Nie byłoby dobrze zostać bez noża. - Miałeś jakieś kłopoty? - zapytałem z nadzieją, że wie coś, co pomoże znaleźć bandytów. - Och, nie - odparł, kopiąc w bagażach. - Nie jest jeszcze tak źle, żeby komukolwiek przychodziło do głowy porywać się na druciarza. Ale i tak to nieprzyjemny odcinek drogi. - Znalazł długi, wąski nóż w skórzanej pochwie i wręczył mi go. - Ramstońska stal. Wyjąłem nóż z pochwy i przyjrzałem mu się dokładnie. Rzeczywiście - ramstońska stal. - Nie potrzebuję niczego tak wspaniałego - powiedziałem, oddając mu go. - Będę go używał do wszystkiego, głównie do jedzenia. - Ramstońska stal jest bardzo dobra do codziennego użytku - odparł druciarz, wpychając nóż z powrotem w moje dłonie. - Możesz łupać nim drewno na rozpałkę, a potem się ogolić, jeśli chcesz. Nigdy nie traci ostrości. - Mogę go poddać ciężkim próbom - sprecyzowałem. - A ramstońska stal jest krucha. - To prawda - przyznał druciarz swobodnie. - Jak mawiał mój ojciec, „to najlepszy nóż, jaki możesz mieć, póki nie pęknie”. To samo można jednak powiedzieć o każdym nożu. A żeby być szczerym, to jedyny nóż, jaki mam. Westchnąłem. Wiem, kiedy się zdziera ze mnie skórę. - Krzesiwo i hubkę. Trzymał je już w dłoni, zanim skończyłem mówić. - Nie mogłem nie zauważyć, że masz palce poplamione inkaustem. - Wykonał gest w stronę moich dłoni. - Mam ze sobą trochę papieru dobrej jakości. Także pióro i atrament. Nie ma nic gorszego, jak wpaść na pomysł pieśni i nie mieć na czym go zapisać. - Wyciągnął skórzaną teczkę z papierem, piórami i kałamarzem. Pokręciłem głową, mając świadomość, że sakiewka maera nie jest bez dna. - Sądzę, że na jakiś czas skończyłem z pisaniem pieśni, druciarzu. Wzruszył ramionami, nadal trzymając przybory. - Do pisania listów. Znam faceta, który otworzył sobie kiedyś żyły, by napisać list do ukochanej. Prawda, dramatyczne. Z pewnością symboliczne. Ale także bolesne, niehigieniczne i dosyć makabryczne. Teraz zawsze nosi ze sobą atrament i pióro. Poczułem, że blednę, gdyż słowa druciarza przywiodły mi na myśl jeszcze jedną sprawę, o jakiej zapomniałem, pośpiesznie opuszczając Severen: o Dennie. Wszystkie myśli o niej wyparło mi z głowy

gadanie maera o bandytach, dwie butelki mocnego wina i nieprzespana noc. Po kłótni z dziewczyną odszedłem bez słowa. Co sobie pomyśli, skoro przemówiłem do niej tak szorstko, a potem zniknąłem? Byłem już cały dzień drogi od Severen. Nie mogłem wrócić, żeby powiedzieć Dennie, że wyjeżdżam. A może mogłem? Zastanawiałem się nad tym przez chwilę. Nie. Poza tym ona sama znikała na całe dnie bez słowa. Zrozumiałaby z pewnością, gdybym postąpił tak samo… Głupi. Głupi. Głupi. Myśli wirowały mi w głowie, kiedy próbowałem rozważyć kilka nieprzyjemnych opcji. Chrapliwe iiiiha osła przywiodło mi coś na myśl. - Zmierzasz do Severen, druciarzu? - Bardziej przez miasto niźli do niego - odparł. - Ale tak. - Właśnie sobie przypomniałem, że muszę wysłać list. Jeśli ci go dam, dostarczysz go do wskazanej gospody? Skinął wolno głową. - Mógłbym - przystał. - Zakładając, że będziesz potrzebował papieru i inkaustu… - Uśmiechnął się i pomachał swoją teczką. Skrzywiłem się. - Owszem, druciarzu - przyznałem. - Ale ile to wszystko będzie kosztowało? Spojrzał na zgromadzone przedmioty. - Sól i pojemnik… cztery sztuki. Nóż… piętnaście. Papier, pióra i atrament… osiemnaście sztuk. Krzesiwo i hubka… trzy. - I dostarczenie listu - podpowiedziałem. - Pilne dostarczenie - sprostował druciarz z nieznacznym uśmiechem. - Damie, jeśli nie myli mnie wyraz twojej twarzy. Skinąłem głową. - Dobra - rzekł i pomasował sobie podbródek. - Zwykle doszedłbym do trzydziestu pięciu, a potem nieśpiesznie bym się targował, aż zbiłbyś cenę do trzydziestu. Kwota brzmiała rozsądnie, jeśli zważyć, jak trudno było o dobry papier. Niemniej stanowiło to niemal jedną trzecią pieniędzy otrzymanych od maera. Będziemy potrzebowali tej forsy na spanie i jedzenie. Zanim zdążyłem zareagować, druciarz mówił dalej: - Mogę jednak powiedzieć, że to zbyt wiele, żeby ci odpowiadało - stwierdził. - I mam nadzieję, że nie okażę się zbyt bezpośredni, mówiąc, iż nosisz wspaniałą opończę. Zawsze jestem gotów się wymienić. Zakłopotany otuliłem się ciaśniej moją cudowną bordową opończą. - Sądzę, że byłbym gotów ją oddać - rzekłem, nie musząc wcale udawać żalu brzmiącego w głosie - ale zostanę bez jakiegokolwiek okrycia. Co zrobię na wypadek deszczu? - Nie ma problemu - odparł druciarz. Wyjął z bagażu zmiętą szatę i wyciągnął, bym się jej przyjrzał. Kiedyś była czarna, ale na skutek długiego używania i wielokrotnego prania spłowiała do ciemnozielonkawej barwy. - Jest trochę znoszona - powiedziałem i wyciągnąłem palec, by wskazać prujący się szew. - Tylko przetarty, to wszystko - powiedział lekko i rozpostarł okrycie na moich barkach. - Dobrze pasuje. Odpowiedni kolor dla ciebie, podkreśla barwę oczu. Poza tym w związku z bandytami na drogach nie chciałbyś wyglądać zbyt zamożnie. Westchnąłem. - Co mi dasz w zamian? - zapytałem, wręczając mu moją piękną opończę. - Ten strój nie ma nawet

miesiąca, uważasz, i nigdy nie widział kropli deszczu. Druciarz przeciągnął dłonią po okryciu. - Ma mnóstwo małych kieszeni! - pochwalił z podziwem. - To wręcz cudowne! Potarłem w palcach cienką tkaninę opończy druciarza. - Jeśli dorzucisz igłę z nitką, wymienię moją opończę za resztę rzeczy - powiedziałem tknięty nagłym impulsem. - Poza tym dam ci żelazny grosz, miedziany grosz i srebrny grosz. Uśmiechnąłem się. Były to psie pieniądze, ale o to proszą w opowieściach wszyscy druciarze, kiedy przekazują legendarny magiczny artefakt niepodejrzewającemu niczego synowi wdowy, kiedy ten odchodzi, by szukać szczęścia w świecie. Druciarz odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. - Miałem zaproponować dokładnie to samo - powiedział. Potem przerzucił sobie moją opończę przez ramię i mocno uścisnął mi dłoń. Pogrzebałem w sakiewce i wręczyłem mu żelaznego denara i dwa vintańskie półgrosze, po czym znalazłem, ku memu miłemu zaskoczeniu, twardy aturański grosz. Z tym ostatnim poszczęściło mi się, gdyż był wart jedynie ułamek vintańskiego srebrnego randa. Opróżniłem tuzin kieszeni bordowej opończy, przełożyłem wszystko do podróżnego worka i odebrałem od druciarza nowe nabytki. Dokonawszy tego, napisałem do Denny krótki list, w którym wyjaśniłem, że mój mecenas wysłał mnie nieoczekiwanie w podróż. Przeprosiłem za nierozważne opinie, jakie wyraziłem, i obiecałem, że spotkam się z nią, gdy tylko wrócę do Severen. Chciałbym mieć więcej czasu na napisanie tego listu. Chciałbym móc przeprosić ją w subtelniejszych słowach, wyjaśnić wszystko bardziej szczegółowo, ale druciarz skończył pakować moją cudowną opończę i wyraźnie się palił do drogi. Nie mając wosku, by zapieczętować list, posłużyłem się sztuczką, którą wymyśliłem podczas pisania liścików w imieniu maera. Złożyłem papier na pół, a potem podwinąłem jego końce w taki sposób, że ponowne rozłożenie wymagałoby rozerwania go. Wręczyłem list druciarzowi. - To jest dla pięknej, ciemnowłosej kobiety imieniem Denna. Mieszka pod „Czterema Ogarkami” w Dolnym Severen. - Przypomniałeś mi! - wykrzyknął druciarz, wsuwając pismo do kieszeni. - Świece! - Sięgnął do torby przy siodle, skąd wyjął garść grubych, łojowych świeczek. - Wszyscy potrzebują świec. Zabawne było, że mogłem ich użyć, chociaż nie z powodów, o jakich myślał. - Mam także wosk do polerowania butów - ciągnął, grzebiąc w tobołkach. - Sporo pada o tej porze roku. Śmiejąc się, podniosłem dłonie. - Dam ci sztukę srebra za cztery świece, ale nie mogę sobie pozwolić na nic więcej. Jeśli dalej tak pójdzie, będę musiał kupić od ciebie osła, żeby niósł moje nabytki. - Rób, jak uważasz - powiedział druciarz ze swobodnym wzruszeniem ramion. - Miło się robi z tobą interesy, paniczu.

Rozdział 76 Hubka Słońce zaczęło już zachodzić, kiedy drugiego dnia marszu znaleźliśmy sposobne miejsce na rozbicie nocnego obozu. Dedan poszedł nazbierać drewna. Marten zaczął siekać marchewkę i ziemniaki i wysłał Hespę, by napełniła kociołek wodą. Użyłem małego szpadla Martena, by wykopać dół na ognisko. Tempi przyniósł gałąź i nastrugał mieczem trochę cienkich drzazg, by ich użyć na rozpałkę. Wyjęty z pochwy miecz Adema nadal nie robił nadzwyczajnego wrażenia, jeśli jednak wziąć pod uwagę, z jaką łatwością Tempi odcinał strużyny drewna grubości kartki papieru, oręż musiał być ostry jak brzytwa. Skończyłem obramowywać dół kamieniami. Tempi podał mi garść rozpałki. Skinąłem głową. - Chcesz użyć mojego noża? - zapytałem, licząc na wciągnięcie go w zdawkową rozmowę. W ciągu ostatnich dwóch dni zamieniłem z nim ledwo tuzin słów. Wzrok bladoszarych oczu Tempiego spoczął na nożu za moim pasem, a potem Adem przeniósł spojrzenie na swój miecz. Pokręcił głową, wiercąc się nerwowo. - Czy to nie szkodzi ostrzu? - dociekałem. Najemnik wzruszył ramionami, unikając mego wzroku. Zacząłem rozpalać ogień i wtedy popełniłem pierwszy błąd. Jak powiedziałem, powietrze było chłodne, a my wszyscy zmęczeni. Zamiast więc poświęcić pół godziny na troskliwe rozdmuchiwanie iskierki do postaci przyzwoitego płomienia, ułożyłem wokół strużyn Tempiego gałązki, a potem jeszcze grubsze kawałki drewna, tworząc ściśle upakowany stos. Kończyłem właśnie, kiedy zjawił się Dedan z kolejnym naręczem gałęzi. - Cudownie - zagderał na tyle cicho, by móc udawać, iż mówi do siebie, ale wystarczająco głośno, by wszyscy go słyszeli. - I to ty dowodzisz. Wspaniale. - Co ci znowu doskwiera? - zapytał Marten ze znużeniem w głosie. - Chłopak buduje mały fort, zamiast rozpalać ognisko. - Dedan westchnął dramatycznie, a potem przybrał ton, który uważał pewnie za ojcowski, ale zabrzmiał bardzo protekcjonalnie. - Czekaj, pomogę ci. To się nigdy nie zajmie od iskry. Masz krzemień i stal? Pokażę ci, jak ich używać. Nikt nie lubi być traktowany z góry, ale ja mam do tego szczególną awersję. Od dwóch dni Dedan jasno dawał do zrozumienia, że uważa mnie za idiotę. Wydałem znużone westchnienie. Najstarszego, najbardziej zmęczonego życiem człowieka. Miał mnie za bezużytecznego młodziaka. Musiałem udowodnić, jak bardzo się mylił. - Dedan, co o mnie wiesz? - zapytałem. Spojrzał na mnie pustym wzrokiem. - Wiesz o mnie jedno - ciągnąłem spokojnie. - Że maer uczynił mnie dowódcą. - Spojrzałem mu w oczy. - Czy maer jest idiotą? Dedan wykonał lekceważący gest dłonią. - Oczywiście, że nie. Mówiłem tylko… Wstałem i od razu tego pożałowałem, gdyż pokazało to, o ile był wyższy.

- Czy maer postawiłby na czele wyprawy idiotę? Uśmiechnął się nieszczerze, starając się zamienić dwa dni pogardliwych pomruków w li tylko nieporozumienie. - Nie wykręcaj kota ogonem… Podniosłem dłoń. - To nie twoja wina. Nic o mnie nie wiesz. Ale nie marnujmy na to czasu dziś w nocy. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Na razie przyjmij do wiadomości, że nie jestem jakimś bogatym maminsynkiem na wyprawie dla zabawy. - Ścisnąłem między palcami szczyptę przyniesionej przez Tempiego rozpałki i skoncentrowałem się. Zaczerpnąłem więcej ciepła, niż potrzebowałem i ramię zdrętwiało mi aż po łopatkę. - I bądź pewny, że umiem rozpalić ognisko. Zestrugane szczapki drewna zajęły się płomieniem, buchając nagle gorącem, od którego zajęła się reszta rozpałki, a to sprawiło, że ogień niemal natychmiast skoczył w górę. Miał to być dramatyczny gest, żeby Dedan przestał o mnie myśleć jak o bezużytecznym dupku, ale czas spędzony na Uniwersytecie stępił moją wrażliwość. Rozpalenie w ten sposób ognia dla członka Arkanów było równie proste jak wzucie butów. Dedan z kolei nigdy dotąd nie spotkał hermetyka i przypuszczalnie nie znalazł się bliżej niż pięćset mil od Uniwersytetu. Cała jego wiedza na temat magii brała się z obozowych opowieści. Kiedy więc płomienie skoczyły w górę, zbladł jak prześcieradło i cofnął się gwałtownie o kilka kroków. Wyglądał, jakbym niczym Taborlin Wielki przywołał ryczącą ścianę ognia. Na twarzach Martena i Hespe dostrzegłem ten sam wyraz wrodzonego vintańskiego, zabobonnego strachu. Spojrzeli na płonący ogień i z powrotem na mnie. Byłem jednym z „tych”. Zadawałem się z ciemnymi mocami. Przyzywałem demony. Zjadałem cały ser, razem ze skórką. Przyjrzałem się ich oszołomionym twarzom i zrozumiałem, że cokolwiek powiem, nie uśmierzy ich obaw. Nie teraz. Westchnąłem więc i zacząłem przygotowywać matę do spania. Chociaż tej nocy nie było wielu wesołych rozmów przy ognisku, ucichło także mruczenie Dedana. Chciałem szacunku, ale wobec jego braku odrobina strachu może na dłuższą metę sprawić, że wyprawa potoczy się gładko. * Dwa dni bez kolejnych dramatycznych popisów z mojej strony pozwoliły wszystkim się odprężyć. Dedan był nadal rubaszny i pyszałkowaty, ale przestał nazywać mnie „chłopcem” i narzekał o połowę rzadziej, więc uznałem to za zwycięstwo. Zachęcony tym skromnym sukcesem postanowiłem spróbować aktywniej wciągnąć Tempiego w rozmowę. Jeśli miałem dowodzić tym małym oddziałkiem, to musiałem wiedzieć więcej o najemniku. Co ważniejsze, musiałem wiedzieć, czy potrafi wypowiedzieć więcej niż pięć słów za jednym zamachem. Kiedy więc zatrzymaliśmy się na południowy posiłek, zbliżyłem się do Adema. Siedział nieco na uboczu. Nie zachowywał się z rezerwą. Chodziło o to, że pozostali jedli i gadali. Tempi tylko jadł. Tym razem jednak celowo usiadłem obok niego z moim lunchem: kawałkiem twardej kiełbasy i zimnymi kartoflami. - Cześć, Tempi. Podniósł wzrok i skinął głową. Mignęły mi jego bladoszare oczy, po czym odwrócił spojrzenie, poruszając się nieustannie. Przeciągnął dłonią po włosach i przez chwilę przypominał mi Simmona. Obaj byli szczupłej budowy i mieli takiej samej piaskowej barwy włosy. Jednak Simmon nie był taki milczący; przy nim nie mogłem czasami dojść do słowa.

Oczywiście, już wcześniej usiłowałem rozmawiać z Tempim. Zwykłe pogawędki: o pogodzie, o nogach obtartych skutkiem długiego dnia wędrówki, o jedzeniu. Wszystko to prowadziło donikąd. W odpowiedzi słyszałem jedno, najwyżej dwa słowa. Dużo częściej spotykało mnie skinięcie głową lub wzruszenie ramion. A przede wszystkim puste spojrzenie, któremu towarzyszyło wiercenie się i uparta niechęć choćby spojrzenia mi prosto w oczy. Dzisiaj miałem więc w zanadrzu konwersacyjny gambit. - Słyszałem różne opowieści o Lethani - powiedziałem. - Chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej. Mógłbyś mi o tym opowiedzieć? Wzrok bladoszarych oczu Tempiego spotkał się przelotnie z moim, wyraz twarzy miał nadal martwy. Potem Adem odwrócił spojrzenie. Szarpnął jeden ze skórzanych czerwonych pasków i nerwowo pobawił się rękawem. - Nie. Nie będę mówił o Lethani. To nie jest dla ciebie. Nie pytaj. Znowu odwrócił ode mnie wzrok i wbił oczy w ziemię. Policzyłem w myślach. Trzynaście słów. To przynajmniej stanowiło odpowiedź na jedno z moich pytań.

Rozdział 77 „Za Jeden grosz” Zmierzch się rozgaszczał, kiedy pokonywaliśmy zakręt drogi. Dobiegły mnie odgłosy klaskania i tupania, mieszające się z muzyką, pokrzykiwaniami i wybuchami śmiechu. Po wielu godzinach wędrówki w stanie upadku ducha owe dźwięki niemal mnie uradowały. Usytuowana na ostatnim dużym skrzyżowaniu dróg na południe od Eldu gospoda „Za Jeden Grosz” była olbrzymia. Wzniesiona z grubo ciosanych belek, miała dwie pełne kondygnacje oraz szereg ściętych daszków, wskazujących, że nad nimi jest trzecia. W oknach migały sylwetki tańczących kobiet i mężczyzn, podczas gdy niewidoczny skrzypek wycinał szaleńczą, zapierającą dech w piersiach melodię. Dedan wziął głęboki oddech. - Czujecie to? Mówię wam, w tym lokalu jest kobieta, która mogłaby ugotować kamień i skłonić mnie, bym błagał o dokładkę. Słodka Peg. Na tamte ręce, mam nadzieję, że nadal tu pracuje. - Szturchnął Martena łokciem w bok i wykonał w powietrzu falisty ruch dłońmi, sugerujący podwójne znaczenie jego słów. Hespe zmrużyła oczy, wpatrując się w potylicę Dedana. Nieświadomy tego najemnik kontynuował: - Dziś będę spał z brzuchem pełnym jagnięciny i brandy. Chociaż zarwanie nocy mogłoby się okazać bardziej rozrywkowe, jeśli mam wnosić po mojej ostatniej wizycie w tym miejscu. Ujrzałem na twarzy Hespe zapowiedź nadciągającej burzy, więc wtrąciłem się szybko. - Cokolwiek mają w kotle i prycza dla każdego z nas - rzekłem zdecydowanie. - Za wszystko inne płacisz z własnej kieszeni. Dedan spojrzał takim wzrokiem, jakby nie wierzył własnym uszom. - Daj spokój. Od wielu dni śpimy w niewygodzie. Poza tym to nie twoja forsa, nie bądź takim sknerą. - Nie wykonaliśmy jeszcze zadania - stwierdziłem spokojnie. - Nawet jego części. Nie wiem, jak długo będziemy zmuszeni tu przebywać, ale wiem, że nie jestem bogaty. Jeśli zbyt szybko wyczerpiemy zasoby maerowej sakiewki, będziemy musieli polować, żeby jeść. - Powiodłem po wszystkich wzrokiem. - Chyba że ktoś inny ma dość mamony, by nas żywić, i podzieli się z nami? Marten uśmiechnął się żałośnie. Oczy Hespe skierowane były na Dedana, który patrzył na mnie wilkiem. Tempi wiercił się, twarz miał nieczytelną jak zawsze. Unikając mego wzroku, zerknął po kolei na każde z nas, oblicze miał puste. Spojrzenie Adema przesuwało się - nie z twarzy na twarz, ale na dłonie Dedana, a potem na jego stopy. Później na stopy Martena, Hespe i moje. Przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę i zrobił krok w stronę Dedana. Licząc na rozładowanie napięcia, zmiękczyłem ton głosu i powiedziałem: - Kiedy załatwimy sprawę, podzielimy to, co zostanie w sakiewce. Dzięki temu wszyscy będziemy mieli nieco grosza w kieszeni, zanim jeszcze wrócimy do Severen. Każde z nas będzie mogło wydać pieniądze wedle swojej woli. Wtedy. Widziałem, że Dedan nie jest zadowolony i zastanawia się, czy może upierać się przy swoim. Zamiast niego odezwał się jednak Marten.

- Po długim dniu wędrówki - powiedział z zastanowieniem w głosie, jakby mówił do siebie samego - miło by było strzelić sobie kielicha. Dedan spojrzał na przyjaciela, a potem, wyczekująco, na mnie. - Myślę, że sakiewka może podołać kolejce napitków - ustąpiłem z uśmiechem. - Nie sądzę, żeby maer próbował zrobić z nas księży, co? To wywołało gardłowy śmiech ze strony Hespe, podczas gdy Marten i Dedan uśmiechnęli się. Tempi zerknął na mnie bladoszarymi oczami, poruszył się niespokojnie i odwrócił wzrok. Kilka minut swobodnego targowania się zapewniło nam za jedną srebrną sztukę pięć zwykłych prycz, prostą kolację i kolejkę napitków. Kiedy to zostało załatwione, znalazłem stolik w spokojniejszym kącie gospody i wetknąłem lutnię pod ławkę, by mieć pewność, że instrumentowi nic się nie stanie. Potem usiadłem, śmiertelnie zmęczony, zastanawiając się, co mógłbym uczynić, żeby Dedan przestał zgrywać takiego chojraka. Takim torem biegły moje roztargnione myśli, kiedy przed moim nosem z łoskotem wylądowała kolacja. Podniosłem wzrok na twarz kobiety i dobrze wyeksponowany biust, obramowany gęstwą zmierzwionych, jasnorudych włosów. Cerę miała białą jak śmietana, z ledwo widocznymi piegami. Usta niebezpiecznie bladoróżowe. Oczy niebezpiecznie jasnozielone. - Dziękuję - powiedziałem z lekkim spóźnieniem. - Nie ma za co, skarbie. - Uśmiechnęła się figlarnie samymi oczami i odgarnęła włosy z nagich ramion. - Wyglądasz, jakbyś spał na siedząco. - Bo prawie spałem. Długi dzień w drodze. - To naprawdę szkoda - rzekła tonem żartobliwego żalu w głosie i pomasowała sobie kark. - Myślałam, że gdybyś za godzinę był nadal na nogach, mogłabym cię z nich zwalić. - Wyciągnęła rękę i delikatnie przeczesała palcami włosy na mojej potylicy. - Starczyłoby nas dwoje, żeby skrzesać ogień. Zamarłem jak przestraszony jeleń. Nie potrafię powiedzieć dokładnie dlaczego, z wyjątkiem może tego, że byłem zmęczony po spędzeniu kilku dni w drodze. Możliwe, iż dlatego, że nigdy dotąd nie podrywano mnie tak bezpośrednio. Może… Może byłem młody i boleśnie niedoświadczony. Poprzestańmy na tym. Rozpaczliwie usiłowałem wyskrobać w głowie jakąś odpowiedź, ale zanim odzyskałem zdolność mówienia, ona zrobiła pół kroku wstecz i spojrzała na mnie przenikliwie. Poczułem, że twarz mi pała, co wprawiło mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Czując pustkę w głowie, spuściłem wzrok na blat stołu i kolację, którą mi przyniosła. Kartoflanka, pomyślałem. Roześmiała się krótko i cicho i dotknęła delikatnie mego ramienia. - Przepraszam, chłopcze. Sprawiałeś wrażenie nieco bardziej… - Urwała, jakby ponownie rozważała słowa, po czym podjęła wątek. - Podoba mi się twój świeży wygląd, ale nie sądziłam, że jesteś aż tak młody. Chociaż mówiła łagodnym tonem, czułem, że się uśmiecha. Twarz zaczęła mnie palić jeszcze bardziej, aż po same uszy. W końcu, zdając się pojmować, że cokolwiek powie, wprawi mnie tym w jeszcze większe zażenowanie, zdjęła dłoń z mego barku. - Przyjdę później sprawdzić, czy nie potrzebujesz czegoś więcej. Skinąłem w milczeniu głową i patrzyłem, jak się oddala. Jej odejście przyniosło ulgę, ale moją uwagę zwróciły rozproszone śmiechy. Rozejrzałem się i dostrzegłem rozbawienie na twarzach mężczyzn siedzących przy sąsiednich stołach. Pewna grupa wzniosła kufle w milczącym, prześmiewczym pozdrowieniu. Inny gość pochylił się i poklepał mnie pocieszająco po plecach.

- Nie bierz tego do siebie, chłopcze, wszystkich nas odprawiła z kwitkiem. Czując się pod obstrzałem obecnych w izbie, wbijałem wzrok w talerz i jadłem kolację. Odrywałem kawałki chleba i maczałem je w zupie, rozważając stopień mojej głupoty. Ukradkiem obserwowałem rudowłosą posługaczkę, która podczas roznoszenia napitków od stołu do stołu droczyła się z dziesiątkami mężczyzn, odpowiadając na ich zaczepki. Zanim Marten opadł na krzesło obok mnie, odzyskałem już zimną krew. - Dobrze sobie poradziłeś z Dedanem - pochwalił bez wstępów. Podniosło mnie to na duchu. - Czyżby? Marten skinął lekko głową, podczas gdy wzrok jego przenikliwych oczu wędrował po tłumie wypełniającym pomieszczenie. - Większość ludzi stara się go ośmieszyć, sprawić, by poczuł się głupio. Odpłaciłby ci z dziesięciokrotną nawiązką, gdybyś postąpił w ten sposób. - Zachowywał się głupio - rzuciłem. - A skoro o tym mowa, to w istocie ośmieszyłem go. Teraz była jego kolej, by wzruszyć ramionami. - Ale zrobiłeś to mądrze, więc nadal będzie cię słuchał. - Podniósł swoją szklaneczkę, zawahał się, po czym zmienił temat. - Hespe zaproponowała, że będzie dzielić z nim pokój tej nocy - powiedział zwyczajnym tonem. - Doprawdy? - zapytałem dosyć zaskoczony. - Robi się śmielsza. Skinął wolno głową. - I? - podsunąłem. - I nic. Dedan odparł, że niech będzie przeklęty, jeśliby miał wydać pieniądze na pokój, który powinien mieć darmo. - Marten przesunął na mnie spojrzenie i uniósł brew. - Nie mówisz poważnie - powiedziałem zdecydowanym tonem. - Musi wiedzieć. Udaje głupka, bo ona mu się nie podoba. - Nie sądzę - odparł tropiciel, po czym pochylił się ku mnie i zniżył głos. - Trzy cykle temu skończyliśmy osłaniać karawanę z Ralien. To była długa droga i obaj z Dedanem mieliśmy kieszenie pełne forsy, a nic szczególnego, co moglibyśmy z nią zrobić, więc pod koniec nocy siedzieliśmy w zapyziałej portowej tawernie zbyt pijani, by wstać i wyjść. A on zaczyna o niej gadać. - Marten pokręcił wolno głową. - Nawijał przez godzinę i nie poznałbyś w opisywanej przez niego kobiecie naszej Hespe o twardym spojrzeniu. Właściwie śpiewał o niej. - Westchnął. - Uważa, że jest dla niego zbyt dobra. I jest przekonany, że jeśliby chociaż popatrzył na nią zezem, skończy z ramieniem złamanym w trzech miejscach. - Dlaczego mu nie powiedziałeś? - Czego? To było przed tym, zanim zaczęła wodzić za nim maślanymi oczami. Uważałem wtedy, że jego wątpliwości są całkiem usprawiedliwione. Jak sądzisz, co zrobiłaby Hespe, gdybyś chciał ją przyjacielsko poklepać po którejś z jej bardziej przyjaznych części? Spojrzałem na stojącą przy barze najemniczkę. Jedną stopą przytupywała z grubsza w rytmie skrzypiec. Poza tym wyraz jej oczu, linia pleców i szczęki były napięte, niemal wojownicze. Między nią a stojącymi u jej boków mężczyznami była niewielka, ale zauważalna luka. - Ja także nie zaryzykowałbym złamania ramienia - przyznałem. - Ale do tej pory on musi już wiedzieć. Nie jest ślepy. - Nie jest w gorszej sytuacji od nas wszystkich.

Zacząłem protestować, a potem zerknąłem na rudowłosą posługaczkę. - Moglibyśmy mu powiedzieć - rzekłem. - Ty mógłbyś mu powiedzieć. Ufa ci. - Nieee - odparł Marten i zdecydowanym ruchem odstawił napitek. - To tylko pogmatwałoby sprawy. Zauważy to albo nie. We własnym czasie i na swój sposób. - Wzruszył ramionami. - Albo nie zauważy, a słońce i tak będzie nadal wschodziło rankiem. Przez dłuższą chwilę żaden z nas się nie odzywał. Marten, sponad brzegu kubka, przyglądał się gwarnej sali coraz bardziej niewidzącym wzrokiem. Opierając się o ścianę i drzemiąc, pozwoliłem, by hałas w mojej głowie opadł do niskiego, przyjemnego szumu. I jak to moje pozbawione opieki myśli miały skłonność robić, powędrowały samorzutnie ku Dennie. Przypominałem sobie jej zapach, krzywiznę szyi w pobliżu ucha, ruchy dłoni, kiedy mówiła. Zastanawiałem się, gdzie przebywa dzisiejszej nocy, czy jest zdrowa… Zadumałem się przelotnie, czy jej myśli przerodziły się kiedykolwiek w serdeczne rozmyślania o mnie… * - …wyśledzenie bandytów nie powinno być trudne. Poza tym miło będzie dla odmiany napaść na tych wyjętych spod prawa, przeklętych, porąbanych drani. Słowa wyrwały mnie z miłej drzemki jak wędka wyciąga rybę ze stawu. Skrzypek przestał grać i zrobił sobie przerwę na zwilżenie gardła, więc w stosunkowo cichej sali głos Dedana niósł się jak ryczenie osła. Otworzyłem oczy i ujrzałem, że Marten rozgląda się wokoło, także lekko zaalarmowany, bez wątpienia poruszony tymi samymi słowami, które dotarły do moich uszu. Jedynie sekundę zabrało mi zlokalizowanie Dedana. Siedział dwa stoły dalej, gadając po pijaku z siwowłosym farmerem. Marten już wstawał. - Sprowadź go - syknąłem, nie chcąc zwracać uwagi na to zajście, i zmusiłem się, by usiąść ponownie. Zaciskałem zęby, podczas gdy Marten przemknął szybko między stołami, poklepał Dedana po ramieniu i wskazał kciukiem w kierunku miejsca, gdzie siedziałem. Dedan burknął coś, czego szczęśliwie nie dosłyszałem, i wstał niechętnie, odpychając się od blatu. Zamiast śledzić Dedana, zmusiłem się do błądzenia wzrokiem po pomieszczeniu. Tempiego łatwo było zauważyć w jego najemniczej czerwieni. Stał zwrócony ku palenisku i przyglądał się skrzypkowi strojącemu instrument. Na stoliku przed Ademem stało kilka pustych szklanek, a on sam poluźnił skórzane paski koszuli. Wpatrywał się w skrzypka z dziwnym natężeniem. Kiedy się przyglądałem, kelnerka przyniosła Tempiemu kolejny napitek. Obejrzał ją sobie, dosadnie przesuwając wzrok bladych oczu w górę i w dół jej postaci. Powiedziała coś, a on pocałował grzbiet jej dłoni wdzięcznie jak dworzanin. Zarumieniła się i figlarnie pchnęła go w ramię. Jedną rękę przesunął płynnie na łuk jej kibici i zostawił tam. Dziewczynie zdawało się to nie przeszkadzać. Dedan podszedł do mojego stolika, zasłaniając Tempiego w chwili, w której skrzypek podniósł smyczek i zaczął wycinać skoczną gigę. Kilkanaście osób wstało, gotowych tańczyć. - Czego? - zapytał Dedan, zatrzymawszy się przed moim stołem. - Zawołał mnie, coby powiedzieć, że robi się późno? Że jutro mam przed sobą ciężki dzień i powinienem położyć do łóżka małego? - Pochylił się nad stolikiem, jego oczy znalazły się na jednym poziomie z moimi. Poczułem kwaśny zapach jego oddechu: dreg. Tani, wstrętny alkohol, którym można rozpalać ogień. Roześmiałem się lekceważąco. - Do diabła, nie jestem twoją staruszką. - W istocie miałem właśnie zamiar powiedzieć dokładnie to samo i szukałem teraz w głowie czegoś, czym mógłbym odwrócić jego uwagę. Oko zapaliło mi się na

widok rudowłosej, która wcześniej tej nocy podała mi kolację; odchyliłem się na krześle. - Zastanawiałem się, czy mógłbyś mi coś powiedzieć - dokończyłem moim najbardziej konspiracyjnym tonem. Ponure spojrzenie Dedana ustąpiło wyrazowi ciekawości, a ja ściszyłem nieco głos. - Byłeś tu już, zgadza się? - Skinął głową i pochylił się niżej. - Wiesz, jak tamta dziewczyna ma na imię? - Kiwnąłem w kierunku rudej. Dedan spojrzał przez ramię z tak przesadną ostrożnością, że zwróciłby na siebie uwagę dziewczyny, gdyby nie patrzyła w przeciwną stronę. - Tę blondynkę, którą obmacuje Adem? - zapytał Dedan. - Rudą. Szerokie czoło Dedana zmarszczyło się, gdy najemnik wyostrzał wzrok, by przeniknąć nim drugi koniec pomieszczenia. - Losine? - zapytał cicho. Zerknął na mnie, wciąż mrużąc oczy. - Mała Losi? Wzruszyłem ramionami i pożałowałem wyboru dywersyjnej taktyki. Wielkolud wybuchnął gromkim śmiechem i na wpół przewrócił się, a na wpół osunął na ławkę naprzeciwko mnie. - Losi. - Zachichotał głośniej, niż mi się podobało. - Kvothe, brałem cię całkiem na opak. - Poklepał stół dłonią i roześmiał się znowu, niemal przelatując przez oparcie ławki. - Och, masz dobre oko, chłopcze, ale nie masz najmniejszych szans. Moja sponiewierana duma poderwała się jak dźgnięta ostrogą. - A to dlaczego? Czy ona nie jest, hm… - Urwałem i wykonałem nieokreślony gest. Jakimś cudem był w stanie zrozumieć, o co mi chodzi. - Dziwką? - zapytał z niedowierzaniem. - Na Boga, nie, chłopcze. Jest ich tutaj kilka. - Wykonał nad głową zamaszysty gest, a potem zniżył głos do poziomu prywatnej rozmowy. - Nie całkiem kurew, uważasz. Tylko dziewczyn, które nie mają nic przeciwko dorobieniu trochę w nocy na boku. - Zawahał się, mrugnął. - Pieniędzy. Dodatkowych pieniędzy. I dodatkowych innych rzeczy. - Zarechotał. - Pomyślałem po prostu… - Zacząłem słabym głosem. - Taaaa, każdy facet obdarzony parą oczu i jaj tak myślał. - Pochylił się niżej. - To małe stworzenie budzi pożądliwość. Złapie faceta, który wpadnie jej w oko, ale nie da się jej gadaniem ani pieniędzmi zwabić do łóżka. Gdyby chciała, byłaby bogata jak król Vintu. - Spojrzał w jej kierunku. - Ile by warta była przejażdżka z nią? Dałbym… - Zerknął w stronę dziewczyny, jego wargi poruszały się w milczeniu, jakby dokonywał po cichu jakichś skomplikowanych obliczeń. Po chwili wzruszył ramionami. - Więcej, niż mam. - Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. - Chociaż to pobożne życzenia. Oszczędź sobie kłopotu. Jeśli chcesz, znam tutaj damę, na którą nie żal spojrzeć. Mogłaby mieć ochotę uprzyjemnić ci wieczór. - Zaczął się rozglądać po izbie. - Nie! - Położyłem dłoń na jego ramieniu, by go powstrzymać. - Byłem tylko ciekaw, to wszystko. - Mój głos brzmiał nieszczerze, czego byłem świadomy. - Dzięki za informacje. - Nie ma sprawy. - Podniósł się ostrożnie na równe nogi. - Och - odezwałem się, jakby zaświtała mi właśnie jakaś myśl. - Mógłbyś mi wyświadczyć przysługę? - Skinął głową, a ja pokazałem gestem, by się przysunął bliżej. - Martwię się, że Hespe może zacząć gadać o naszej robocie dla maera. Jeśli bandyci posłyszą, że ich tropimy, to sprawy skomplikują się po dziesięciokroć. - Na twarzy Dedana pojawił się wyraz winy. - Jestem niemal pewny, że nie wspomniałaby o tym, ale sam wiesz, jak bardzo kobiety lubią gadać.

- Rozumiem - powiedział szybko i wstał. - Porozmawiam z nią. Lepiej być ostrożnym. Skrzypek o orlim nosie skończył swoją gigę, wszyscy klaskali, tupali i walili pustymi kubkami o blaty stołów. Westchnąłem i pomasowałem twarz dłońmi. Podniosłem wzrok i ujrzałem Martena przy sąsiednim stoliku. Dotknął palcami czoła i skinął głową, oddając drobny salut. Siedząc, skłoniłem się nieznacznie. Zawsze miło jest mieć wdzięczną publiczność.

Rozdział 78 Kolejna droga, kolejny las Następnego rana odczułem złośliwą satysfakcję na widok mocno skacowanego Dedana na drodze, zanim słońce na dobre wzeszło na niebie. Wielki facet poruszał się ostrożnie, ale trzeba mu oddać, że nie padło z jego ust ani jedno słowo skargi, chyba że wyrywający mu się od czasu do czasu cichy jęk można uznać za słowo. Teraz, ponieważ dokładniej się przyglądałem, zauważyłem u Dedana oznaki miłosnego zaślepienia. Sposób, w jaki wypowiadał imię Hespe. Grubiańskie dowcipy, do jakich się posuwał w rozmowach z nią. Co kilka minut znajdował wymówkę, by zerknąć w jej kierunku. Zawsze pod jakimś pretekstem: przeciągnięcia się, leniwego spojrzenia na drogę, gestu ku otaczającym nas drzewom. Mimo to pozostawał niepomny na sporadyczne zaloty, jakimi Hespe mu odpowiadała. Czasami zabawnie było się temu przyglądać, jak dobrze wyreżyserowanej modegańskiej tragedii. Niekiedy chciałem udusić oboje. Tempi wędrował wśród nas jak milczący, dobrze ułożony pies. Obserwował wszystko: drzewa, drogę, chmury. Gdyby nie inteligentny niewątpliwie wzrok, uznałbym go już do tej pory za prostaka. Niewiele pytań, jakie mu zadawałem, spotykało się wciąż z niezręcznym wierceniem się, wzruszeniami ramion i skinieniami lub kręceniem głową. Przez cały ten czas zżerała mnie ciekawość. Wiedziałem, że Lethani to tylko baśniowa bzdura, ale nie mogłem się powstrzymać od rozmyślań nad tym. Czy naprawdę oszczędzał słowa? Czy istotnie potrafił wykorzystać milczenie jak zbroję? Poruszać się szybko jak wąż? Szczerze mówiąc, po ujrzeniu przebłysków tego, co Elksa Dal i Fela potrafili osiągnąć, wypowiadając imiona ognia i kamienia, myśl o kimś, kto magazynuje w sobie słowa i wykorzystuje je jak opał, nie wydawała się już wcale taka głupia. * Cała nasza piątka poznawała się powoli, zaznajamiając się coraz lepiej z dziwactwami pozostałych. Dedan uważnie przygotowywał miejsce przed rozłożeniem maty do spania, usuwając nie tylko gałązki i kamienie, ale udeptując każdą kępkę trawy lub bryłę ziemi. Hespe pogwizdywała niemelodyjnie, kiedy jej się zdawało, że nikt nie słucha, a po każdym posiłku metodycznie dłubała w zębach. Marten nie zjadłby mięsa, które było choć nieznacznie różowe, nie wypiłby nieprzegotowanej lub niezmieszanej z winem wody. Co najmniej dwa razy dziennie mówił nam, że jesteśmy głupcami, nie postępując tak samo. Jednak pod względem dziwacznego zachowania niekwestionowanym zwycięzcą zawodów był Tempi. Nie patrzył w oczy. Nie uśmiechał się. Nie marszczył brwi. Nie mówił. Od opuszczenia gospody „Za Jeden Grosz” wygłosił z własnej woli tylko jeden komentarz. - Deszcz uczyniłby z tej drogi inną drogę, z lasu… inny las. Wypowiedział każde słowo tak wyraźnie, jakby rozmyślał nad tym stwierdzeniem cały dzień. Moim zdaniem tak właśnie było. Mył się obsesyjnie. Reszta z nas korzystała z łaźni, kiedy zatrzymywaliśmy się w oberży, ale Tempi kąpał się codziennie. Jeśli napotkał strumień, robił to wieczorem i rano, po obudzeniu się. W innych wypadkach mył się ścierką, wykorzystując swoją porcję wody pitnej.

I dwa razy dziennie, bezwarunkowo, odprawiał skomplikowany rytuał gimnastyczny, wycinając dłońmi w powietrzu dokładne kształty i wzory, co przypominało wolne, modegańskie tańce dworskie. Dzięki temu oczywiście utrzymywał formę, ale wyglądało to dziwnie. Hespe żartowała z tego, mówiąc, że jeśli bandyci zaproszą nas do tańca, nasz przyjemnie pachnący najemnik okaże się ogromną pomocą. Mówiła to jednak po cichu, kiedy Tempi znajdował się poza zasięgiem jej głosu. W kategorii dziwactw nie byłem tym, który mógłby pierwszy rzucić kamieniem, jak sądzę. W większość wieczorów, kiedy nie byłem nazbyt znużony wędrówką, grywałem na lutni. Bez wątpienia w oczach reszty nie poprawiało to opinii o mnie jako o taktycznym dowódcy lub hermetyku. Wraz ze zbliżaniem się do celu mój niepokój wzrastał. Marten był jedynym z nas naprawdę zdatnym do tej roboty. Dedan i Hespe okazaliby się dobrzy w walce, ale trudno było nimi kierować. Dedan był kłótliwy i uparty, a Hespe leniwa. Rzadko włączała się w przygotowywanie posiłków, a kiedy już to robiła, pomagała tak niechętnie, że to w ogóle nie była żadna wyręka. I jeszcze był Tempi, płatny zabójca, który nie patrzył w oczy ani nie podtrzymywał rozmowy. Najemnik, co do którego byłem święcie przekonany, że może liczyć na przyzwoitą karierę w modegańskim teatrze… * Pięć dni po opuszczeniu Severen dotarliśmy do terenów, na których doszło do ataków. Dwudziestomilowy odcinek krętej drogi przebiegającej przez Eld: żadnych miast, żadnych gospód, nawet opuszczonej farmy. Całkowicie odludny fragment królewskiej drogi w środku nieskończonego, wiekowego lasu. Naturalne środowisko niedźwiedzi, szalonych pustelników i kłusowników. Rozbójniczy raj. Podczas gdy reszta rozkładała obóz, Marten poszedł na zwiad. Godzinę później wyłonił się spomiędzy drzew, zdyszany, ale w dobrym nastroju. Zapewnił nas, że nie znalazł w pobliżu śladów ludzkiej bytności. - Nie mogę uwierzyć, że bronię poborców podatkowych - mruknął Dedan z obrzydzeniem. Hespe roześmiała się gardłowo. - Bronisz cywilizacji - poprawiłem go. - I pilnujesz bezpieczeństwa na drogach. Poza tym maer Alveron robi z tych podatków ważki użytek. - Uśmiechnąłem się. - Jak opłacanie nas. - To jest to, o co walczę - powiedział Marten. Po kolacji przedstawiłem jedyną strategię, jaką udało mi się wykoncypować po pięciu dniach namysłu. Narysowałem patykiem na ziemi zakrzywioną linię. - Dobra, tutaj jest droga, około dwudziestu mil długa. - Mieli. - Cichy głos należał do Tempiego. - Słucham? - zapytałem. Było to pierwsze słowo, jakie usłyszałem od niego w ciągu półtora dnia. - Miili? - wypowiedział obcy mu wyraz z tak ciężkim akcentem, że chwilę zabrało mi zrozumienie, iż mówił „mil”. - Mil - powtórzyłem wyraźnie. Wskazałem w kierunku drogi i podniosłem palec. - Stąd do traktu jest jedna mila. Dzisiaj przeszliśmy piętnaście mil. Adem skinął głową. Wróciłem do rysunku. - Można założyć, że bandyci obozują nie dalej niż dziesięć mil od drogi. - Narysowałem kwadrat wokół jej topornego szkicu. - To nam daje sto mil kwadratowych lasu do przeszukania. Nastąpiła chwila ciszy, podczas której wszyscy przyswajali te informacje. W końcu odezwał się Tempi. - Sporo. Skinąłem poważnie głową.

- Przeczesanie takiego obszaru zajęłoby nam całe miesiące, ale nie powinniśmy być do tego zmuszeni. - Dodałem do rysunku kilka kresek. - Codziennie Marten będzie szedł przed nami na zwiad. - Spojrzałem na niego. - Jaki teren możesz należycie sprawdzić w ciągu jednego dnia? Namyślał się przez moment, przyglądając się otaczającym nas drzewom. - Tego lasu? Z tak gęstym podszyciem? Około ćwierć mili. - A ile, jeśli będziesz dokładny? - Zawsze jestem dokładny. - Uśmiechnął się. Skinąłem głową i narysowałem linię biegnącą równolegle do szkicu drogi. - Marten zrobi rozpoznanie w pasie szerokim na mniej więcej pół mili, w odległości około mili od traktu. Będzie się rozglądał za obozowiskiem lub wartownikami rozbójników, żebyśmy nie napatoczyli się na nich przypadkiem. Hespe pokręciła głową. - To na nic. Nie będą obozowali tak blisko drogi. Jeśli chcą pozostać w ukryciu, będą głębiej w lesie. Co najmniej dwie lub trzy mile. Dedan potwierdził skinieniem głowy. - Ja bym się upewnił, że jestem co najmniej cztery mile od traktu, zanimbym przywarował i nabrałbym zwyczaju zabijania ludzi. - Też tak myślę - zgodziłem się. - Ale wcześniej czy później muszą się zbliżyć do drogi. Muszą wystawiać czujki i przemieszczać się w tę i z powrotem, żeby urządzać zasadzki. Muszą zorganizować sobie aprowizację. Ponieważ działają tutaj od kilku miesięcy, jest szansa, że wydeptali jakiś szlak. Dodałem patykiem niewielki szczegół do mojej ziemnej mapy. - Kiedy Marten skończy zwiad, dwoje z nas pójdzie za nim na dokładną lustrację terenu. Zbadamy wąski pas lasu, szukając śladów bandyckiej ścieżki. Pozostała dwójka będzie pilnowała obozu. Możemy zbadać jakieś dwie mile kwadratowe dziennie. Zaczniemy po północnej stronie drogi, posuwając się z zachodu na wschód. Jeśli nie znajdziemy szlaku, przejdziemy na południową stronę traktu i będziemy się posuwać ze wschodu na zachód. - Skończyłem rysować na ziemi i wstałem. - Znajdziemy ich ścieżkę w ciągu cyklu. Może dwóch, zależnie od tego, czy dopisze nam szczęście. - Odchyliłem się i wbiłem patyk w grunt. Dedan patrzył ponuro na moją toporną mapę. - Potrzebujemy więcej zapasów. Skinąłem głową. - Co pięć dni będziemy przenosić obóz. Dwoje z nas pójdzie po prowiant do Crosson. Druga dwójka przeniesie obóz. Marten będzie odpoczywał. - Od tej pory musimy być ostrożni z ogniskami - odezwał się Marten. - Zapach dymu zdradzi nas, jeśli znajdziemy się z wiatrem w stosunku do tamtych. Skinąłem głową. - Co noc potrzebny nam będzie dół na ognisko i trzeba będzie szukać drewna rennel. - Spojrzałem na Martena. - Ty wiesz jak wygląda rennel, prawda? Miał na twarzy wyraz zaskoczenia. Hespe przenosiła wzrok między nami. - Co to jest rennel? - zapytała. - To drzewo - wyjaśnił Marten. - Dobre na ognisko. Spala się czysto i gorącym płomieniem. Żadnego dymu ani zapachu.

- Nawet kiedy drewno jest świeże - dodałem. - To samo z liśćmi. To pożyteczna roślina. Nie występuje wszędzie, ale widziałem w okolicy kilka drzew. - Jakim cudem taki mieszczuch wie o podobnych rzeczach? - zapytał Dedan. - Zajmuję się poznawaniem rzeczy - odrzekłem poważnie. - A poza tym co też każe ci sądzić, że dorastałem w mieście? Dedan wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. - Od tej pory powinno to być jedyne drewno, jakie będziemy spalać - stwierdziłem. - Jeśli będzie go mało, użyjemy go wyłącznie do gotowania posiłków. Jeśli nie będziemy go mieli w ogóle, zjemy na zimno. Więc miejcie oczy otwarte. Wszyscy skinęli głowami, Tempi odrobinę później niż pozostali. - I w końcu lepiej, żebyśmy mieli na podorędziu jakieś historyjki, gdyby rozbójnicy natknęli się na nas, kiedy będziemy ich szukać. - Wskazałem Martena. - Co zamierzasz powiedzieć, jeśli ktoś cię zdybie podczas zwiadu? Wyglądał na zaskoczonego, ale prawie nie zawahał się z odpowiedzią. - Jestem kłusownikiem. - Wskazał nienapięty łuk, oparty o drzewo. - To nie będzie dalekie od prawdy. - I pochodzisz z…? Leciutkie wahanie. - Z Crosson, ledwie dzień drogi stąd na zachód. - I nazywasz się? - M… Meris - powiedział z zakłopotaniem. Dedan zarechotał. Uśmiechnąłem się. - Nie kłam w kwestii imienia. Trudno jest to zrobić przekonująco. Jeśli cię złapią i pozwolą odejść, to w porządku. Tylko nie doprowadź ich do naszego obozowiska. Jeśliby chcieli zabrać cię ze sobą, staraj się wybrnąć z sytuacji. Udaj, że chciałbyś do nich przystać. Nie próbuj uciekać. Marten spojrzał niespokojnie. - Mam z nimi po prostu zostać? Skinąłem głową. - Jeśli uznają cię za głupca, będą się spodziewali, że spróbujesz uciec pierwszej nocy. Jeśli wydasz się im mądry, będą uważali, że uciekniesz drugiej. Ale trzeciej będą ci już trochę ufali. Zaczekaj do północy, a potem przeprowadź jakieś działanie dywersyjne. Podpal parę namiotów czy coś takiego. Będziemy czekać na zamieszanie i z łatwością pokonamy ich z zewnątrz. - Spojrzałem na pozostałą trójkę. - Plan obowiązuje was wszystkich. Czekajcie do trzeciej nocy. - Jak znajdziecie ich obóz? - zapytał Marten. Czoło miał zroszone potem. Nie miałem mu tego za złe. Graliśmy w niebezpieczną grę. - Jeśli mnie złapią, nie będzie mnie tutaj, żeby wam pomóc ich wytropić. - Nie będę szukał ich - odparłem - tylko ciebie. Każdego z was mogę znaleźć w tym lesie. Powiodłem wzrokiem wokół ogniska, spodziewając się zrzędzenia przynajmniej ze strony Dedana, ale zdawało się, iż żadne z nich nie powątpiewa w moje hermetyczne umiejętności. Z roztargnieniem zastanawiałem się do czego, ich zdaniem, jestem zdolny. Prawda była taka, że w trakcie kilku ostatnich dni przezornie zebrałem ich włosy, mogłem zatem przed upływem minuty z łatwością sporządzić prowizoryczne wahadełko dla każdego z członków naszej grupy. Jeśli wziąć pod uwagę vintańską przesądność, wątpiłem, by poczuli się szczęśliwi, poznawszy szczegóły.