vvia74

  • Dokumenty155
  • Odsłony31 906
  • Obserwuję31
  • Rozmiar dokumentów157.4 MB
  • Ilość pobrań18 580

Frank Quinn 4 Lowca - Lutz John

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Frank Quinn 4 Lowca - Lutz John.pdf

vvia74 EBooki sensacja
Użytkownik vvia74 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 236 stron)

Tytuł oryginału URGE TO KILL Copyright © 2009 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Damasiewicz Zdjęcie na okładce Przemysław Koch/Depositphotos.com

Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Andrzej Opala Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-7961-938-2 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla Barbary, jak wszystkie inne Oraz pamięci Johna Mangosinga, dobrego przyjaciela, który odszedł zbyt wcześnie Autor pragnie podziękować Marilyn Davis i Sharon Huston za nieocenioną pomoc.

CZĘŚĆ I Niebo co i raz inne – nie serca, w drodze wciąż. Rudyard Kipling, Dzieci swej ziemi Czemu tak często widuję twą twarz? Oczu twych agatowe latarnie Tu, pośród reklam szamponów i past? Hart Crane, Tunel (Nowojorskie metro) 1 Dawno temu pewien orzeł, krążący wysoko ponad króliczą norą, zniżył się i upuścił na ziemię gałązkę brzemienną dojrzałymi jagodami, po czym z powrotem wzleciał ku niebu. Królik widział, na jaką wysokość wznosi się orzeł, wiedział więc, że zdąży opuścić bezpieczne schronienie, schwycić jagodową gałązkę i wrócić do norki, zanim orzeł go dosięgnie. Następnego dnia orzeł ponownie zrzucił ciężką od jagód gałązkę, ale tym razem trochę dalej od norki. A królik, ujrzawszy orła, znów schwycił jagody i skrył się z nimi w norce, zanim krążący wysoko ptak mógł go schwytać. Tak działo się przez siedem dni. Z każdym dniem królik coraz bardziej oddalał się od norki, a orzeł tylko krążył u szczytu niebios, maleńki na tle błękitnego sklepienia. Królik przyjmował jagody jak dar, jednak orzeł był orłem i nie wolno było mu wierzyć. Ósmego dnia gałązka z jagodami leżała jeszcze dalej od norki, ale orzeł, drobny punkt na błękitnym niebie, nie stanowił zagrożenia, a czujnemu oku królika nie większy się zdawał niż pyłek. Jednak ledwie królik wychynął z norki, orzeł nagle spotężniał i tym razem już nie był orłem; stał się jastrzębiem, a wrażenie, że krążył tak wysoko, wzięło się stąd, że był mniejszy od orłów, które królik widywał najczęściej. Królik za późno zrozumiał, co się dzieje. Nie zdążył ukryć się w norce. Słabe stworzenia krócej trwają na ziemi niż te silniejsze. Dlatego właśnie duchy tego świata tak to urządziły: istnieją silniejsi i istnieją słabsi. Królik w sercu rozumiał to prawo i, posłuszny mu, znieruchomiał. Jastrząb zanurkował, jego skrzydła rozpostarły się szeroko, szerzej, póki nie zaciemniły słońca i nie przesłoniły nieba. Jastrzębie pazury niczym ostrza wcięły się w króliczy grzbiet; unosiły przeraźliwie piszczące zwierzątko wyżej i wyżej, ku czerni ciemniejszej niż noc. Piski przerodziły się w wicher, a ciężki łopot olbrzymich jastrzębich skrzydeł w grzmoty nadciągających burz. Tak bywało dawno temu. 2 Nowy Jork, dzisiaj Vera Doaks otworzyła kluczem drzwi do mieszkania i powiedziała sobie, że musi uzbroić się w cierpliwość. Do Nowego Jorku sprowadziła się przeszło miesiąc temu. Niedawno, a już udało

się jej opublikować artykuł w „Nation Travels”, darmowym czasopiśmie rozdawanym pasażerom samolotów, i sprzedać opowiadanie do kolportowanego w całej Ameryce magazynu opowieści kryminalnych. Jednak warto było zdobyć stopień magistra sztuki na Ohio State University. Być może już niedługo będzie mogła rzucić kelnerowanie, którym zarabiała na czynsz. Opłaci go któryś wydawca. Przystanęła przed kupionym na pchlim targu lustrem w drewnianej ramie. Przekrzywiła głowę, wyobrażając sobie, że pozuje do zdjęcia na obwolutę książki. Atrakcyjny rudzielec, z godnymi modelki, wydatnymi kośćmi policzkowymi, przenikliwymi piwnymi oczyma, lekko zadartym noskiem i wyrazistym podbródkiem z małym dołkiem pośrodku, uśmiechnął się do niej z lustra porozumiewawczym, wyrażającym pewność siebie uśmiechem. A teraz poza kobiety inteligentnej. Poza sławnej pisarki. Vera bardzo często ćwiczyła ją przed lustrem. Tak naprawdę chciała pisać powieści. Opowiadanie, które udało jej się sprzedać, zamierzała rozwinąć w swoją pierwszą książkę, pełną napięcia powieść, której akcja będzie się toczyła w jej nowym mieście. W Nowym Jorku. Wychowała się w małym miasteczku, a tutaj najpierw pokochała powszedni wielkomiejski wir aktywności, a potem energię, którą miasto pulsowało nocą. Pokochała teatr (na który ledwie było ją stać), delikatesy, ulicznych sprzedawców, wędrujące grupki zachwyconych turystów, metro, będące podziemnym miastem tragicznych ballad i czasami niebezpiecznych ludzi, bogaczy przestępujących nad żebrakami, żebraków stających się bogaczami, amalgamat ras, religii, dzielnic, dialektów i niepewności, co przyniesie jutro. Wszystko to budziło w niej dreszcz emocji. Oto niewyczerpane źródło inspiracji, które pozwoli jej tworzyć wielką literaturę. Wiedziała, że potrafi z niego czerpać. Zawsze w siebie wierzyła. Nikt nie podał jej przekonującego argumentu, dlaczego miałaby nie wierzyć. Wierzyła, że napisała dobre opowiadanie i artykuł, no i proszę: stać ją było na opłacenie miesięcznego czynszu za mieszkanie w bloku bez windy w dzielnicy Hell’s Kitchen, którą do tej pory zdążyła pokochać. Miłość, ta romantyczna, była jedynym, na czym zbywało jej w życiu, z wolna układającym się w pasmo sukcesów. Ale i to nadejdzie, trzeba tylko mieć nadzieję. Rozsznurowała sportowe buty z płótna i sztucznego tworzywa, zsunęła je piętami i zrzuciła z nóg, aż odbiły się od ściany. Weszła za trzyczęściowy chiński parawan, oddzielający łóżko i komodę od reszty ciasnego, ale praktycznie urządzonego mieszkania. Wydzieliła tam trochę przestrzeni na szafę. Pośród wieszaków z ubraniami, rozwieszonych na jednej z kilku odsłoniętych rur kanalizacyjnych, odszukała najważniejszy element swojej garderoby – prostą czarną suknię. Wydawało się, że takie suknie miały wszystkie mieszkanki Nowego Jorku i rywalizowały ze sobą, jak należy je nosić i czym ozdobić. Vera miała też niewygodne, ale porządne czółenka na wysokim obcasie, które zamierzała założyć dziś do sukni, białą przepaskę i perłowy naszyjnik oraz dobraną do stroju torebkę, podróbkę Prady, kupioną na ulicznym straganie. Poza tym Vera potrafiła czynić cuda ze swoimi długimi do ramion, rudymi włosami, tak ciemnymi, że mogły uchodzić za kasztanowe. W odróżnieniu od większości rudowłosych kobiet Vera nie miała bladej cery. W jej piwnych oczach migotały cętki zieleni. Nie była olśniewającą pięknością – co do tego nie miała złudzeń – ale w swojej czarnej sukni mogła iść z pięknościami w zawody, a nawet, do diabła, zająć pierwsze miejsce.

Tylko tak jakoś wyszło, że jeszcze go nie zajęła. Zsunęła wytarte dżinsy i koszulkę z logo drużyny Yankees, zdjęła kupione w Macy’s majteczki. Podreptała na bosaka do wydzielonego aneksu łazienkowego, w którym była mikroskopijna kabina prysznicowa. Może dziś będzie miała swoją noc. W tę noc, w tę noc…1, nuciła sobie w myślach. Gdzie słyszała tę piosenkę? Wytężyła pamięć. Ach! West Side Story! Wspaniały musical, inspirowany Romeem i Julią. Kochankowie wszech czasów. A Vera mieszkała na West Side. Uregulowała temperaturę wody popiskującymi porcelanowymi kurkami i weszła pod prysznic. Sięgnęła po gładki, obły plasterek mydła i zaczęła śpiewać, wiedząc, że tam, w głębi nocy, puls metropolii bije w rytmie jej serca. Miasto czekało i oferowało nieprzebrane możliwości. W tę noc, w tę noc… 1 W oryginale Tonight. Tytuł polski za J. Minkiewiczem i J. Żuławskim. 3 Absolutna ciemność, niewyobrażalny ból. Gdzie jestem? Vera spróbowała unieść głowę i rozejrzeć się, ale dojmujący ból, jak zadany szczypcami, ścisnął jej kark. Głowa opadła do tyłu. Do tyłu? Dopiero wtedy zorientowała się, że wisi na związanych kostkach i przegubach. Mignęły jej w myślach zdjęcia wielkich, ubitych zwierząt z bezwładnie kołyszącymi się łbami, które myśliwi przenosili na drągach. Ale jej nikt nie niósł – wisiała nieruchomo. Bolał ją szarpany kurczami kark, a także kostki i przeguby, utrzymujące ciężar ciała. Nic nie widziała w ciemnościach. Nic w nich nie słyszała. Zaczęła boleć ją głowa, do której spływała krew. Ból pojawił się za uszami i był niemal nie do zniesienia. Chciała zapytać, czy ktoś tu jest i co się w ogóle dzieje, ale jej usta się nie otworzyły. Coś im na to nie pozwoliło – wargi Very prawdopodobnie spajała taśma klejąca. Rozdzieliła je z trudem, ale udało jej się wydać z siebie tylko zduszony dźwięk, który był pół jękiem, pół szlochem. Raz jeszcze wydała taki sam żałosny odgłos. Każdy dźwięk był lepszy od ciemności i ciszy. I bólu. Po raz drugi spróbowała unieść głowę, ale ta ważyła chyba ze sto kilogramów. Jednak wraz z myślą o wykonaniu ruchu, wraz z kolejnym dźgnięciem bólu, wróciły wspomnienia. Noc w Risqué Business i mężczyzna, z którym wypiła parę drinków… ciemnowłosy, przystojny… elegancki, w ciemnych spodniach i szarej sportowej marynarce… czerwonym krawacie… sprawiał wrażenie światowca. Kiedyś by powiedziano, że miał kindersztubę. Spróbowała przypomnieć sobie jego imię. Przedstawił się w ogóle? Światło! Oślepiło ją. Odruchowo zacisnęła powieki.

Kiedy udało jej się otworzyć oczy szerzej niż tylko w szparki, zobaczyła strop. W jedną stronę kładły się deski z nieheblowanego drewna, w drugą belki stropowe. Przeguby Very zostały związane grubym sznurem, który odciął krążenie tak, że pobielały jej palce. Naprężyła się, żeby zobaczyć kostki i stopy – czy odpłynęła z nich krew i są równie białe, jak moje dłonie? – ale nie dała rady objąć ich spojrzeniem. Zobaczyła natomiast szereg długich świetlówek; w każdej oprawie mieściły się dwie fluorescencyjne rury. Tych świetlówek musiało być o wiele więcej. To one dawały światło. Wydawały też słabe, potrzaskujące brzęczenie. Zauważyła, że może nieco unieść głowę, prawie do pozycji horyzontalnej. Temu spostrzeżeniu towarzyszyła kolejna fala bólu w karku. Głowa Very znów opadła i zwisła pod kątem ostrym do cienkiej łodygi szyi. Ale zanim powstrzymał ją ból, udało jej się odrobinę obrócić głowę. Zobaczyła, że pomieszczenie było czymś w rodzaju dużej piwnicy. Ściany z szarego betonu, drewniane belki podporowe, odsłonięte rury parowe i kanalizacyjne, grube okrągłe przewody, z których niczym groteskowe stalaktyty zwisały strzępy izolacji. Azbest? Może być niebezpieczny. Ból znów stał się nie do wytrzymania. Starała się w ogóle nie poruszać, jedynie mruganiem pozbywała się łez. Zdążyła przelotnie zobaczyć swoje ciało. Była naga, potwierdzał to zresztą fakt, że pod pachami i w pachwinie nie cisnął jej materiał. Ktoś – jakże on się nazywał? Muszę sobie przypomnieć, żeby go błagać, żeby uprosić go o powstrzymanie się przed zrobieniem tego, co chce mi zrobić – ktoś jej to uczynił, być może dosypał jej czegoś do drinka. Coś przecież sprawiło, że straciła świadomość i obudziła się tutaj, wisząc na kostkach i przegubach jak… Nie chciała wiedzieć, jak co. Nie chciała nawet o tym myśleć. Jej oczy znów wypełniły się łzami, które strużkami spłynęły po skroniach, by zniknąć pod włosami. Łaskotały, jakby ktoś robił sobie jej kosztem okrutny, obsceniczny żart. Coś się poruszyło i przyciągnęło jej spojrzenie. To był on, mężczyzna, którego poznała w nocy, oglądany wzrokiem rozmazanym przez ból. Nie zdziwiła się na jego widok. Nikt inny nie mógł być odpowiedzialny za to, co ją spotkało. Szedł w jej stronę, również nagi, jak postać ze snu. Tyle że Vera nie śniła. Mogła się jedynie modlić, żeby to wszystko okazało się snem. Żeby obudziła się po raz drugi, tym razem we własnym mieszkaniu. Bezpieczna. Zobaczyła nóż w jego ręce i serce jej załopotało. Zaczęła się szarpać, ale mogła co najwyżej się wić. Zanadto rozciągnięte nogi i ręce, jak pozbawione życia, naprężone liny, nie pozwalały jej spaść na betonową podłogę. W momencie, w którym zobaczyła jego erekcję, mężczyzna uniósł nóż. Musiał przeciąć sznur wiążący jej przeguby do poziomej belki, ponieważ ciało Very nagle opadło. Wzdrygnęła się, lecąc w dół. Z całą pewnością roztrzaska sobie czaszkę o twardą podłogę. Zamiast tego jej ciało rozkołysało się jak wahadło, lekko się okręcając, a przy każdym wahnięciu zamiatała włosami ziemię. Wciąż miała związane przeguby, ale ramiona były teraz wolne. Sięgnęła nad głowę – czyli w dół – i przeszorowała opuszkami palców po cementowej podłodze. Nie czuła jednak bólu. Tylko drętwotę. Rozkołysana, zobaczyła pod sobą coś okrągłego. Kratkę kanału odpływowego. Ponownie przeszorowała palcami po chropowatej podłodze, słysząc skrobanie

paznokci, czując, jak wyginają się i rozszczepiają, gdy próbowała powstrzymać wahadłowy ruch. Chciała choć trochę zmniejszyć ból w kostkach, opierając się opuszkami palców o podłogę. W tej chwili kostki utrzymywały cały ciężar ciała, które zataczało coraz mniejsze łuki. Sznur na pewno wcinał się w skórę. Poczuła ciepły strumyk, który spłynął jej po kostce, minął kolana i wewnętrzną stroną uda zmierzał w stronę krocza. Krew! Sznur musiał głęboko werżnąć się w kostki. Mignął jej w głowie obraz poskręcanego, poszarpanego ciała. Boże! Coś zapiekło ją z prawej strony szyi. Potem z lewej. Kątem oka dostrzegła zakrwawiony nóż i pojęła, że mężczyzna podciął jej gardło. Ale to nie było jej gardło. Nie mogło być jej. Potem pogodziła się z tym, że jednak było, i uniosła ręce. Badające palce natrafiły na ciepłą krew i na coś jeszcze. Groza ogarnęła ją dopiero wtedy, kiedy usłyszała, jak jej własna krew ścieka do odpływu. Wyciekało z niej życie, wyciekał z niej czas, który jej pozostał, wyciekało z niej wszystko, co jej pozostało! W panice spróbowała zaczerpnąć powietrza przez nos i udało jej się na tyle podnieść ręce, by zerwać plaster z ust. Nabrała tchu, żeby krzyknąć, ale wciągnęła do płuc jedynie krew. Mężczyzna odczekał, aż zataczające wahadłowe łuki ciało Very niemal zupełnie się zatrzyma, i dopiero wtedy przeciął duże tętnice szyjne. Patrzył na nią. I patrzył. Kiedy spróbowała krzyknąć, przeciągnął nożem po jej napiętym gardle. Nie dożyła chwili, w której jej ciało zakreśliło ostatnią, małą eliptyczną orbitę nad odpływem, a potem zwisło nieruchomo na belce. Nie dożyła chwili, w której umyty i schludnie ubrany mężczyzna wyszedł z piwnicy, gasząc za sobą światło. Nie żyła od kilku godzin, gdy wrócił, żeby sprawdzić, czy do końca się wykrwawiła. 4 Frank Quinn, emerytowany detektyw nowojorskiego wydziału zabójstw, ni cholery nie widział w nikłym świetle antycznych reflektorów swojego samochodu. A jak już coś zauważył, to za późno. Jego stary, czarny lincoln town car podskoczył i zagruchotał na wykrocie wielkości leja po bombie. Quinn był ciekawy, czy nie nadłamał sobie zęba. Podniósł z popielniczki prawie do końca wypalone kubańskie cygaro i zagryzł je z nadzieją, że dzięki temu przy kolejnym wstrząsie jego szczęki nie zderzą się z takim impetem. Wiedział, że cygara mu szkodzą, i w zasadzie prawie się ich wyrzekł, ale te kubańskie stanowiły zbyt silną pokusę. A może ich powab częściowo brał się stąd, że były nielegalne, a Quinn był kiedyś gliną. Uśmiechnął się na myśl, że w tym zawodzie nie istniało „kiedyś”. Gliną zostawało się na zawsze. Jego zdaniem na małe wykroczenia można było przymknąć oko, o ile nie prowadziły do większych, więc nie widział w cygarach nic złego.

Quinn sklął w duchu korek na Broadwayu i na bezczelnego skierował swoje wielkie auto na północ, ku Zachodniej Siedemdziesiątej Piątej Ulicy, na której mieszkał. Okna samochodu były zamknięte, a szumiąca klimatyzacja zmagała się z upałem letniego wieczoru. Quinn wyczuwał ciche, ale utrzymujące się stukanie metalu o metal – być może siadało łożysko w silniczku dmuchawy. Zanotował w pamięci, że trzeba to sprawdzić. Byłoby kiepsko, gdyby o tej porze roku samochód stracił klimatyzację. Na końcu przecznicy zmieniły się światła. Sznur samochodów na wewnętrznym pasie przyspieszył, po czym ostro skręcił w drogę podporządkowaną. W zwartym strumieniu aut powstała luka i Quinn zgrabnie wykorzystał pustą przestrzeń, która nagle się przed nim otworzyła. Rozpędził samochód do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Wręcz śmignął, biorąc pod uwagę tempo jazdy na większości ulic Manhattanu. Z głęboką satysfakcją zaciągnął się cygarem, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Wieczór spędził na grze w pokera z piątką innych emerytowanych lub prawie emerytowanych policjantów i wygrał ponad sto dolarów. Jak zwykle grali na niskie stawki, więc jego triumf był bezsporny. Zgodnie z umową gra trwała do dziesiątej i po ostatnim rozdaniu wszyscy poza Quinnem klęli. Quinn niedorzecznie się entuzjazmował po każdej wygranej w pokera, choć wiedział, że przy poziomie umiejętności, jaki prezentowali, na wynik największy wpływ miało szczęście. Jego życie obecnie wyglądało tak, że cieszył się każdym możliwym zwycięstwem. W lewym bocznym lusterku mignęło światło. Reflektory z tyłu. Mimo znacznej szybkości lincolna sznur samochodów się zbliżał. Quinn zmrużył oczy i popatrzył w lusterko wsteczne, ale nie zobaczył wiele. Gęsty cygarowy dym źle na nie działał, bo powlokło się mgiełką i mało co się w nim odbijało. Czy tak samo działa na moje płuca? Odbijało się w nim jednak dosyć, by Quinn nabrał przekonania, że jadący za nim samochód był cholernie blisko. Za blisko. Zawsze wkurzał się na siedzących mu na ogonie kierowców. Przyspieszył do osiemdziesięciu na godzinę. Niemal w tej samej chwili wyściełane czarną tapicerką wnętrze wielkiego auta skąpane zostało w błyskającym czerwonym świetle, cholernie utrudniającym dostrzeżenie czegokolwiek na zewnątrz. Zirytowany Quinn zmniejszył prędkość do piętnastu kilometrów na godzinę i wbił wzrok w przednią szybę, szukając wolnego miejsca przy krawężniku. Nie znalazł go. Do diabła z tym, pomyślał i już miał zaparkować na drugiego, kiedy taksówka przed nim włączyła się do ruchu, zwalniając miejsce. Quinn zjechał bliżej krawężnika i zobaczył hydrant przeciwpożarowy. Tylko dlatego znalazł miejsce parkingowe w tej części miasta. Parkowanie przy hydrancie było zabronione, ale Quinn i tak się zatrzymał. Odjadę, jeśli wybuchnie pożar. Czerwone rozbłyski nabrały intensywności, a reflektory go oślepiły, gdy radiowóz hamował, zatrzymując się pod kątem do chodnika. Quinn pozwolił lincolnowi potoczyć się jeszcze kilka metrów, żeby kierowca z tyłu miał jak najwięcej miejsca. Wiedział, że powinien zostać w aucie. Położył ręce na kierownicy, tak żeby były widoczne, i wpatrywał się w lusterko wsteczne. Pokrywająca je mgiełka rozszczepiała wirujące jak bąk światło koguta, w którego blasku otworzyły się drzwi po obu stronach radiowozu. Wysiadły z niego dwie postacie o ciemnych konturach i ruszyły w stronę lincolna. W powodzi łyskającego światła zdawały się zacinać w ruchu.

To nie powinno zająć wiele czasu. Kto wie, Quinn mógł nawet znać jednego lub obydwu mundurowych. A oni mogli znać jego. Bez problemu wykręci się od mandatu. Nowojorscy policjanci darzyli go dużym szacunkiem. Od czasu do czasu obijało mu się nawet o uszy słowo „legenda”. Nastawił się na wymianę kilku przyjacielskich zdań, po której ruszy w swoją stronę. Zobaczył w lusterku, że jedna z ciemnych sylwetek zawraca do radiowozu. Domyślił się, że glina chce sprawdzić numery rejestracyjne lincolna. Zdziwiło go to. Obaj policjanci mogli zaczekać w radiowozie, aż centrala sprawdzi numery. Dziwne też było, że do samochodu wrócił glina, który prowadził. Więcej sensu by miało, gdyby to on podszedł do lincolna, żeby porozmawiać z Quinnem nad opuszczoną szybą. Policjant po prawej stronie lincolna, ten, który powinien sprawdzać numery, nadal się zbliżał. Na chwilę zniknął Quinnowi z lusterka. Quinn poczuł mrowienie na karku. Coś tu było nie tak. Światła się przesunęły, lusterko przestało odbijać ich blask. Radiowóz, który zatrzymał Quinna, przemknął obok lincolna i malał w głębi ulicy, a kogut na jego dachu już nie migał. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i drugi glina wsunął się na siedzenie. Nie nosił munduru. Mimo że nie padało, nosił na sobie rozpięty, lekki płaszcz przeciwdeszczowy, a pod nim garnitur z krawatem. Mężczyzna był postawny, dobiegał pięćdziesiątki, miał nadwagę i ciemne worki pod oczami. Obwisłe podbródki i policzki nadawały mu wygląd ogara przeżywającego napad melancholii. Quinn rozpoznał go w jednej chwili, ale mrowienie na karku nie ustąpiło. Człowiek, który z nocnych ciemności wsunął się do jego samochodu, był komisarzem nowojorskiej policji, a nazywał się Harley Renz. Renz się uśmiechnął, co w żaden sposób nie poprawiło jego wyglądu ogara, i rozejrzał się po wnętrzu samochodu. – Potwornie tu wali. Quinn nie zamierzał z tym dyskutować. Zapach cygarowego dymu wsiąkł w skórzaną tapicerkę auta i w każdą jego szczelinę. Czasami przeszkadzało to nawet Quinnowi, a przecież przywykł. – Możesz wysiąść równie łatwo, jak wsiadłeś – powiedział. Zawsze się z Renzem dogadywali, choć niekoniecznie po przyjacielsku. Może za dobrze się znali. – Palisz jedno z tych swoich ukochanych nielegalnych kubańskich cygar? – Jest wenezuelskie – odpowiedział Quinn. – Skoro tak twierdzisz. – Renz rozparł się w miękkim fotelu, nie odrywając wzroku od Quinna. – Masz jedno na zbyciu? – Nie – powiedział Quinn. – Ale możesz dokończyć to. – Prędzej ono ciebie wykończy. – Renz podkręcił temperaturę uśmiechu. Urok osobisty w jego wykonaniu. Mimo to – nadal ogar. Od kiedy Quinn widział go po raz ostatni, oczy Renza bardziej obwisły; ich kąciki opadły w dół, jakby do luźnej skóry przymocowano odważniki. Nieszczery uśmiech nie znikał z twarzy patrzącego na Quinna komisarza. – Jak tam? – Tam? – W pokerze. – Wygrałem. – Aha. Innymi słowy, wstałeś od stolika, zanim zacząłeś przegrywać. – Dlatego mnie zatrzymałeś? Rozbijasz się radiowozami, żeby ściągać haracz od

pokerzystów? – Mam wrażenie, że powinieneś odnosić się do komisarza policji z większym szacunkiem. Quinn pominął to milczeniem. Był ciekaw, dlaczego Harley Renz tak zainteresował się jego pokerową imprezą, że aż go śledził. – Do czego zmierzasz? – zapytał. – Mam cię wkręcić do gry? – Znam kilku twoich partnerów od pokera, Quinn. Szachrują. – Więc to gra w sam raz dla ciebie. – Niechby, ale jednak… Quinn czekał, znudzony słownymi gierkami. Tak naprawdę żywił do Renza odrobinę szacunku, mimo że komisarz reprezentował władzę i biurokrację. Niegdyś, gdy Renz pracował w wydziale zabójstw, był nieustępliwym i skutecznym detektywem i nawet teraz od czasu do czasu było to po nim widać. Poza tym obydwaj wiedzieli, że Renz dochrapał się komisarza dzięki Quinnowi, zręcznie przypisując sobie zasługę za rozwiązanie dawnej sprawy seryjnego mordercy. To akurat Quinna niewiele obchodziło. Taką wtedy mieli umowę. Radośnie dwulicowy i ambitny Renz dobrze wykorzystał swoją świeżo zdobytą sławę – stał się najpopularniejszym komisarzem policji w historii miasta. Pupilek mediów na niespotykaną skalę, swoje wysokie wyniki w głosowaniach przekładał na możliwość wywierania nacisku, z której bez wahania korzystał. – Opowiem ci pewną historię – powiedział Renz. – O przekraczaniu prędkości? Renz zbywająco machnął ręką. – Fakt, jechałeś za szybko, ale możemy puścić to w niepamięć. Quinn nacisnął przycisk i okno po jego stronie opuściło się. Do samochodu dostało się parne powietrze nocy, zmieszane ze spalinami. Quinn po raz ostatni zaciągnął się cygarem i wyrzucił jarzący się niedopałek na ulicę. Patrzył, jak odbija się od asfaltu i rozsiewa iskry, niczym na pokazie miniaturowych fajerwerków. – Śmiecenie w miejscu publicznym – powiedział Renz. – Cygara z przemytu, hazard, jazda z niedozwoloną prędkością, a teraz to. Jezus Maria, Quinn! Jesteś jednoosobową falą zbrodni. – Dzięki temu mam jakieś zajęcie na emeryturze. – Quinn westchnął i strzepnął popiół z koszuli. – Gorąco jak cholera, nawet o tej porze. – Goręcej, niż ci się wydaje. Quinn zostawił otwarte okno z nadzieją, że jeśli wpuści wystarczająco wiele upalnego powietrza, Renz prędzej się wyniesie, a samochód się przewietrzy. Pochylił się i przekręcił kluczyk. Silnik zgasł. – Dawaj tę swoją historię – powiedział. – Tylko nie bądź zbyt zagadkowy. 5 Samochód nagrzał się w ciągu kilku minut. Quinn cierpiał z przyjemnością, wiedząc, że przyspieszy to odejście Renza. Przeczucie podpowiadało mu, jakiego rodzaju historię zaraz usłyszy i jaka będzie jej puenta. Właśnie ta puenta go niepokoiła. – Miesiąc temu – zaczął Renz – niejaki George Manders, zarządca funduszu hedgingowego, został zastrzelony w pełnym ludzi klubie w SoHo. – Nigdy o nim nie słyszałem – skwitował Quinn. Liczył, że Renz zacznie się streszczać.

– Ależ w porządku, nie jesteś podejrzany. – Renz skrzywił się i zmarszczył nos. Prawdopodobnie zareagował tak na zapach dymu cygarowego, który w parnym nocnym powietrzu wydawał się silniejszy. Być może Renz miał nie tylko wygląd, ale i węch ogara. – Kiedy padły strzały – ciągnął Renz – Manders tańczył z kobietą, której nie znał. W każdym razie ona tak twierdzi. Poznali się dziesięć minut wcześniej i poprosił ją do tańca. Parkiet oświetlały te kolorowe stroboskopowe światła, w których wszystko wydaje się szybciej poruszać i mieni się w oczach, a muzyka grała tak głośno, że nikt nie usłyszał wystrzału z małokalibrowej broni. – Jak małokalibrowej? – zapytał Quinn. – Dwadzieścia pięć. Nie była to niespotykana średnica kuli, ale przy wyborze krótkiej broni palnej ludzie przeważnie decydowali się na kaliber 22. Renz podjął opowieść. – Światło migotało, a odgłos strzału zginął w hałasie, który w tych miejscach nazywają muzyką. W pierwszej chwili nikt się nie zorientował, że do Mandersa strzelano. Kiedy upadł, wszyscy wokół pomyśleli, że odstawia jakieś taneczne łamańce i zaraz podskoczy jak wańka-wstańka. Świadkowie zeznali, że ktoś się wtedy nad nim pochylił. Myśleli, że coś do niego mówił, może pytał, czy nic się nie stało, ale gość tylko wyciągnął coś z kieszeni marynarki Mandersa i wziął nogi za pas. – To on strzelał? – Quinn chciał mieć jak najlepsze rozeznanie w sytuacji. – Na dobrą sprawę mógł – odpowiedział Renz. – Broni nikt nie widział. Mało kto zauważył, że stało się coś złego. Po tym, jak Manders się przewrócił, muzyka grała jeszcze przez jakąś minutę i wszyscy tańczyli dalej. – Ktoś może zidentyfikować tego uciekiniera? Renz pokręcił głową, że nie. – Za szybko się to działo, do tego w warunkach, w których nikt nie był w stanie od razu zareagować. W dodatku połowa klubu coś zażyła, żeby lepiej się bawić. Nie spodziewamy się, że facet zostanie zidentyfikowany. I nikt nie wie, co zniknęło z kieszeni zabitego. Miał przy sobie pękający w szwach portfel, a na ręce roleksa i złoty sygnet. – Sygnet? Nie obrączkę? – Nie. Manders od pięciu lat był rozwiedziony. Mieszkał sam, zupełnie jak ty. – Co to był za klub? – Quinn zignorował przytyk. – Dla szukającej przygód klienteli hetero z wyższej klasy i z wyższej klasy wyższej klasy. – Więc dlatego Manders tam był – powiedział Quinn. – Ale spotkała go zupełnie nieoczekiwana przygoda. – Możliwe. – A ten, kto się nad nim pochylił, mógł naprawdę chcieć mu pomóc, ale kiedy zobaczył, że Manders nie żyje, uciekł, żeby uniknąć posądzenia. To nie musiał być strzelec. – Ale co zabrał z kieszeni trupa? Quinn wzruszył ramionami. – Może nic. Może sprawdzał, czy serce bije. Może był lekarzem, bawił się w tajemnicy przed żoną i chciał zachować w sekrecie swoją obecność w klubie. Renz uśmiechnął się wbrew sobie. Jego psie kły były dłuższe, niż przewidywała norma, i trochę pożółkły. – Ładne to bicie serca i kardiolog uganiający się za dupencjami. Dlatego jesteś asem wśród detektywów. Ale moja historia na tym się nie kończy.

Nagle zaczął padać deszcz. Intensywny. – Szkoda. – Quinn ponaciskał odpowiednie przyciski i zasunął wszystkie okna, przez co w samochodzie zrobiło się jeszcze goręcej. Szyby w mgnieniu oka pokryły się strugami wody, które odgrodziły Quinna i Renza od świata zewnętrznego. Do zapachu tytoniowego dymu dołączył stęchły zaduch. Parne powietrze było nieruchome. Odpowiedź Quinna w ogóle nie zbiła Renza z pantałyku. – W zeszłym tygodniu w Central Parku zastrzelono Alana Weeksa, znaną postać w branży ubezpieczeń. Na oczach świadków, ale byli zbyt daleko, żeby przyjrzeć się mordercy. Widzieli jednak, jak strzelec, zanim przepadł między drzewami, schylił się i wyjął coś z kieszeni zabitego. – Portfel? – Nie – odpowiedział Renz. – Nie był to też jego kosztowny zegarek kieszonkowy. Kula, która zabiła Weeksa, pochodziła z broni kalibru dwadzieścia pięć, ale nie była to ta sama broń, z której zastrzelono Mandersa. Zdaje się, że poza kulą w głowie nic Mandersa z Weeksem nie łączyło. Albo to, co ich łączyło, wyciągnięto im z kieszeni. Quinn przez chwilę bębnił opuszkami palców o kierownicę. Dźwięk w jakiś sposób przypominał bębnienie deszczu o dach samochodu. – Może to przypadek – powiedział, chociaż sam w to nie wierzył. Został uwarunkowany, żeby nie wierzyć. Wiara w przypadki i praca detektywa nie szły ze sobą w parze. W drżącym świetle przedostającym się przez zalane deszczem szyby błysnął kolejny psi uśmiech Renza. – Taki sam, jak nasze dzisiejsze spotkanie. Quinn dał wolne swoim palcom. – Przeznaczenie? Renz przecząco pokręcił głową. – Zamysł. – Lśniący uśmiech nie opuszczał jego twarzy. – Jeszcze jedno takie morderstwo i mamy na głowie seryjnego z całą związaną z tym medialną wrzawą. Chcę mieć ciebie i twoją ekipę w gotowości na taki obrót spraw. Warunki jak zawsze. Cwany i wyjątkowo ambitny komisarz policji do szczególnie trudnych i delikatnych spraw angażował Quinna i jego zespół, składający się z dwojga byłych detektywów nowojorskiej policji, Pearl Kasner i Larry’ego Feddermana. Działali jako jego osobista ekipa dochodzeniowa. Status najemnych pracowników zapewniał im dostęp do policyjnego zaplecza operacyjnego, pozwalał im też unikać większości biurokratycznych przeszkód, o które potykali się policjanci z wydziału. Quinn wiedział, że Renz, owszem, chce, żeby w czasie jego kadencji rozwiązywano poważne sprawy kryminalne, ale nie było to jego jedyną motywacją. Quinn rozumiał prawa, jakimi rządzi się świat biurokracji, a od czasu kiedy ten świat obrócił się przeciwko niemu, czuł do niego niechęć. Nie trzeba było mu powtarzać, że ważną częścią jego pracy będzie chronienie Renzowego tyłka. – Można powiedzieć, że chcę was mieć w odwodach – ciągnął Renz – ale obaj wiemy, że prędzej czy później wejdziecie do akcji. – To samo mówi mój nos. – Namawia cię do przyjęcia zlecenia? – Ostrzega, żebym go nie tykał. – A co na to twoja głowa?

– Nadaje: spieprzaj najszybciej, jak potrafisz. – Ale zadzwonisz do Pearl i Feddermana? Uprzedzisz ich, żeby byli gotowi wziąć się za tego psychola? – Tak – odpowiedział Quinn. Renz przez chwilę bacznie mu się przyglądał. – Więc ostatecznie posłuchałeś serca. – Uśmiechnął się szeroko, błyskając w świetlnych refleksach nocy wszystkimi siekaczami i psimi kłami naraz. – Rozczulające. – Wynocha z wozu. – Nie da rady – odpowiedział Renz. – Może zauważyłeś, że leje jak z cebra, a ja odesłałem radiowóz. Ktoś musi podrzucić mnie do domu. – Było pomyśleć o tym z wyprzedzeniem. – Gdybym nie myślał z wyprzedzeniem, nie rozmawiałbym teraz z tobą, Quinn. Chcę, żebyśmy byli gotowi, kiedy media zwęszą sprawę i gówno wpadnie w wentylator. – Nadal mieszkasz na Wschodniej Pięćdziesiątej Pierwszej? – Jak zawsze – odpowiedział Renz. – Ale niedawno zmieniłem wystrój wnętrza. – To ładny kawałek drogi – mruknął Quinn. – Dlatego zwracam się do przyjaciela. Quinn uruchomił silnik. Zanim odbił od krawężnika, wyjął z wewnętrznej kieszeni cygaro i przypalił je samochodową zapalniczką. Renz będzie cierpiał, skoro chce z nim jechać. Jeśli dym nie podziała mu na nerwy, to tylko dlatego, że Renz również palił cygara i potrafił docenić zapach dobrego tytoniu. – Myślałem, że wypaliłeś ostatnie – powiedział Renz. – Palę ostatnie – odparł Quinn. Renz w milczeniu utkwił wzrok w przedniej szybie, ewidentnie wkurzony. Widząc to, Quinn się uśmiechnął. Poczęstowałby Renza cygarem, gdyby nie były kubańskie. 6 Do północy brakowało trochę czasu, więc Quinn pomyślał, że Pearl może jeszcze nie spać. Nie była nocnym markiem, jeśli rozumieć przez to włóczenie się nocami po mieście. Po prostu miała problemy z zasypianiem. Prawdopodobnie przemierzała ciasną przestrzeń swojego mieszkania i liczyła kroki. Albo obijała się o ściany. Zawsze tak miała, nawet za czasów, kiedy mieszkała z Quinnem. Budził się o trzeciej nad ranem i znajdował ją w salonie, jak z torebką chipsów w dłoni oglądała kanał informacyjny albo jakiś stary film. Miała szczególną słabość do starych musicali Busby’ego Berkeleya, w których za każdym razem, kiedy tancerz robił pierwsze pas, znikąd wyłaniały się kolejne setki tańczących. Miał rację. Nie spała i podniosła słuchawkę w połowie drugiego sygnału. – Oglądasz stary film? – zapytał Quinn. – Quinn. Co, podglądasz mnie przez teleskop? – Na pewno bym to robił, gdybym mógł cię stąd zobaczyć. – Laski na Broadwayu – powiedziała.

– Je też podglądam. – To tytuł filmu, który oglądałam. Laski na Broadwayu. – Jest Mickey Rooney? – Chwilowo nieobecny. – I tak nie z nim chciałem rozmawiać – powiedział Quinn. – Tylko z tobą. – Rozmawiaj. – O tej porze powinnaś być w łóżku. – Ty też. Nie dzwonisz, żeby zapytać, czy śpię. – Ale co do łóżka… – Quinn, podaj mi naprawdę dobry powód, dla którego zadzwoniłeś, albo odkładam słuchawkę i dalej oglądam tańce. Quinn opowiedział, jak Renz go zdybał i zaproponował im robotę. – Wciąż pracuję w banku – powiedziała Pearl, kiedy skończył. – Jestem im tam potrzebna. – Pearl, Sixth National Bank po raz ostatni napadnięto w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym. – Zwykły poślizg. – Możesz wziąć urlop. – Wiem – odparła. – Tak się umawialiśmy. Chodzi o to, że… – O co? – Wchodzimy w te sprawy, te morderstwa, i nagle stają się całym naszym życiem. Rozumiesz? Oczywiście, że rozumiesz. Nieustanne napięcie, Quinn, fizyczne i umysłowe. Po niedługim czasie popadamy, cholera, w obsesję. – To dobra obsesja, Pearl. – A są takie w ogóle? Bo ja ich nie znam. – No dobrze. – Quinna zmęczył ten spór. – Jesteśmy niewolnikami samych siebie. Aż po grób. – Niewolnikami czegoś innego – poprawiła Pearl. – Wchodzisz w to czy nie? – zapytał Quinn. Zwlekała z odpowiedzią. Słyszał w słuchawce żywą, taneczną muzykę. – Pearl? – Wchodzę – odpowiedziała. Niewolnicy czegoś innego. * Po rozmowie z Pearl Quinn uznał, że do Feddermana zadzwoni rano. Czyż emeryci nie kładą się wcześnie spać? Tak, odpowiedział sobie Quinn i postanowił, że najwyższy czas samemu się położyć. Sen długo nie nadchodził. Może Pearl miała rację, mówiąc o obsesji. Ale polowanie to coś więcej niż stan umysłu. Czuł je całym swoim jestestwem. Było jak przeznaczenie, zgodnie z wyrokami którego i Quinna, i człowieka ogarniętego szałem zabijania połączy ta sama walka. Quinn w zasadzie nie miał wątpliwości, że gdzieś w mieście grasuje seryjny morderca, odgrywa sztukę, którą sam sobie wybrał i w której jest rola dla Quinna. Ta akurat rola stanie mordercy kością w gardle. Budziły się dawne instynkty. Polowanie miał w tkankach i we krwi. – Stało się – mruknął na głos, zanim nareszcie zapadł w sen.

7 Rano Quinn włączył ekspres do kawy. Potrzebował zastrzyku kofeiny, zanim pójdzie na śniadanie do Lotus Diner. Wziął prysznic, ogolił się, ubrał i uczesał. Spostrzegł, że powinien skrócić włosy, ale to mogło jeszcze poczekać. Gdy już trochę oprzytomniał po niespokojnej nocy, zabrał do kuchni bezprzewodowy telefon i usiadł za stołem. Kawę postawił w zasięgu ręki. Dziewiąta trzydzieści. Fedderman powinien już wstać. Może nawet zdążył się udać na pole golfowe albo wypłynął chwytać marliny na bezkresnym oceanie. Mógł też siedzieć w jakiejś knajpce i z innymi emerytowanymi glinami wymieniać nieprawdziwe opowieści. No, na pewno takie, których nikt nie uznałby za prawdziwe. Fedderman odebrał po drugim sygnale i nie utrudniał. Feds, głos czystej praktyczności, nie wdawał się w dyskusje à la Pearl. – Czyli mamy nowe hobby – powiedział, gdy Quinn zrelacjonował mu rozmowę z Renzem. W policji czasami nazywano tak długotrwałe dochodzenie w sprawie seryjnego mordercy. – Powinno dać nam zajęcie na jakiś czas. Mnie daje powód do życia, bo tutaj mam ochotę palnąć sobie w łeb. Quinn skosztował kawy. Auć! Za gorąca! – Aż tak źle, Feds? – Nieee, po prostu jest, jak jest. Na starość mieszkam samotnie, nie pracuję zarobkowo, oszczędzam emeryturę, korzystając z darmowych kuponów i jadając wczesne lunche, bo są tańsze. Niektórym takie życie pasuje, ale nie mnie. – Wiele osób po przejściu na emeryturę prowadzi aktywny tryb życia – powiedział Quinn, ale doskonale rozumiał, co Fedderman miał na myśli i jak się czuł. Quinna czasami dopadało to samo uczucie – zaraz po przebudzeniu ciążyło na piersi, niczym jedna z tych ołowianych osłon, które dentyści każą zakładać do zdjęcia rentgenowskiego. Trudno było oddychać pod takim ciężarem. – Próbowałem zająć się golfem – mówił Fedderman. – Próbowałem zająć się łowieniem ryb. Golf wkurza, łowienie rozczarowuje. – Mieszkają tam bogate wdówki – przypomniał mu Quinn. – Które szukają bogatych mężów, a nie eksglin z rękami splamionymi krwią – odparł Fedderman. – Ledwie zwęszą, co robiłem w przeszłości, zaczynają mnie unikać. – Jezu… Cieszę się, że zadzwoniłem. – Ja też, Quinn. Quinnowi mignął obraz Feddermana, łysiejącego, tyczkowatego, z wystającym brzuszkiem. Najdroższy garnitur wyglądał na nim jak ściągnięty z menela. Nie, Fedderman nie był łakomym kąskiem dla wdówek. Powinienem coś mówić. – A co u ciebie i Pearl? Wciąż między wami chłód? – zapytał Fedderman, jakby odczytał przez słuchawkę myśli Quinna. – Ta. Pearl ma własne mieszkanie i wciąż pracuje jako strażnik w Sixth National. – Robota dla facetów po osiemdziesiątce – powiedział Fedderman. – Czasy, w których strażnik mógł zapobiec obrobieniu banku, dawno minęły. Teraz jak się kradnie, to za pomocą komputerów. Rabuś w ogóle nie musi odwiedzać banku. – Postęp technologiczny. – Kto, do cholery, może za tym nadążyć?

– Ci przed trzydziestką. – Czyli nie my – zauważył Fedderman. Quinn ostrożnie upił kawy. Wciąż była za gorąca, niemal oparzyła mu język. Trzeba będzie pomajstrować przy ekspresie. – Chcesz, żebym przyleciał do Nowego Jorku? – zapytał Fedderman. – Zamknę chatę na cztery spusty, a kabriolet oddam na przechowanie. – Jeździsz kabrioletem? – Mhm. Taka tu moda. Faceci na nowo przeżywają swoją młodość. Jest tu jeden salon, w miarę tanio sprzedają nowe wozy, bo sprowadzają je z krajów rozwijających się, gdzie koszt pracy jest niski. Kupiłem sobie taki czerwony model dla seniorów. Przednie fotele się obracają i trochę unoszą. Łatwiej wyleźć z wozu. Quinnowi przykro było to słyszeć. – Feds, masz niewiele ponad pięćdziesiątkę. Nie potrzebujesz takiego gówna. – Przydaje się. Ułatwia życie. Jesteś jeszcze stosunkowo młodym człowiekiem, Quinn. Pofarciło ci się z wcześniejszą emeryturą, ale kiedyś sam się przekonasz, jak to jest. Wcześniejsza emerytura, pomyślał Quinn. Najpierw fałszywe oskarżenie o molestowanie nieletnich, potem kula w nodze. Też mi sposób przejścia na emeryturę. – Nie żebyś na nią nie zasłużył. – Fedderman znów odczytał myśli Quinna. – To co, mam przylecieć? – Jeszcze nie teraz. Renz czeka, aż jego podejrzenia się potwierdzą, a medialne hieny zaczną wyć zgodnym chórem. Wtedy da nam zielone światło. – Potwierdzą? – Oficjalnie nie ma jeszcze żadnego seryjnego mordercy. Brakuje niezbitych dowodów, że zabójstwa są ze sobą powiązane. – Z twoich słów wynika, że ktoś jednak grasuje. – Renz ciągle ma nadzieję, że nie będzie kolejnej ofiary. Radośnie żyje złudzeniami. Wiesz, jaki jest. – Więc mamy siedzieć na czterech literach i czekać na kolejne morderstwo? – Co innego możemy zrobić? – Pewnie nic. Chciałbym zgodzić się z Renzem, że nie będzie następnej ofiary, ale nie mam złudzeń. – Żadne z nas ich nie ma. Quinn dolał do kawy trochę mleka i posmakował jej. Miała teraz znośną temperaturę. Rytuał picia porannej kawy potrafił się zmienić w udrękę, ale Quinn lubił od czasu do czasu korzystać z ekspresu, choćby po to, żeby napełnić kuchnię ciepłym aromatem świeżo zmielonych ziaren. – Nie zapytasz, ile Renz płaci tym razem? – zapytał. – Pieprzyć kasę – odpowiedział Fedderman. – Rozumiesz mnie? – Pewnie. Rozpoczyna się gra. – Pearl na pewno czuje to samo. Dlatego myślałem kiedyś, że zawsze będziecie razem. – Ogień i lód – odrzekł Quinn. – Z takiego połączenia bywa dużo dymu, ale płomieni niewiele. – O ile w ogóle jeszcze tli się żar – powiedział Fedderman. Quinn nie był pewien, czy w sercu Pearl zostało nawet tyle. Fedderman milczał przez chwilę, po czym rzekł: – Wyczuwasz go tam, Quinn? Nic nie mógł na to poradzić – w jego głosie zabrzmiała nadzieja. Quinn był znany

z tego, że potrafi wczuć się w sposób myślenia szalonych i niebezpiecznych ludzi, nałogowych zabójców. Wnikał w nich, śledząc ich poczynania, widząc ból, który zadawali, a także inny ból – ten, który po nich pozostawał. Czytał z dzieła ich rąk jak myśliwy czyta z tropów, a potem ruszał we właściwym kierunku. – Quinn? Głos w słuchawce zabrzmiał słabo, jakby Floryda, dryfując, odpływała od reszty kontynentu. – Jest tutaj – odpowiedział Quinn. Odłożywszy słuchawkę, napił się jeszcze kawy. Obudziła w nim głód. 8 Pearl siedziała na parkowej ławce z telefonem komórkowym w ręku i zastanawiała się, czy podjęła właściwą decyzję. Nie chodziło jej o bank. Wiedziała, że przyjmą ją z otwartymi ramionami, kiedy nie będzie już potrzebna nowojorskiej policji i Quinnowi. Problemem był sam Quinn. Definitywnie z nim skończyła, ale czy on przyjmie to do wiadomości? Może popełniła błąd? Czy powinna zadzwonić do Quinna i wycofać się z umowy, która na jakiś czas znowu uczyni ją gliną? Pytania. Za dużo pytań. Kiedy zbierało się ich tyle, że osiągały pewien poziom krytyczny, Pearl zwykle przestawała zawracać sobie nimi głowę i szarżowała na oślep. Nie inaczej było tym razem. Wsunęła telefon do torebki i wygodniej usiadła na ławce, która znajdowała się na skraju parku i stała przodem do ulicy. Pearl mogła z niej obserwować tłumy przechodniów. Była niewysoką, ciemnowłosą kobietą. Nawet kiedy najzwyczajniej w świecie sobie siedziała, wibrowała energią. Przyciągała męskie spojrzenia, ale je ignorowała. Akurat teraz nie czuła się piękna, a palące słońce nie poprawiało jej nastroju. Kropla potu nierównym tempem spłynęła jej po plecach i spod koszuli znalazła drogę za pasek dżinsów. Pearl musiała przyznać, że kijowo się czuje. Przeważnie, kiedy podjęła decyzję i nie było już odwrotu, robiło jej się lepiej. Ale nie tym razem. Miała nadzieję, że nie był to omen. Nagle odniosła wrażenie, że dusi się w tym upale; wciągnęła do płuc spaliny i poczuła się jeszcze gorzej. Ale kilka głębokich wdechów odegnało atak paniki. Powietrze na Manhattanie, niezależnie od swojej jakości, wystarczało jej do życia. Tak jak milionom innych ludzi. Do ławki, przy której ktoś wyrzucił łupiny orzechów, zbliżyła się wiewiórka z postrzępionym ogonem, który wyglądał, jakby przejechała po nim samochodowa opona. Zwierzątko wgryzło się w jedną z co większych łupin, a potem znieruchomiało, napięte jak struna. Rozległ się cichy, cichutki dźwięk, a wiewiórka śmignęła w pobliskie zarośla. Pearl podniosła wzrok i zobaczyła drapieżnego ptaka. Jego szybkość i gracja, z jaką krążył na wietrze i wznosił się coraz wyżej, zaparły jej dech w piersiach. – Sokół! – zawołał ktoś w pobliżu. Pearl zmrużyła oczy, gdy wznoszący się ptak przeciął gorejącą tarczę słońca. Jak wielu innych mieszkańców Nowego Jorku Pearl czytała w gazetach, że ludzie z przyjemnością obserwują wędrowne sokoły, gnieżdżące się na dachach drapaczy chmur niczym na górskich graniach. Bywało, że mieszkańcy nawiedzanych przez sokoły domów żądali,

by ptaki schwytano lub zabito, ponieważ ich odchody zalegały wokół wejścia. Z tego samego powodu cierpieli portierzy (i ich rachunki za pralnię), którzy często wychodzili przed budynek, żeby wezwać dla kogoś taksówkę. Czasami na wysokości kilku pięter zawieszano brezentowe płachty, prowizoryczną osłonę dla chodników na dole, ale to zabezpieczenie sprawdzało się tylko na krótką metę. Pearl czytała, że w Nowym Jorku żył co najmniej tuzin sokolich rodzin i że karmiły się mniejszymi ptakami, takimi jak wróble i gołębie. Może więc sokół był po prostu ciekawski i wiewiórka nie miała się czego bać. Z drugiej strony, wiewiórki zawsze musiały się czegoś bać, jak wszystkie stworzenia będące naturalnym pożywieniem drapieżników. Pikującego sokoła zobaczyło jeszcze kilku przechodniów; wpatrywali się teraz w niebo, przysłaniając oczy dłońmi niby w salucie. Mężczyzna z około dziesięcioletnim chłopcem zatrzymał się, ciekawy, co ich tak zainteresowało. Pokazał ptaka palcem, uśmiechając się promiennie, a chłopiec zadarł głowę i szeroko rozdziawił buzię. Sokół skręcił, rozpostarł skrzydła, niemal zupełnie zatrzymując się w locie, i przysiadł gdzieś na budynku, poza zasięgiem wzroku. – To było coś – zabrzmiał głos obok Pearl. Na ławce usiadł mniej więcej czterdziestoletni pan w szarym garniturze. W ręce trzymał brązową papierową torbę, prawie na pewno z lunchem, a w drugiej zakręconą, plastikową butelkę z wodą. Łysinę nad czołem maskował, mierzwiąc zaczesane do przodu włosy, przez co wyglądał, jakby właśnie spadł z łóżka. Na ręce, w której trzymał butelkę, nosił obrączkę. Ale do Pearl uśmiechnął się, jakby był kawalerem. – Było – zgodziła się uprzejmie, po czym wstała i odeszła, nie oglądając się za siebie. Mężczyzna nic więcej nie powiedział. W mieście nie brakowało facetów, ale Pearl była wybredna. Może aż za bardzo. Na razie wystarczał jej status singielki i sporadyczne wizyty w wybranych barach dla samotnych, gdzie wprawdzie się rozglądała, ale nie za czymś poważnym. Gdyby jednak trafił się właściwy mężczyzna… Pearl rozśmieszyła jej własna naiwność. Właściwy mężczyzna, nieodpowiedni mężczyzna – jak z libretta musicalu. Rzeczywistość była o wiele bardziej skomplikowana. Pearl podejrzewała, że pewnie dlatego musicale były takie popularne. Znalazła tempo, w którym dobrze jej się szło, i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku stacji metra. W ruchu przyciągała jeszcze więcej zachwyconych spojrzeń, ale jak zwykle je ignorowała. Obrzeżem świadomości zarejestrowała nagły, cichy odgłos. Z jej cieniem na chodniku jak duch zrównał się inny cień i natychmiast przepadł. To też zignorowała. Szła przed siebie, pełna lęków, aczkolwiek zdeterminowana, nie godząc się, by pokonały ją własne wątpliwości. Lavern Neeson leżała niby we śnie i słuchała, jak otwierają się i zamykają drzwi do mieszkania. Dźwięki dochodziły z oddali – słaby chrobot klucza obracającego się w zamku, potem miękkie westchnienie drzwi przesuwających się po dywanie, kolejne westchnienie, gdy drzwi się zamykały, kliknięcie zasuwki. Na końcu odezwało się pobrzękiwanie łańcuszka, gdy jej mąż Hobbs blokował drzwi. Lavern zadrżała pod cienką kołdrą. Hobbs przez kilka minut postukiwał w łazience różnymi przedmiotami. Słyszała ciurkanie oddawanego moczu (zdawało jej się, że trwa w nieskończoność), szum spłukiwanej ubikacji, jęk

starych rur, którymi płynęła woda. Chyba o nic się nie obijał, co znaczyło, że dzisiaj wrócił trzeźwy. Nie pił tak często, jak sobie wmawiała. Zaglądaniem do butelki nie mogła usprawiedliwić tego, co jej robił. Tego, na co mu pozwalała. Ale czy miała wybór? W ciągu siedmiu lat małżeństwa odebrał jej wszelkie alternatywy, jedną po drugiej. Nie, to nie alkohol był problemem. Więc co? Coś, co zrobiła? Co ciągle robiła? Przytłaczające ją poczucie winy musiało mieć jakiś konkretne źródło. Potrzebowało choć odrobiny gleby, inaczej by nie wyrosło. To moja wina. Kiedy dogłębnie analizowała swój problem, dochodziła do odmiennych wniosków, ale zawsze czuła, że jest winna, i to odbierało jej siły. Nie mogła pozwolić, żeby ten stan rzeczy się utrzymywał, ale nie potrafiła go zmienić. Po każdym razie była jeszcze bardziej bezsilna i nie umiała zapobiec następnemu. Hobbs kiedyś z nią o tym rozmawiał, zdawał się uważnie słuchać, co miała do powiedzenia, ale teraz już wiedziała, że był to podstęp, że w ten sposób nią manipulował. Po kolei odbierał jej możliwości obrony. Co się między nami popsuło? Wiele razy zadała mu to pytanie. Wciąż je zadawała. Ale Hobbs już nawet nie udawał, że uprzejmie słucha, że mu zależy i rozważa jej słowa. Obecnie Lavern wiedziała, że nie znał odpowiedzi. Albo ją znał, ale bał się jej, tak jak ona. A może bał się samego pytania. Jak to się skończy? Światło w sypialni zamigotało i zapaliło się. Oślepiło ją. Z całych sił zacisnęła powieki i schowała twarz w poduszkę. Nie otwierała oczu. Nie poruszała się. Hobbs wiedział, że Lavern nie śpi. Znał wszystkie jej wybiegi. – Lavern? Westchnęła, otworzyła oczy, usiadła. Mrugała pod wpływem rażącego światła. Była atrakcyjną kobietą o włosach barwy miodu i niebieskich oczach. Miała kształtną, krągłą figurę, choć niewielki biust. (Przed laty zastanawiała się nad chirurgicznym powiększeniem piersi, ale teraz cieszyła się, że tego nie zrobiła. Byłyby kolejnym wrażliwym miejscem). Rysy twarzy miała zbyt pociągłe, żeby być klasyczną pięknością, a jej pełne usta nie zamykały się do końca z powodu lekko wystających zębów. Różowa nocna koszula zsunęła się z jednego ramienia, niemal w całości odsłaniając pierś, która rzeczywiście miała rozmiar filiżanki. Hobbs wyłonił się nad nią, prezentując całe swoje metr osiemdziesiąt wzrostu. Zbliżał się do czterdziestki, ale wciąż był krzepki i miał twarde mięśnie – grywał w futbol uniwersytecki, dopóki nie doznał kontuzji kolana. Do dziś bardzo krótko ścinał włosy, co sprawiało, że jego trójkątna twarz wydawała się okrutna jak oblicze rzymskiego cesarza. Surowość rysów podkreślały zimne oczy o niemal identycznym odcieniu błękitu jak u jego żony. Ale spojrzenie Lavern było łagodne i zrezygnowane, natomiast oczy Hobbsa miały w sobie twardość i lśniący chłód diamentów. Lavern nie znała Hobbsa w college’u, chociaż wiedziała, że ktoś taki istnieje. Poznali się sześć lat później, na Pierwszej Alei, kiedy podczas ulewy z konieczności jechali tą samą taksówką – dwoje ludzi, którzy niefortunnym trafem zmierzali w tę samą stronę, choć wtedy, oczywiście, uważali to za szczęśliwy zbieg okoliczności. Mieli ze sobą wiele wspólnego (przynajmniej Hobbs pozwolił jej w to wierzyć) i z początku ich seks był bezspornie cudowny.

Ich związek układał się przez jakiś czas. Na tyle długo, że pobrali się z romantyczną, przesadną impulsywnością, której wydatnie pomogła noc ostrego picia podczas weekendu w Las Vegas. Dopiero po ślubie poznali się lepiej. Wtedy objawił się prawdziwy Hobbs. Chociaż istniała możliwość, że przez cały czas taki był, tylko zakochana Lavern nie widziała, co się święci. Nie miał na sobie koszuli, ale został w spodniach. Lavern spostrzegła puste szlufki i zrozumiała, że zdjął swój skórzany pas. Kołysał się w jego prawej ręce, złożony na pół zwiastun bólu. Co zrobiłam tym razem? Odezwał się głosem spokojnym, ale niosącym cichą groźbę. – Ręczniki, Lavern. Rozpaczliwie przetrząsała pamięć. Nie miała pojęcia, o czym mówił. – Jakie ręczniki? – Ręczniki w łazience. Odlałem się, umyłem ręce i okazało się, że ręczniki są, kurwa, brudne. Mogłaś je chociaż równo powiesić, ale wolałaś rzucić je kupą na wieszak. Nawet nie wyschły. Tak rozprzestrzeniają się choroby, Lavern. Nie wierzyła własnym uszom. Powiedział to ze śmiertelną powagą. – Pójdę sprawdzić. – Zaczęła wstawać z łóżka. Pas chlasnął ją po żebrach, ale nie krzyknęła. Wiedziała, że nie powinna robić hałasu. Nie wolno zakłócać spokoju sąsiadom. Sąsiedzi nie mogą się dowiedzieć. Stęknęła z bólu i pochyliła się tak nisko, że jej łokcie wsparły się na kolanach. – Wstań, Lavern. Będziemy cię leczyć. Już wiedziała, że Hobbsowi wcale nie chodziło o ręczniki. Odezwała się tocząca jego serce choroba, przez którą cierpiał od nienazwanego gniewu i czasami kierował go na nią. Zaskoczył ją, gdy prostowała się, walcząc z bólem. Nie użył paska. Zamiast tego wierzchem dłoni uderzył ją w lewy policzek, tak mocno, że głowa omal nie oderwała się od kręgosłupa. Lavern poczuła smak krwi i zobaczyła czerwoną plamkę na lustrze komody po drugiej stronie sypialni. Szarpnięciem poniósł ją na równe nogi, jakby ustawiał ją sobie do kolejnego uderzenia. Okrucieństwo przychodziło mu równie łatwo jak śmiech. Jeden z jego przyjaciół przypomniał kiedyś Lavern, że Hobbsa omal nie wydalono z uczelni, bo gołymi rękami prawie zabił innego studenta, tylko dlatego, że pokłócili się o film. Blado pamiętała to zdarzenie, plotki krążące po kampusie. Nie został wydalony, bo jeszcze wtedy miał zdrowe kolano i z łatwością przewracał na boisku innych zawodników. Oskarżenie o napaść oddalono i sprawa została uznana za zwykłą przepychankę między chłopcami, a powinna być wyraźnym ostrzeżeniem. Nie miało to jednak związku z obecną sytuacją Lavern. Nie rozpoznałaby wtedy żadnego ostrzeżenia. Nie w tym wieku. Później zresztą też nie. Hobbs po prostu taki jest, zdecydowała, tak jak przed nią kadra uniwersytecka. Rozgrzeszyła go z młodzieńczego wybryku, jak prawie wszyscy. Był świetny na boisku i z przyjemnością patrzyło się na jego grę. Krążyły nawet słuchy, że ktoś chce mu zaproponować przejście na zawodowstwo. Lavern zastanawiała się niekiedy, jak mogłaby się z nim zapoznać. Potem uszkodził sobie kolano, a niedługo później Lavern usłyszała, że rzucił szkołę. A teraz dorosły Hobbs pchnął ją na łóżko, a potem odwrócił jej niemal zupełnie

bierne ciało na plecy. Usiadł na niej okrakiem i całym ciężarem wgniótł jej drobną sylwetkę w materac. Jego oddech świszczał w cichej sypialni. Zaczął ją bić, nie tak mocno, jak potrafił, ale metodycznie, plask, plask, plask. Całkowicie zwiotczała i zamknęła oczy pod nawałem ciosów, zamknęła umysł. W końcu przestał. Pewnego dnia mnie zabije. Kiedyś kogoś zabije. Ucisk jego ciała zelżał. Usłyszała zgrzyt rozsuwanego rozporka. Przynajmniej przestał bić. Kiedyś kogoś zabije. 9 Joseph Galin był przytomny, ale nie mógł zebrać myśli i miał zamglony wzrok. Otaczał go świat pozbawiony czasu i znaczenia. Nie pamiętał, jak znalazł się w tym miejscu. Najwyraźniej siedział skulony w samochodzie. W swoim samochodzie? Nie mógł się poruszyć i chociaż nic go nie bolało, czuł postępującą drętwotę. Najpierw zdrętwiały mu stopy, potem ręce. Teraz w ogóle nie miał czucia w kończynach. Równie dobrze mógł się unosić w powietrzu jak balon. Przez przednią szybę Galin widział rozległą powierzchnię maski samochodu, po której dreptał jakiś ptak, dziobiąc, być może ze szkodą dla lakieru. Na zewnątrz było ciemno. Wieczór, z każdą chwilą ciemniejszy. Zmierzch zapadł dawno temu. Potem ciemności stały się zupełne, jakby był w zamkniętym pokoju, w którym ktoś zaciągnął rolety. Dziwne. Zdumieniem napawało go również to, że nie czuł strachu. Raczej ciekawość. Co się, do cholery, działo? Jestem pijany? Kilka razy w życiu zdarzyło mu się schlać, więc wiedział, że to nie to. Miałem udar czy coś? Gdybym tylko sobie przypomniał, kim jestem… Czuł zapach skóry i czegoś, co przywodziło mu na myśl brudne monety… grosiki… Grosik za moje myśli… Prawie się uśmiechnął. Ciemność mu ciążyła, nie pozwalała otworzyć oczu. Ale to i tak nie robiło różnicy. Usłyszał własny, długi wydech. Usłyszał ptaka dziobiącego maskę samochodu, wciąż zapracowanego, choć było już tak ciemno. Usłyszał przejeżdżający w oddali samochód, daleko na ulicy, poza wylotem alejki. Alejka? Zaczął sobie przypominać, a wtedy pojawił się strach. Jego umysł poszukiwał światła w mroku, ale go nie znalazł. Strach nie mijał. Uczepił się Galina jak umierający razem z nim utracony kochanek. Umierający? Jego usta same, bez udziału woli, powiedziały głośno i wyraźnie: – Jastrząb. To słowo nic dla niego nie znaczyło.

Potem Galin nic już nie widział, oślepł zupełnie. Już nawet nie pamiętał, czego nie widział. Przestał czuć zapach skóry, zaśniedziałych monet i czegokolwiek innego, nic nie słyszał, nic nie czuł. Nic. Ćwierkający przy łóżku telefon wyrwał go z głębokiego snu. Quinn miał wyschnięte gardło i usta. Pod powiekami czuł piasek. Spojrzał na zegarek, chcąc sprawdzić, która godzina. Zobaczył… ciemność. Dlaczego, do jasnej cholery, fosforyzujące wskazówki raz świeciły silniej, a raz słabiej? Znalazł po omacku telefon, podniósł słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Przynajmniej ucichło to cholerne ćwierkanie. Jak ptak gaduła. – Quinn? Głos Renza. Wspaniale. – Quinn – potwierdził. Wyciągnął rękę i włączył lampkę do czytania, stojącą na stoliku obok łóżka. Zobaczył tarczę zegarka. Kilka minut po piątej. – Spałeś, zgadza się? – spytał Renz, jakby kazano mu odpowiedzieć na zagadkę. – Zgadłeś. Dlatego dzwonisz? Żeby mnie obudzić? – Tak, ale mam jeszcze jeden powód. Pamiętasz rozmowę, którą odbyliśmy tydzień temu? Quinn już niemal zupełnie się rozbudził. – Pamiętam. Mamy następnego? – Na to wygląda. Pamiętasz Joego Galina? Quinn poszukał w pamięci. Znalazł krępego, siwowłosego glinę, który pracował w cywilnym ubraniu, a jego zwykle sympatyczny uśmiech potrafił stać się bezwzględny. – Detektyw Joe Galin? Z narkotyków? Południowy Manhattan? – Ten sam – odpowiedział Renz. – Nie żyje? – Albo mistrzowsko udaje. Quinn z trudem przetrawiał tę wiadomość. – Nasz morderca zabił glinę? – Bez dwóch zdań. Pojedynczym strzałem w głowę z broni małokalibrowej. Byłego glinę, swoją drogą. Galin przeszedł na emeryturę, tak jak ty. – Jak ja do niedawna – sprostował Quinn. Nie bacząc na porę, Quinn zadzwonił do Pearl i Feddermana. Potem się ubrał, zszedł do samochodu, w pierwszym brzasku wstającego dnia przejechał przez miasto, przemierzył most Queensboro i dotarł do Queens. Kiedy zjeżdżał do krawężnika i parkował za radiowozem, wstał już szary, ale jasny poranek. Był tam jeszcze jeden radiowóz, a także nieoznakowany samochód, chyba służbowy, zaparkowany dokładnie naprzeciwko wejścia do knajpki oferującej pizzę na wynos. Na jej oknie widniał napis „PIZZA RIO”. Mniejsze litery poniżej zapraszały na „PIZZĘ Z HISZPAŃSKIM AKCENTEM”. Może być niezła, pomyślał Quinn, wysiadając z lincolna. Ale nie teraz i nie w tej sytuacji. Najbardziej potrzebował kawy. Powinien nadłożyć drogi, zajechać do Lotus Diner i wziąć sobie jedną na wynos. Straciłby tylko kilka minut. Na chodniku ustawiło się w kółeczko kilku mundurowych, między którymi stali dwaj detektywi w cywilnych ubraniach. Wszyscy trzymali białe styropianowe kubki – z niektórych unosiła się para – i co najmniej dwóch jadło pączki. Gdy Quinn zmierzał w stronę wylotu alejki, gdzie według słów Renza padł strzał,

zauważył go jeden z policjantów po cywilnemu i podszedł bliżej. Był niższy od kolegi, miał szare, ścięte przy skórze włosy i szeroką, czerwoną twarz. – Kapitan Quinn? – zapytał z uśmiechem. Quinn skinął głową. Zauważył przy tym, że mężczyzna trzyma dwa kubki kawy. – Detektyw Charlton Lewellyn. Rozmawiałem przez telefon z komisarzem Renzem. Powiedział, że ma pan to przejąć. – Podał Quinnowi styropianowy kubek, jakby mówił o kawie, a nie o tym, co zdarzyło się w alejce. Quinn przyjął kubek, zabezpieczony plastikowym wiekiem mającym utrzymywać temperaturę, i podziękował Lewellynowi. Napił się. Kawa jak się patrzy, ze śmietanką, bez cukru. Czyżby Lewellyn zasięgnął języka, jaką kawę pija Quinn? – Mam nadzieję, że smakuje – powiedział Lewellyn, jakby nie chciał wydać się Quinnowi zbyt cwany. Quinn upił kolejny łyk. – Wyśmienita. – Na miejscu zdarzenia nic nie zostało ruszone. Czekaliśmy na pana – powiedział Lewellyn. Poprowadził Quinna w kierunku alejki. Mundurowi oddalili się i zajęli pozycje pozwalające im zawrócić ewentualnych przechodniów. Jeden z policjantów siedział w radiowozie z otwartymi drzwiami, wypełniając jakiś formularz na metalowej podkładce. Drugi glina po cywilnemu stał nieopodal, jakby zamierzał w razie konieczności pospieszyć wypełniającemu z pomocą. Quinna uderzyło, że zbiorowisko było bardzo małe, a przecież zginął były policjant. Ale może Renz nie chciał nadawać sprawie rozgłosu. Albo Galin zbyt dawno odszedł z policji. Renz wspominał, że jakieś pięć lat temu. Wylot alejki blokowała żółta taśma policyjna. Lewellyn uniósł ją, żeby Quinn, pochylony niczym bokser wchodzący na ring, łatwiej przedostał się na drugą stronę. W alejce stał zaparkowany czerwony buick, najnowszy model. Quinn zobaczył trójkę dzieciaków, zerkających ciekawie z drugiego końca alejki. Tam nie było żółtej taśmy, stał za to przynajmniej jeden mundurowy, pilnujący, żeby nikt nie przechodził. Pokazał się dzieciakom i coś do nich powiedział, a one popatrzyły w stronę Quinna i szybko się oddaliły. Zbliżywszy się do samochodu, Quinn zobaczył człowieka z głową spoczywającą na kierownicy. – Technicy już byli? – Nikogo nie było – odpowiedział Lewellyn. – Wszystko czekało na pana. Quinn postawił kubek na ziemi, w pewnej odległości, żeby go przypadkiem nie kopnąć, wyjął z kieszeni parę lateksowych rękawiczek i założył je. Zbliżył się do buicka. Wszystkie okna były zamknięte. Drzwi wyglądały na niezablokowane. – Silnik i klimatyzacja były wyłączone – powiedział Lewellyn. – Kluczyk był w stacyjce? – Tak, ale nieprzekręcony. W nocy nie było zbyt gorąco. Kierowca mógł przez jakiś czas wytrzymać w samochodzie przy zamkniętych oknach i bez klimy. – Mógł też dopiero co przyjechać i właśnie zamierzał wysiąść z samochodu – zauważył Quinn. Lewellyn skinął głową. – Ale podoba mi się pańska koncepcja – powiedział Quinn w ramach budowania przyjaznych stosunków. – Musiał mieć jakiś powód, dla którego zaparkował akurat tutaj, w alejce.