Gdyby on umarł, piękno by umarło,
A chaos czarny znów by świat ogarnął.
William Shakespeare, Venus i Adonis
Przełożył Maciej Słomczyński
A skoro błędnych powiek już więcej nie ruszę,
Wyssij z ostatnim tchnieniem uchodzącą duszę.
Alexander Pope, List Heloizy do Abelarda
Przełożył Ludwik Kamiński
1.
Jan Elzner drgnęła zaalarmowana, gdy coś wyrwało ją ze snu.
Coś... dźwięk z kuchni wdarł się w miłe sny, których już nie pa-
miętała. Wyciągnęła ramię, żeby potrząsnąć mężem Martinem, ale
jej ręka natrafiła jedynie na gładką pościel i chłodną poduszkę. Może
obudził się przed nią i poszedł sprawdzić, co to za dźwięk?
Jan uśmiechnęła się, z powrotem odpływając w płytki sen, pewna,
że jej mąż wróci do łóżka i że znów wszystko będzie dobrze. Dźwięk
pewnie był jakimś głupstwem - ot, zamrażarka pracująca w swoim
zwykłym rytmie albo przedmiot, który stał tak niepewnie, że w końcu
spadł z jednej z szafek. Martin sobie z tym poradzi, tak jak radził sobie
prawie ze wszystkim. Był mężczyzną, który...
Głos.
Niewyraźny, ale to na pewno mówił Martin.
Z kim mógł rozmawiać o - raz jeszcze zerknęła na radiobudzik
przy łóżku - trzeciej nad ranem?
Głos umilkł.
Jan szerzej otworzyła oczy, leżąc bez ruchu w ciemnościach. Od-
ległe brzmienia na pół rozbudzonego Manhattanu sączyły się przez
okno sypialni. Czyjeś słabe, dalekie zawołanie, syrena jak polujący
gdzieś w oddali wilk, szmer gardłowo warczącego pod oknem ruchu
ulicznego. Odgłosy nocy.
Przewróciła się na plecy, słuchając, nasłuchując...
Z lękiem. Choć nie powinna się lękać.
Nie boję się! Nie ma czego się bać!
Ale wiedziała, że to nieprawda.
Martin nigdy nie mówił do siebie. Nie wyobraziłaby sobie czegoś
takiego.
Coś brzęknęło, odbiło się, choć słabo, i potoczyło po płytkach
kuchennej podłogi.
Obróciła się i usiadła na skraju łóżka, z sercem gwałtownie biją-
cym na alarm. Przypomniała sobie słowa, które wiele lat temu usły-
szała od babci: „Serce wie wcześniej niż głowa. Zawsze wie pierw-
sze”. Za drzwiami sypialni widziała padający z kuchni prostokąt
światła, kładący się ukośnie na podłodze korytarza. Zamigotał, gdy
przemknął przez niego cień.
Co też Martin może tam robić?
Podniosła się, jedną nogę stawiając na plecionym dywaniku, któ-
ry leżał przy łóżku, a drugą na chłodnym parkiecie z twardego drew-
na. Do zamieszkania w apartamencie na Upper West Side zachęciły
ją i Martina między innymi te wypolerowane dębowe parkiety. W
jakiś sposób wiedzieli, że mogą być tu szczęśliwi.
I byliśmy szczęśliwi. Jesteśmy szczęśliwi!
Co takiego wie jej serce, że jeszcze nie dostrzegła tego głowa?
Strach działał jak narkotyk, a jednak pchał ją poprzez grozę w
kierunku światła na drugim końcu korytarza. Musiała sprawdzić,
musiała się dowiedzieć, co tak ją przeraziło. Szła na sztywnych no-
gach, w jedwabnej nocnej koszuli, a jej pobladłe palce zaciskały się
wokół kciuków. Jedyne, co teraz słyszała, to ciche tup-tup! własnych
nagich stóp uderzających o podłogę, niosących ją w kierunku światła
i straszliwej wiedzy, której musiała stawić czoła.
Skręciła za róg i stanęła w drzwiach do kuchni.
Jej oddech zatrzymał się, gdy objęła wszystko wzrokiem: oświe-
tloną jasno kuchnię, Martina zwiniętego na podłodze w dziwnie
czarnej plamie, reklamówkę i zakupy rozsypane na błyszczącym,
szarym blacie stołu. Przy prawym ramieniu Martina leżała puszka
tuńczyka. To ją słyszałam, jak upadła! Musiała stoczyć się ze stołu.
Słyszała siebie, mamroczącą imię Martina, gdy dawała krok w
jego stronę.
Nie zdziwiła się - naprawdę prawie wcale - gdy zza kuchennej
wyspy wyłoniła się ciemna sylwetka i ruszyła w jej kierunku. Było
to raczej potwierdzenie tego, co zdążył podpowiedzieć jej strach.
Coś w prawej ręce. Pistolet? Nie. Tak!
Pistolet, do którego coś było przytwierdzone. Pistolet z tłumi-
kiem.
- Proszę! - Zasłoniła twarz dłonią. - Proszę! - Nie mnie! Nie
mnie! Jeszcze nie teraz!
Ledwie usłyszała pyk! pistoletu, gdy kula przedarła się przez
tkankę i kość, spomiędzy piersi pomknęła ku sercu - ołowiany po-
cisk burzący i rozdzierający
jej świat, jej życie, kładący kres jej przeszłości, przyszłości, wszyst-
kiemu.
Żyła jeszcze, leżąc na podłodze, z dala od bólu, chociaż nie od
strachu, gdy uzbrojony mężczyzna na sekundę pochylił się nad Mar-
tinem, a potem ostrożnie przeszedł nad nią, uważając, żeby nie po-
walać butów krwią, i dalej zmierzał w kierunku drzwi.
Przez chwilę widziała wyraz twarzy potwora, który zabrał jej
wszystko, co miała i czym była. To on! Był taki spokojny, uśmiechał
się z zadowoleniem, jak zwykły robotnik, który zakończył rutynową,
ale konieczną pracę.
Zerknął na nią z nikłym zainteresowaniem, po czym najwyraźniej
uznał, że jest martwa.
Nie pomylił się. Pospieszył się tylko o kilka sekund.
2.
Błysk!
Fedderman zamrugał, gdy zrobiono jeszcze jedno zdjęcie i gdy
mechanizm przesuwający kliszę w aparacie zabrzęczał jak miniatu-
rowy mikser. Technicy kryminalistyczni kręcili się po całym miesz-
kaniu, robiąc zdjęcia, spryskując powierzchnie luminolem, odkurza-
jąc, skubiąc pesetami.
Elznerom intruzi najwyraźniej nie przeszkadzali. Tak jak jatka w
kuchni. Nie przeszkadzało im nawet to, co im zrobiono.
Tak już mieli ci, których spotkała nagła śmierć. Osaczany przez
wszystkie potworności, jakie widział, pracując w nowojorskiej poli-
cji, Fedderman często myślał, że było to dla nich jedynym miłosier-
dziem.
- Kończysz już z tą dwójką? - Jego partnerka Pearl zadała to
pytanie lekarzowi medycyny sądowej, zadufanemu i aż przesadnie
zadbanemu człowieczkowi nazwiskiem Nift, który - gdyby jego
życie potoczyło się inaczej - mógł zrobić karierę w filmie, grając
Napoleona. Miotał się nad ciałami już dobrych piętnaście minut,
dzieląc się z Pearl i Feddermanem pierwszymi spostrzeżeniami.
- Pewnie. Możecie sobie trochę z nimi pofiglować. Nie zapo-
mnijcie tylko zapiąć rozporków, gdy skończycie.
Odrażający Napoleon.
Fedderman patrzył na Pearl, która, być może specjalnie, mocno
nadepnęła Niftowi na stopę, gdy szła w kierunku ciała Martina El-
znera. Jej sprawiające wrażenie wygodnych czarne buty na wysokich
obcasach (żeby wydawała się wyższa nad swoje metr sześćdziesiąt)
potrafiły być niebezpieczne.
Nift skrzywił się i szarpnął w tył, niemal posyłając przy tym
kopniakiem w dal puszkę tuńczyka.
- Tylko w krew nie wdepnij - ostrzegła go Pearl.
Po czym kompletnie przestała zwracać na niego uwagę. Pochyliła
się i delikatnie podważyła półautomatyczny pistolet marki Walther,
wokół którego zaciskały się martwe palce Elznera, a potem wsunię-
tym w lufę ołówkiem przeniosła go do plastikowej torebki na dowo-
dy rzeczowe.
Nift łypnął na nią i ruszył ku drzwiom, zabierając swoje chore
poczucie humoru i nie oglądając się za siebie. Fedderman wiedział
jedno o detektyw Pearl Kasner: na pewno nie pozwalała, żeby kto-
kolwiek sobie z nią pogrywał. Nawet Napoleon. Właśnie ta cecha
charakteru pakowała ją często w kłopoty i skierowała jej karierę na
boczny tor. I dlatego Fedderman ją lubił, choć podejrzewał, że nie-
długo przestanie być jego partnerką. Za rok o tej porze będzie praw-
dopodobnie prowadziła taksówkę lub namawiała klientów do zakupu
perfum w którymś z marketów Macy's.
Fedderman pomyślał, że była niezłą laską ze świetnymi cyckami
i kształtnym tyłkiem i że gdyby była wyższa, mogłaby zostać aktorką
lub modelką. Uważne ciemne oczy, czarne włosy, zadarty nosek,
charakterystyczny urok. Fedderman dumał niekiedy, że gdyby był
młodszy, nieżonaty, gdyby nie zdarzały mu się sporadyczne proble-
my ze wzwodem, gdyby nie miał nieświeżego oddechu, chronicznie
buntującego się żołądka, trzydziestu kilogramów nadwagi i powięk-
szającej się łysiny, mógłby do niej wystartować.
Pearl podała jednemu z techników plastikową torebkę z pistole-
tem, zerkając przy tym na Feddermana, jakby wiedziała, o czym
myślał.
Wie. Byli partnerami, i to na miesiące przed tym, zanim zaczęły
się kłopoty Pearl. Żadne nie mogło liczyć na taryfę ulgową i oboje
dobrze o tym wiedzieli. Tak to działało. Gdyby zmęczyli się swoim
towarzystwem, znaczyłoby, że mieli, kurwa, pecha. Zupełnie jak
tych dwoje na kuchennej podłodze.
Wydział Zabójstw dostał wezwanie po tym, jak mundurowi z
wozu patrolowego zjawili się na miejscu zbrodni, zawiadomieni
przez sąsiada zza ściany, który zauważył na tapecie w swojej kuchni
coś, co wyglądało na otwór po kuli. Kiedy dozorca ich wpuścił,
okazało się, że otwór rzeczywiście wybiła kula. Przeszła przez Jan
Elzner, a potem przez ścianę oddzielającą mieszkanie Elznerów od
sąsiedniego lokalu. Mundurowi przestali się tam kręcić i zabezpie-
czyli miejsce zdarzenia.
Pearl i Fedderman przesłuchali lokatorów mieszkających z lewej, z
prawej, pod i nad Elznerami. Nikt nie pamiętał, żeby słyszał coś
przypominającego wystrzał z broni palnej, ale zdaniem Nifta strzały
padły gdzieś między drugą a czwartą nad ranem, kiedy sen jest naj-
głębszy. Albo powinien taki być. Fedderman wiedział, że gdy ludzie
budzili się o tej porze, z niejasnych powodów działy się niekiedy
potworne rzeczy.
Przypatrzył się jatce, czując, jak - nawet po tylu latach, po
wszystkim, co widział - zawartość żołądka podchodzi mu do gardła.
Spojrzał na stół kuchenny.
- Co sądzisz o tych zakupach? Wygląda na to, że któreś z El-
znerów, a może nawet oboje, właśnie wróciło ze sklepu i je wypa-
kowywało.
Ciemne oczy Pearl posłały mu ponure spojrzenie.
- O trzeciej nad ranem? Jedno w piżamie, drugie w nocnej ko-
szuli?
- Wiem, że nie brzmi to najsensowniej, ale zakupy mogli zro-
bić wcześniej, tylko zapomnieli je wypakować. A jak sobie przypo-
mnieli, wstali, żeby to zrobić, i pokłócili się. Małżonek wyciągnął
gnata, załatwił żonkę, a potem siebie. W prawdziwym świecie to się
zdarza.
- Chodzi ci o świat, w którym żyjemy?
Fedderman nie miał ochoty wdawać się w dysputę, która skręcała
w kierunku cokolwiek filozoficznym.
- To co powiemy kapitanowi Eganowi? Morderstwo z samo-
bójstwem?
- Najchętniej nic bym chujowi nie mówiła.
- Pearl!
- Dobrze, dobrze... To rzeczywiście wygląda na morderstwo i
samobójstwo, więc pewnie nim było. Eksplodowało tłumione napię-
cie, skutek życia w wielkim mieście i tak zwanego małżeńskiego
szczęścia. Fedderman odetchnął. Nie zamierzała bóść systemu i
powodować problemów. I bez tego miał ich pod dostatkiem.
- Ale coś mi się tu nie domyka.
- Zawsze coś się nie domyka - odparł Fedderman - ale musimy
polegać na dowodach. Dwa trupy. A to, co małżonek trzymał w ręce,
bez wątpienia było bronią. Wokół dziury w głowie widać oparzenia
od prochu. Najwyraźniej zastrzelił żonę, zorientował się, jakie ku-
rewstwo zrobił, i palnął sobie w łeb. Honorowo. Morderstwo i sa-
mobójstwo. Wyjaśnianie przestępstw to robota jak przy taśmie mon-
tażowej, bo zaraz pojawia się nowe, któremu trzeba poświęcić uwa-
gę. Odhaczamy problem i bierzemy się za następny, który nadjeżdża.
- Choć sami stoimy w miejscu.
Fedderman wiedział, co miała na myśli. Nawet jeśli udałoby jej się
zachować pracę w nowojorskiej policji, nie miała szans, żeby awan-
sować. Awanse nie były dla Pearl.
Zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji, tak jak wszyscy inni,
po tym, co zrobiła kapitanowi Eganowi.
Pearl i Egan.
Myśląc o nich, Fedderman czasami łapał się na tym, że ma
uśmiech na twarzy.
3.
- Ach! Quinn, nieprawdaż?
Mężczyzna, który to powiedział, stał w drzwiach mieszkania
znajdującego się w bloku bez windy na West Side. Był w średnim
wieku i łysiał; miał pociągłą twarz wspartą na podwójnym podbród-
ku, obrzmiałe purpurowe worki pod piwnymi, pozbawionymi rado-
ści oczyma i starannie przystrzyżony opadający wąs, który zaczynał
siwieć. Był z niego kawał chłopa, choć brzuch mu nieco zwisał.
Wyglądał, jakby poskładano go z nieprzystających do siebie frag-
mentów ciała, przez co jego drogi, szyty na miarę garnitur przywo-
dził na myśl coś, co wygrzebano z kosza z przecenionymi ciuchami.
Minęły tylko cztery lata, więc rozpoznał Quinna i Quinn o tym
wiedział.
Gospodarz nie wstał z wytartej sofy, na której siedział twarzą do
drzwi.
- Prawdaż. Quinn - odpowiedział niepotrzebnie na pytanie Har-
leya Renza, zastępcy szefa nowojorskiej policji.
Frank Quinn był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu
ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym no-
sem, kwadratową szczęką i krótko ściętymi ciemnymi włosami,
których nie imał się grzebień. Ale najlepiej zapamiętywało się jego
oczy: zielone, beznamiętne oczy gliny, zdające się od pierwszego
wejrzenia domyślać najgłębiej skrywanych tajemnic rozmówcy. Dziś
Quinn obchodził urodziny. Skończył czterdzieści pięć lat. Przydało-
by mu się golenie, czysta koszula, świeża bielizna, fryzjer i nowe
życie.
- Drzwi pan nie zamknął - poinformował Renz, wchodząc do
mikroskopijnego, zapuszczonego mieszkania. - Nie boi się pan, że
ktoś wejdzie i zwinie sobie coś na oślep?
- Faktycznie musiałby być ślepy, żeby chcieć coś stąd zwinąć.
Renz uśmiechnął się, a jego twarz przybrała wygląd pyska nęka-
nego gazami ogara. Zaraz zmienił minę, ale nadal wyglądał jak nę-
kany gazami ogar.
- Nie mówiłem panu tego wcześniej, ale naprawdę przykro mi
z powodu May. Żeście się rozwiedli i w ogóle. Często pan ją widuje?
A małą? Laura, dobrze pamiętam?
- Lauri. May nie może na mnie patrzeć. I poza Lauri nic jej do
tego nie zmusza. A Lauri sama jeszcze nie wie, czego chce. W co ma
wierzyć odnośnie do mojej osoby.
- Przedstawił pan jej swoją wersję?
- Ostatnio nie. Wierzy May, a ta mówi jej, co powinna myśleć.
Wybyły do Los Angeles. Żeby być jak najdalej ode mnie.
Renz pokręcił głową.
- Niewiele przemawia na korzyść małżeństwa poza tym, że to
instytucja. Jak więzienie albo dom wariatów. Byłem żonaty przez
dwadzieścia sześć lat, aż wreszcie małżonka zwiała z moim bratem.
- Słyszałem - powiedział Quinn. - Ubaw był po pachy.
- Teraz i ja potrafię się z tego śmiać. Na tym zdumiewającym
świecie wszystko może się zmienić. Pańska gówniana sytuacja też.
Quinn wiedział, o jakiej sytuacji mówił Renz. Cztery lata temu
Quinn stracił reputację, pracę i rodzinę, bo niesłusznie oskarżono go
o molestowanie dzieci - o gwałt na trzynastolatce. Trudno, żeby ją
zgwałcił, skoro nigdy wcześniej jej nie widział. Rozumiał, dlaczego
go wrobiono. Szkopuł w tym, że nie wiedział jak.
Był dobrym gliną, nawet świetnym, ogólnie szanowanym za nie-
ustępliwość i inteligentne podejście do dochodzeń. Nie poddawał się.
Nie ustępował. Miał wyniki.
I w końcu okazał się zbyt dobrym policjantem, żeby nie dostrzec
drobnych niespójności w śledztwie dotyczącym zabójstwa dilera
narkotyków. Quinn zaczął kopać głębiej, aż odkrył sieć korupcji i
zepsucia na większą skalę, a zaplątanych w to było wielu jego kole-
gów z wydziału. Dręczył się tym, co musi zrobić, ale wiedział, tak
jak i oni wiedzieli, że w końcu pójdzie ze swoimi podejrzeniami do
Wydziału Wewnętrznego. Quinn porozmawiał ze swoim przełożo-
nym, kapitanem Vince'em Eganem, i wprost mu to powiedział.
Ale z wewnętrznymi ktoś skontaktował się wcześniej. Doniósł,
że w Brooklynie brutalnie zgwałcono dziewczynkę. Quinn osłupiał,
ale na początku nie przestraszył się za bardzo. Był niewinny. Oskar-
żenie musiało być pomyłką.
Pokazano mu znaleziony na miejscu zdarzenia guzik - takiego
samego brakowało przy koszuli, którą miał na sobie w noc gwałtu.
Potem, co wprawiło go w jeszcze większe osłupienie, dziewczynka
wskazała go na okazaniu. Zidentyfikowała go po wzroście i budowie
ciała oraz po nierównej bliźnie na prawym przedramieniu, mimo że
gwałciciel miał na twarzy maskę z pończochy.
Quinn zrozumiał, że oskarżenie nie było pomyłką. Było działa-
niem prewencyjnym.
Skonfiskowano komputer z jego biurka na komisariacie i znale-
ziono w nim trzy sugestywne e-maile do dziewczynki. Nie widział
ich nigdy wcześniej. A na twardym dysku komputera wykryto naj-
bardziej perwersyjną dziecięcą pornografię.
Powiedziano Quinnowi, że jest niedobrze. Quinn wiedział, że jest
fatalnie. Znał zasady gry. Wiedział, co będzie dalej.
Wskażą mu teraz drogę wyjścia z opresji.
Wskazali. Wcześniejsza emerytura z ułamkiem poborów albo
oskarżenie o molestowanie dzieci, o gwałt na nieletniej.
Quinn zdał sobie sprawę, że tylko Egan mógł zaalarmować sko-
rumpowanych gliniarzy i że sam musiał być równie skorumpowany,
jak oni.
Prawdopodobnie to właśnie myślący strategicznie Egan uchronił
Quinna od oskarżenia, nie pozwalając, aby smród rozszedł się poza
policję. Quinn, wiedząc, że i tak nikt mu nie uwierzy, zrozumiał sens
układu, kropki nad korupcyjnym i. Cokolwiek o nim mówić, był
realistą.
Zachował więc lichą pensyjkę, ale stracił pracę i wszystko razem
z nią.
Wszystko.
Nie sądził, że ruina nastąpi tak szybko i że będzie tak całkowita.
W mgnieniu oka przepadła jego reputacja, wiarygodność i jego mał-
żeństwo.
Co więcej, okazało się, że musi żyć tylko ze swojej mizernej pen-
sji, że jest wyrzutkiem, niezdolnym do znalezienia pracy czy po-
rządnego mieszkania, bo figuruje na nieoficjalnej liście nowojorskiej
policji jako seksualny dewiant. Zawsze kiedy już myślał, że wycho-
dzi na prostą, wieści w jakiś sposób docierały do tego, od kogo zale-
żała jego przyszłość.
Ten, kto zepchnął Quinna na dno, chciał, żeby Quinn pozostał na
dnie.
Po odejściu May tak mu jej z początku brakowało, że odbiło się
to na jego zdrowiu. Obawiał się, że bolący żołądek zamieni mu się w
końcu w kamień.
Teraz często myślał o Lauri, ale o May prawie wcale. Renz mą-
drze mówił. Rzeczywistość się zmienia.
Kapitan Harley Renz nigdy specjalnie Quinna nie obchodził.
Ambitny i przebiegły sukinsyn, który lubił dużo wiedzieć o innych.
Dla Renza wiedza o osobistym życiu ludzi była jak zakryte karty w
pokerze.
- Pił pan? - zapytał Renz.
- Nie. Dopiero dziesiąta. Wykańcza mnie tylko kurewski ból
głowy.
Renz wyjął z kieszeni malutką białą buteleczkę z plastiku i wy-
ciągnął ją do Quinna.
- Może ibuprofen coś da?
Quinn tylko na niego patrzył.
Renz schował buteleczkę do kieszeni.
- Okolica nie jest taka zła - powiedział Renz, rozglądając się. -
Tylko ta pańska nora wygląda jak mekka karaluchów.
- Budynek ma być remontowany, więc czynsz jest niski. Wyna-
jąłem rzecz jasna dekoratora wnętrz.
- Nazywa się Johnnie Walker?
- Nieee. Na niego mnie nie stać.
- Uśmiech losu może to odmienić. Może zapewnić tak potrzeb-
ne panu pieniądze i pomóc w odzyskaniu reputacji.
- Niby jak?
- Ja tu jestem.
- Sam pan powiedział, że to mekka karaluchów.
- Dobrze znów słyszeć te pańskie cwane gadki - powiedział
Renz. - Znaczy że nie załamał się pan do końca.
Quinn patrzył, jak Renz mości się w steranym fotelu z poręcza-
mi, stojącym naprzeciwko steranej sofy, i składa palce w piramidkę,
jakby zebrało mu się na modlitwę - charakterystyczny gest, który
Quinn dopiero teraz sobie przypomniał. Nigdy nie ufał ludziom
składającym palce w piramidkę.
- Moja propozycja - zaczął Renz - wiąże się z nierozwiązaną
sprawą zabójstwa.
Quinn pragnął tylko, żeby Renz powiedział swoje i wyszedł, ale i
tak poczuł, że przyspieszył mu puls. Glina na zawsze zostanie gliną,
pomyślał gorzko. Niebieska krew w żyłach zmian się nie ima. Czy
nie dlatego siedział tu cały dzień, pielęgnując żal nad samym sobą?
- Słyszał pan o sprawie zabójstwa Elznerów? - spytał Renz.
Quinn pokręcił głową, że nie.
- Nie oglądam wiadomości. Poprawiają mi nastrój inaczej.
Więc Renz wprowadził go w temat. Jan i Martina Elznerów,
małżeństwo, znaleziono dziesięć dni temu, zastrzelonych we wła-
snym mieszkaniu na Upper West Side. Zginęli we wczesnych godzi-
nach porannych, oboje mniej więcej w tym samym czasie. Broń, z
której oddano strzały, została znaleziona w dłoni nieżyjącego męża.
Był to stary półautomatyczny Walther .38. Numer seryjny pistoletu
wypalono kwasem.
- Robi się to z połową nielegalnej broni w Nowym Jorku - za-
uważył Quinn.
- Na to wygląda. Mąż zginął od pojedynczego strzału w skroń.
- Ślady prochu na dłoni?
- Trochę. Ale mogły się pojawić, kiedy wkładano mu broń do
ręki.
- Oparzenia przy ranie wlotowej?
- Aha. Strzał padł z bliskiej odległości.
- Morderstwo, potem samobójstwo - podsumował Quinn.
- Taka jest wersja oficjalna. W to chcą wierzyć.
- Kto?
- Oficerowie nowojorskiej policji, którzy nie są mną. Moim
zdaniem Elznerowie zostali zamordowani.
Quinn rozsiadł się wygodniej na sprężynowej sofie i skrzywił się.
Ból głowy nie ustępował.
- Dlaczego jest pan innego zdania? - zapytał.
- Przede wszystkim, zamierzam zostać następnym szefem poli-
cji. Komisarz Barrow na początku przyszłego roku ustąpi ze stano-
wiska z powodów zdrowotnych. Departament szuka kandydata na
jego miejsce, a jestem na liście.
- Wiążące się z tym włażenie w cudze dupy opanował pan do
perfekcji.
- Panie Quinn, był pan najlepszym gliną w Wydziale Zabójstw.
To może wrócić. Wystarczy przyjąć moją propozycję.
- Nie słyszałem żadnej propozycji - odparł Quinn. Chryste! Ko-
lejna oferta. Oblizał wargi. Były suche. - Ale wszystko w swoim
czasie. Czemu sądzi pan, że Elznerów zamordowano?
- Bo rozmawiałem z lekarzem sądowym Juliusem Niftem. To
mój stary kumpel.
Quinna nie zaskoczyło, że Nift i Renz się przyjaźnią. Para kuta-
sów.
- Nift zdradził mi w zaufaniu, że kąt wejścia kuli nie bardzo
pasuje do samobójstwa. Trajektoria pocisku zanadto biegnie w dół.
- I stwierdził, że definitywnie wyklucza to postrzał z własnej
ręki?
- Nie - przyznał Renz. - Czyni go tylko mniej prawdopodob-
nym. Co więcej, na niektórych wystrzelonych kulach są rysy mogące
wskazywać na użycie tłumika, jakby pozostały po zetknięciu z de-
flektorem lub jakąś nierównością powierzchni. Pistolet w dłoni El-
znera nie miał tłumika. Ale na lufie pozostały znaki sugerujące, że
mógł być do niej przykręcany.
- Ale znaki na broni i pociskach niczego nie rozstrzygają. Nie
bardziej niż kąt rany wlotowej.
- Prawda - zgodził się Renz. - Tylko że mamy jeszcze zakupy.
- Zakupy?
- Leżały na stole, a obok nich dwie częściowo rozpakowane re-
klamówki. Na podłodze kuchni leżała puszka tuńczyka. W najbliż-
szych sklepach spożywczych i delikatesach nikt nie pamięta, żeby
któreś z Elznerów coś kupowało albo zamawiało dostawę w ciągu
dnia lub wieczorem. W żadnej reklamówce nie było rachunku.
- Dziwne - powiedział Quinn.
- Nikt nie przerywa wypakowywania zakupów w środku nocy
po to, żeby ot tak popełnić morderstwo, a potem samobójstwo -
oznajmił Renz.
Quinn pomyślał, że Renz może się tu pięknie mylić.
Czekał na ciąg dalszy, ale Renz już skończył.
- To wszystko? Wszystkie pańskie dowody?
- Jak dotąd.
- Mało przekonujące.
- Jak dotąd.
Quinn wstał i przespacerował się do okna, przyciskając dłoń do
bolącego czoła. Musiał zmrużyć oczy, gdy wyjrzał na znajdującą się
dwa piętra niżej ulicę. Poranek był ciepły, choć pochmurny. Niektó-
rzy idący chodnikami piesi mieli na sobie lekkie płaszcze przeciw-
deszczowe. Kilka osób niosło otwarte parasolki.
- No to przejdźmy do pańskiej propozycji.
- Chcę, żeby poprowadził pan tajne śledztwo w sprawie zabój-
stwa Elznerów - powiedział Renz. - Przy mojej dyskretnej pomocy.
Przetrzymam dowody tak długo, jak się da, i tylko my dwaj będzie-
my znali je wszystkie. Dostanie pan godziwe wynagrodzenie i proszę
nie pytać, skąd pochodzą pieniądze. A jeśli rozwiążę... Jeśli rozwiąże
pan sprawę, a ja zostanę następnym komisarzem, wraca pan do no-
wojorskiej policji i staje się częścią jej wewnętrznego kręgu.
- Szemrany układ.
- Ano szemrany. A pan jesteś taki, kurwa, etyczny. Znam pań-
ską reputację, ale może zauważył pan, że w zasadzie skończyły się
panu możliwości. Daję panu szansę. A przy okazji jest to szansa dla
mnie. Sprawy potoczą się tak: nowym szefem policji zostanę ja albo
kapitan Vincent Egan, a wie pan, że on nie rozegra tego uczciwie.
Quinn uśmiechnął się mimo woli. Renz przed przyjściem tutaj
wszystko sobie obmyślił. Quinn wiedział coś jeszcze: Renz nigdy nie
złożyłby mu takiej propozycji, gdyby ktoś stojący nad nim w policji
lub we władzach miasta tego nie zaaprobował. Może ten ktoś miał
własne podejrzenia i chciał się przyjrzeć Eganowi i Quinnowi - a
może także Renzowi - pod mikroskopem.
- Jeśli wezmę się za to śledztwo, nie ma siły, żeby nie dowie-
dział się o tym Egan i reszta wydziału - stwierdził Quinn.
- Pracuj pan szybko, to Egan niczego nie wyniucha. A jeśli
wyniucha, wtedy będziemy się martwić. Teraz proszę, żeby wygrze-
bał się pan z tej fizycznej i psychicznej nory, w której się pan zako-
pał, i zabrał się do roboty tak, jak wiem, że pan potrafi.
- Ta ostatnia część powinna pójść w miarę łatwo - powiedział
Quinn, wciąż wyglądając przez okno.
- Ale nie bez tej pierwszej. Da pan radę?
Quinn widział otwierające się w dole kolejne parasolki, jak
ciemne, nagle rozkwitające kwiaty. Pomyślał, że miło by było, gdy-
by słońce w tym momencie przedarło się przez chmury i dało mu
znak.
Pieprzyć to. Nie potrzebował znaków.
- Spróbuję - odparł, odwracając się od zachmurzonego świata. -
Ale nawet jeśli mi się uda, nie wyobrażam sobie, jak wciśnie mnie
pan z powrotem do policji.
- Jako komisarz będę mógł.
- I, biorąc wszystko pod uwagę, nie rozumiem, dlaczego po-
stawił pan właśnie na mnie.
- Idąc tu, zauważyłem, że w okolicy jest kilka szkół.
- Jedna zaraz na końcu ulicy. Niedaleko jest też kościół. Ani na
jedno, ani na drugie nie zwracam specjalnej uwagi.
- Wiem - odrzekł Renz. - Dlatego postanowiłem do pana
wpaść.
4.
Dzień przeprowadzki.
Claire Briggs stała na środku pustego salonu i z satysfakcją przy-
glądała się świeżej farbie. Doszła do wniosku, że przez złamaną biel
ścian bladoniebieski dywan wygląda starzej, ale na razie jej to nie
przeszkadzało. Wydała oszczędności na farbę i trochę nowych mebli,
które uważała za niezbędne, ale była szczęśliwa, że mogła wreszcie
wynieść się ze swojej ciasnej sutereny w Greenwich Village.
A wszystko dzięki temu, że dostała drugoplanową rolę w nie-
przerwanie grywanej na Broadwayu komedii Owacje dla kuchmi-
strza. Claire, z ufarbowanymi na blond włosami i sztucznym francu-
skim akcentem, grała w niej Mimi, właścicielkę restauracji zakocha-
ną w szalonym, ale utalentowanym zastępcy szefa kuchni.
Szczupła kobieta średniego wzrostu, która wyglądała na wyższą
dzięki długiej szyi i wyprostowanej sylwetce, włożyła czubki palców
w kieszenie ciasno opiętych dżinsów, podeszła do okna i popatrzyła
w dół.
Zobaczyła, jak dwadzieścia osiem pięter niżej ekipa od przepro-
wadzek wydobywa z vana kupioną na pchlim targu antyczną chińską
szafkę i stacza ją po stalowej rampie wozu na ulicę. Szafka została
ciasno owinięta w grubą folię, co miało zapobiec uszkodzeniom.
Claire cieszyła się, że z polecenia jednej z grających w Owacjach...
tancerek zatrudniła akurat tę firmę przeprowadzkową - Trzech by-
siów i furgon. Mimo efekciarskiej nazwy byli ostrożni i nie migali
się od pracy. Nie wspominając o tym, że zgodnie z nazwą były z
nich atrakcyjne byczki. Firma z siedzibą w New Jersey, po drugiej
stronie East River, zatrudniająca tak naprawdę ze dwudziestu chłopa
i dysponująca kilkoma furgonetkami, dzięki solidności szybko wyra-
biała sobie reputację na Manhattanie.
Claire odeszła od okna i zwiedziła resztę położonego na West
Side mieszkania z dwiema sypialniami. Kazała pomalować salon i
kuchnię - sypialnie na razie tego nie potrzebowały, a i tak będzie
korzystała tylko z jednej. Z drugiej zrobi przechowalnię różności,
domowy gabinet i wstawi do niej niewielką sofę, którą będzie można
rozkładać, żeby pomieszczenie służyło również okazjonalnie za
pokój gościnny. Posiadanie mieszkania z rezerwowym pokojem było
w Nowym Jorku luksusem, ale Claire zawsze chciała taki mieć.
Pasował do jej planów, które nawet dla niej nie były do końca jasne.
Usłyszała głosy, szuranie i otwierane silnym pchnięciem drzwi.
Wróciła do salonu i zobaczyła, że jeden z robotników przytrzymuje
drzwi, żeby drugi mógł wwieźć chińską szafkę. Ten z szafką był
krzepkim blondynem o pociągłej, szczupłej twarzy - ze swoją urodą
mógłby być aktorem. Claire pomyślała, że może i nim był. Tak to
już było na Manhattanie. Każdy mógł być aktorem. Każdy mógł być
kimkolwiek.
- Pod tę ścianę. - Wskazała palcem. Miała nadzieję, że będą
uważać na mahoniową szafkę, mimo że nie była szczególnie warto-
ściowa. Claire ją lubiła i zamierzała przechowywać w niej kryszta-
łowe kieliszki, które dwa lata temu pozostawiła jej babcia, obecnie
spoczywająca na cmentarzu w Wisconsin.
- Niczego sobie mebelek - powiedział blondyn, gdy razem ze
swoim niemal równie przystojnym ciemnowłosym kolegą zerwali
taśmy, zdarli folię i przydźwigali szafkę pod ścianę salonu. - Tu
pasuje?
- Troszkę na lewo, gdyby byli panowie tak uprzejmi - poprosiła
Claire.
- Będziemy - odezwał się ciemniejszy. - Pani jest szefem.
- I miło się z panią współpracuje - dodał blondyn, puszczając
oczko.
Claire nie mogła się do niego nie uśmiechnąć. Zdecydowanie był
magnetycznym typem, jak jakiś współczesny wiking. Gdyby nie była
w związku z Jubalem...
Ale była w związku. Powściągnęła uśmiech, żeby nie wydał się
zbyt zachęcający.
Prawie półtorej godziny zajęło trzem robotnikom wniesienie po-
zostałych mebli do windy towarowej i ustawienie ich mniej więcej
tam, gdzie chciała Claire. Przez cały ten czas blondyn poświęcał
Claire szczególnie dużo uwagi, co zdawało się bawić pozostałych
dwóch - tego ciemnowłosego oraz przystojnego, łysego Afroamery-
kanina, który był zbudowany jak tancerz i z gracją tancerza się poru-
szał.
Kiedy skończyli, to właśnie blondyn podszedł do Claire, niosąc
na podkładce papier do podpisania, i powiedział, że wystawią jej
rachunek. Odpowiedziała, że wolałaby wypisać im czek dzisiaj, bo
nie lubi odkładać takich rzeczy na później. To przywołało na twarz
blondyna szeroki uśmiech.
- To miłe - powiedział. - W tej branży zdarza się, że klient
człowieka wybzyka.
Cierpliwie czekał na odpowiedź, ale Claire postanowiła nie ba-
wić się z nim w dwuznaczności. Tylko interesy. Wypisała czek,
uwzględniając hojny napiwek, i podała wikingowi. Zlany potem,
stojąc bliżej, niż było to konieczne, emanował żarem i zapachem,
który powinien być nieprzyjemny, ale wcale taki nie był. Claire
musiała przyznać, że czuła się niezręcznie przez tego faceta. I podo-
bało jej się to.
Zrobił pokaz z oglądania czeku, po czym odezwał się z uśmie-
chem:
- Claire, nazywam się Lars Svenson.
- Świeżo ze Szwecji? - Nie wiedziała, co powiedzieć, a to głu-
pie pytanie ślina sama przyniosła na język.
- Niezupełnie - odrzekł Svenson. - Szczerze mówiąc, od kilku
pokoleń w Stanach. A Briggs? Czy to nazwisko mężatki?
- Jeszcze nie - powiedziała Claire. - Ale już niedługo.
- Niedługo znaczy, że nie. Data już ustalona?
- Nie.
- Były oświadczyny?
- Nie bezpośrednie. Dobrze się rozumiemy.
Obdarzył ją szerokim, zmysłowym uśmiechem.
- Porozumienie to nie to samo co kontrakt.
Pokręciła głową, mówiąc „nie” jego oczywistym intencjom.
- Obawiam się, że w tym przypadku to jedno i to samo.
Svenson wzruszył ramionami.
- Cóż, jeśli okaże się, że zamordował trzy poprzednie żony...
Wybuchnęła śmiechem.
- Wtedy będę potrzebowała pomocy przy przeprowadzce.
Zamarkował dziarski salut, posłał jej kolejny uśmiech i zniknął
za drzwiami.
- Uff! - Claire usłyszała własny wydech.
Znów podeszła do okna i obserwowała, jak w dole Svenson i je-
go dwaj koledzy wskakują do furgonetki, po czym nieduży, ale ma-
sywny van zjechał z krawężnika.
Claire jeszcze raz obeszła mieszkanie, żeby sprawdzić, jak usta-
wiono meble. Przesunęła stół bliżej sofy, po czym zamieniła miej-
scami dwie lampki.
Stała z rękami na biodrach, rozważając, gdzie na ścianach salonu
najlepiej będą wyglądały makaty, kiedy z torebki dobiegło ćwierka-
nie telefonu komórkowego.
Pospieszyła do kąta, gdzie leżała rzucona na podłogę torebka, i
wygrzebała z niej aparat.
- Claire? Tu Maddy. - W słuchawce odezwał się kobiecy głos.
Madison Capp, koleżanka tancerka, która zarekomendowała firmę
przeprowadzkową. .
- Cześć, Maddy - przywitała się Claire.
- Chłopcy wnieśli ci meble?
- I się wynieśli. Dziękuję, że mi ich poleciłaś. Byli fantastycz-
ni. Niczego nie popsuli ani nie porysowali.
- Do tego są bardzo malowniczy, co?
Przełożył Bartosz Kurowski Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału DARKER THAN NIGHT Copyright © 2004 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Damasiewicz Zdjęcie na okładce Elisabeth Ansley / Trevillion Images Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Andrzej Opala Korekta Małgorzata Denys Łamanie Jacek Kucharski ISBN 978-83-7839-730-4 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp, z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia POZKAL Spółka z o.o. 88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12
Królewskim Aardvarkianom, pierwszym pośród wielu
Gdyby on umarł, piękno by umarło, A chaos czarny znów by świat ogarnął. William Shakespeare, Venus i Adonis Przełożył Maciej Słomczyński A skoro błędnych powiek już więcej nie ruszę, Wyssij z ostatnim tchnieniem uchodzącą duszę. Alexander Pope, List Heloizy do Abelarda Przełożył Ludwik Kamiński
1. Jan Elzner drgnęła zaalarmowana, gdy coś wyrwało ją ze snu. Coś... dźwięk z kuchni wdarł się w miłe sny, których już nie pa- miętała. Wyciągnęła ramię, żeby potrząsnąć mężem Martinem, ale jej ręka natrafiła jedynie na gładką pościel i chłodną poduszkę. Może obudził się przed nią i poszedł sprawdzić, co to za dźwięk? Jan uśmiechnęła się, z powrotem odpływając w płytki sen, pewna, że jej mąż wróci do łóżka i że znów wszystko będzie dobrze. Dźwięk pewnie był jakimś głupstwem - ot, zamrażarka pracująca w swoim zwykłym rytmie albo przedmiot, który stał tak niepewnie, że w końcu spadł z jednej z szafek. Martin sobie z tym poradzi, tak jak radził sobie prawie ze wszystkim. Był mężczyzną, który... Głos. Niewyraźny, ale to na pewno mówił Martin. Z kim mógł rozmawiać o - raz jeszcze zerknęła na radiobudzik przy łóżku - trzeciej nad ranem? Głos umilkł. Jan szerzej otworzyła oczy, leżąc bez ruchu w ciemnościach. Od- ległe brzmienia na pół rozbudzonego Manhattanu sączyły się przez okno sypialni. Czyjeś słabe, dalekie zawołanie, syrena jak polujący gdzieś w oddali wilk, szmer gardłowo warczącego pod oknem ruchu ulicznego. Odgłosy nocy. Przewróciła się na plecy, słuchając, nasłuchując... Z lękiem. Choć nie powinna się lękać. Nie boję się! Nie ma czego się bać! Ale wiedziała, że to nieprawda.
Martin nigdy nie mówił do siebie. Nie wyobraziłaby sobie czegoś takiego. Coś brzęknęło, odbiło się, choć słabo, i potoczyło po płytkach kuchennej podłogi. Obróciła się i usiadła na skraju łóżka, z sercem gwałtownie biją- cym na alarm. Przypomniała sobie słowa, które wiele lat temu usły- szała od babci: „Serce wie wcześniej niż głowa. Zawsze wie pierw- sze”. Za drzwiami sypialni widziała padający z kuchni prostokąt światła, kładący się ukośnie na podłodze korytarza. Zamigotał, gdy przemknął przez niego cień. Co też Martin może tam robić? Podniosła się, jedną nogę stawiając na plecionym dywaniku, któ- ry leżał przy łóżku, a drugą na chłodnym parkiecie z twardego drew- na. Do zamieszkania w apartamencie na Upper West Side zachęciły ją i Martina między innymi te wypolerowane dębowe parkiety. W jakiś sposób wiedzieli, że mogą być tu szczęśliwi. I byliśmy szczęśliwi. Jesteśmy szczęśliwi! Co takiego wie jej serce, że jeszcze nie dostrzegła tego głowa? Strach działał jak narkotyk, a jednak pchał ją poprzez grozę w kierunku światła na drugim końcu korytarza. Musiała sprawdzić, musiała się dowiedzieć, co tak ją przeraziło. Szła na sztywnych no- gach, w jedwabnej nocnej koszuli, a jej pobladłe palce zaciskały się wokół kciuków. Jedyne, co teraz słyszała, to ciche tup-tup! własnych nagich stóp uderzających o podłogę, niosących ją w kierunku światła i straszliwej wiedzy, której musiała stawić czoła. Skręciła za róg i stanęła w drzwiach do kuchni. Jej oddech zatrzymał się, gdy objęła wszystko wzrokiem: oświe- tloną jasno kuchnię, Martina zwiniętego na podłodze w dziwnie czarnej plamie, reklamówkę i zakupy rozsypane na błyszczącym, szarym blacie stołu. Przy prawym ramieniu Martina leżała puszka tuńczyka. To ją słyszałam, jak upadła! Musiała stoczyć się ze stołu. Słyszała siebie, mamroczącą imię Martina, gdy dawała krok w jego stronę. Nie zdziwiła się - naprawdę prawie wcale - gdy zza kuchennej
wyspy wyłoniła się ciemna sylwetka i ruszyła w jej kierunku. Było to raczej potwierdzenie tego, co zdążył podpowiedzieć jej strach. Coś w prawej ręce. Pistolet? Nie. Tak! Pistolet, do którego coś było przytwierdzone. Pistolet z tłumi- kiem. - Proszę! - Zasłoniła twarz dłonią. - Proszę! - Nie mnie! Nie mnie! Jeszcze nie teraz! Ledwie usłyszała pyk! pistoletu, gdy kula przedarła się przez tkankę i kość, spomiędzy piersi pomknęła ku sercu - ołowiany po- cisk burzący i rozdzierający jej świat, jej życie, kładący kres jej przeszłości, przyszłości, wszyst- kiemu. Żyła jeszcze, leżąc na podłodze, z dala od bólu, chociaż nie od strachu, gdy uzbrojony mężczyzna na sekundę pochylił się nad Mar- tinem, a potem ostrożnie przeszedł nad nią, uważając, żeby nie po- walać butów krwią, i dalej zmierzał w kierunku drzwi. Przez chwilę widziała wyraz twarzy potwora, który zabrał jej wszystko, co miała i czym była. To on! Był taki spokojny, uśmiechał się z zadowoleniem, jak zwykły robotnik, który zakończył rutynową, ale konieczną pracę. Zerknął na nią z nikłym zainteresowaniem, po czym najwyraźniej uznał, że jest martwa. Nie pomylił się. Pospieszył się tylko o kilka sekund.
2. Błysk! Fedderman zamrugał, gdy zrobiono jeszcze jedno zdjęcie i gdy mechanizm przesuwający kliszę w aparacie zabrzęczał jak miniatu- rowy mikser. Technicy kryminalistyczni kręcili się po całym miesz- kaniu, robiąc zdjęcia, spryskując powierzchnie luminolem, odkurza- jąc, skubiąc pesetami. Elznerom intruzi najwyraźniej nie przeszkadzali. Tak jak jatka w kuchni. Nie przeszkadzało im nawet to, co im zrobiono. Tak już mieli ci, których spotkała nagła śmierć. Osaczany przez wszystkie potworności, jakie widział, pracując w nowojorskiej poli- cji, Fedderman często myślał, że było to dla nich jedynym miłosier- dziem. - Kończysz już z tą dwójką? - Jego partnerka Pearl zadała to pytanie lekarzowi medycyny sądowej, zadufanemu i aż przesadnie zadbanemu człowieczkowi nazwiskiem Nift, który - gdyby jego życie potoczyło się inaczej - mógł zrobić karierę w filmie, grając Napoleona. Miotał się nad ciałami już dobrych piętnaście minut, dzieląc się z Pearl i Feddermanem pierwszymi spostrzeżeniami. - Pewnie. Możecie sobie trochę z nimi pofiglować. Nie zapo- mnijcie tylko zapiąć rozporków, gdy skończycie. Odrażający Napoleon. Fedderman patrzył na Pearl, która, być może specjalnie, mocno nadepnęła Niftowi na stopę, gdy szła w kierunku ciała Martina El- znera. Jej sprawiające wrażenie wygodnych czarne buty na wysokich obcasach (żeby wydawała się wyższa nad swoje metr sześćdziesiąt)
potrafiły być niebezpieczne. Nift skrzywił się i szarpnął w tył, niemal posyłając przy tym kopniakiem w dal puszkę tuńczyka. - Tylko w krew nie wdepnij - ostrzegła go Pearl. Po czym kompletnie przestała zwracać na niego uwagę. Pochyliła się i delikatnie podważyła półautomatyczny pistolet marki Walther, wokół którego zaciskały się martwe palce Elznera, a potem wsunię- tym w lufę ołówkiem przeniosła go do plastikowej torebki na dowo- dy rzeczowe. Nift łypnął na nią i ruszył ku drzwiom, zabierając swoje chore poczucie humoru i nie oglądając się za siebie. Fedderman wiedział jedno o detektyw Pearl Kasner: na pewno nie pozwalała, żeby kto- kolwiek sobie z nią pogrywał. Nawet Napoleon. Właśnie ta cecha charakteru pakowała ją często w kłopoty i skierowała jej karierę na boczny tor. I dlatego Fedderman ją lubił, choć podejrzewał, że nie- długo przestanie być jego partnerką. Za rok o tej porze będzie praw- dopodobnie prowadziła taksówkę lub namawiała klientów do zakupu perfum w którymś z marketów Macy's. Fedderman pomyślał, że była niezłą laską ze świetnymi cyckami i kształtnym tyłkiem i że gdyby była wyższa, mogłaby zostać aktorką lub modelką. Uważne ciemne oczy, czarne włosy, zadarty nosek, charakterystyczny urok. Fedderman dumał niekiedy, że gdyby był młodszy, nieżonaty, gdyby nie zdarzały mu się sporadyczne proble- my ze wzwodem, gdyby nie miał nieświeżego oddechu, chronicznie buntującego się żołądka, trzydziestu kilogramów nadwagi i powięk- szającej się łysiny, mógłby do niej wystartować. Pearl podała jednemu z techników plastikową torebkę z pistole- tem, zerkając przy tym na Feddermana, jakby wiedziała, o czym myślał. Wie. Byli partnerami, i to na miesiące przed tym, zanim zaczęły się kłopoty Pearl. Żadne nie mogło liczyć na taryfę ulgową i oboje dobrze o tym wiedzieli. Tak to działało. Gdyby zmęczyli się swoim towarzystwem, znaczyłoby, że mieli, kurwa, pecha. Zupełnie jak tych dwoje na kuchennej podłodze.
Wydział Zabójstw dostał wezwanie po tym, jak mundurowi z wozu patrolowego zjawili się na miejscu zbrodni, zawiadomieni przez sąsiada zza ściany, który zauważył na tapecie w swojej kuchni coś, co wyglądało na otwór po kuli. Kiedy dozorca ich wpuścił, okazało się, że otwór rzeczywiście wybiła kula. Przeszła przez Jan Elzner, a potem przez ścianę oddzielającą mieszkanie Elznerów od sąsiedniego lokalu. Mundurowi przestali się tam kręcić i zabezpie- czyli miejsce zdarzenia. Pearl i Fedderman przesłuchali lokatorów mieszkających z lewej, z prawej, pod i nad Elznerami. Nikt nie pamiętał, żeby słyszał coś przypominającego wystrzał z broni palnej, ale zdaniem Nifta strzały padły gdzieś między drugą a czwartą nad ranem, kiedy sen jest naj- głębszy. Albo powinien taki być. Fedderman wiedział, że gdy ludzie budzili się o tej porze, z niejasnych powodów działy się niekiedy potworne rzeczy. Przypatrzył się jatce, czując, jak - nawet po tylu latach, po wszystkim, co widział - zawartość żołądka podchodzi mu do gardła. Spojrzał na stół kuchenny. - Co sądzisz o tych zakupach? Wygląda na to, że któreś z El- znerów, a może nawet oboje, właśnie wróciło ze sklepu i je wypa- kowywało. Ciemne oczy Pearl posłały mu ponure spojrzenie. - O trzeciej nad ranem? Jedno w piżamie, drugie w nocnej ko- szuli? - Wiem, że nie brzmi to najsensowniej, ale zakupy mogli zro- bić wcześniej, tylko zapomnieli je wypakować. A jak sobie przypo- mnieli, wstali, żeby to zrobić, i pokłócili się. Małżonek wyciągnął gnata, załatwił żonkę, a potem siebie. W prawdziwym świecie to się zdarza. - Chodzi ci o świat, w którym żyjemy? Fedderman nie miał ochoty wdawać się w dysputę, która skręcała w kierunku cokolwiek filozoficznym. - To co powiemy kapitanowi Eganowi? Morderstwo z samo- bójstwem?
- Najchętniej nic bym chujowi nie mówiła. - Pearl! - Dobrze, dobrze... To rzeczywiście wygląda na morderstwo i samobójstwo, więc pewnie nim było. Eksplodowało tłumione napię- cie, skutek życia w wielkim mieście i tak zwanego małżeńskiego szczęścia. Fedderman odetchnął. Nie zamierzała bóść systemu i powodować problemów. I bez tego miał ich pod dostatkiem. - Ale coś mi się tu nie domyka. - Zawsze coś się nie domyka - odparł Fedderman - ale musimy polegać na dowodach. Dwa trupy. A to, co małżonek trzymał w ręce, bez wątpienia było bronią. Wokół dziury w głowie widać oparzenia od prochu. Najwyraźniej zastrzelił żonę, zorientował się, jakie ku- rewstwo zrobił, i palnął sobie w łeb. Honorowo. Morderstwo i sa- mobójstwo. Wyjaśnianie przestępstw to robota jak przy taśmie mon- tażowej, bo zaraz pojawia się nowe, któremu trzeba poświęcić uwa- gę. Odhaczamy problem i bierzemy się za następny, który nadjeżdża. - Choć sami stoimy w miejscu. Fedderman wiedział, co miała na myśli. Nawet jeśli udałoby jej się zachować pracę w nowojorskiej policji, nie miała szans, żeby awan- sować. Awanse nie były dla Pearl. Zdawała sobie sprawę ze swojej sytuacji, tak jak wszyscy inni, po tym, co zrobiła kapitanowi Eganowi. Pearl i Egan. Myśląc o nich, Fedderman czasami łapał się na tym, że ma uśmiech na twarzy.
3. - Ach! Quinn, nieprawdaż? Mężczyzna, który to powiedział, stał w drzwiach mieszkania znajdującego się w bloku bez windy na West Side. Był w średnim wieku i łysiał; miał pociągłą twarz wspartą na podwójnym podbród- ku, obrzmiałe purpurowe worki pod piwnymi, pozbawionymi rado- ści oczyma i starannie przystrzyżony opadający wąs, który zaczynał siwieć. Był z niego kawał chłopa, choć brzuch mu nieco zwisał. Wyglądał, jakby poskładano go z nieprzystających do siebie frag- mentów ciała, przez co jego drogi, szyty na miarę garnitur przywo- dził na myśl coś, co wygrzebano z kosza z przecenionymi ciuchami. Minęły tylko cztery lata, więc rozpoznał Quinna i Quinn o tym wiedział. Gospodarz nie wstał z wytartej sofy, na której siedział twarzą do drzwi. - Prawdaż. Quinn - odpowiedział niepotrzebnie na pytanie Har- leya Renza, zastępcy szefa nowojorskiej policji. Frank Quinn był kościstym mężczyzną o ostrych rysach, wzrostu ciut powyżej metr osiemdziesiąt pięć, z dwukrotnie złamanym no- sem, kwadratową szczęką i krótko ściętymi ciemnymi włosami, których nie imał się grzebień. Ale najlepiej zapamiętywało się jego oczy: zielone, beznamiętne oczy gliny, zdające się od pierwszego wejrzenia domyślać najgłębiej skrywanych tajemnic rozmówcy. Dziś Quinn obchodził urodziny. Skończył czterdzieści pięć lat. Przydało- by mu się golenie, czysta koszula, świeża bielizna, fryzjer i nowe życie.
- Drzwi pan nie zamknął - poinformował Renz, wchodząc do mikroskopijnego, zapuszczonego mieszkania. - Nie boi się pan, że ktoś wejdzie i zwinie sobie coś na oślep? - Faktycznie musiałby być ślepy, żeby chcieć coś stąd zwinąć. Renz uśmiechnął się, a jego twarz przybrała wygląd pyska nęka- nego gazami ogara. Zaraz zmienił minę, ale nadal wyglądał jak nę- kany gazami ogar. - Nie mówiłem panu tego wcześniej, ale naprawdę przykro mi z powodu May. Żeście się rozwiedli i w ogóle. Często pan ją widuje? A małą? Laura, dobrze pamiętam? - Lauri. May nie może na mnie patrzeć. I poza Lauri nic jej do tego nie zmusza. A Lauri sama jeszcze nie wie, czego chce. W co ma wierzyć odnośnie do mojej osoby. - Przedstawił pan jej swoją wersję? - Ostatnio nie. Wierzy May, a ta mówi jej, co powinna myśleć. Wybyły do Los Angeles. Żeby być jak najdalej ode mnie. Renz pokręcił głową. - Niewiele przemawia na korzyść małżeństwa poza tym, że to instytucja. Jak więzienie albo dom wariatów. Byłem żonaty przez dwadzieścia sześć lat, aż wreszcie małżonka zwiała z moim bratem. - Słyszałem - powiedział Quinn. - Ubaw był po pachy. - Teraz i ja potrafię się z tego śmiać. Na tym zdumiewającym świecie wszystko może się zmienić. Pańska gówniana sytuacja też. Quinn wiedział, o jakiej sytuacji mówił Renz. Cztery lata temu Quinn stracił reputację, pracę i rodzinę, bo niesłusznie oskarżono go o molestowanie dzieci - o gwałt na trzynastolatce. Trudno, żeby ją zgwałcił, skoro nigdy wcześniej jej nie widział. Rozumiał, dlaczego go wrobiono. Szkopuł w tym, że nie wiedział jak. Był dobrym gliną, nawet świetnym, ogólnie szanowanym za nie- ustępliwość i inteligentne podejście do dochodzeń. Nie poddawał się. Nie ustępował. Miał wyniki. I w końcu okazał się zbyt dobrym policjantem, żeby nie dostrzec drobnych niespójności w śledztwie dotyczącym zabójstwa dilera narkotyków. Quinn zaczął kopać głębiej, aż odkrył sieć korupcji i
zepsucia na większą skalę, a zaplątanych w to było wielu jego kole- gów z wydziału. Dręczył się tym, co musi zrobić, ale wiedział, tak jak i oni wiedzieli, że w końcu pójdzie ze swoimi podejrzeniami do Wydziału Wewnętrznego. Quinn porozmawiał ze swoim przełożo- nym, kapitanem Vince'em Eganem, i wprost mu to powiedział. Ale z wewnętrznymi ktoś skontaktował się wcześniej. Doniósł, że w Brooklynie brutalnie zgwałcono dziewczynkę. Quinn osłupiał, ale na początku nie przestraszył się za bardzo. Był niewinny. Oskar- żenie musiało być pomyłką. Pokazano mu znaleziony na miejscu zdarzenia guzik - takiego samego brakowało przy koszuli, którą miał na sobie w noc gwałtu. Potem, co wprawiło go w jeszcze większe osłupienie, dziewczynka wskazała go na okazaniu. Zidentyfikowała go po wzroście i budowie ciała oraz po nierównej bliźnie na prawym przedramieniu, mimo że gwałciciel miał na twarzy maskę z pończochy. Quinn zrozumiał, że oskarżenie nie było pomyłką. Było działa- niem prewencyjnym. Skonfiskowano komputer z jego biurka na komisariacie i znale- ziono w nim trzy sugestywne e-maile do dziewczynki. Nie widział ich nigdy wcześniej. A na twardym dysku komputera wykryto naj- bardziej perwersyjną dziecięcą pornografię. Powiedziano Quinnowi, że jest niedobrze. Quinn wiedział, że jest fatalnie. Znał zasady gry. Wiedział, co będzie dalej. Wskażą mu teraz drogę wyjścia z opresji. Wskazali. Wcześniejsza emerytura z ułamkiem poborów albo oskarżenie o molestowanie dzieci, o gwałt na nieletniej. Quinn zdał sobie sprawę, że tylko Egan mógł zaalarmować sko- rumpowanych gliniarzy i że sam musiał być równie skorumpowany, jak oni. Prawdopodobnie to właśnie myślący strategicznie Egan uchronił Quinna od oskarżenia, nie pozwalając, aby smród rozszedł się poza policję. Quinn, wiedząc, że i tak nikt mu nie uwierzy, zrozumiał sens układu, kropki nad korupcyjnym i. Cokolwiek o nim mówić, był realistą.
Zachował więc lichą pensyjkę, ale stracił pracę i wszystko razem z nią. Wszystko. Nie sądził, że ruina nastąpi tak szybko i że będzie tak całkowita. W mgnieniu oka przepadła jego reputacja, wiarygodność i jego mał- żeństwo. Co więcej, okazało się, że musi żyć tylko ze swojej mizernej pen- sji, że jest wyrzutkiem, niezdolnym do znalezienia pracy czy po- rządnego mieszkania, bo figuruje na nieoficjalnej liście nowojorskiej policji jako seksualny dewiant. Zawsze kiedy już myślał, że wycho- dzi na prostą, wieści w jakiś sposób docierały do tego, od kogo zale- żała jego przyszłość. Ten, kto zepchnął Quinna na dno, chciał, żeby Quinn pozostał na dnie. Po odejściu May tak mu jej z początku brakowało, że odbiło się to na jego zdrowiu. Obawiał się, że bolący żołądek zamieni mu się w końcu w kamień. Teraz często myślał o Lauri, ale o May prawie wcale. Renz mą- drze mówił. Rzeczywistość się zmienia. Kapitan Harley Renz nigdy specjalnie Quinna nie obchodził. Ambitny i przebiegły sukinsyn, który lubił dużo wiedzieć o innych. Dla Renza wiedza o osobistym życiu ludzi była jak zakryte karty w pokerze. - Pił pan? - zapytał Renz. - Nie. Dopiero dziesiąta. Wykańcza mnie tylko kurewski ból głowy. Renz wyjął z kieszeni malutką białą buteleczkę z plastiku i wy- ciągnął ją do Quinna. - Może ibuprofen coś da? Quinn tylko na niego patrzył. Renz schował buteleczkę do kieszeni. - Okolica nie jest taka zła - powiedział Renz, rozglądając się. - Tylko ta pańska nora wygląda jak mekka karaluchów. - Budynek ma być remontowany, więc czynsz jest niski. Wyna-
jąłem rzecz jasna dekoratora wnętrz. - Nazywa się Johnnie Walker? - Nieee. Na niego mnie nie stać. - Uśmiech losu może to odmienić. Może zapewnić tak potrzeb- ne panu pieniądze i pomóc w odzyskaniu reputacji. - Niby jak? - Ja tu jestem. - Sam pan powiedział, że to mekka karaluchów. - Dobrze znów słyszeć te pańskie cwane gadki - powiedział Renz. - Znaczy że nie załamał się pan do końca. Quinn patrzył, jak Renz mości się w steranym fotelu z poręcza- mi, stojącym naprzeciwko steranej sofy, i składa palce w piramidkę, jakby zebrało mu się na modlitwę - charakterystyczny gest, który Quinn dopiero teraz sobie przypomniał. Nigdy nie ufał ludziom składającym palce w piramidkę. - Moja propozycja - zaczął Renz - wiąże się z nierozwiązaną sprawą zabójstwa. Quinn pragnął tylko, żeby Renz powiedział swoje i wyszedł, ale i tak poczuł, że przyspieszył mu puls. Glina na zawsze zostanie gliną, pomyślał gorzko. Niebieska krew w żyłach zmian się nie ima. Czy nie dlatego siedział tu cały dzień, pielęgnując żal nad samym sobą? - Słyszał pan o sprawie zabójstwa Elznerów? - spytał Renz. Quinn pokręcił głową, że nie. - Nie oglądam wiadomości. Poprawiają mi nastrój inaczej. Więc Renz wprowadził go w temat. Jan i Martina Elznerów, małżeństwo, znaleziono dziesięć dni temu, zastrzelonych we wła- snym mieszkaniu na Upper West Side. Zginęli we wczesnych godzi- nach porannych, oboje mniej więcej w tym samym czasie. Broń, z której oddano strzały, została znaleziona w dłoni nieżyjącego męża. Był to stary półautomatyczny Walther .38. Numer seryjny pistoletu wypalono kwasem. - Robi się to z połową nielegalnej broni w Nowym Jorku - za- uważył Quinn.
- Na to wygląda. Mąż zginął od pojedynczego strzału w skroń. - Ślady prochu na dłoni? - Trochę. Ale mogły się pojawić, kiedy wkładano mu broń do ręki. - Oparzenia przy ranie wlotowej? - Aha. Strzał padł z bliskiej odległości. - Morderstwo, potem samobójstwo - podsumował Quinn. - Taka jest wersja oficjalna. W to chcą wierzyć. - Kto? - Oficerowie nowojorskiej policji, którzy nie są mną. Moim zdaniem Elznerowie zostali zamordowani. Quinn rozsiadł się wygodniej na sprężynowej sofie i skrzywił się. Ból głowy nie ustępował. - Dlaczego jest pan innego zdania? - zapytał. - Przede wszystkim, zamierzam zostać następnym szefem poli- cji. Komisarz Barrow na początku przyszłego roku ustąpi ze stano- wiska z powodów zdrowotnych. Departament szuka kandydata na jego miejsce, a jestem na liście. - Wiążące się z tym włażenie w cudze dupy opanował pan do perfekcji. - Panie Quinn, był pan najlepszym gliną w Wydziale Zabójstw. To może wrócić. Wystarczy przyjąć moją propozycję. - Nie słyszałem żadnej propozycji - odparł Quinn. Chryste! Ko- lejna oferta. Oblizał wargi. Były suche. - Ale wszystko w swoim czasie. Czemu sądzi pan, że Elznerów zamordowano? - Bo rozmawiałem z lekarzem sądowym Juliusem Niftem. To mój stary kumpel. Quinna nie zaskoczyło, że Nift i Renz się przyjaźnią. Para kuta- sów. - Nift zdradził mi w zaufaniu, że kąt wejścia kuli nie bardzo pasuje do samobójstwa. Trajektoria pocisku zanadto biegnie w dół. - I stwierdził, że definitywnie wyklucza to postrzał z własnej ręki? - Nie - przyznał Renz. - Czyni go tylko mniej prawdopodob-
nym. Co więcej, na niektórych wystrzelonych kulach są rysy mogące wskazywać na użycie tłumika, jakby pozostały po zetknięciu z de- flektorem lub jakąś nierównością powierzchni. Pistolet w dłoni El- znera nie miał tłumika. Ale na lufie pozostały znaki sugerujące, że mógł być do niej przykręcany. - Ale znaki na broni i pociskach niczego nie rozstrzygają. Nie bardziej niż kąt rany wlotowej. - Prawda - zgodził się Renz. - Tylko że mamy jeszcze zakupy. - Zakupy? - Leżały na stole, a obok nich dwie częściowo rozpakowane re- klamówki. Na podłodze kuchni leżała puszka tuńczyka. W najbliż- szych sklepach spożywczych i delikatesach nikt nie pamięta, żeby któreś z Elznerów coś kupowało albo zamawiało dostawę w ciągu dnia lub wieczorem. W żadnej reklamówce nie było rachunku. - Dziwne - powiedział Quinn. - Nikt nie przerywa wypakowywania zakupów w środku nocy po to, żeby ot tak popełnić morderstwo, a potem samobójstwo - oznajmił Renz. Quinn pomyślał, że Renz może się tu pięknie mylić. Czekał na ciąg dalszy, ale Renz już skończył. - To wszystko? Wszystkie pańskie dowody? - Jak dotąd. - Mało przekonujące. - Jak dotąd. Quinn wstał i przespacerował się do okna, przyciskając dłoń do bolącego czoła. Musiał zmrużyć oczy, gdy wyjrzał na znajdującą się dwa piętra niżej ulicę. Poranek był ciepły, choć pochmurny. Niektó- rzy idący chodnikami piesi mieli na sobie lekkie płaszcze przeciw- deszczowe. Kilka osób niosło otwarte parasolki. - No to przejdźmy do pańskiej propozycji. - Chcę, żeby poprowadził pan tajne śledztwo w sprawie zabój- stwa Elznerów - powiedział Renz. - Przy mojej dyskretnej pomocy. Przetrzymam dowody tak długo, jak się da, i tylko my dwaj będzie- my znali je wszystkie. Dostanie pan godziwe wynagrodzenie i proszę
nie pytać, skąd pochodzą pieniądze. A jeśli rozwiążę... Jeśli rozwiąże pan sprawę, a ja zostanę następnym komisarzem, wraca pan do no- wojorskiej policji i staje się częścią jej wewnętrznego kręgu. - Szemrany układ. - Ano szemrany. A pan jesteś taki, kurwa, etyczny. Znam pań- ską reputację, ale może zauważył pan, że w zasadzie skończyły się panu możliwości. Daję panu szansę. A przy okazji jest to szansa dla mnie. Sprawy potoczą się tak: nowym szefem policji zostanę ja albo kapitan Vincent Egan, a wie pan, że on nie rozegra tego uczciwie. Quinn uśmiechnął się mimo woli. Renz przed przyjściem tutaj wszystko sobie obmyślił. Quinn wiedział coś jeszcze: Renz nigdy nie złożyłby mu takiej propozycji, gdyby ktoś stojący nad nim w policji lub we władzach miasta tego nie zaaprobował. Może ten ktoś miał własne podejrzenia i chciał się przyjrzeć Eganowi i Quinnowi - a może także Renzowi - pod mikroskopem. - Jeśli wezmę się za to śledztwo, nie ma siły, żeby nie dowie- dział się o tym Egan i reszta wydziału - stwierdził Quinn. - Pracuj pan szybko, to Egan niczego nie wyniucha. A jeśli wyniucha, wtedy będziemy się martwić. Teraz proszę, żeby wygrze- bał się pan z tej fizycznej i psychicznej nory, w której się pan zako- pał, i zabrał się do roboty tak, jak wiem, że pan potrafi. - Ta ostatnia część powinna pójść w miarę łatwo - powiedział Quinn, wciąż wyglądając przez okno. - Ale nie bez tej pierwszej. Da pan radę? Quinn widział otwierające się w dole kolejne parasolki, jak ciemne, nagle rozkwitające kwiaty. Pomyślał, że miło by było, gdy- by słońce w tym momencie przedarło się przez chmury i dało mu znak. Pieprzyć to. Nie potrzebował znaków. - Spróbuję - odparł, odwracając się od zachmurzonego świata. - Ale nawet jeśli mi się uda, nie wyobrażam sobie, jak wciśnie mnie pan z powrotem do policji. - Jako komisarz będę mógł. - I, biorąc wszystko pod uwagę, nie rozumiem, dlaczego po-
stawił pan właśnie na mnie. - Idąc tu, zauważyłem, że w okolicy jest kilka szkół. - Jedna zaraz na końcu ulicy. Niedaleko jest też kościół. Ani na jedno, ani na drugie nie zwracam specjalnej uwagi. - Wiem - odrzekł Renz. - Dlatego postanowiłem do pana wpaść.
4. Dzień przeprowadzki. Claire Briggs stała na środku pustego salonu i z satysfakcją przy- glądała się świeżej farbie. Doszła do wniosku, że przez złamaną biel ścian bladoniebieski dywan wygląda starzej, ale na razie jej to nie przeszkadzało. Wydała oszczędności na farbę i trochę nowych mebli, które uważała za niezbędne, ale była szczęśliwa, że mogła wreszcie wynieść się ze swojej ciasnej sutereny w Greenwich Village. A wszystko dzięki temu, że dostała drugoplanową rolę w nie- przerwanie grywanej na Broadwayu komedii Owacje dla kuchmi- strza. Claire, z ufarbowanymi na blond włosami i sztucznym francu- skim akcentem, grała w niej Mimi, właścicielkę restauracji zakocha- ną w szalonym, ale utalentowanym zastępcy szefa kuchni. Szczupła kobieta średniego wzrostu, która wyglądała na wyższą dzięki długiej szyi i wyprostowanej sylwetce, włożyła czubki palców w kieszenie ciasno opiętych dżinsów, podeszła do okna i popatrzyła w dół. Zobaczyła, jak dwadzieścia osiem pięter niżej ekipa od przepro- wadzek wydobywa z vana kupioną na pchlim targu antyczną chińską szafkę i stacza ją po stalowej rampie wozu na ulicę. Szafka została ciasno owinięta w grubą folię, co miało zapobiec uszkodzeniom. Claire cieszyła się, że z polecenia jednej z grających w Owacjach... tancerek zatrudniła akurat tę firmę przeprowadzkową - Trzech by- siów i furgon. Mimo efekciarskiej nazwy byli ostrożni i nie migali się od pracy. Nie wspominając o tym, że zgodnie z nazwą były z nich atrakcyjne byczki. Firma z siedzibą w New Jersey, po drugiej
stronie East River, zatrudniająca tak naprawdę ze dwudziestu chłopa i dysponująca kilkoma furgonetkami, dzięki solidności szybko wyra- biała sobie reputację na Manhattanie. Claire odeszła od okna i zwiedziła resztę położonego na West Side mieszkania z dwiema sypialniami. Kazała pomalować salon i kuchnię - sypialnie na razie tego nie potrzebowały, a i tak będzie korzystała tylko z jednej. Z drugiej zrobi przechowalnię różności, domowy gabinet i wstawi do niej niewielką sofę, którą będzie można rozkładać, żeby pomieszczenie służyło również okazjonalnie za pokój gościnny. Posiadanie mieszkania z rezerwowym pokojem było w Nowym Jorku luksusem, ale Claire zawsze chciała taki mieć. Pasował do jej planów, które nawet dla niej nie były do końca jasne. Usłyszała głosy, szuranie i otwierane silnym pchnięciem drzwi. Wróciła do salonu i zobaczyła, że jeden z robotników przytrzymuje drzwi, żeby drugi mógł wwieźć chińską szafkę. Ten z szafką był krzepkim blondynem o pociągłej, szczupłej twarzy - ze swoją urodą mógłby być aktorem. Claire pomyślała, że może i nim był. Tak to już było na Manhattanie. Każdy mógł być aktorem. Każdy mógł być kimkolwiek. - Pod tę ścianę. - Wskazała palcem. Miała nadzieję, że będą uważać na mahoniową szafkę, mimo że nie była szczególnie warto- ściowa. Claire ją lubiła i zamierzała przechowywać w niej kryszta- łowe kieliszki, które dwa lata temu pozostawiła jej babcia, obecnie spoczywająca na cmentarzu w Wisconsin. - Niczego sobie mebelek - powiedział blondyn, gdy razem ze swoim niemal równie przystojnym ciemnowłosym kolegą zerwali taśmy, zdarli folię i przydźwigali szafkę pod ścianę salonu. - Tu pasuje? - Troszkę na lewo, gdyby byli panowie tak uprzejmi - poprosiła Claire. - Będziemy - odezwał się ciemniejszy. - Pani jest szefem. - I miło się z panią współpracuje - dodał blondyn, puszczając oczko. Claire nie mogła się do niego nie uśmiechnąć. Zdecydowanie był
magnetycznym typem, jak jakiś współczesny wiking. Gdyby nie była w związku z Jubalem... Ale była w związku. Powściągnęła uśmiech, żeby nie wydał się zbyt zachęcający. Prawie półtorej godziny zajęło trzem robotnikom wniesienie po- zostałych mebli do windy towarowej i ustawienie ich mniej więcej tam, gdzie chciała Claire. Przez cały ten czas blondyn poświęcał Claire szczególnie dużo uwagi, co zdawało się bawić pozostałych dwóch - tego ciemnowłosego oraz przystojnego, łysego Afroamery- kanina, który był zbudowany jak tancerz i z gracją tancerza się poru- szał. Kiedy skończyli, to właśnie blondyn podszedł do Claire, niosąc na podkładce papier do podpisania, i powiedział, że wystawią jej rachunek. Odpowiedziała, że wolałaby wypisać im czek dzisiaj, bo nie lubi odkładać takich rzeczy na później. To przywołało na twarz blondyna szeroki uśmiech. - To miłe - powiedział. - W tej branży zdarza się, że klient człowieka wybzyka. Cierpliwie czekał na odpowiedź, ale Claire postanowiła nie ba- wić się z nim w dwuznaczności. Tylko interesy. Wypisała czek, uwzględniając hojny napiwek, i podała wikingowi. Zlany potem, stojąc bliżej, niż było to konieczne, emanował żarem i zapachem, który powinien być nieprzyjemny, ale wcale taki nie był. Claire musiała przyznać, że czuła się niezręcznie przez tego faceta. I podo- bało jej się to. Zrobił pokaz z oglądania czeku, po czym odezwał się z uśmie- chem: - Claire, nazywam się Lars Svenson. - Świeżo ze Szwecji? - Nie wiedziała, co powiedzieć, a to głu- pie pytanie ślina sama przyniosła na język. - Niezupełnie - odrzekł Svenson. - Szczerze mówiąc, od kilku pokoleń w Stanach. A Briggs? Czy to nazwisko mężatki? - Jeszcze nie - powiedziała Claire. - Ale już niedługo. - Niedługo znaczy, że nie. Data już ustalona?
- Nie. - Były oświadczyny? - Nie bezpośrednie. Dobrze się rozumiemy. Obdarzył ją szerokim, zmysłowym uśmiechem. - Porozumienie to nie to samo co kontrakt. Pokręciła głową, mówiąc „nie” jego oczywistym intencjom. - Obawiam się, że w tym przypadku to jedno i to samo. Svenson wzruszył ramionami. - Cóż, jeśli okaże się, że zamordował trzy poprzednie żony... Wybuchnęła śmiechem. - Wtedy będę potrzebowała pomocy przy przeprowadzce. Zamarkował dziarski salut, posłał jej kolejny uśmiech i zniknął za drzwiami. - Uff! - Claire usłyszała własny wydech. Znów podeszła do okna i obserwowała, jak w dole Svenson i je- go dwaj koledzy wskakują do furgonetki, po czym nieduży, ale ma- sywny van zjechał z krawężnika. Claire jeszcze raz obeszła mieszkanie, żeby sprawdzić, jak usta- wiono meble. Przesunęła stół bliżej sofy, po czym zamieniła miej- scami dwie lampki. Stała z rękami na biodrach, rozważając, gdzie na ścianach salonu najlepiej będą wyglądały makaty, kiedy z torebki dobiegło ćwierka- nie telefonu komórkowego. Pospieszyła do kąta, gdzie leżała rzucona na podłogę torebka, i wygrzebała z niej aparat. - Claire? Tu Maddy. - W słuchawce odezwał się kobiecy głos. Madison Capp, koleżanka tancerka, która zarekomendowała firmę przeprowadzkową. . - Cześć, Maddy - przywitała się Claire. - Chłopcy wnieśli ci meble? - I się wynieśli. Dziękuję, że mi ich poleciłaś. Byli fantastycz- ni. Niczego nie popsuli ani nie porysowali. - Do tego są bardzo malowniczy, co?