vvia74

  • Dokumenty155
  • Odsłony31 994
  • Obserwuję31
  • Rozmiar dokumentów157.4 MB
  • Ilość pobrań18 621

Kathy Reichs - Kości są wieczne

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kathy Reichs - Kości są wieczne.pdf

vvia74 EBooki sensacja
Użytkownik vvia74 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

Kathy Reichs Kości są wieczne Dla mojego bardzo, bardzo starego przyjaciela, Boba „Lotnika” Abla

Podziękowania Chciałabym podziękować Gillesowi Ethierowi, głównemu zastępcy naczelnego koronera Quebecu, za informacje dotyczące procedur postępowania ze zwłokami noworodków, obowiązujących w tej prowincji. Doktorzy Robert Dorion, Michael Baden i Bill Rodriguez pomogli mi zapoznać się z niektórymi aspektami medycyny sądowej wykraczającymi poza moją specjalizację. Sierżant Valerie Lehaie oraz kapral Leander Turner z Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej podzielili się ze mną informacjami na temat Projektu KARE oraz Projektu Poszukiwania Osób Zaginionych i Identyfikowania Szczątków Ludzkich w prowincji Alberta. John Yee skontaktował mnie z tym, z kim trzeba. A Judy Jasper udzielała odpowiedzi na miriady moich pytań. Pracownicy Projektu Rekultywacji Kopalni Giant: Tara Kramers, sozolog, oraz Ben Nordahn, odpowiedzialny za tamtejsze systemy chodników, poprowadzili mnie głęboko pod ziemię, umożliwiając niezapomnianą wyprawę do Kopalni Złota Giant. Tara odpowiadała na mnóstwo pytań, które jej później zadawałam. Cathie Bolstad z firmy De Beers Canada zechciała udzielić mi wyjaśnień dotyczących badań poszukiwawczych oraz procedur parcelowania działek diamentonośnych. Gladys King zajmowała się mną podczas wizyty, jaką złożyłam w Urzędzie Górniczym w Yellowknife. W pracy nad mnóstwem najprzeróżniejszych detali pomagali mi Mike Warns i Ronnie Harrison. Kevin Hanson oraz Amy Cormier z firmy Simon and Schuster Canada umożliwili mi podróż do Yellowknife. Podczas North Words Literary Festival – święta literackiego – moimi pełnymi ciepła i serdeczności gospodarzami byli Judith i Ian Drinnanowie, Annaliese Poole, Larry Adamson, Jamie Bastedo i Colin Henderson. Cenię sobie stałe wsparcie udzielane mi przez kanclerza Philipa L. Dubois z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. Najszczersze słowa podzięki przekazuję mojej agentce Jennifer Rudolph Walsh oraz redaktorkom: Nan Graham i Susan Sandon. Pragnę również wyrazić wdzięczność wszystkim tym, którzy tak ciężko pracują na moje konto. Są wśród nich: Lauren Lavalle, Paul Whitlatch, Rex Bonomelli, Daniel Burgess, Simon Littlewood, Tim Vanderpump, Emma Finnigan, Rob Waddington, Glenn O’Neill, Kathleen Nishimoto, Caitlin Moore, Tracy Fisher, Michelle Feehan, Cathryn Summerhayes, Raffaella De Angelis oraz cała ekipa kanadyjska. Wdzięczna jestem mej rodzinie za to, że umiała znosić moje nastroje i ciągłą nieobecność. Paul Reichs czytał i komentował mój maszynopis, nawet wtedy, gdy naprawdę miał ochotę już odpocząć. Przy pracy nad tą książką użyteczne okazały się takie teksty, jak: Fire into Ice: Charles Fipke and the Great Diamond Hunt Vernona Frolicka (Raincoast Books 2002) oraz Treasure Under the Tundra: Canada’s Arctic Diamonds L.D. Crossa (Heritage House 2011). Przede wszystkim jednak dziękuję moim czytelnikom. Cieszę się, że czytacie powieści o Tempe, jestem wdzięczna za Waszą obecność podczas podpisywania książek i na wieczorkach autorskich, a także za to, że odwiedzacie moją stronę internetową (KathyReichs.com), że dajecie mi lajki na Facebooku i śledzicie mnie na Twitterze (@kathyreichs). Kocham Was, ludzie! Jeśli zapomniałam komuś podziękować, naprawdę gorąco przepraszam. Wszelkie błędy, które być może znajdują się w tej książce, wynikły wyłącznie z mojej winy.

1 Oczy dziecka zaskoczyły mnie. Takie okrągłe i białe, pulsujące ruchem. Podobnie jak maleńkie usta i nozdrza. Ignorując całe to robactwo, włożyłam palce odziane w rękawiczkę pod niewielki tułów i delikatnie uniosłam jedno ramię. Dziecko powędrowało w górę, podbródek i rączki miało mocno przyciśnięte do piersi. Rozległo się pełne protestu bzyczenie much. Mój umysł zapamiętywał szczegóły. Delikatne łuki brwiowe, niemal niewidoczne na twarzy, w której nie było już prawie nic ludzkiego. Wzdęty brzuszek. Półprzeźroczysta skóra, łuszcząca się z małych paluszków. Pod głową i pośladkami rozlewała się kałużą zielonobrązowa ciecz. Niemowlę znajdowało się we wnętrzu szafki łazienkowej, zaklinowane między jej tylną ścianką a pordzewiałą rurą odpływową, zakrzywiającą się ku dołowi. Spoczywało w pozycji embrionalnej, z wykręconą głową, z podbródkiem skierowanym ku niebu. Była to dziewczynka. Wokół jej ciała i ponad wszystkim dookoła śmigały lśniące zielone owadzie pociski. Przez chwilę zdolna byłam tylko patrzeć. Wijące się białym robactwem oczy odpowiadały na spojrzenie, jak gdyby zaskoczone trudną sytuacją, w jakiej znalazł się ich właściciel. Moje myśli powędrowały do ostatnich chwil życia tego dziecka. Zmarło już w ciemnościach macicy, jako ofiara bezlitosnego błędu genetycznego DNA? Czy walczyło o życie, a łkająca matka tuliła je do piersi? A może zostało celowo porzucone w zimnie i samotności, niezdolne sprawić, by ktoś je usłyszał? Ile trzeba czasu, żeby noworodek przestał żyć? Mój mózg zalała fala obrazów. Usta chwytające powietrze. Konwulsyjne ruchy rąk i nóg. Drżące dłonie. Gniew i żal chwyciły mnie za trzewia. Skup się, Brennan! Ułożyłam miniaturowy tułów tak, jak go zastałam, i wzięłam głęboki oddech. Gdy się prostowałam, strzeliło mi w kolanie. Wyjęłam z torby notatnik. Fakty. Skup się na faktach. Na blacie szafki łazienkowej znajdowała się kostka mydła, brudny plastikowy kubek, mocno uszkodzony ceramiczny pojemnik na szczoteczki do zębów oraz martwy karaluch. W apteczce widać było buteleczkę aspiryny zawierającą dwie tabletki, waciki higieniczne, krople do nosa w sprayu, środek udrożniający górne drogi oddechowe, żyletki, a także plastry na nagniotki. Ani jednego leku na receptę. Ciepłe powietrze docierające od otwartego okna poruszyło papierem toaletowym wiszącym koło sedesu. Mój wzrok podążył w tę stronę. Na zbiorniku leżało pudełko chusteczek. Wnętrze muszli klozetowej obiegał ohydny brązowy owal. Spojrzałam bardziej w lewo. Z łuszczącej się ramy okiennej zwisał kawałek nędznej tkaniny, której kwiatowy wzorek zszarzał już dawno. Przez skorupę brudu na szybie widać było stację benzynową Petro-Canada oraz zaplecze jakiegoś zakładu mechanicznego. Od pierwszej chwili, gdy tylko znalazłam się w tym mieszkaniu, przez głowę przewijało mi się słowo „żółty”. Czy to z powodu przybrudzonej elewacji budynku, w którym się znajdowało? Czy może ponurej musztardowej farby, jaką wymalowano klatkę schodową? Wypłowiałych wykładzin barwy kukurydzy?

Trudno powiedzieć. Tak czy owak moje stare szare komórki nie dawały mi spokoju. Żółty. Wachlowałam twarz notatnikiem. Włosy miałam już wilgotne. Była dziewiąta rano, poniedziałek, 4 czerwca. O godzinie czwartej obudził mnie telefon od Pierre’ a LaManche’a, szefa sekcji medycyny sądowej w Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale w Montrealu. LaManche’a zerwał na nogi Jean-Claude Hubert, główny koroner prowincji Quebec. Jego natomiast zbudził pewien gliniarz z SQ, nazwiskiem Louis Bédard. Według LaManche’a kapral Bédard zameldował, co następuje: Około godziny drugiej czterdzieści nad ranem w niedzielę, 3 czerwca, dwudziestosiedmioletnia kobieta – Amy Roberts – zjawiła się w Hôpital Honoré-Mercier w Saint-Hyacinthe. Skarżyła się na obfite krwawienie z pochwy. Pracujący na ostrym dyżurze doktor Arash Kutchemeshgi zwrócił uwagę, że Roberts wyglądała na oszołomioną. Na podstawie pozostałości łożyska oraz po stwierdzeniu powiększenia macicy lekarz powziął podejrzenie, że kobieta niedawno urodziła dziecko. Pytana o ciążę, poród i noworodka, Roberts odpowiadała wymijająco. Nie miała przy sobie żadnego dokumentu tożsamości. Kutchemeshgi postanowił więc zadzwonić do miejscowej placówki Sûreté du Québec. Około godziny drugiej trzydzieści na Autoroute nr 20 doszło do karambolu z udziałem pięciu samochodów, wskutek czego oddział ratunkowy Hôpital Honoré-Mercier wysłał na miejsce siedem karetek pogotowia. Nim krew ofiar zdążyła skrzepnąć, Kutchemeshgi był zbyt wyczerpany, żeby jeszcze pamiętać o pacjentce, która mogła powić ostatnio dziecko. W każdym razie kobieta już i tak zniknęła. Około godziny czternastej piętnaście pokrzepiony czterogodzinną drzemką Kutchemeshgi przypomniał sobie o Amy Roberts i zatelefonował do SQ. Mniej więcej o siedemnastej dziesięć kapral Bédard pojawił się pod adresem, jaki podał mu Kutchemeshgi na podstawie formularza wypełnionego przez Roberts. Ponieważ nikt nie reagował na pukanie do drzwi, Bédard odszedł. Około godziny osiemnastej dwadzieścia Kutchemeshgi rozmawiał o Amy Roberts z pracującą na ostrym dyżurze pielęgniarką Rose Buchanan, która – podobnie jak ów lekarz – miała wówczas 24-godzinną zmianę i była obecna podczas przyjmowania Roberts w ambulatorium. Buchanan przypomniała sobie, że Roberts po prostu zniknęła, nie informując o tym nikogo z personelu; wydawało jej się również, że pamięta tę kobietę z jej wcześniejszej wizyty. Około godziny dwudziestej Kutchemeshgi zaczął szperać w kartotekach i stwierdził, że Amy Roberts pojawiła się na oddziale ratunkowym w Hôpital Honoré-Mercier jedenaście miesięcy wcześniej. Skarżyła się na krwawienie z pochwy. Badający ją wtedy lekarz ogólny zapisał w karcie pacjentki, że istnieje prawdopodobieństwo przebytego niedawno porodu, lecz nie dodał nic więcej. Obawiając się, że życie noworodka może być zagrożone, w poczuciu winy, iż nie dość szybko zawiadomił władze o całej sytuacji, Kutchemeshgi raz jeszcze skontaktował się z SQ. Około godziny dwudziestej trzeciej kapral Bédard wrócił pod mieszkanie Roberts. W oknach nie paliło się światło, tak jak wcześniej nikt nie podszedł do drzwi, by mu otworzyć. Tym razem jednak Bédard obszedł cały budynek dookoła. Zajrzawszy do kontenera na śmieci, ustawionego na jego tyłach, zauważył kłębowisko zakrwawionych ręczników. Bédard zadzwonił do koronera i poprosił o nakaz przeszukania. Nakaz wydano w poniedziałek rano, dlatego Hubert obudził telefonicznie LaManche’a. Zakładając, że mogą mieć do czynienia z rozkładającymi się zwłokami, LaManche zadzwonił do mnie. To tyle. Pewnego pięknego czerwcowego dnia stałam więc w łazience obskurnego mieszkania na

trzecim piętrze budynku bez windy, które od roku 1953 nie zaznało pędzla i farby. Za moimi plecami znajdowała się sypialnia. Pod jedną ze ścian dostrzegłam porysowaną i wysłużoną komodę, która zamiast jednej nogi miała postawioną na sztorc patelnię. Jej szuflady były otwarte i puste. Na podłodze rozłożono materac na sprężynowej podkładce; wokół niego walała się brudna pościel. Niewielka szafa zawierała tylko wieszaki i stare czasopisma. Dalej za sypialnią, z drugiej strony składanych podwójnych drzwi – ich lewe skrzydło zwisało pod dziwnym kątem – znajdował się salon, umeblowany z szykiem w stylu Armii Zbawienia. Wyjedzona przez mole sofa. Noszący ślady po papierosach stoliczek do kawy. Przedpotopowy telewizor na chybotliwym metalowym stojaku. Chromowane stół i krzesła, kryte laminatem. Jedynym przyjemnym elementem wystroju tego pomieszczenia było płytkie wykuszowe okno wychodzące na ulicę. Pod parapetem w podłogę wbudowano trzyczęściową drewnianą ławeczkę. Do kuchni, umieszczonej w ciągu architektonicznym, wchodziło się przez salon. Za jej ścianą była sypialnia. Już wcześniej, podczas pobieżnego oglądu, zauważyłam tu meble o obłych kątach, takie, jakie pamiętałam z dzieciństwa. Blat kuchenny pokrywały popękane ceramiczne płytki, których fugi pociemniały wskutek wieloletniego zaniedbania. Zlew był głęboki i prostokątny, jak na jakiejś farmie, w stylu, który obecnie wracał do łask. W plastikowej miseczce stojącej na linoleum obok lodówki dostrzegłam odrobinę wody. Przeszło mi przez myśl, że może żyje tu jakieś zwierzę domowe. Całe mieszkanie miało mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów kwadratowych. Z każdego zakątka wydobywał się mdły, kwaśny odór, jakby gniły w nich owoce grejpfruta. Główne źródło tego smrodu stanowiły rozkładające się odpadki w koszu na śmieci ustawionym w kuchni. Częściowo także to, co znajdowało się w łazience. Przy jedynych drzwiach wejściowych stał policjant; były otwarte i zaklejone na krzyż pomarańczową taśmą z nadrukowanym logo SQ oraz słowami: Accès interdit – Sûreté du Québec. Info-Crime. Napis na tabliczce z nazwiskiem policjanta brzmiał Tirone. Tirone liczył niewiele ponad trzydziestkę i sprawiał wrażenie silnego faceta, któremu zdarzyło się utyć. Włosy miał barwy słomkowej, oczy stalowoszare i najwyraźniej bardzo wrażliwy nos. Nad jego górną wargą widniała warstewka maści Vicks VapoRub. LaManche przy wykuszowym oknie rozmawiał z Gillesem Pomierem, technikiem sekcyjnym z LSJML. Obaj wyglądali na ponurych i mówili przyciszonym głosem. Nie musiałam słuchać tej rozmowy. Jako antropolog sądowy poznałam więcej miejsc zbrodni, niż zdolna byłabym zliczyć. Moją specjalnością są zwłoki w stanie rozkładu, spalone, zmumifikowane, rozczłonkowane, a także wszelkie ludzkie szczątki kostne. Wiedziałam, że wsparcie jest już w drodze. Service de l’identité judiciaire, Division des scènes de crime. Kanadyjski odpowiednik CSI. Niebawem miejsce to zaroi się od specjalistów, których zadaniem jest zarejestrowanie wszelkich śladów oraz pozyskanie odcisków palców, pojedynczych komórek skóry, drobinek krwi czy rzęs, jakie tylko uda się znaleźć w tym obskurnym mieszkanku. Mój wzrok ponownie powędrował w stronę szafki w łazience. I znów poczułam ściskanie w żołądku. Wiedziałam, co stanie się teraz z tym dzieckiem. Atak na jego osobę dopiero się zaczynał. Przydzieli się mu numer sprawy, a wszelkie dowody fizyczne zostaną skrupulatnie zebrane i ocenione. Delikatne ciałko dziewczynki będzie ważone i mierzone. Otworzą jej klatkę piersiową i czaszkę, wyjmą mózg i inne narządy, a następnie pokroją je na plasterki i zbadają pod mikroskopem. Z jej kości pobiorą próbki do badań DNA. Krew i ciało szkliste z oczu pójdą do

badań toksykologicznych. Wszyscy martwi są bezsilni, lecz ci, o których uśmiercenie podejrzewa się różnych złoczyńców, przechodzą kolejne upokorzenia. Opisy zwłok traktowane jako dowód w sprawie wędrują od jednego laboratorium do drugiego, przekładane są z biurka na biurko. Zajmują się nimi technicy kryminalistyczni, eksperci medycyny sądowej, policjanci, prawnicy, sędziowie, przysięgli. Wiem, że tego rodzaju naruszenie intymności jest konieczne, jeśli chce się uczynić zadość sprawiedliwości. Mimo wszystko nie cierpię tego. Nawet gdy w tym uczestniczę. Przynajmniej tej ofierze zostaną oszczędzone okrucieństwa, które machina wymiaru sprawiedliwości rezerwuje dla dorosłych ofiar – ujawnienie szczegółów z ich życia dla uciechy publiczności. Ileż to ona piła? Jak się ubierała? Z kim się prowadzała? W tym wypadku tak nie będzie. Ta maleńka dziewczynka nigdy nie miała żadnego życia, które można byłoby prześwietlić na wylot. Nie dane jej będzie ząbkować, pójść na bal maturalny, nie założy obcisłej bluzeczki bez ramiączek, którą ktoś mógłby skrytykować. Gniewnym ruchem palca przerzuciłam kartkę w notatniku. Spoczywaj w pokoju, maleńka. Zatroszczę się o ciebie. Zapisywałam właśnie jakąś obserwację, gdy moją uwagę zwrócił pewien głos, którego się tu nie spodziewałam. Odwróciłam się. Przez krzywe drzwi do sypialni zobaczyłam znajomą postać. Chudą, długonogą. Mocne szczęki. Włosy koloru piasku. Znacie go chyba. Dla mnie obraz ten wiąże się z niejedną długą historią. Lieutenant-détective Andrew Ryan, Section de crimes contre la personne, Sûreté du Québec. Ryan pracuje w wydziale zabójstw. Przez te wszystkie lata spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Zarówno w pracy, jak i poza nią. To drugie było już skończone. Co nie znaczy, że facet ciągle na mnie nie działał. Ryan przyłączył się do LaManche’ a i Pomiera. Wetknąwszy długopis do spirali notatnika, zamknęłam notes i udałam się do salonu. Pomier przywitał się ze mną. LaManche uniósł na mnie swe psie oczy, ale nic nie powiedział. – Doktor Brennan – tylko Ryan zwrócił się do mnie bezpośrednio. Nasz modus operandi, nawet w dobrych czasach. Zwłaszcza w dobrych czasach. – Witam, detektywie – powiedziawszy to, zdjęłam rękawiczki. – No więc, Temperance – La Manche jest jedynym człowiekiem na całej planecie, który używa pełnej wersji mojego imienia. W jego chropawej, typowej francuszczyźnie brzmiało to jak rym do „France” – od kiedy to dziecko nie żyje? LaManche jest patologiem sądowym od ponad czterdziestu lat i nie potrzebuje mojej opinii na temat stężenia pośmiertnego. Stosował tę taktykę, aby jego koledzy czuli się mu równi. Ale równać się z nim mogło niewielu. – Pierwsze muchy pojawiły się i złożyły jaja prawdopodobnie po godzinie do trzech godzin od chwili śmierci. Larwy zaczęły się z nich wykluwać już po dwunastu godzinach od złożenia jaj. – W tej łazience jest dość ciepło – zauważył Pomier. – Dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza. W nocy z pewnością trochę mniej. – Więc te larwy w oczach, nosie i ustach mówią nam, że od chwili śmierci minęło co najmniej od trzynastu do piętnastu godzin. – Tak – odparłam. – Chociaż niektóre gatunki much są nieaktywne po zmroku. Entomolog powinien ustalić, jaki to gatunek oraz fazę rozwojową. Przez otwarte okno dobiegł mnie daleki odgłos syreny. – Stężenie pośmiertne jest całkowite – dodałam, głównie ze względu na Ryana. Dwaj pozostali już o tym wiedzieli. – Wszystko więc pasuje. Stężenie pośmiertne, czyli rigor mortis, to sztywnienie ciała spowodowane zmianami

chemicznymi w mięśniach zwłok. Stan ten jest przejściowy, zaczyna się około trzech godzin po zejściu, swoją kulminację osiąga po mniej więcej dwunastu i zanika po około siedemdziesięciu dwóch godzinach po śmierci. LaManche posępnie skinął głową i skrzyżował ręce na piersi. – Możliwy czas zgonu umiejscawiamy zatem między osiemnastą a dwudziestą pierwszą wczorajszego wieczoru. – Matka przyjechała do szpitala koło godziny drugiej czterdzieści nad ranem – powiedział Ryan. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Aluzja była nazbyt przygnębiająca. Dziecko żyło najwyżej piętnaście godzin od urodzenia. Czy pozbyto się go, wpychając do tej szafki? Nie dając mu nawet kocyka albo ręcznika? Ponownie zdusiłam w sobie gniew. – Skończyłam już – zwróciłam się do Pomiera. – Możecie włożyć ciało do worka. Skinął głową, ale nie ruszył się z miejsca. – Gdzie jest matka? – spytałam Ryana. – Wygląda na to, że zwiała. Bédard namierza teraz właściciela mieszkania i sonduje sąsiadów. Syrena za oknem zabrzmiała głośniej. – Szafa i komoda są puste – powiedziałam. – W łazience jest bardzo mało osobistych drobiazgów. Nie ma szczoteczki ani pasty do zębów, żadnych dezodorantów. – Przypuszczasz, że ta pozbawiona serca suka bawiła się w jakąś higienę? Zerknęłam na Pomiera, zaskoczona goryczą w jego głosie. I wtedy sobie przypomniałam. Pomier i jego żona starali się o dziecko. Przed czterema miesiącami kobieta po raz drugi poroniła. Syrena zabrzmiała na ulicy pod nami, sygnalizując przybycie kolejnego służbowego wozu, i zamilkła. Gdzieś trzasnęły drzwi. Odezwały się jakieś głosy mówiące po francusku. Inne im odpowiedziały. Żeliwne schodki prowadzące z ulicy na pierwsze piętro zadźwięczały łomotem obutych ludzkich stóp. Po chwili pod taśmami policyjnymi prześliznęło się dwóch mężczyzn. Obaj ubrani w kombinezony jednoczęściowe. Rozpoznałam ich: Alex Gioretti i Jacques Demers. Tropem Giorettiego i Demersa podążał kapral z SQ, którym – jak przypuszczałam – był Bédard. Miał małe, ciemne oczka schowane za okularami w drucianych oprawkach. Na twarzy wykwitły mu rumieńce ekscytacji. Albo spowodowane wysiłkiem fizycznym. Podejrzewałam, że ma około 45 lat. LaManche, Pomier i ja patrzyliśmy, jak Ryan idzie na spotkanie z nowo przybyłymi. Zamienili ze sobą kilka słów, po czym Gioretti i Demers zaczęli otwierać swoje walizeczki i wyciągać aparaty fotograficzne. Z troską malującą się na twarzy LaManche odsunął mankiet i spojrzał na zegarek. – Ciężki dzień? – spytałam. – Pięć sekcji zwłok. Doktor Ayers wyjechała. – Jeśli wolisz wrócić do laboratorium, to ja tu chętnie zostanę. – Tak chyba będzie najlepiej. W razie gdyby znaleziono kolejne zwłoki. Ale nie było sensu mówić tego na głos. Doświadczenie podpowiadało mi, że ten ranek będzie długi. Kiedy LaManche zniknął, zaczęłam się rozglądać za jakimś miejscem, gdzie mogłabym się rozgościć. Dwa dni wcześniej przeczytałam artykuł na temat różnorodności fauny zamieszkującej sofy i kanapy. Wszy. Pluskwy. Pchły. Roztocze. Rozpadająca się sofa i tkwiące w niej robactwo

absolutnie mi się nie podobały. Wolałam ławeczkę pod oknem. Dwadzieścia minut później skończyłam zapisywanie swoich obserwacji. Gdy podniosłam wzrok, Demers rozprowadzał właśnie czarny proszek na piekarniku w kuchni. Sporadyczne błyski światła powiedziały mi, że Gioretti robi w łazience zdjęcia. Nigdzie nie było widać Ryana i Bédarda. Wyjrzałam przez okno. Pomier stał oparty o drzewo i palił papierosa. Jeep Ryana przyłączył się do mojej mazdy oraz samochodu techników kryminalistycznych zaparkowanego tuż przy krawężniku. Tkwiły tam jeszcze dwa sedany. Na drzwiach od strony kierowcy jednego z nich widać było logo stacji CTV. Na drugim widniał napis Le Courrier de Saint-Hyacinthe. Media zwęszyły krew. Gdy okręciłam się z powrotem, deska pode mną lekko się zachybotała. Nachyliwszy się bliżej, zobaczyłam w niej pęknięcie biegnące wzdłuż ściany pod oknem. Czy środkowa część ławeczki służy jako schowek? Odsunęłam się i kucnęłam, aby sprawdzić, co jest pod spodem. Przód biegnącej poziomo deski wystawał nieco poza płaszczyznę. Używając długopisu, naparłam na nią od dołu. Deska uniosła się i spadła pod parapet. Z mrocznego wnętrza doleciał mnie zapach kurzu i pleśni. Zajrzałam w sam środek cienia. I ujrzałam to, co tak bardzo bałam się zobaczyć.

2 Drugie dziecko było zawinięte w ręcznik. Krew lub płyny rozkładu wykwitały brązowymi plamami na żółtej tkaninie frotté. Maleńkie zwłoki leżały w tylnym narożniku ławeczki podokiennej, w towarzystwie popękanej, wyblakłej od słońca rękawicy bejsbolowej, złamanej rakiety do tenisa, plastikowej ciężarówki, piłki do koszykówki, z której uszło powietrze, oraz kilku par znoszonych trampek. Obrazu dopełniały kurz i martwe owady. Z zawiniątka wystawał czubek niewielkiej głowy, z widocznymi zawijasami niezarośniętych ciemiączek. Cienka jak membrana kość czaszki pokryta była brązowym meszkiem włosów. Zamknęłam oczy. Zobaczyłam inną dziecięcą twarzyczkę. Ciemna tkanka otaczająca wstrząsająco niebieskie oczy. Pulchne wcześniej policzki, teraz skurczone i mocno przylegające do delikatnych kości. – Och, nie – powiedział jakiś głos. Uniosłam powieki i wyjrzałam na ulicę. Do pojazdów stojących przy krawężniku dołączył karawan. Dziennikarze stali przed swoim samochodem i rozmawiali. Przez firankę poczułam na twarzy ciepły podmuch wiatru. A może to buzująca od adrenaliny krew uderzyła mi płomieniem do głowy. – Avez-vous quelque chose? – Masz coś? Odwróciłam się. Demers spoglądał na mnie z pędzelkiem zawisłym w powietrzu. Zdałam sobie sprawę, że tamto „och, nie” wyszło z moich ust. Skinęłam twierdząco głową, nie ufając własnemu głosowi. Demers zawołał coś do Giorettiego, a potem podszedł do mnie. Bardzo długo przyglądał się dziecku, wreszcie wyszarpnął zza paska telefon komórkowy i zaczął wciskać klawisze. – Zobaczę, czy uda się załatwić dla nas psa. Po chwili dołączył Gioretti. Omiótł wzrokiem ławeczkę podokienną. – Tabarnouche[1] . Umieściwszy tabliczkę z numerem sprawy, Gioretti zaczął robić zdjęcia tego miejsca pod różnymi kątami i z różnych odległości. Odsunęłam się o kilka kroków, żeby zadzwonić do LaManche’a. Wydał mi polecenia, których oczekiwałam. Uważać, żeby nie uszkodzić szczątków. Szukać dalej. Po dwudziestu minutach Gioretti skończył robić zdjęcia i filmować. Demers usunął kurz z siedziska pod oknem oraz z tego, co się w nim znajdowało. Gdy nakładałam lateksowe rękawiczki, Demers rozłożył na podłodze foliowy worek na ciało, tuż obok walających się butów i innych sportowych gadżetów. Mięśnie jego szczęki napięły się, gdy rozsuwał zamek błyskawiczny. Schyliłam się pod okno i delikatnie podniosłam naszą drugą małą ofiarę. Na podstawie jej wagi oraz braku zapachu podejrzewałam, że zwłoki uległy mumifikacji. Przeniosłam zawiniątko oburącz do worka na ciało. Podobnie jak tamto dziecko z łazienkowej szafki, teraz leżące nieopodal sofy, to również wyglądało na żałośnie małe w wielkim worku o wymiarach dorosłego człowieka. Demers trzymał latarkę, a ja wyciągałam z wnętrza ławeczki podokiennej kolejne miniaturowe kości. Każda była mniejsza od paznokcia kciuka. Trzy paliczki – kości palca. Dwie kostki śródręcza. Jeden krąg. Po umieszczeniu tych kości w osobnym, szczelnie zamkniętym woreczku plastikowym, zapisałam na nim markerem numer sprawy, datę oraz swoje inicjały. Potem wcisnęłam pojemnik

pod żółte, pokryte plamami zawiniątko. W milczeniu obserwowaliśmy z Demersem, jak Gioretti wykonuje ostatnie zdjęcia. Gdzieś na ulicy trzasnęły drzwi samochodu, a po nich następne. Na schodach rozległy się kroki. Gioretti spojrzał na mnie pytająco. Skinęłam głową. Kiedy Gioretti zasunął zamek w worku na ciało, a następnie złożył jego końce i owinął je taśmą, do mieszkania znów wszedł Pomier. Towarzyszyli mu kobieta i pies rasy border collie. Kobieta nazywała się Madeleine Caron. Collie wabił się Pepper. Psy do poszukiwania zwłok, szkolone tak, żeby reagować na zapach rozkładającego się ludzkiego ciała, znajdują ukryte kości z idealną precyzją systemu promieni podczerwonych. Prawdziwy wykwalifikowany „nos” potrafi wyczuć miejsce, w którym spoczywały zwłoki, jeszcze długo po ich usunięciu. Lecz owe psy wojny bardzo często różnią się między sobą, tak jak ich przewodnicy. Niektóre bywają dobre, inne kiepskie, a jeszcze kolejne to tylko zwykli oszuści. Ucieszyłam się, widząc tę parę. Oboje byli fachowcami pierwszej klasy. Podeszłam do Caron, dłonie w rękawiczkach trzymając z dala od ciała. Pepper przyglądał mi się wielkimi oczyma barwy karmelu. – Fajne miejsce – powiedziała Caron. – Po prostu pałac. Pomier wprowadził cię w sprawę? Caron skinęła potakująco głową. – Jak dotąd mamy dwójkę. Jedno w łazience, drugie pod oknem. – Wskazałam kciukiem nad swoim ramieniem. – Właśnie chcemy je stąd zabrać. Kiedy worki już znikną, niech Pepper obejdzie to mieszkanie i zobaczy, czy coś wzbudzi jej zainteresowanie. – Nie ma sprawy. – W kuchni jest mnóstwo śmieci. – Jeśli to nie są szczątki ludzkie, nie zwróci na nie uwagi. Caron poprowadziła psa najpierw do miejsc, w których upchnięto zwłoki niemowląt. Niektóre psy uczy się alarmowania człowieka szczekaniem, inne w chwili znalezienia siadają albo kładą się na podłożu. Pepper lubiła siadać. W obu wskazanych miejscach opadła na pośladki i zaskomliła. Za każdym razem Caron drapała psa za uchem i mówiła: „Dobra dziewczynka”. Potem odpięła smycz. Obwąchawszy całą kuchnię i salon, Pepper pognała do sypialni. Caron i ja poszłyśmy za nią, utrzymując pełen szacunku dystans. W komodzie nie znalazła nic. Lekkie wahanie przy łóżku. Potem pies zamarł. Zrobił jeden krok. Zatrzymał się, uniósł przednią łapę kilkanaście centymetrów nad podłogą. – Dobra dziewczynka – powiedziała miękko Caron. Zamiatając kagańcem na wszystkie strony, Pepper przeczesywała cały pokój, jakby się skradała. Przy otwartych drzwiach szafy uniosła pysk do góry, nozdrza analizowały powietrze. Po pięciu sekundach testowania Pepper usiadła, odwróciła ku nam łeb i zaskomliła. – Dobra dziewczynka – rzekła Caron. – Leżeć. Ze wzrokiem wbitym w twarz swej przewodniczki pies opadł na brzuch. – Cholera – odezwała się Caron. – Co jest? Obie odwróciłyśmy się. Żadna z nas nie słyszała, jak Ryan cicho podszedł od tyłu. – Trafiła na coś – powiedziała Caron. – Jak często trafia? – Często. – W innych miejscach też dawała sygnały?

Obie z Caron potrząsnęłyśmy głowami. – Zdarza jej się coś przeoczyć? – Jak dotąd nigdy. – Głos Caron brzmiał ponuro. – Każę jej jeszcze raz pokręcić się tutaj, a potem wezmę ją na zewnątrz. – Przekaż, proszę, kierowcy karawanu, żeby zaczekał – powiedziałam. – I powiedz o tym Pomierowi. To on ma jechać ze zwłokami do prosektorium. – Nie ma sprawy. Gdy Caron wyprowadziła Pepper, wraz z Ryanem podeszliśmy do szafy. Była niewielka, najwyżej półtora metra na metr. Pociągnęłam za łańcuszek zwisający u gołej żarówki. Na żelaznym drążku znajdowały się wieszaki, z rodzaju tych solidnych, które musiały liczyć kilkadziesiąt lat. Przesunięto je wszystkie razem na jedną stronę; przypuszczałam, że zrobił to Demers. Nad drążkiem, wzdłuż całej szerokości szafy, biegła drewniana półka. Wcześniej spoczywała tam kolekcja czasopism, które teraz powędrowały na podłogę w sypialni. Podobnie jak sama półka, drzwi, drążek i klamka, także one zostały pokryte przez Demersa proszkiem daktyloskopijnym. Otwór wentylacyjny zobaczyliśmy w tej samej chwili. Znajdował się na suficie, mniej więcej ponad środkiem szafy. Gdy nasze oczy się spotkały, w drzwiach pokoju pojawił się Gioretti. – Robiłeś już tu zdjęcia? – spytałam. Gioretti przytaknął. – Będziemy potrzebowali drabiny oraz kamery na wężyku. Kiedy czekaliśmy, Ryan przekazał mi świeże informacje na temat właściciela mieszkania. – Stephan Paxton. – Przeszedł na angielski. – Facet nie należy do typu zdolnego ukończyć studia na Harvardzie. – To znaczy? – Ma zdolności intelektualne ćmy. Nie kapuję, jakim cudem stał się właścicielem trzech budynków. – Ryan potrząsnął głową. – Najemcą tego mieszkania jest Alma Rogers. Paxton mówi, że płaciła gotówką, zwykle za trzy albo cztery miesiące z góry. Przez ostatnie trzy lata, co najmniej. – Więc w szpitalu Rogers podała fałszywe nazwisko? – Lub tutaj. Ale to ta sama babka. Jej opis, jaki podał nam Paxton, pasuje do tego, co mówił ten lekarz z ostrego dyżuru. – A jednak podała swój prawdziwy adres. – Najwyraźniej. Uważałam to za dziwne, ale dałam spokój. – Jest jakaś umowa najmu? – Rogers wprowadziła się tutaj z facetem nazwiskiem Smith. Paxton sądzi, że ten Smith podpisał coś wtedy, na samym początku, ale gościu nie jest zbyt dobry w prowadzeniu dokumentacji. Powiada, że gotówka z góry to dla niego wystarczająco dobra umowa najmu. – Czy Rogers pracuje? – Paxton nie miał pojęcia. – A Smith? Ryan wzruszył ramionami. – Co mówią sąsiedzi? – Bédard jeszcze nie skończył obchodu. W tym momencie pojawił się sprzęt. Demers ustawiał drabinę, a tymczasem Gioretti

podłączał aparat, wyglądający jak spirala hydrauliczna, do przenośnego rejestratora wideo. Wcisnął guzik i na monitorze rozbłysło życie. Ryan podtrzymywał drabinę, na którą wspiął się Demers; jednym palcem sprawdził stan kratki. Chwiała się. Z sufitu posypał się ukruszony tynk. Demers wyciągnął zza pasa śrubokręt. Kilka obrotów i śrubki puściły. Tynk odpadał coraz większymi płatami, gdy technik zdjął kratkę i podał ją w dół. Naciągnął na usta maskę, a następnie wsunął rękę w ciemny prostokąt na suficie. Z dłonią na płask ostrożnie badał jego wnętrze. – Jest belka nośna. Wstrzymałam oddech, w miarę jak ramię Demersa zagłębiało się coraz bardziej. – Izolacja. – Wreszcie Demers potrząsnął głową. – Będę potrzebował kamery. Gioretti podał mu przypominający wąż instrument. Na jego końcu znajdował się światłowodowy czujnik obrazów z soczewką o średnicy niecałych czterech milimetrów. Ta maleńka kamera potrafiła robić zdjęcia wewnątrz ścian i umożliwiała oglądanie obrazów w czasie rzeczywistym. Demers wdusił jakiś przycisk i jasny promień wbił się w ciemność. Przez chwilę ustawiał jego krzywiznę, po czym wsunął wąż w szczelinę. Na monitorze stojącym na dole pojawił się rozmazany szary obraz. – Mamy odczyt – Gioretti przekręcił potencjometr i niewyraźna szarość skrystalizowała się w czysty widok drewnianej belki. Pod nią znajdowało się coś, co wyglądało na stosowaną dawniej izolację z wermikulitu. – To chyba belka stropowa – rzekł Ryan. Obserwowaliśmy na ekranie, jak kamera przesuwa się wolno wzdłuż dźwigara. – Spróbuj z przeciwnej strony – powiedział Ryan. – Powinieneś natrafić na listwę szkieletową i krokiew. Demers zmienił kierunek penetracji. Ryan miał rację. Osiemdziesiąt centymetrów w lewo od otworu wentylacyjnego z belką stropową łączyły się inne dźwigary, zarówno od dołu, jak i od góry. Przy utworzonym w ten sposób załamaniu w kształcie litery V upchnięto kolejne zawiniątko w ręczniku. – Niech to wszyscy diabli – powiedział Gioretti. Półtorej godziny później sufit w najbliższej okolicy znaleziska był już usunięty, a trzecie niemowlę leżało w worku o wymiarach dziewięćdziesiąt na dwieście trzydzieści centymetrów. Na szczęście na tym niewielkim stryszku nie znaleźliśmy innych dzieci. Pepper nie wszczęła alarmu podczas obwąchiwania okolicy budynku. W karawanie spoczywały, jeden przy drugim, trzy worki na ciała, każde z żałośnie małym wybrzuszeniem dokładnie pośrodku. Czatujący na ulicy dziennikarze aż się gotowali. Trzymano ich jednak na dystans. Zastanawiałam się, czym Ryan im zagroził, że nie podchodzili zbyt blisko. Stałam przy tylnym zderzaku karawanu. Zdążyłam już zdjąć z siebie jednoczęściowy kombinezon, na głowie i ramionach czułam ciepło promieni słonecznych. Minęła czternasta i choć od świtu nic nie miałam w ustach, nie chciało mi się jeść. Wpatrywałam się w czarne worki, rozmyślając o kobiecie, która zrobiła coś takiego. Czy odczuwała wyrzuty sumienia z powodu zamordowania swych nowo narodzonych dzieci? Czy może żyła sobie dalej, nie zastanawiając się wcale nad ogromem popełnionych przez siebie zbrodni? Nieustannie nawiedzały mnie obrazy z przeszłości. Nieproszone. Niechciane.

Mój braciszek Kevin zmarł na białaczkę w wieku trzech lat. Nie pozwolono mi zobaczyć jego ciała. W umyśle ośmiolatki śmierć jawiła się jako coś zupełnie nierealnego i nonsensownego. Jednego dnia Kevin był z nami, następnego już go nie było. Choć wtedy byłam tylko dzieckiem, rozumiałam, że życie Kevina niebawem się skończy z powodu choroby. A jednak gdy to się rzeczywiście stało, poczułam się całkowicie zdruzgotana. Przecież powinnam była się z nim pożegnać. Stojąc na ulicy, w pewnym oddaleniu ode mnie, Ryan rozmawiał z Bédardem. Znowu. Nieco wcześniej kapral zameldował, że rozpytywanie sąsiadów pozwoliło jak dotąd ustalić tylko jedną osobę, która w ogóle kojarzyła Almę Rogers. Starsza wdowa, Robertina Hurteau, mieszkała w budynku naprzeciwko i przez żaluzje w salonie miała nieustanne baczenie na całą okolicę. Staruszka opisała swą sąsiadkę z naprzeciwka jako ordinaire – zwyczajną. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz widziała Rogers wchodzącą lub wychodzącą z mieszkania. Od czasu do czasu widywała ją z jakimś mężczyzną, ale nigdy z dzieckiem. Facet ten był barbu – brodaty. A co z psem? zastanawiałam się. A może kotem? Czy ktoś o to pytał? To brakujące zwierzę niepokoiło mnie trochę. Gdzie ono jest? Czy Roberts/Rogers zabrała je ze sobą? A może porzuciła lub zabiła tak jak swoje potomstwo? Troje martwych niemowląt, a ja się roztkliwiam nad zaginionym zwierzakiem. Ładnie, nie ma co. Wiem, że gdzieś tam jesteś, pomyślałam. Amy Roberts, Almo Rogers. Podróżujesz incognito. Samochodem? Autobusem, a może pociągiem? Sama? Czy z ojcem twoich biednych martwych dzieci? Jednym z nich? Ilu było ojców? Miałam nadzieję, że Ryan zdobędzie nowe informacje. Demers i Gioretti pakowali swój sprzęt. Przyglądałam im się dla zabicia czasu, gdy nagle przy krawężniku za ich wozem zatrzymała się zielona kia. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się szeroko i z auta wysiadł jakiś mężczyzna. Nosił dżinsy i brzuszysko, które zdradzało nadmierne zamiłowanie do mięsa. Miał proste włosy, a ponad zaniedbaną brodą widać było twarz nabrzmiałą i pokrytą plamami. Opierając się ramieniem o drzwi samochodu, człowiek ten zlustrował rząd pojazdów zaparkowanych na ulicy. Po czym odwrócił się i wsunął z powrotem za kierownicę. Mój znużony mózg nagle dokonał przekładu. Barbu. Brodaty. Odwróciłam się, żeby kogoś zawołać. Ryan już pędził sprintem po chodniku. [1] Przekleństwo używane we francuskojęzycznym Quebecu (przyp. tłum.).

3 Ryan dopadł kii w momencie, w którym kierowca zatrzasnął drzwi. Sięgnąwszy przez otwarte okno do wnętrza pojazdu, wyszarpnął kluczyki ze stacyjki. Choć znajdowałam się dość daleko, usłyszałam głośne: – Co jest, kurwa? Bédard dobiegł w momencie, w którym Ryan pokazywał facetowi swoją odznakę. – Co jest, kurwa? Kierowca był anglojęzyczny. Z ograniczonym zasobem słów. – Wychodzić! – Ryan szarpnął za klamkę. – Co... – Już! Z samochodu wysunęły się stopy w sandałach, a za nimi wielkie ciało wieloryba. Bédard sięgnął po swojego glocka, a Ryan okręcił Wieloryba wokół własnej osi, pchnął go na kię, rozstawił mu szeroko nogi i zrewidował go. – Co jest? Może byś najpierw postawił mi kilka drinków? Ryan nie uznał dowcipu za zabawny i nie roześmiał się. W tylnej kieszeni dżinsów znajdował się płócienny portfel. Jako że podejrzany nie był uzbrojony, Ryan odsunął się od niego i zaczął sprawdzać zawartość portfela. Bédard nadal stał w rozkroku, w obu dłoniach trzymając pistolet wycelowany w Wieloryba. – Odwróć się, ale rączki trzymaj nad głową. Wieloryb uczynił, co mu kazano. – Ralph Trees? – Ryan podniósł wzrok znad plastikowej karty, która – jak przypuszczałam – była prawem jazdy, i spojrzał na twarz jej właściciela. Wieloryb stał, milcząc ponuro, z rękoma nad głową. Spod pach wystawały mu włosy, sięgając boków klatki piersiowej. – Nazywasz się Ralph Trees? Tamten wciąż się nie odzywał. Ryan sięgnął za plecy i odpiął od paska kajdanki. – Co jest, do cholery? – Wieloryb rozcapierzył potężne palce. – Okej, okej. Ale na imię mam Rocky, nie Ralph. – Co tutaj robisz? – A co wy tutaj robicie? – Zabawny z ciebie facet, Rocky. – A może byś kazał temu Brudnemu Harry’emu, żeby przestał do mnie mierzyć z armaty? Ryan skinął głową Bédardowi. Kapral obniżył broń, ale nie schował jej do kabury. Ryan odwrócił się do Treesa i pomachał jego prawem jazdy. Trees wymamrotał w odpowiedzi coś, czego nie dosłyszałam. Podeszłam do owej trójki. W ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Z bliska zauważyłam, że białka oczu Treesa pokryte są krwawą siateczką maleńkich czerwonych żyłek. Musiał mierzyć jakiś metr dziewięćdziesiąt dwa, ważył co najmniej sto sześćdziesiąt kilogramów. Między dolną wargą a podbródkiem miał wytatuowany odwrócony uśmiech wyszczerzonych zębów. Facet z klasą. – Przyjechałem zobaczyć się z moją panią. To chyba nie zbrodnia. – Popełniono morderstwo. – O czym ty, kurwa, mówisz? – Jak się nazywa twoja dziewczyna?

– To nie jest moja dziewczyna. – Zaczynasz mnie naprawdę wkurzać, Rocky. – Słuchaj, pieprzę ją, kiedy się napalę. Co nie znaczy, że posyłam jej czekoladki na walentynki. Ryan tylko patrzył na niego. – Alva Rodriguez. – Nabiegłe krwią oczy przeskakiwały z Ryana na Bédarda i z powrotem. – To o to chodzi? Ktoś wykończył Alvę? – Kiedy ostatnio widziałeś panią Rodriguez albo z nią rozmawiałeś? – Cholera, nie wiem. Dwa, trzy tygodnie temu. – Wysil się bardziej. – To już jest nękanie. – Więc wnieś skargę. Wzrok Treesa powędrował w moim kierunku. – Co to za laska? – Tu się skup. – Wszystko to jakieś gówniane bzdury. – Kiedy ostatni raz kontaktowałeś się z panią Rodriguez? Na obliczu Treesa odbił się wyraźnie widoczny wysiłek myślowy. Jego rozbiegane oczy i pot u nasady włosów na głowie świadczyły, że był to akt iście brawurowy. – Dwa tygodnie temu w czwartek. Nie, w środę. Wróciłem właśnie z wypadu do Calgary. – Co robiłeś w Calgary? – Szwagier zleca mi długie trasy za kółkiem. – Gdzie jest teraz pani Rodriguez? – Człowieku, mogę opuścić ręce? – Nie. – Skąd mam wiedzieć, do cholery? Nie spowiada mi się ze wszystkiego. Już mówiłem, wpadam, zabawiamy się, wracam do swoich spraw. – Płacisz jej za te randki? – Ja? Chyba se żartujesz. – Szyderczy uśmieszek na jego tłustej twarzy sprawił, że zapragnęłam wziąć gorący prysznic. – Przywożę dziwce butelczynę i jest wdzięczna. Wiesz, o co biega. – Przywozisz jej też trochę koki? – Tego towaru nie biorę. Łoję tylko gorzałę. – Wiesz co, Rocky? Myślę, że mnie okłamujesz. Jak tak patrzę na ciebie, to myślę, że lubisz sobie strzelić w żyłę. A może nawet robisz w dilerce. Co byś powiedział, gdybym odholował ten twój śmieszny samochodzik? – Nie możecie tego zrobić. – Co pan o tym sądzi, kapralu Bédard? – Wzrok Ryana spoczywał na Treesie. – Możemy go odholować czy nie? – Możemy. Ryan podał prawo jazdy Bédardowi. – Niech pan sprawdzi tego naszego kochasia i zobaczy, czy ma coś ciekawego w kartotece. Bédard schował broń do kabury i ruszył w kierunku policyjnego radiowozu. Wprowadzał do systemu nazwisko podejrzanego, a my z Ryanem czekaliśmy w milczeniu. Jak wielu ludzi poddanych działaniu stresu, Trees poczuł potrzebę zagadania go. – Słuchajcie, powiedziałem wszystko, co wiem. Serio. Alva i ja nie traciliśmy czasu na gadanie.

– Gdzie pracuje pani Rodriguez? – zapytał Ryan. – Nie słuchacie mnie. – Ma stałe dochody? Jak zarabia na czynsz? Trees wzruszył ramionami; poruszyły się również jego uniesione w górę ręce. – A może to ty sprowadziłeś ją na manowce, Rocky? Wrobiłeś ją w herę, więc zawsze ją masz pod ręką, kiedy przyjdzie ci ochota na szybki numerek? O takim interesie mówiłeś? Stręczysz więcej kobiet, oprócz tej Rodriguez? – Gdzie tam. Troszczę się o nią. Alva nie jest specjalnie bystra. Ryan zaczął zadawać kolejne pytania, jedno po drugim, zmieniając temat, żeby zdezorientować Treesa. – Słyszałeś, żeby używała jakiegoś innego nazwiska niż Rodriguez? Trees potrząsnął głową. – Gdzie mieszkała, zanim się tu wprowadziła? – Chyba jest Meksykanką, no nie? Czy kimś takim. – Dlaczego tak sądzisz? – Bo tak się nazywa. I miała też taki akcent. Nie francuski. Przypuszczam, że meksykański. Ale dla mnie to było bez różnicy. – Wzruszające, że jesteś aż tak tolerancyjny. Trees przewrócił oczami. Jego przedramiona tworzyły teraz coś w rodzaju dwóch liter V, zwisając bezwładnie poniżej uniesionych łokci. – Jesteś ojcem tych dzieci? – Że co? – Pomogłeś jej pozabijać je? – Co pozabijać? – Podkręcałeś muzykę na całego, żeby zagłuszyć ich płacz? – Czyś ty, kurwa, ocipiał? – Albo może to ona sama załatwiła te dzieci, ponieważ jej coś obiecałeś? Wzrok Treesa szybował od Ryana przeze mnie w kierunku jego samochodu, jak zapętlony. Zastanawiałam się, czy facet za chwilę nie zwieje. – Troje, Rocky. Trzy noworodki. Obecnie zmierzają do prosektorium. – Kompletnie ci odwaliło. Alva nie była w ciąży. Nie jest w ciąży. Gdzie ona w ogóle jest, do cholery? – Trees zapomniał o trzymaniu rąk w górze. Grzmotnął się obiema dłońmi w pierś. – Czego ode mnie chcecie? – Podejrzewamy, że w niedzielę nad ranem pani Rodriguez urodziła dziecko – Ryan wskazał głową budynek mieszkalny, w którym spędziliśmy dotychczasową część dnia. – Jedno niemowlę znaleźliśmy pod umywalką w łazience. Dwoje innych ukryto pod sufitem. – Jezu Chryste. Ja cież nie... – Wszelkie kolory odpłynęły z policzków Treesa, przez co jego nos pozostał niczym jaskrawy pal na dziobatej szarzyźnie twarzy. – Nie wiedziałem, że Alva była w ciąży. – Skąd miałbyś to wiedzieć, Rocky? Przecież byłeś tylko jej oddanym stróżem i tak dalej. – Alva jest przyciężkawa, rozumiecie. Nosi takie workowate, obszerne ciuchy. Wygląda jak jakiś cholerny namiot z nogami. – Nie przejmuj się. Badanie DNA odpowie nam na wszystkie te kłopotliwe pytania o ojcostwo. Jeżeli to ty jesteś tatusiem, będziesz mógł zakupić kwiaty i złożyć je na grobach. – To są jakieś pojebane bzdury. – Dokąd mogła pojechać, Rocky? – Słuchajcie, przecież cały czas mówię, że nie wiem, skąd pochodzi. Nie wiem, gdzie

pojechała. Trzymałem z nią tylko, żeby... – Taak. Prawdziwy romantyk z ciebie. Gdzie się poznaliście? – W barze. – Kiedy? – Dwa, może trzy lata temu. – Gdzie byłeś od soboty? Trees rozjaśnił się, jakby dostrzegając dla siebie odrobinę nadziei. – Miałem kurs do Kamloops. Możecie spytać mojego szwagra. – Na pewno spytamy. – Mogę coś wyjąć z samochodu? Ryan skinął głową. – Tylko bez żadnych kowbojskich zagrywek. Trees nachylił się w kierunku tylnego siedzenia kii, spod pustego kartonu z nadrukiem KFC wyszarpnął jakieś papiery i podał je Ryanowi. – To na wierzchu to ulotka reklamowa firmy mojego szwagra. A zielona kartka to moje zlecenie przewozowe. Sprawdźcie datę. Byłem wtedy w Kamloops. Ryan przeczytał hasło na ulotce. – „Masz coś tutaj? Chcesz to przewieźć tam? Przemieszczamy się szybko”. Czysta poezja. Trees nie dostrzegł sarkazmu. – No. Phil jest dobry w pisaniu i całym tym gównie. – Phil wygląda jak skunks. – Hej, nic nie może na to poradzić. Taki się już urodził. Ryan przebiegł wzrokiem zlecenie przewozowe, a potem wręczył oba papiery mnie. Zaciekawiona jego komentarzem zerknęłam na ulotkę. Radośnie wyglądający kierowca – przypuszczalnie Phil – siedział uśmiechnięty za kierownicą ciężarówki i machał ręką. Włosy miał proste i gładko zaczesane do tyłu. Od czoła w kierunku czubka głowy biegł biały kosmyk w kształcie półksiężyca. Bédard przyłączył się do nas. Potrząsnął głową. Ryan stanął na szeroko rozstawionych nogach i wpatrywał się w Treesa, jakby rozważając różne opcje. Po chwili powiedział: – Zrobimy tak. Pojedziesz teraz z kapralem Bédardem. Podasz nam wszystkie swoje dane kontaktowe, a także namiary na szwagra i każdego, kto mógłby poświadczyć za twoją żałosną dupę. Umiesz chyba pisać, co, Rocky? – Dowcipniś. – A najlepiej się bawię, kiedy przeszukuję czyjś schowek w samochodzie. – Okej, okej. – Wyciągnął dwie dłonie w pojednawczym geście. – Podasz do protokołu wszystko, co wiesz o Alvie Rodriguez. Aż do ostatniego razu, włącznie z tym, że widziałeś ją idącą zrobić siusiu. Kapujesz? Trees przytaknął. Ryan spojrzał na mnie i uniósł brwi. – Czy Alva ma psa albo kota? – spytałam. – Psa. – Jakiej rasy? – Po prostu psa. – Gamoń wyglądał na pogubionego. – Mały? Duży? Z długimi uszami? Brązowy? Biały? – Mała szara szczekaczka. Sra, gdzie popadnie. – Jak się wabi?

– Nie mam, kurwa, pojęcia. – Gdyby Alva miała zamiar wyjechać, to zabrałaby psa ze sobą? – Nie mam, kurwa, pojęcia. Ryan rzucił mi pytające spojrzenie, ale zmilczał. Potem powiedział do Treesa: – Jazda, Rocky. I naprawdę sięgnij głęboko do pamięci. Kiedy Trees ruszył za Bédardem do radiowozu, Ryan odprowadził mnie do mojego auta. – I co sądzisz? – spytałam. – Facet nie potrafiłby znaleźć własnej dupy nawet za pomocą GPS-u. Mózg ma już zeżarty. – Sądzisz, że bierze? Ryan przybrał swój wyraz twarzy znany jako „weź nie żartuj”. – Wydawało mi się, że był naprawdę zaskoczony, kiedy wspomniałeś o dzieciach. – Może – zgodził się Ryan. – Ale i tak zamierzam dobrać się gnojkowi ostro do tyłka. – Jakieś nowe informacje o Roberts? – Demers wątpi, że udało mu się zebrać odciski palców, z którymi da się coś zrobić. Te, które zdjął, będą czasochłonne w obróbce. Jeśli Roberts nie figuruje w systemie, to jesteśmy w kropce. Za wszystkie media płacił właściciel budynku. Nie ma komputera. Żadnych śladów w dokumentach. Jeżeli mamuśka poszła w długą, trochę potrwa, zanim ją znajdziemy. – A dzieci nam nie mogą pomóc. Okazało się, że bardzo się myliłam.

4 Nazajutrz rano przez dwadzieścia minut kręciłam się po wąskich uliczkach Hochelaga- Maisonneuve, robotniczej dzielnicy o rzut beretem na wschód od centre-ville. Przejechałam obok domostw z żeliwnymi schodami od frontu, różnych sklepików z podstawowymi artykułami, jakiejś szkoły i małego parku. Nigdzie jednak nie było ani kawałka wolnego krawężnika, przy którym mogłabym zaparkować o godzinie ósmej rano w czerwcowy wtorek. Dajcie spokój. Trzeba mieć ukończone studia z dziedziny budownictwa lądowego, żeby wiedzieć, jak i gdzie można w Montrealu legalnie parkować, a także szczęście, jakim dysponuje zwycięzca losowania totolotka, aby znaleźć na to odpowiednią ilość miejsca. Po przejechaniu po raz piąty ulicy Parthenais mój mini cooper zatrzymał się pół przecznicy dalej. Ustawiłam się trochę z przodu, a następnie kręcąc kółkiem i klnąc okropnie, wcisnęłam moją mazdę w przerwę między pojazdami. Zegar na desce rozdzielczej wskazywał 8:39. Świetnie. Poranna odprawa rozpocznie się za mniej więcej sześć minut. Zabrałam z tylnego siedzenia laptop i torebkę, wysiadłam i przyjrzałam się swemu dziełu. Piętnaście centymetrów z przodu, dwadzieścia z tyłu. Nieźle. Zadowolona z sukcesu ruszyłam w kierunku trzynastopiętrowej budowli ze szkła i stali, której nazwę zmieniono niedawno na Édifice Wilfrid-Derome, aby uhonorować w ten sposób sławnego pioniera kryminalistyki z Quebecu. Sławnego według tutejszych standardów. W kręgach medyków sądowych. Pędząc przez chodnik, widziałam czarnego kolosa w kształcie litery T górującego nad całym kwartałem. W jakiś dziwny sposób ta ponura budowla fatalnie komponowała się z radośnie błękitnym niebem. Starsi mieszkańcy miasta wciąż określają budynek Wilfrida-Derome’a akronimami QPP lub SQ. Osoby posługujące się językiem angielskim mówią Quebec Provincial Police – Policja Prowincji Quebec, a dla frankofonów to Sûreté du Quebec. Nie bez powodu. Przez dziesięciolecia służba ta okupowała większość kubatury budynku. Ale – mówiąc z francuska – ów édifice zajmuje nie tylko policja. Na dwóch jego najwyższych piętrach mieści się Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale, czyli laboratorium kryminalistyczne prowincji Quebec, gdzie prowadzi się również prace z zakresu medycyny sądowej. Na jedenastym działa Bureau du coroner. Pomieszczenia do przeprowadzania sekcji zwłok oraz kostnica ulokowane są w podziemiach. Hura, wszystko w jednym miejscu. Co pod wieloma względami ułatwia mi robotę, pod innymi natomiast utrudnia. Biuro Ryana mieści się zaledwie osiem pięter pod moim. Przeciągnęłam kartę identyfikacyjną przez czytnik w holu głównym, potem w windzie, następnie u wejścia na dwunaste piętro, a w końcu przy szklanych drzwiach oddzielających skrzydło medycyny sądowej od całej reszty litery T. O godzinie ósmej czterdzieści pięć na korytarzu było stosunkowo spokojnie. Mijając znajdujące się za szybami laboratoria mikrobiologii, histologii i patologii, widziałam mężczyzn i kobiety w białych strojach, pracujących przy mikrotomach, przy biurkach i zlewach. Kilkoro z nich pomachało albo bezgłośnie pozdrowiło mnie zza szklanej bariery. Odwzajemniłam ich bonjour i pospieszyłam do swojego biura; nie miałam ochoty na pogaduszki. Nie cierpię się spóźniać. Ledwie zdołałam zrzucić z siebie laptop i schować torebkę, gdy na moim biurku zadzwonił telefon. LaManche niecierpliwił się, by rozpocząć już poranną odprawę. Gdy weszłam do sali konferencyjnej, za stołem siedzieli tylko szef i jeden z patologów, Jean

Pelletier. Obaj unieśli się do pozycji pośredniej między siadem i wyprostem, jak to czyni większość starszych mężczyzn, gdy do pokoju wchodzi kobieta. LaManche zapytał o to, co działo się po jego wyjściu z mieszkania na Saint-Hyacinthe. Gdy pokrótce relacjonowałam wydarzenia, Pelletier przysłuchiwał się w milczeniu. Był drobnym, niskim mężczyzną o cienkich, siwych włosach, z workami pod oczyma rozmiaru młyńskich kół. Należał wprawdzie do podwładnych LaManche’a, ale pracował w laboratorium o pełną dekadę dłużej niż jego szef. – Sekcję zwłok tego dziecka przeprowadzę natychmiast po zakończeniu naszego spotkania – zwrócił się do mnie LaManche swym idealnym francuskim, prosto z Sorbony. – Skoro z pozostałych niemowląt zostały właściwie tylko kości, jak wspomniałaś, to ich sprawę powierzam tobie. Skinęłam głową. Wiedziałam, że tak się stanie. Słysząc westchnienie Pelletiera, spojrzałam w jego stronę. – To takie smutne – Pelletier bębnił palcami o blat stołu; dwa z nich nieodwracalnie zżółkły po pół wieku palenia papierosów marki Gauloises. – Bardzo, bardzo smutne. W tej chwili do sali weszli Marcel Morin i Emily Santangelo. Kolejni patolodzy. Rozległy się liczne bonjour i comment ç a va. Rozdawszy kopie agendy na ten dzień, LaManche otworzył dyskusję i przydzielanie zadań. W Longueuil znaleziono ciało trzydziestodziewięcioletniej kobiety, z głową owiniętą w worek, w jaki pakuje się ubrania w pralniach chemicznych. Podejrzewano upojenie alkoholowe. Morze wyrzuciło zwłoki mężczyzny pod Pont des Îles na Île Saint-Hélène. Czterdziestotrzyletnia kobieta została zatłuczona na śmierć przez męża podczas kłótni o telewizyjnego pilota. Czternastoletnia córka tej pary zadzwoniła na policję w Dorval. Pewnego farmera, lat 84, zastrzelono w Saint-Augustin, w domu, który dzielił ze swoim osiemdziesięciodwuletnim bratem. – Gdzie jest ten brat? – spytała Santangelo. – Może mi odbiło, ale założę się, że SQ zadaje sobie teraz to samo pytanie. – Gdy Pelletier mówił, słychać było klekotanie jego protez zębowych. Dzieciom z Saint-Hyacinthe nadano sygnatury akt LSJML: 49276, 49277 i 49278. – Detektyw Ryan stara się zlokalizować miejsce pobytu matki? – LaManche powiedział to bardziej tonem twierdzącym niż pytającym. – Tak – odparłam. – Ale nie ma punktu zaczepienia, dlatego to może trochę potrwać. – Monsieur Ryan to człowiek wielu talentów. – Pelletier zachował kamienny wyraz twarzy, ale nie dałam się na to nabrać. Stary frant wiedział, że coś mnie kiedyś łączyło z Ryanem, i uwielbiał się drażnić. Nie dałam się sprowokować. Santangelo dostała topielca i ofiarę z plastikowym workiem na głowie. Sprawę żony zatłuczonej na śmierć przydzielono Pelletierowi, a zastrzelonego staruszka Morinowi. Po rozdysponowaniu wszystkich zadań, na swój grafik LaManche ponanosił odpowiednie inicjały. Pe. Sa. Mo. Literki „La” przypisano do sprawy o sygnaturze LSJML-49276, czyli noworodka znalezionego pod umywalką w łazience. Symbol „Br” umieszczono przy aktach spraw LSJML- 49277 oraz LSJML-49278, to znaczy dzieci znalezionych pod oknem i na stryszku. Po skończonej odprawie wróciłam do swojego gabinetu, z plastikowego pojemnika wyciągnęłam dwa formularze „Akt sprawy” i wpięłam je do dwóch segregatorów. Każde z nas używa różnej kolorystyki. Róż jest barwą Marka Bergerona, odontologa. Zieleń należy do Jeana Pelletiera. LaManche korzysta z czerwieni. Jasnożółte obwoluty oznaczają antropologa.

Gdy przekopywałam biurko w poszukiwaniu długopisu, zauważyłam na telefonie mrugające czerwone światełko. I poczułam bardzo maleńkie motylki w brzuchu. Ryan? Jezu, Brennan. To już skończone. Opadłam na fotel, podniosłam słuchawkę i wprowadziwszy kod, weszłam na swoją skrzynkę głosową. Dziennikarz z „Le Courrier de Saint-Hyacinthe”. Dziennikarz z „Allô Police”. Skasowawszy wiadomości, udałam się do damskiej szatni, przebrałam w kitel lekarski i ruszyłam w kierunku sekcji medycyny sądowej. Droga wiodła bocznym korytarzem biegnącym obok sekretariatu ku bibliotece. Tam znajdowała się winda, do której wstęp miały tylko osoby ze specjalnym upoważnieniem. Gdy drzwi się otwarły, weszłam do środka i wcisnęłam guzik, każąc windzie zawieźć się do prosektorium. Były jeszcze tylko dwie inne możliwości: Bureau du coroner albo LSJML. Na dole skręciłam najpierw w lewo, a potem w prawo, po czym stanęłam u drzwi w odcieniu błękitu, jaki widuje się na Santorynie, z napisem Entrée interdite. Wstęp wzbroniony. Przesunęłam swoją kartą identyfikatora przez czytnik i ruszyłam w głąb długiego, wąskiego korytarza ciągnącego się na przestrzał przez cały budynek. Minęłam znajdującą się po lewej pracownię rentgenowską oraz cztery sale sekcyjne, trzy o pojedynczych stołach oraz jedną, w której stoły były dwa. Po prawej, tuż przy ścianie, ustawiono suszarki, na których wisiały wilgotne ubrania, stoliki z materiałem dowodowym oraz rzeczami osobistymi ofiar, znalezionymi przy zwłokach, komputery, a także rozmaite pojemniki i wózki na kółkach do transportowania próbek do laboratorium na wyższych piętrach. Przez małe okienka w drzwiach zobaczyłam, że Santangelo i Morin rozpoczęli już swoje czynności w salach o numerach jeden i dwa. Każdemu z patologów towarzyszył fotograf policyjny oraz technik sekcyjny, czyli laborant medyczny. Gilles Pomier i technik Roy Robitaille układali narzędzia w dużej sali sekcyjnej. Mieli asystować w pracy – odpowiednio – Pelletierowi i LaManche’owi. Poszłam dalej do pomieszczenia numer cztery, wyposażonego w specjalny system wentylacyjny ułatwiający pracę nad rozkładającymi się i zmumifikowanymi zwłokami, topielcami oraz innymi źródłami aromatów. To właśnie moja działka. Jak każda sala prosektorium, także czwórka miała podwójne drzwi prowadzące do specjalnej wnęki, w której znajdowały się lodówki na zwłoki. Zaprojektowano je tak, żeby jedno ciało mieściło się w jednej komorze chłodzącej. Rzuciwszy podkładkę do pisania na kontuar, wyjęłam z jednej szuflady plastikowy fartuch, z drugiej maskę i rękawiczki, założyłam to wszystko na siebie i przepchnęłam się przez podwójne drzwi. Kolejno odlicz. Siedem białych karteczek. Siedmiu tymczasowych mieszkańców. Zlokalizowałam karteczki z moimi numerami. LSJML-49277 i LSJML-49278. Obie przypięte do tych samych drzwiczek. Martwe dzieci wymagają bardzo niewiele miejsca, pomyślałam. Na obu kartkach widniała ta sama smutna adnotacja. Ossements d’enfant. Kości niemowlęcia. Inconnu. Tożsamość nieznana. Powracające obrazy. Kołyszę w ramionach Kevina. Boję się, żeby nie zgnieść tych jego kruchych kosteczek, żeby na mlecznobiałym ciele nie zostawić siniaków.

Stojąc w pobliżu zimnej nierdzewnej stali, nadal czułam lekkie niczym piórko ciało braciszka na mej piersi, słyszałam rytm jego delikatnego oddechu, przypomniałam sobie zapach jego potu i szamponu dla niemowląt. Otrząśnij się, Brennan. Zajmij się swoją pracą. Pociągnęłam za klamkę i otworzyłam drzwiczki. Ogarnął mnie powiew zimnego powietrza, przynosząc ze sobą odór zamrożonej śmierci. Na przesuwanych noszach spoczywały dwa zwinięte worki na zwłoki, jeden przy drugim. Zwolniłam hamulec nożny i wyszarpnęłam nosze na zewnątrz. Gdy znów przekroczyłam podwójne drzwi, Lisa układała właśnie potrzebne instrumentarium na kontuarze. Wspólnie manewrując noszami na kółkach, ustawiłyśmy je równolegle do stalowego stołu przymocowanego do podłogi na samym środku pomieszczenia. – Brakuje dziś ludzi. – Lisa zwracała się do mnie zwykle po angielsku, chcąc ćwiczyć znajomość tego języka. – Jeden fotograf musi obsłużyć i nas, i doktora LaManche’a. – Nie szkodzi. Same porobimy zdjęcia. Lisa, kobieta po czterdziestce, pracowała jako asystentka sekcyjna od czasu ukończenia studium i otrzymania świadectwa kwalifikacji w wieku dziewiętnastu lat. Bystra i znająca się na rzeczy, o dłoniach sprawnych jak u chirurga, jest bez wątpienia najlepszym technikiem sekcyjnym w całym LSJML. Lisa jest także ulubienicą wszystkich gliniarzy w Quebecu. Podejrzewam, że oprócz jej fachowości tudzież słonecznego usposobienia pewną w tym rolę odgrywają blond włosy i spory rozmiar stanika. – Takie maleństwa – Lisa wpatrywała się w worki, a na jej twarzy malował się smutek. – Zróbmy serię zdjęć, zanim je stamtąd wyjmiemy. Gdy Lisa wypisywała kartę identyfikatora dla tej sprawy i sprawdzała aparat fotograficzny marki Nikon, ja wprowadziłam dane do pierwszego z przyniesionych formularzy. Nazwisko: Inconnu. Data urodzenia: pusta. Sygnatura Laboratoire de science judiciaires et de médicine légale: 49277. Numer prosektoryjny: 589. Sygnatura śledztwa: 43729. Patolog: Pierre LaManche. Koroner: Jean-Claude Hubert. Oficer dochodzeniowy: Andrew Ryan. Section de crimes contre la personne, Sûreté du Québec. Gdy wpisałam datę i zaczęłam wypełniać formularz dotyczący dziecka ze stryszku, Lisa zrobiła zdjęcia dwóch czarnych wzgórków. Następnie włożyła rękawiczki, z szuflady pod kontuarem wyciągnęła kawałek folii, rozłożyła ją na stole sekcyjnym i spojrzała pytająco na mnie. – Rozepnij worki – powiedziałam. Zrolowane ręczniki pozostawały w stanie, w jakim je zapamiętałam, jeden zielony, drugi żółty, oba upstrzone brązowymi plamami po płynach pośmiertnych. Lisa przeniosła je oburącz na stół. Robiłam notatki, ona – kolejne zdjęcia. – Zaczniemy od maleństwa spod okna – wskazałam na żółte zawiniątko. Koniuszkami palców Lisa delikatnie rozsunęła wierzchnią warstwę ręcznika. Następnie przekręciła zawiniątko na jeden bok, potem na drugi, i powoli odsłoniła jego zawartość. Biomasa ludzkiego niemowlęcia jest bardzo skromna. Po śmierci niedobór tłuszczu w organizmie może prowadzić do mumifikacji, powstrzymując proces gnilny. Tak się właśnie stało w przypadku dziecka spod okna. Jego maleńkie zwłoki były jakby sprasowane, główka opuszczona w dół, ręce i nogi zgięte i skrzyżowane ze sobą. Mięśnie, wiązadła klatki piersiowej, brzuch i kończyny okrywała wysuszona skóra, szczególnie napięta na delikatnej strukturze kostnej twarzy. W pustych oczodołach zgromadziły się bryłki przypominające pomarszczone winogrona.

Lisa sięgała właśnie po aparat fotograficzny, gdy w drzwiach pokazała się głowa Pomiera, który zwrócił się do mnie. – Doktor LaManche ma jedno pytanie. – Teraz? – spytałam z lekką irytacją. Pomier skinął potakująco głową. Choć bardzo chciało mi się już rozpocząć badanie, wiedziałam, że szef nigdy nie przerwałby moich czynności bez ważnego powodu. – Porób zdjęcia pod różnymi kątami, ze zbliżenia i z perspektywy – poleciłam Lisie. – A potem pełen zestaw rentgenowskich. – Kości będą na nich nachodzić na siebie. Nic na to nie poradzę. – Wykonanie pomiarów na podstawie rentgena też może się okazać niemożliwie. Ale zrób, co w twojej mocy. Jeśli nie wrócę, zanim skończysz, rozwiń i sfotografuj drugie niemowlę. Gdybyś miała jakieś pytania, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Lisa skinęła głową. – Chodźmy – odezwałam się do Pomiera. Każde prosektorium odznacza się charakterystyczną mieszaniną zapachów, niekiedy ledwie uchwytną, czasami wręcz przygniatającą, lecz zawsze obecną. Zapachy te towarzyszą mi w życiu od tak dawna, że zdarza mi się czuć je we śnie. Do najbardziej przejmujących odorów należą te wydawane przez zwłoki wyłowione z wody. Unoszący się w korytarzu smród ciała ofiary, którą zajmowała się Santangelo, tłumił wszelkie zapachy jakże często tu używanych środków do dezynfekcji i odwaniaczy. Na drugim stole, w głębi sali, leżała zatłuczona na śmierć kobieta. Jej twarz była opuchnięta i zniekształcona, lewy bok zsiniał od plam opadowych, gdyż po śmierci krew osiada w dolnej części zwłok. Robitaille przeglądał uważnie włosy kobiety, badając skórę czaszki centymetr po centymetrze. Pellettier podobnie sprawdzał palce u nóg. LaManche i pani fotograf stali przy bliższym stole. Kobieta była bardzo wysoka i bardzo blada. Na tabliczce znajdującej się na jej koszuli widniało nazwisko S. Tanenbaum. Nie znałam jej. W przeciwieństwie do trzeciej osoby w tym gronie. Andrew Ryana. Gdy podeszłam bliżej, LaManche przycisnął prawą rękę niemowlęcia do boku, podniósł je całe i przyglądał się lewej części ciała. Nie wypowiedział żadnej uwagi, niczego nie zanotował. Wiedziałam, o czym szef teraz myśli. Brak obrażeń świadczących o obronie. Oczywiście, że tak. Przecież noworodek jest zupełnie bezbronny, nie może podjąć żadnych działań, by ratować swe życie, a poza tym śmierć najwyraźniej nie nastąpiła w wyniku zadania ciosu. Nie mogło dojść nawet do reakcji odruchowej. Jedna rzecz uderzyła mnie od razu. Wszyscy w tej sali pracowali w ciszy. Wymieniano uwagi szeptem, lecz tylko wtedy, gdy chciano o coś zapytać lub gdy udzielano instrukcji. Żadnych żarcików, żadnych zabawnych powiedzonek. Pozbawiony szacunku dla zmarłych humor, zwykle łagodzący napięcie na miejscu zbrodni lub podczas sekcji, tu nie miał wstępu. Dziecko wyglądało całkowicie bezbronnie, leżąc nago na zimnej nierdzewnej stali. – Temperance. Jesteś. Dziękuję. – Widoczne ponad maską oczy LaManche’a wyglądały na zmęczone i smutne. – Długość ciała noworodka: trzydzieści siedem centymetrów. Zasada Haasego: jeśli mamy do czynienia z pięcioma ostatnimi miesiącami ciąży, długość płodu w centymetrach należy podzielić przez pięć, aby się dowiedzieć, w którym miesiącu ciąży była kobieta. Dokonałam szybkich obliczeń. – Małe, jak na dziecko gotowe do narodzin – powiedziałam.

– Oui. Proszę dokonać pomiarów od czubka głowy do miednicy. Największa odległość guzów ciemieniowych. Wszystko zmierzyć. Tak się zastanawialiśmy z panem detektywem, z jaką dokładnością można ustalić wiek dziewczynki. Zrozumiałam, czego chce LaManche. Uważa się, że płód zdolny jest do samodzielnego życia już w siódmym miesiącu ciąży. Jeśli przyjdzie na świat wcześniej, być może przeżyje, ale raczej nie bez pomocy medycznej. – Chcecie wiedzieć, czy dziecko miało jakieś anomalie rozwojowe, w razie gdyby matka twierdziła, że było wcześniakiem lub przyszło na świat już martwe. – Tak się zazwyczaj tłumaczą. Dziecko nie żyło, spanikowałam i ukryłam zwłoki. – Mięśnie szczęk Ryana napięły się, a potem rozluźniły. – Przy braku świadków albo zeznań, które temu zaprzeczają, sprawy tego rodzaju są cholernie trudne do ścigania. Zamyśliłam się na chwilę. – Nie przyjrzałam się jeszcze temu dziecku spod sufitu, ale to znalezione pod oknem jest zmumifikowane i poskręcane. Tkanki są tak mocno sprasowane, że trudno będzie usunąć je z kości bez uszkodzeń. Standardowe prześwietlenie rentgenowskie ma w tym wypadku ograniczony sens, ponieważ kości i tkanki miękkie ściśle przylegają do siebie. Moim zdaniem najlepszą metodą badania zmumifikowanych szczątków jest wykonanie MSCT. Cztery puste spojrzenia. – Wielonarządowa spiralna tomografia komputerowa. Proponuję zastosować ją także w przypadku tego niemowlęcia. Dzięki niej będę mogła zmierzyć i obejrzeć szkielet, mimo jego scalenia z tkanką miękką. Wielką zaletą MSCT jest to, że daje obrazowanie izometryczne, a jednocześnie nie niszczy zwłok. Mogę zmierzyć kości długie w technice dwuwymiarowej i bezpośrednio poznać ich długość anatomiczną, bez konieczności uciekania się do współczynnika korygującego. Po obejrzeniu skanów można przystąpić do zwykłej procedury autopsyjnej. Kiedy mówiłam, mój wzrok błądził po maleńkim ciele dziewczynki na stole. Zwłoki zostały już oczyszczone, ale jeszcze nie spryskano ich wodą. – Nie zaszkodzi zapytać – LaManche spojrzał na Pomiera. – Personel szpitala Saint Mary’s już kiedyś okazał nam pomoc. Zadzwoń do nich na radiologię. Zobacz, czy pozwolą nam skorzystać z tego tomografu. Spiesząc wykonać polecenie, Pomier obrócił się zbyt szybko. Jego but uderzył w podstawę ruchomej lampy ustawionej przy końcu stołu. Stojak zachwiał się. Ryan złapał i unieruchomił długie ramię wysięgnika z halogenową żarówką. W błysku światła wywołanym tym ruchem moje oczy wychwyciły coś, czego mózg jeszcze nie potrafił zanalizować. Co to takiego? – Podnieś lampę jeszcze raz – powiedziałam, nachylając się nisko nad niemowlęciem. Ryan zrobił to. Tak. No właśnie. Tutaj, w miejscu, w którym prawe ramię styka się z krzywizną szyi. Nie tyle plamka, co brak jaskrawości skóry, mdłe odbarwienie na tle całej reszty. Kilka szarych komórek w moim mózgu podsunęło mi pewną myśl. Z tlącą się we mnie odrobiną nadziei podeszłam do kontuaru, wzięłam szkło powiększające i przyjrzałam się plamce w powiększeniu. – Popatrzcie na to – powiedziałam.