CZĘŚĆ I
Gdybym ożyła raz jeszcze,
Całowałabym palce deszczu
I piłabym oczami odblaski
Każdego srebrzystego skosu...
Edna St. Vincent Millay, Odrodzenie
Wtem słyszę pisk bólu!
Królik już w sidła wpadł...
James Stephens, Sidła
1.
Millie Graff miała obolałe stopy. Była hostessą w
Mingles, nowej i popularnej restauracji przy Zachodniej
Czterdziestej Piątej, niedaleko Times Square. Przez
ostatnie pięć godzin nie miała chwili, by usiąść. Po pra-
cy czekał ją krótki spacer - raptem trzy przecznice - a
potem zejście długimi betonowymi schodami na peron
metra. W zatłoczonym wagonie pewnie ktoś nadepnie
jej na palce umęczonej stopy.
Nie narzekała jednak na pracę w Mingles. Zarabiała
na tyle dobrze, że już niedługo mogłaby się przenieść z
ciasnego mieszkanka w Village do czegoś większego,
może na Upper West Side. W pracy czuła się pewnie, a
istniała też wciąż szansa, że załapie się do jakiejś cho-
rus-line gdzieś na off-Broadwayu.
Taniec to była pierwsza miłość Millie. Właśnie dla-
tego przeniosła się do Nowego Jorku z rodzinnego mia-
steczka w New Jersey. Taniec i marzenia - to kochała
najbardziej.
9
Dbała o linię i wciąż wyglądała jak tancerka: smukła
szyja i tułów, mały biust, umięśnione nogi i ta eleganc-
ka gibkość w kostkach, przyciągająca męskie spojrze-
nia.
Rzeczywiście, gdy wbiegała po schodach swojego
domu, trzymając parujący pojemnik z jedzeniem kupio-
nym po drodze w pobliskich deli, jakiś mężczyzna prze-
chodzący obok posłał jej rozmarzone spojrzenie i pełen
nadziei uśmiech.
Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną - pomyślała Mil-
lie, dość okrutnie, z czego zdała sobie sprawę z pewnym
żalem, gdy ramieniem otwierała drzwi do holu.
W windzie ani na korytarzu nikogo nie zauważyła.
Wyjmując klucze z torebki, znów poczuła, jak bardzo
jest zmęczona. Już samo uśmiechanie się przez siedem
godzin może człowieka wykończyć.
Otworzyła zamek, przekręciła wytartą mosiężną gał-
kę w drzwiach i weszła do środka.
Prawie nie zdążyła dostrzec, że dzieje się coś złego.
Nagle pojawił się przed nią ten mężczyzna; jakby wy-
rósł z podłogi.
Millie zaparło dech. Parujący pojemnik z kurzymi
skrzydełkami i brązowym ryżem upadł na ziemię i pękł.
Mężczyzna był tak blisko, że nie mogła objąć spoj-
rzeniem całej jego postaci, uchwycić rysów twarzy. W
pierwszej chwili zdawało jej się, że mężczyzna nie ma
10
koszuli, ale w ułamku sekundy dotarło do niej, że jest
kompletnie nagi. Owionął ją jego zapach z nutą potu,
poczuła ciepło ciała. Patrzyła na niego pod kątem suge-
rującym, że musi on mieć jakieś sześć stóp wzrostu.
Uśmiechnął się. To doprowadziło Millie, zawsze tro-
chę spłoszoną, do skurczu gardła. Oddychała z trudem.
- Znamy się - powiedział.
Ale ona go nie znała, w każdym razie nie bardzo.
- Mam dla ciebie prezent - powiedział.
Stała jak skamieniała, gdy przez głowę włożył jej
naszyjnik. Zrobił to delikatnie, żeby nie zepsuć fryzury.
Dostrzegła szybki ruch jego ręki gdzieś na dolnym
skraju pola widzenia. I nagły srebrzysty błysk. Ostrze!
Coś takiego...
Czuł podniecenie, widząc zmieszanie w jej oczach.
Najwyraźniej nie zrozumiała jeszcze, co się dzieje.
Ostrze sprawiło najpierw wrażenie chłodu, zanim ból
zagłuszył wszelkie inne odczucia.
Stał, podtrzymując ją, a jelita dziewczyny wiły się
wokół jego lewej ręki niby jakieś ciepłe węże. Pomy-
ślał, że to zdumiewające. Niewiarygodne. Wyraz twarzy
Millie Graff świadczył niezbicie, że i ona była zdumio-
na. Zrobiła wielkie oczy. Poczuł mocny puls erekcji.
11
Wiedział, że pomimo tak ciężkiej rany dziewczyna
wciąż żyje. Położył ją ostrożnie na podłodze, żeby nie
krwawiła zbyt mocno. Delikatnie oparł głowę Millie,
tak by - gdy tylko ocuci ją amoniakiem - mogła widzieć,
co jej robi. I zrozumieć, że to dopiero początek.
2.
- Czemu ludzie przy zdrowych zmysłach mają
oglądać takie rzeczy? - zapytał Quinn.
Ale sam dobrze wiedział.
Komisarz nowojorskiej policji Harley Renz nie po-
jawiłby się na scenie tak krwawej zbrodni, gdyby nie
uważał tego za naprawdę konieczne. Renz stał z tyłu,
dość daleko od tego wszystkiego, co leżało na podłodze.
W pokoju cuchnęło miedziowym odorem krwi.
Quinn od roku nie widział komisarza w tak poważ-
nym nastroju. Klasyczny niebieski garnitur Renza wy-
raźnie rozchodził się w szwach, świadcząc, że korzysta-
nie z drogiego krawca nie ma w przypadku niektórych
osób sensu. Różowe policzki wzdymały się nad kołnie-
rzykiem białej jedwabnej koszuli. Wygląd komisarza
coraz wyraźniej zdradzał jego prawdziwą naturę: Renz
był otyłym i skorumpowanym politykiem z cechami psa
gończego. Zdawał się jakąś kreaturą o niepohamowanym
13
apetycie - i tym razem pozory nie myliły.
- Spójrzcie na nią! - powiedział. - Jezu! Tylko
spójrzcie na nią!
To, czego żądał, nie było łatwe. Kobieta leżała na
plecach na zakrwawionym dywanie, z rękoma i nogami
szeroko rozrzuconymi, jakby się poddała i godziła na
wszystko, co mogłoby zakończyć ten horror. Quinn
wiedział, że koniec nie nadszedł szybko. Wyglądało na
to, że ścięgna w zagięciach rąk i pod kolanami zostały
przecięte, więc mogła tylko podrzucać kończynami.
Podbrzusze zaś zostało otwarte jakimś nożem. Małe
owalne przypieczenia skóry sugerowały przypalanie
papierosem. Z tułowia zwisały strzępy skóry - zdaje się,
że wycięto je nożem, a potem oderwano od ciała
szczypcami.
Quinnowi ta masakra wyglądała raczej na robotę
amatora, a nie kogoś obznajomionego z medycyną.
Mordercy chodziło przede wszystkim o zadanie bólu,
tortury.
Musiał to robić, kiedy jeszcze żyła.
Różowy zakrwawiony materiał, który wepchnięto jej
do gardła, okazał się majtkami ofiary. Elastyczny pasek
od tych majtek zawiązano ciasno wokół jej szyi.
Quinn spojrzał na Renza.
- Nift mówi, że ona wciąż żyła i że trwało to parę
godzin - powiedział Renz. - Zaczęło się od brzucha... -
Głos mu się lekko załamał. To nie było w jego stylu.
14
Quinn dopiero teraz zauważył gadatliwą i odpycha-
jącą obecność lekarza medycyny sądowej doktora Juliu-
sa Nifta. Stał pod ścianą z jakimś mundurowym poli-
cjantem i z detektywem w cywilnym ubraniu, ale z od-
znaką w skórzanym etui, zwisającą z kieszeni płaszcza.
Przy drzwiach wejściowych czekał jeszcze technik
kryminalistyczny w białym kombinezonie i rękawicz-
kach. Wszyscy ci ludzie zdawali się trzymać jak najda-
lej od Renza.
- To dlatego jest tak dużo krwi - pośpieszył z wyja-
śnieniami Nift. - Rany brzucha wyglądają strasznie, ale
ofiara niekoniecznie musiała zaraz umrzeć. Nawet w tej
sytuacji serce przez dłuższy czas pompuje krew. Jej
głowa zalatuje amoniakiem. Sprawca mógł używać
amoniaku jako soli trzeźwiących, kiedy tylko traciła
przytomność. Wszystko więc czuła.
Quinn usłyszał jakiś cichy syk i zdał sobie sprawę,
że to jego własny świszczący oddech. Przebywanie z
martwą kobietą w pokoju, gdzie rozegrało się tak wiel-
kie cierpienie, było jak zejście do jakichś katakumb, w
których pochowano świętego. Potem zrozumiał, skąd
przyszło mu do głowy takie skojarzenie.
Dostrzegł srebrną literę S na cienkim łańcuszku na
ciele ofiary. Pochylił się, by dokładniej obejrzeć naszyj-
nik.
- To zwykły szajs, możesz coś takiego znaleźć w
każdym sklepie z pamiątkami przy Times Square - po-
wiedział Renz.
15
- No tak, ale to też może być jakiś ślad - wyjaśnił
Quinn. Na odwrocie litery był malutki napis: „New
York” .
- Zauważyłem to - zbył go Renz. Pewnie kłamał.
Quinn wyprostował się i rozejrzał po pokoju. Mały
salonik był gustownie urządzony, z wiklinowymi sprzę-
tami i dużą wiklinową maską na ścianie. Po przeciwnej
stronie wisiała oprawiona reprodukcja Tancerki Degasa
z nadrukiem „MoMA” w rogu. W sumie wyposażenie
niezbyt kosztowne, ale też nie ubogie. Mieszkanko było
ciasne, a okolica - East Village - nie najlepsza.
Quinn zastanawiał się wciąż, czemu ta sprawa jest
tak ważna dla Renza. Nie wyglądało na to, żeby w grę
wchodziły duże pieniądze. Ta kobieta żyła przyzwoicie,
ale skromnie. A może istniały jakieś powody politycz-
ne? Może była kochanką kogoś ważnego?
Ale nie. Gdyby tak było, Renz pociągałby już za od-
powiednie sznurki. Tymczasem on wydawał się zaanga-
żowany w sprawę osobiście, emocjonalnie. Nie z powo-
du szczególnej brutalności tej zbrodni. W swojej karie-
rze naoglądał się dosyć przelanej krwi.
On...
Usłyszał Nifta:
- Z jej obecnego wyglądu trudno to odgadnąć, ale...
Uwaga - pomyślał Quinn, znając skłonność Nifta do
sprośnych uwag na temat zabitych kobiet.
16
- ...ale miała atletyczną budowę, szczególnie jak na
jej wiek... - Nift urwał, unikając wybuchu gniewu
Renza.
- Chcę ci pokazać coś jeszcze - powiedział Renz,
ignorując Nifta. Zaprowadził Quinna do małej łazienki.
Stała tam porcelitowa wanna na chwiejnych nóż-
kach, a na ścianie naprzeciwko zamontowano umywal-
kę. Całą łazienkę wyłożono białą i szarą glazurą. Białe
ręczniki, poplamione krwią, leżały porozrzucane na
podłodze i w wannie. Wanna i umywalka pomazane
były krwią w jakieś wzory, wyglądające na bazgrały
szaleńca.
- Ten skurwiel mył się tutaj po morderstwie - po-
wiedział Renz. - Ale jest coś jeszcze. - Wskazał na szaf-
kowe lustro, na którym ktoś, zapewne zabójca, namazał
krwią napis: „Philip Wharkin” .
- Ten morderca? - zapytał Quinn.
- Możliwe. Skurwysyn prowokuje nas, żebyśmy go
złapali. To się już wcześniej zdarzało. Może to jeden z
tych...
- Cholera wie.
Quinn zbliżył się do lustra i przyjrzał koślawym
czerwonym literom.
- Nie sądzę, żeby to był jeden z tamtych. Ten był
ostrożny. Napisał to palcem umoczonym we krwi, ale
wydaje się, że miał gumowe rękawiczki. Jeśli nie znaj-
dziemy czegoś nowego, trzeba to będzie uznać za
17
zbrodnię w afekcie, na tle seksualnym... może z zazdro-
ści. Niewykluczone, że ofiara utrzymywała jakieś kon-
takty z tym Philipem Wharkinem i sprawy potoczyły się
naprawdę źle.
- Ja też tak pomyślałem - powiedział Renz. - Jeśli
rzeczywiście go znała, dojdziemy do tego. Na pewno!
Quinn widział, jak napinają się mięśnie na szczękach
Renza. Nawet obwisłe policzki nie mogły tego przesło-
nić. Tak - to musiała być dla niego naprawdę ważna
sprawa. Może z jakichś powodów od jej rozwiązania
zależało, czy zachowa swoje nie całkiem uczciwie zdo-
byte stanowisko komisarza.
Wyszli z dusznej łazienki i wrócili do saloniku.
Technicy wciąż pracowali, korzystając z wolnej
przestrzeni, pozostawionej przez Renza i Quinna. Nift
na kolanach rozkładał swój czarny worek. Teraz ciało
miało czekać na odwiezienie do kostnicy.
Zwłoki obojętnie znosiły działania wokół. Jasnobłę-
kitne oczy dziewczyny, szeroko rozwarte z przerażenia,
wpatrywały się w jakiś odległy horyzont, który wszyscy
w swoim czasie zobaczą. Quinn poczuł ciarki na grzbie-
cie. Przed paroma godzinami to zakrwawione, okale-
czone ciało było pełną życia, może nawet piękną kobie-
tą.
- Ile lat mogła mieć?. - zapytał Nifta.
Ale odpowiedział mu Renz:
- Dwadzieścia trzy. Dokładnie.
- Co, macie dowód tożsamości? - spytał Quinn.
18
- Tak.
Renz pochylił się nad ciałem i uniósł je nieco, żeby
Quinn mógł zobaczyć plecy ofiary.
Jej barki i łopatki poznaczone były bliznami po opa-
rzeniach. Quinn miał podobne na prawym barku i
przedramionach.
- Tego nie zrobił jej morderca - powiedział Renz,
układając ciało w poprzednim położeniu.
Quinn przyjrzał się znów rysom ofiary, próbując so-
bie wyobrazić, jak wyglądałyby niewykrzywione prze-
rażeniem i bez krwawych plam.
Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Potem zaczął
drżeć. Nie mógł tych drgawek opanować.
- Tak. To Millie Graff - powiedział Renz.
3.
Gdy ciało Millie Graff zostało już odwiezione do
kostnicy, Quinn i Renz ruszyli w przyjemnym letnim
deszczyku do oddalonej o parę przecznic restauracji,
która pomimo późnej pory była nadal otwarta. Usiedli w
gabinecie z tyłu. Byli jedynymi gośćmi. Starszy facet,
który wyszedł zza kontuaru, by podać im kawę, teraz
siedział na drugim końcu lokalu, koło drzwi i kasy.
Czytał gazetę. Był zgarbiony, jakby miał chory kręgo-
słup, a na jego nosie tkwiły okulary w grubych czarnych
oprawkach.
Renz zrobił nieszczęśliwą minę; nie cierpiał przyno-
sić ludziom złych nowin. Quinn sam się zdziwił, czując
współczucie dla Renza. Obaj szanowali się wzajemnie,
a właściwie swoje umiejętności. Trudno jednak powie-
dzieć, by byli przyjaciółmi. Renz był zaciekłym biuro-
kratycznym karierowiczem i lizusem, napędzanym am-
bicją nieskrępowaną żadnymi względami empatii czy
przyzwoitości. Do pozycji, którą zajmował, doszedł po
20
plecach wielu ludzi - i wciąż nie miał dość. W ogóle nie
zanosiło się na to, by kiedykolwiek zatrzymał się z wła-
snej woli. Quinn uważał Renza za wiecznie niezaspoko-
jonego socjopatę, który żeby dostać to, czego chciał,
gotów był powiedzieć i zrobić wszystko, wykorzystując
przy tym każdego. Renz natomiast sądził, że Quinnowi
brakuje realizmu życiowego.
- Nie widziałem Millie od prawie piętnastu lat -
odezwał się Quinn.
- Wyleczyła się, dorosła i została tancerką - powie-
dział Renz. - Oszczędzała pieniądze, żeby się przepro-
wadzić z New Jersey do Nowego Jorku. Chciała się
dostać do teatru. - Siorbnął kawy i zrobił taką minę,
jakby połknął truciznę. - Wiem to wszystko od jej sąsia-
dów. Pracowała niby w Dzielnicy Teatralnej, ale pilno-
wała stołów w restauracji. - Wzruszył ramionami.
- Show-biznes...
- Od jak dawna była w mieście? - spytał Quinn.
- Od pięciu miesięcy.
Quinn spojrzał za okno i wrócił w myślach do chwi-
li, gdy po raz pierwszy zobaczył Millie Graff. Miała na
zębach metalowy aparacik, krzyczała coś szeroko
otwartymi ustami i tłukła w zamknięte okno płonącego
samochodu.
Jechał wtedy Dziesiątą Aleją swoim prywatnym sa-
mochodem, już po służbie. W pewnej chwili natrafił na
uliczny korek, a gdzieś w oddali zobaczył słup dymu.
Wyskoczył z auta i pobiegł w tym kierunku. Gdy
21
przedarł się przez tłum gapiów, zobaczył, że jakiś mały
suv leży na dachu, ale trochę ukośnie, bo z jednej strony
opierał się o krawężnik. Płonął.
Na domiar złego z wozu wypływało paliwo. Tłum
cofnął się, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili mo-
że dojść do wybuchu. Ludzie bali się, a jednocześnie
ciekawość nie pozwalała im odejść dalej. Kobieta pro-
wadząca samochód leżała w samochodzie pod dziwnym
kątem. Quinn pomyślał, że musiała sobie złamać kark.
Dziewczynką przyciskającą twarz do szyby była
ośmioletnia Millie Graff. Udało jej się najwidoczniej
odpiąć pas i próbowała się wydostać z samochodu, ale
drzwi się zablokowały.
Quinn ruszył do wozu i nagle poczuł, że ktoś chwyta
go za rękaw koszuli. Jakiś krępy mężczyzna z oczami
wytrzeszczonymi ze strachu próbował go zatrzymać:
„Człowieku, to zaraz wybuchnie! - krzyczał do Quinna.
- Czuć benzynę. Nie możesz tam iść!”.
Dopiero gdy Quinn wyciągnął z kabury duży poli-
cyjny rewolwer, facet go puścił i cofnął się. Quinn do-
strzegł przy sklepowym oknie niebieski mundur. Jakiś
młody policjant stał tam, przyciśnięty plecami do ścia-
ny. Quinn pomachał do niego, żeby podszedł i pomógł
mu. Ale ten człowiek nawet się nie ruszył. Nowojorski
gliniarz sparaliżowany strachem.
Nie zważając na nic, Quinn podbiegł do suva i zaczął
walić kolbą rewolweru w szybę. Trzymał przy tym mocno
22
bębenek na pustej komorze nabojowej, żeby broń nie
wypaliła przypadkowo. Dziewczynka przywarła dłońmi
do szyby, więc dał jej znak, żeby się cofnęła.
Zrobiła, co kazał, a seria uderzeń rewolwerem - naj-
mocniejszych, na jakie mógł się zdobyć - rozbiła szkło.
Szyba nie wypadła całkowicie, ale otwór był na tyle
duży, że mógł rękami wyciągać odłamki szkła. Ściągnął
koszulę i owinął nią dłonie, by choć trochę zabezpie-
czyć się przed skaleczeniem.
Ogień dosięgnął już dziewczynki. Zaczęła krzyczeć,
próbując gołymi rękami dusić płomienie. Quinn widział,
jak ogień obejmuje plecy jej bluzy, sięgając niemal do
włosów.
Ten widok dał mu siłę, której sam się po sobie nie
spodziewał. Wyrwał z drzwi resztki szyby.
Sięgnął do środka samochodu, chwycił ramię dziew-
czynki i wyciągnął ją z wozu. Ból uświadomił mu, że
płomienie ogarnęły i jego. Palili się oboje.
I wtedy Quinn spojrzał w głąb samochodu. Ani ból,
ani strach nie przesłoniły mu malutkiej twarzyczki i
machających rączek niemowlęcia, przypiętego do dzie-
cięcego fotelika na tylnym siedzeniu.
Widząc, że na jezdni wokół niego pali się coraz wię-
cej benzyny, wziął dziewczynkę na ramię i przebiegł na
drugą stronę ulicy. Oddał ją w wyciągnięte ręce tłumu.
Klepano go po ciele, żeby zdusić płomienie, ktoś zarzu-
cił mu na plecy koszulę.
23
A młody policjant wciąż tkwił pod ścianą. Pomimo
bólu poparzonego gardła Quinn wrzasnął na niego:
„Tam jest dziecko, po drugiej stronie, na foteliku z ty-
łu!”.
Mężczyzna nadal stał nieruchomo jak słup soli, ze
wzrokiem wbitym przed siebie.
Quinn rozepchnął gapiów i pobiegł z powrotem do
płonącego auta, ignorując wezwania, by się odsunął.
Słyszał syreny. Wozy strażackie pojawiły się w dole
ulicy, o przecznicę od miejsca wypadku. Za daleko.
Płomienie ogarniały coraz większą część wnętrza samo-
chodu. Pojazd wypełniony był dymem.
Obejrzał się i zobaczył dziewczynkę, którą wycią-
gnął z suva. Przycupnęła na chodniku, otoczona ludźmi.
Pochylał się nad nią jakiś człowiek - może lekarz.
Quinn ruszył znów do płonącego wozu. Nagła eks-
plozja odrzuciła go do tyłu. Pamiętał, że wzniósł się w
powietrze, a potem uderzył głową w beton.
Później ogarnęła go dziwna miękkość. Jakby łagod-
nie spadał.
Kiedy odzyskał przytomność, a było to następnego
ranka w szpitalu, powiedziano mu, że uratowana przez
niego dziewczynka ma na barkach i ramionach popa-
rzenia drugiego stopnia, ale żyje. Jej nastoletnia siostra,
kierująca pojazdem, zginęła - tak samo jak dziesięcio-
miesięczny braciszek na foteliku.
24
Okrzyknięto Quinna bohaterem, a „Times” opubli-
kował jego zdjęcie z rodzicami ofiar i ich jedynym oca-
lałym dzieckiem - Millicent Graff.
Młodego policjanta, który w szoku nie był w stanie
pomóc Quinnowi - i może uratować dziecko - usunięto
z nowojorskiej policji za zaniedbanie obowiązków.
Nowojorska policja adoptowała jakby Millie Graff.
Renz wykorzystywał to urocze dziecko jako polityczną
maskotkę, ale nie brano mu tego za złe, bo czuł do Mil-
lie autentyczne przywiązanie.
A teraz...
- Hej, Quinn, mówię do ciebie - usłyszał głos
Renza zza stołu.
- Przepraszam, zamyśliłem się...
- A gdzieś ty tak bujał myślami? - zapytał Renz ze
smutnym uśmiechem. Dobrze znał odpowiedź.
Quinn poczuł teraz innego rodzaju płomień, gdzieś
głęboko w trzewiach. Wiedział, co to znaczy. W pew-
nym sensie powitał owo uczucie z radością.
Morderca zabrał na zawsze coś cennego, co Quinn
piętnaście lat temu ocalił. Teraz trzeba go będzie odna-
leźć. I zostanie odnaleziony. Quinn pragnął tego nawet
bardziej, niż Renz mógł sobie wyobrazić.
To była sprawa osobista.
4.
Renz jeszcze raz spróbował kawy, a potem odstawił
filiżankę i odsunął ją od siebie.
- Wielbłądzie szczyny - zaopiniował.
Spojrzał twardo na Quinna.
- Czy ty, razem z tą twoją agencją śledczą, chcesz
się zająć tą sprawą?
- A jesteś pewien, że „góra” się zgodzi?
- Teraz to ja jestem „górą” - przypomniał Renz. -
Może ty, ze swoimi detektywami z recyklingu, nie je-
steś na fali, ale jeśli chodzi o seryjnych morderców, nikt
cię nie przebije. Uświadomię wszystkim, że przyskrzy-
nienie tego świra jest dla nas sprawą pierwszorzędną i
musimy wykorzystać do tego najlepszych ludzi. Bo jeśli
nam się nie uda i dojdzie do kolejnych morderstw, to
wina za to spadnie na ludzi, którzy woleli śledztwo na
pół gwizdka. A wtedy zrobi się w tym mieście fatalny
polityczny smród.
26
A więc Renz miał też polityczne powody, by chcieć
jak najszybszego ujęcia zabójcy. Ale to dobrze, skoro
dzięki temu sprawa miała się dostać Quinnowi.
- Pewien jesteś, że to robota seryjnego mordercy? -
spytał Quinn.
- Obydwaj to wiemy. Tak jak obydwaj wiemy, że
ten zboczeniec zabije ponownie, zapewne już niedługo.
Wiesz, sposób, w jaki... zamordował Millie, świadczy,
że ten pieprzony dupek będzie chciał... to powtórzyć.
- Zapewne - zgodził się Quinn.
- Ta sprawa dotyczy cię osobiście. Potrzebuje cie-
bie, a ty potrzebujesz jej. Ja też jej potrzebuję. Będzie
jak kiedyś. Nie zrobimy tego na lewo. Miasto podpisze
z tobą umowę. Oczywiście będziesz kierował całą ak-
cją.
Quinn wiedział, że jeśli Renz czegoś chciał, to sta-
wiał na swoim. Był najpopularniejszym komisarzem
policji w dziejach tego miasta. Nie trzeba nawet doda-
wać, że miał coś na prawie każdego, kto stał wyżej od
niego w łańcuchu pokarmowym. W Nowym Jorku po-
pularny komisarz policji z takimi „środkami nacisku”
posiadał rzeczywistą władzę - choćby miała go ona
kiedyś zaprowadzić do więzienia.
Quinn wyraził jednak pewne wątpliwości.
- Wiesz, Harley, ta sprawa faktycznie bardzo mnie
interesuje, no, ze względu na Millie. Ale nigdy nie robi-
liśmy czegoś akurat takiego...
27
- Nic nie jest dokładnie takie, jak coś innego. To
jak z płatkami śniegu.
Quinn zabębnił palcami w stół. Rzeczywiście, nie
było większych wątpliwości, że zabójca Millie uderzy
ponownie.
- Daj spokój z tymi gównianymi wahaniami - po-
wiedział Renz. - Obaj wiemy, że to weźmiesz. Podpi-
szemy taką umowę, jaką mieliśmy wcześniej, tylko z
wyższą stawką. Chcę mieć tego sukinsyna za wszelką
cenę, Quinn.
- Widzę to, Harley. Ale nie bardziej niż ja.
- To co? Umowa stoi?
Quinn przestał bębnić.
- Tak.
- Kawa ci wystygnie...
- A niech tam...
John LUTZ SERYJNY Przełożył Jarosław Skowroński Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału SERIAL Copyright © 2011 by John Lutz All rights reserved Projekt okładki Anna Domasiewicz Zdjęcie na okładce © Grischa Georgiew | Depositphotos.com Redaktor prowadzący Adrian Markowski Redakcja Wiesława Karaczewska Korekta Małgorzata Denys Łamanie Jacek Kucharski ISBN 978-83-7839-416-7 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp, z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www, proszynski, pi Druk i oprawa Drukarnia TINTA 13-200 Działdowo, ul. Żwirki i Wigury 22
Dla Barbary Od wszystkich
CZĘŚĆ I Gdybym ożyła raz jeszcze, Całowałabym palce deszczu I piłabym oczami odblaski Każdego srebrzystego skosu... Edna St. Vincent Millay, Odrodzenie Wtem słyszę pisk bólu! Królik już w sidła wpadł... James Stephens, Sidła
1. Millie Graff miała obolałe stopy. Była hostessą w Mingles, nowej i popularnej restauracji przy Zachodniej Czterdziestej Piątej, niedaleko Times Square. Przez ostatnie pięć godzin nie miała chwili, by usiąść. Po pra- cy czekał ją krótki spacer - raptem trzy przecznice - a potem zejście długimi betonowymi schodami na peron metra. W zatłoczonym wagonie pewnie ktoś nadepnie jej na palce umęczonej stopy. Nie narzekała jednak na pracę w Mingles. Zarabiała na tyle dobrze, że już niedługo mogłaby się przenieść z ciasnego mieszkanka w Village do czegoś większego, może na Upper West Side. W pracy czuła się pewnie, a istniała też wciąż szansa, że załapie się do jakiejś cho- rus-line gdzieś na off-Broadwayu. Taniec to była pierwsza miłość Millie. Właśnie dla- tego przeniosła się do Nowego Jorku z rodzinnego mia- steczka w New Jersey. Taniec i marzenia - to kochała najbardziej. 9
Dbała o linię i wciąż wyglądała jak tancerka: smukła szyja i tułów, mały biust, umięśnione nogi i ta eleganc- ka gibkość w kostkach, przyciągająca męskie spojrze- nia. Rzeczywiście, gdy wbiegała po schodach swojego domu, trzymając parujący pojemnik z jedzeniem kupio- nym po drodze w pobliskich deli, jakiś mężczyzna prze- chodzący obok posłał jej rozmarzone spojrzenie i pełen nadziei uśmiech. Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną - pomyślała Mil- lie, dość okrutnie, z czego zdała sobie sprawę z pewnym żalem, gdy ramieniem otwierała drzwi do holu. W windzie ani na korytarzu nikogo nie zauważyła. Wyjmując klucze z torebki, znów poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Już samo uśmiechanie się przez siedem godzin może człowieka wykończyć. Otworzyła zamek, przekręciła wytartą mosiężną gał- kę w drzwiach i weszła do środka. Prawie nie zdążyła dostrzec, że dzieje się coś złego. Nagle pojawił się przed nią ten mężczyzna; jakby wy- rósł z podłogi. Millie zaparło dech. Parujący pojemnik z kurzymi skrzydełkami i brązowym ryżem upadł na ziemię i pękł. Mężczyzna był tak blisko, że nie mogła objąć spoj- rzeniem całej jego postaci, uchwycić rysów twarzy. W pierwszej chwili zdawało jej się, że mężczyzna nie ma 10
koszuli, ale w ułamku sekundy dotarło do niej, że jest kompletnie nagi. Owionął ją jego zapach z nutą potu, poczuła ciepło ciała. Patrzyła na niego pod kątem suge- rującym, że musi on mieć jakieś sześć stóp wzrostu. Uśmiechnął się. To doprowadziło Millie, zawsze tro- chę spłoszoną, do skurczu gardła. Oddychała z trudem. - Znamy się - powiedział. Ale ona go nie znała, w każdym razie nie bardzo. - Mam dla ciebie prezent - powiedział. Stała jak skamieniała, gdy przez głowę włożył jej naszyjnik. Zrobił to delikatnie, żeby nie zepsuć fryzury. Dostrzegła szybki ruch jego ręki gdzieś na dolnym skraju pola widzenia. I nagły srebrzysty błysk. Ostrze! Coś takiego... Czuł podniecenie, widząc zmieszanie w jej oczach. Najwyraźniej nie zrozumiała jeszcze, co się dzieje. Ostrze sprawiło najpierw wrażenie chłodu, zanim ból zagłuszył wszelkie inne odczucia. Stał, podtrzymując ją, a jelita dziewczyny wiły się wokół jego lewej ręki niby jakieś ciepłe węże. Pomy- ślał, że to zdumiewające. Niewiarygodne. Wyraz twarzy Millie Graff świadczył niezbicie, że i ona była zdumio- na. Zrobiła wielkie oczy. Poczuł mocny puls erekcji. 11
Wiedział, że pomimo tak ciężkiej rany dziewczyna wciąż żyje. Położył ją ostrożnie na podłodze, żeby nie krwawiła zbyt mocno. Delikatnie oparł głowę Millie, tak by - gdy tylko ocuci ją amoniakiem - mogła widzieć, co jej robi. I zrozumieć, że to dopiero początek.
2. - Czemu ludzie przy zdrowych zmysłach mają oglądać takie rzeczy? - zapytał Quinn. Ale sam dobrze wiedział. Komisarz nowojorskiej policji Harley Renz nie po- jawiłby się na scenie tak krwawej zbrodni, gdyby nie uważał tego za naprawdę konieczne. Renz stał z tyłu, dość daleko od tego wszystkiego, co leżało na podłodze. W pokoju cuchnęło miedziowym odorem krwi. Quinn od roku nie widział komisarza w tak poważ- nym nastroju. Klasyczny niebieski garnitur Renza wy- raźnie rozchodził się w szwach, świadcząc, że korzysta- nie z drogiego krawca nie ma w przypadku niektórych osób sensu. Różowe policzki wzdymały się nad kołnie- rzykiem białej jedwabnej koszuli. Wygląd komisarza coraz wyraźniej zdradzał jego prawdziwą naturę: Renz był otyłym i skorumpowanym politykiem z cechami psa gończego. Zdawał się jakąś kreaturą o niepohamowanym 13
apetycie - i tym razem pozory nie myliły. - Spójrzcie na nią! - powiedział. - Jezu! Tylko spójrzcie na nią! To, czego żądał, nie było łatwe. Kobieta leżała na plecach na zakrwawionym dywanie, z rękoma i nogami szeroko rozrzuconymi, jakby się poddała i godziła na wszystko, co mogłoby zakończyć ten horror. Quinn wiedział, że koniec nie nadszedł szybko. Wyglądało na to, że ścięgna w zagięciach rąk i pod kolanami zostały przecięte, więc mogła tylko podrzucać kończynami. Podbrzusze zaś zostało otwarte jakimś nożem. Małe owalne przypieczenia skóry sugerowały przypalanie papierosem. Z tułowia zwisały strzępy skóry - zdaje się, że wycięto je nożem, a potem oderwano od ciała szczypcami. Quinnowi ta masakra wyglądała raczej na robotę amatora, a nie kogoś obznajomionego z medycyną. Mordercy chodziło przede wszystkim o zadanie bólu, tortury. Musiał to robić, kiedy jeszcze żyła. Różowy zakrwawiony materiał, który wepchnięto jej do gardła, okazał się majtkami ofiary. Elastyczny pasek od tych majtek zawiązano ciasno wokół jej szyi. Quinn spojrzał na Renza. - Nift mówi, że ona wciąż żyła i że trwało to parę godzin - powiedział Renz. - Zaczęło się od brzucha... - Głos mu się lekko załamał. To nie było w jego stylu. 14
Quinn dopiero teraz zauważył gadatliwą i odpycha- jącą obecność lekarza medycyny sądowej doktora Juliu- sa Nifta. Stał pod ścianą z jakimś mundurowym poli- cjantem i z detektywem w cywilnym ubraniu, ale z od- znaką w skórzanym etui, zwisającą z kieszeni płaszcza. Przy drzwiach wejściowych czekał jeszcze technik kryminalistyczny w białym kombinezonie i rękawicz- kach. Wszyscy ci ludzie zdawali się trzymać jak najda- lej od Renza. - To dlatego jest tak dużo krwi - pośpieszył z wyja- śnieniami Nift. - Rany brzucha wyglądają strasznie, ale ofiara niekoniecznie musiała zaraz umrzeć. Nawet w tej sytuacji serce przez dłuższy czas pompuje krew. Jej głowa zalatuje amoniakiem. Sprawca mógł używać amoniaku jako soli trzeźwiących, kiedy tylko traciła przytomność. Wszystko więc czuła. Quinn usłyszał jakiś cichy syk i zdał sobie sprawę, że to jego własny świszczący oddech. Przebywanie z martwą kobietą w pokoju, gdzie rozegrało się tak wiel- kie cierpienie, było jak zejście do jakichś katakumb, w których pochowano świętego. Potem zrozumiał, skąd przyszło mu do głowy takie skojarzenie. Dostrzegł srebrną literę S na cienkim łańcuszku na ciele ofiary. Pochylił się, by dokładniej obejrzeć naszyj- nik. - To zwykły szajs, możesz coś takiego znaleźć w każdym sklepie z pamiątkami przy Times Square - po- wiedział Renz. 15
- No tak, ale to też może być jakiś ślad - wyjaśnił Quinn. Na odwrocie litery był malutki napis: „New York” . - Zauważyłem to - zbył go Renz. Pewnie kłamał. Quinn wyprostował się i rozejrzał po pokoju. Mały salonik był gustownie urządzony, z wiklinowymi sprzę- tami i dużą wiklinową maską na ścianie. Po przeciwnej stronie wisiała oprawiona reprodukcja Tancerki Degasa z nadrukiem „MoMA” w rogu. W sumie wyposażenie niezbyt kosztowne, ale też nie ubogie. Mieszkanko było ciasne, a okolica - East Village - nie najlepsza. Quinn zastanawiał się wciąż, czemu ta sprawa jest tak ważna dla Renza. Nie wyglądało na to, żeby w grę wchodziły duże pieniądze. Ta kobieta żyła przyzwoicie, ale skromnie. A może istniały jakieś powody politycz- ne? Może była kochanką kogoś ważnego? Ale nie. Gdyby tak było, Renz pociągałby już za od- powiednie sznurki. Tymczasem on wydawał się zaanga- żowany w sprawę osobiście, emocjonalnie. Nie z powo- du szczególnej brutalności tej zbrodni. W swojej karie- rze naoglądał się dosyć przelanej krwi. On... Usłyszał Nifta: - Z jej obecnego wyglądu trudno to odgadnąć, ale... Uwaga - pomyślał Quinn, znając skłonność Nifta do sprośnych uwag na temat zabitych kobiet. 16
- ...ale miała atletyczną budowę, szczególnie jak na jej wiek... - Nift urwał, unikając wybuchu gniewu Renza. - Chcę ci pokazać coś jeszcze - powiedział Renz, ignorując Nifta. Zaprowadził Quinna do małej łazienki. Stała tam porcelitowa wanna na chwiejnych nóż- kach, a na ścianie naprzeciwko zamontowano umywal- kę. Całą łazienkę wyłożono białą i szarą glazurą. Białe ręczniki, poplamione krwią, leżały porozrzucane na podłodze i w wannie. Wanna i umywalka pomazane były krwią w jakieś wzory, wyglądające na bazgrały szaleńca. - Ten skurwiel mył się tutaj po morderstwie - po- wiedział Renz. - Ale jest coś jeszcze. - Wskazał na szaf- kowe lustro, na którym ktoś, zapewne zabójca, namazał krwią napis: „Philip Wharkin” . - Ten morderca? - zapytał Quinn. - Możliwe. Skurwysyn prowokuje nas, żebyśmy go złapali. To się już wcześniej zdarzało. Może to jeden z tych... - Cholera wie. Quinn zbliżył się do lustra i przyjrzał koślawym czerwonym literom. - Nie sądzę, żeby to był jeden z tamtych. Ten był ostrożny. Napisał to palcem umoczonym we krwi, ale wydaje się, że miał gumowe rękawiczki. Jeśli nie znaj- dziemy czegoś nowego, trzeba to będzie uznać za 17
zbrodnię w afekcie, na tle seksualnym... może z zazdro- ści. Niewykluczone, że ofiara utrzymywała jakieś kon- takty z tym Philipem Wharkinem i sprawy potoczyły się naprawdę źle. - Ja też tak pomyślałem - powiedział Renz. - Jeśli rzeczywiście go znała, dojdziemy do tego. Na pewno! Quinn widział, jak napinają się mięśnie na szczękach Renza. Nawet obwisłe policzki nie mogły tego przesło- nić. Tak - to musiała być dla niego naprawdę ważna sprawa. Może z jakichś powodów od jej rozwiązania zależało, czy zachowa swoje nie całkiem uczciwie zdo- byte stanowisko komisarza. Wyszli z dusznej łazienki i wrócili do saloniku. Technicy wciąż pracowali, korzystając z wolnej przestrzeni, pozostawionej przez Renza i Quinna. Nift na kolanach rozkładał swój czarny worek. Teraz ciało miało czekać na odwiezienie do kostnicy. Zwłoki obojętnie znosiły działania wokół. Jasnobłę- kitne oczy dziewczyny, szeroko rozwarte z przerażenia, wpatrywały się w jakiś odległy horyzont, który wszyscy w swoim czasie zobaczą. Quinn poczuł ciarki na grzbie- cie. Przed paroma godzinami to zakrwawione, okale- czone ciało było pełną życia, może nawet piękną kobie- tą. - Ile lat mogła mieć?. - zapytał Nifta. Ale odpowiedział mu Renz: - Dwadzieścia trzy. Dokładnie. - Co, macie dowód tożsamości? - spytał Quinn. 18
- Tak. Renz pochylił się nad ciałem i uniósł je nieco, żeby Quinn mógł zobaczyć plecy ofiary. Jej barki i łopatki poznaczone były bliznami po opa- rzeniach. Quinn miał podobne na prawym barku i przedramionach. - Tego nie zrobił jej morderca - powiedział Renz, układając ciało w poprzednim położeniu. Quinn przyjrzał się znów rysom ofiary, próbując so- bie wyobrazić, jak wyglądałyby niewykrzywione prze- rażeniem i bez krwawych plam. Poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Potem zaczął drżeć. Nie mógł tych drgawek opanować. - Tak. To Millie Graff - powiedział Renz.
3. Gdy ciało Millie Graff zostało już odwiezione do kostnicy, Quinn i Renz ruszyli w przyjemnym letnim deszczyku do oddalonej o parę przecznic restauracji, która pomimo późnej pory była nadal otwarta. Usiedli w gabinecie z tyłu. Byli jedynymi gośćmi. Starszy facet, który wyszedł zza kontuaru, by podać im kawę, teraz siedział na drugim końcu lokalu, koło drzwi i kasy. Czytał gazetę. Był zgarbiony, jakby miał chory kręgo- słup, a na jego nosie tkwiły okulary w grubych czarnych oprawkach. Renz zrobił nieszczęśliwą minę; nie cierpiał przyno- sić ludziom złych nowin. Quinn sam się zdziwił, czując współczucie dla Renza. Obaj szanowali się wzajemnie, a właściwie swoje umiejętności. Trudno jednak powie- dzieć, by byli przyjaciółmi. Renz był zaciekłym biuro- kratycznym karierowiczem i lizusem, napędzanym am- bicją nieskrępowaną żadnymi względami empatii czy przyzwoitości. Do pozycji, którą zajmował, doszedł po 20
plecach wielu ludzi - i wciąż nie miał dość. W ogóle nie zanosiło się na to, by kiedykolwiek zatrzymał się z wła- snej woli. Quinn uważał Renza za wiecznie niezaspoko- jonego socjopatę, który żeby dostać to, czego chciał, gotów był powiedzieć i zrobić wszystko, wykorzystując przy tym każdego. Renz natomiast sądził, że Quinnowi brakuje realizmu życiowego. - Nie widziałem Millie od prawie piętnastu lat - odezwał się Quinn. - Wyleczyła się, dorosła i została tancerką - powie- dział Renz. - Oszczędzała pieniądze, żeby się przepro- wadzić z New Jersey do Nowego Jorku. Chciała się dostać do teatru. - Siorbnął kawy i zrobił taką minę, jakby połknął truciznę. - Wiem to wszystko od jej sąsia- dów. Pracowała niby w Dzielnicy Teatralnej, ale pilno- wała stołów w restauracji. - Wzruszył ramionami. - Show-biznes... - Od jak dawna była w mieście? - spytał Quinn. - Od pięciu miesięcy. Quinn spojrzał za okno i wrócił w myślach do chwi- li, gdy po raz pierwszy zobaczył Millie Graff. Miała na zębach metalowy aparacik, krzyczała coś szeroko otwartymi ustami i tłukła w zamknięte okno płonącego samochodu. Jechał wtedy Dziesiątą Aleją swoim prywatnym sa- mochodem, już po służbie. W pewnej chwili natrafił na uliczny korek, a gdzieś w oddali zobaczył słup dymu. Wyskoczył z auta i pobiegł w tym kierunku. Gdy 21
przedarł się przez tłum gapiów, zobaczył, że jakiś mały suv leży na dachu, ale trochę ukośnie, bo z jednej strony opierał się o krawężnik. Płonął. Na domiar złego z wozu wypływało paliwo. Tłum cofnął się, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili mo- że dojść do wybuchu. Ludzie bali się, a jednocześnie ciekawość nie pozwalała im odejść dalej. Kobieta pro- wadząca samochód leżała w samochodzie pod dziwnym kątem. Quinn pomyślał, że musiała sobie złamać kark. Dziewczynką przyciskającą twarz do szyby była ośmioletnia Millie Graff. Udało jej się najwidoczniej odpiąć pas i próbowała się wydostać z samochodu, ale drzwi się zablokowały. Quinn ruszył do wozu i nagle poczuł, że ktoś chwyta go za rękaw koszuli. Jakiś krępy mężczyzna z oczami wytrzeszczonymi ze strachu próbował go zatrzymać: „Człowieku, to zaraz wybuchnie! - krzyczał do Quinna. - Czuć benzynę. Nie możesz tam iść!”. Dopiero gdy Quinn wyciągnął z kabury duży poli- cyjny rewolwer, facet go puścił i cofnął się. Quinn do- strzegł przy sklepowym oknie niebieski mundur. Jakiś młody policjant stał tam, przyciśnięty plecami do ścia- ny. Quinn pomachał do niego, żeby podszedł i pomógł mu. Ale ten człowiek nawet się nie ruszył. Nowojorski gliniarz sparaliżowany strachem. Nie zważając na nic, Quinn podbiegł do suva i zaczął walić kolbą rewolweru w szybę. Trzymał przy tym mocno 22
bębenek na pustej komorze nabojowej, żeby broń nie wypaliła przypadkowo. Dziewczynka przywarła dłońmi do szyby, więc dał jej znak, żeby się cofnęła. Zrobiła, co kazał, a seria uderzeń rewolwerem - naj- mocniejszych, na jakie mógł się zdobyć - rozbiła szkło. Szyba nie wypadła całkowicie, ale otwór był na tyle duży, że mógł rękami wyciągać odłamki szkła. Ściągnął koszulę i owinął nią dłonie, by choć trochę zabezpie- czyć się przed skaleczeniem. Ogień dosięgnął już dziewczynki. Zaczęła krzyczeć, próbując gołymi rękami dusić płomienie. Quinn widział, jak ogień obejmuje plecy jej bluzy, sięgając niemal do włosów. Ten widok dał mu siłę, której sam się po sobie nie spodziewał. Wyrwał z drzwi resztki szyby. Sięgnął do środka samochodu, chwycił ramię dziew- czynki i wyciągnął ją z wozu. Ból uświadomił mu, że płomienie ogarnęły i jego. Palili się oboje. I wtedy Quinn spojrzał w głąb samochodu. Ani ból, ani strach nie przesłoniły mu malutkiej twarzyczki i machających rączek niemowlęcia, przypiętego do dzie- cięcego fotelika na tylnym siedzeniu. Widząc, że na jezdni wokół niego pali się coraz wię- cej benzyny, wziął dziewczynkę na ramię i przebiegł na drugą stronę ulicy. Oddał ją w wyciągnięte ręce tłumu. Klepano go po ciele, żeby zdusić płomienie, ktoś zarzu- cił mu na plecy koszulę. 23
A młody policjant wciąż tkwił pod ścianą. Pomimo bólu poparzonego gardła Quinn wrzasnął na niego: „Tam jest dziecko, po drugiej stronie, na foteliku z ty- łu!”. Mężczyzna nadal stał nieruchomo jak słup soli, ze wzrokiem wbitym przed siebie. Quinn rozepchnął gapiów i pobiegł z powrotem do płonącego auta, ignorując wezwania, by się odsunął. Słyszał syreny. Wozy strażackie pojawiły się w dole ulicy, o przecznicę od miejsca wypadku. Za daleko. Płomienie ogarniały coraz większą część wnętrza samo- chodu. Pojazd wypełniony był dymem. Obejrzał się i zobaczył dziewczynkę, którą wycią- gnął z suva. Przycupnęła na chodniku, otoczona ludźmi. Pochylał się nad nią jakiś człowiek - może lekarz. Quinn ruszył znów do płonącego wozu. Nagła eks- plozja odrzuciła go do tyłu. Pamiętał, że wzniósł się w powietrze, a potem uderzył głową w beton. Później ogarnęła go dziwna miękkość. Jakby łagod- nie spadał. Kiedy odzyskał przytomność, a było to następnego ranka w szpitalu, powiedziano mu, że uratowana przez niego dziewczynka ma na barkach i ramionach popa- rzenia drugiego stopnia, ale żyje. Jej nastoletnia siostra, kierująca pojazdem, zginęła - tak samo jak dziesięcio- miesięczny braciszek na foteliku. 24
Okrzyknięto Quinna bohaterem, a „Times” opubli- kował jego zdjęcie z rodzicami ofiar i ich jedynym oca- lałym dzieckiem - Millicent Graff. Młodego policjanta, który w szoku nie był w stanie pomóc Quinnowi - i może uratować dziecko - usunięto z nowojorskiej policji za zaniedbanie obowiązków. Nowojorska policja adoptowała jakby Millie Graff. Renz wykorzystywał to urocze dziecko jako polityczną maskotkę, ale nie brano mu tego za złe, bo czuł do Mil- lie autentyczne przywiązanie. A teraz... - Hej, Quinn, mówię do ciebie - usłyszał głos Renza zza stołu. - Przepraszam, zamyśliłem się... - A gdzieś ty tak bujał myślami? - zapytał Renz ze smutnym uśmiechem. Dobrze znał odpowiedź. Quinn poczuł teraz innego rodzaju płomień, gdzieś głęboko w trzewiach. Wiedział, co to znaczy. W pew- nym sensie powitał owo uczucie z radością. Morderca zabrał na zawsze coś cennego, co Quinn piętnaście lat temu ocalił. Teraz trzeba go będzie odna- leźć. I zostanie odnaleziony. Quinn pragnął tego nawet bardziej, niż Renz mógł sobie wyobrazić. To była sprawa osobista.
4. Renz jeszcze raz spróbował kawy, a potem odstawił filiżankę i odsunął ją od siebie. - Wielbłądzie szczyny - zaopiniował. Spojrzał twardo na Quinna. - Czy ty, razem z tą twoją agencją śledczą, chcesz się zająć tą sprawą? - A jesteś pewien, że „góra” się zgodzi? - Teraz to ja jestem „górą” - przypomniał Renz. - Może ty, ze swoimi detektywami z recyklingu, nie je- steś na fali, ale jeśli chodzi o seryjnych morderców, nikt cię nie przebije. Uświadomię wszystkim, że przyskrzy- nienie tego świra jest dla nas sprawą pierwszorzędną i musimy wykorzystać do tego najlepszych ludzi. Bo jeśli nam się nie uda i dojdzie do kolejnych morderstw, to wina za to spadnie na ludzi, którzy woleli śledztwo na pół gwizdka. A wtedy zrobi się w tym mieście fatalny polityczny smród. 26
A więc Renz miał też polityczne powody, by chcieć jak najszybszego ujęcia zabójcy. Ale to dobrze, skoro dzięki temu sprawa miała się dostać Quinnowi. - Pewien jesteś, że to robota seryjnego mordercy? - spytał Quinn. - Obydwaj to wiemy. Tak jak obydwaj wiemy, że ten zboczeniec zabije ponownie, zapewne już niedługo. Wiesz, sposób, w jaki... zamordował Millie, świadczy, że ten pieprzony dupek będzie chciał... to powtórzyć. - Zapewne - zgodził się Quinn. - Ta sprawa dotyczy cię osobiście. Potrzebuje cie- bie, a ty potrzebujesz jej. Ja też jej potrzebuję. Będzie jak kiedyś. Nie zrobimy tego na lewo. Miasto podpisze z tobą umowę. Oczywiście będziesz kierował całą ak- cją. Quinn wiedział, że jeśli Renz czegoś chciał, to sta- wiał na swoim. Był najpopularniejszym komisarzem policji w dziejach tego miasta. Nie trzeba nawet doda- wać, że miał coś na prawie każdego, kto stał wyżej od niego w łańcuchu pokarmowym. W Nowym Jorku po- pularny komisarz policji z takimi „środkami nacisku” posiadał rzeczywistą władzę - choćby miała go ona kiedyś zaprowadzić do więzienia. Quinn wyraził jednak pewne wątpliwości. - Wiesz, Harley, ta sprawa faktycznie bardzo mnie interesuje, no, ze względu na Millie. Ale nigdy nie robi- liśmy czegoś akurat takiego... 27
- Nic nie jest dokładnie takie, jak coś innego. To jak z płatkami śniegu. Quinn zabębnił palcami w stół. Rzeczywiście, nie było większych wątpliwości, że zabójca Millie uderzy ponownie. - Daj spokój z tymi gównianymi wahaniami - po- wiedział Renz. - Obaj wiemy, że to weźmiesz. Podpi- szemy taką umowę, jaką mieliśmy wcześniej, tylko z wyższą stawką. Chcę mieć tego sukinsyna za wszelką cenę, Quinn. - Widzę to, Harley. Ale nie bardziej niż ja. - To co? Umowa stoi? Quinn przestał bębnić. - Tak. - Kawa ci wystygnie... - A niech tam...