vvia74

  • Dokumenty155
  • Odsłony31 992
  • Obserwuję31
  • Rozmiar dokumentów157.4 MB
  • Ilość pobrań18 620

Palmer Michael - 08 - Ostry dyżur

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :642.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Palmer Michael - 08 - Ostry dyżur.pdf

vvia74 EBooki sensacja
Użytkownik vvia74 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Michael Palmer Ostry dyżur z angielskiego przełożyła Barbara Cendrowska Tytuł oryginału CRITICAL JUDGEMENT Moim siostrom Donnie Palmer Prince i Susan Palmer Terry oraz matce, którą wspominam z miłością PODZIĘKOWANIA Podczas pisania powieści autor skazany jest na spędzanie długich godzin w samotności, dręczony zwątpieniem. Za pomoc w uzyskaniu odpowiedniego dystansu do mego tekstu winien jestem najgłębsze dzięki moim agentom; Jane Rotrosen Berkey, Stephanie Tade i Donowi Cleary'emu, mojej redaktorce Beverly Lewis i jej asystentce Katie Hall, mojemu wydawcy Irwynowi Applebaumowi, agentowi prasowemu Stuartowi Applebaumowi, licznym przyjaciołom Billa i oczywiście mojej rodzinie. Ponadto korzystałem z pomocy wielu przyjaciół, którzy udzielili mi cennych rad jako wnikliwi czytelnicy bądź konsultanci techniczni. Na ostateczny kształt tej książki wywarli wpływ Steve Shapiro, Ellen Rosenthal, dr Steve Defossez, dr Donna Harkness, Kim Kelly, Dolly Fenton, Bunny Webb, Kelly Corbet, Ethan, Daniel. Matt i Tato. Tuż po południu znowu pojawiły się migające światełka — jego gałki oczne omywały niezliczone pasma tęczy. Same światełka jako takie mogłyby być fascynujące, a nawet piękne, lecz w tej sytuacji budziły w nim jedynie grozę. Południe. Ostatni wybuch nastąpił zaledwie przed sześcioma godzinami, budząc go z przyjemnego snu i wrzucając w sam środek koszmaru. Na początku ataki zdarzały się co parę tygodni... potem co parę dni... A teraz... Za każdym razem zwiększała się też ich gwałtowność. Prawdziwe piekło. Na myśl o tym, co czeka go w ciągu najbliższej godziny, zaczęły mu się pocić dłonie. Najpierw migające światełka, lekkie drgania w kącikach oczu. Tak będzie przez piętnaście, dwadzieścia minut, do pół godziny. Potem zacznie rozsadzać mu skronie. Będzie się wił na łóżku, aż upadnie na podłogę, przyciskając do uszu poduszki w złudnej nadziei, że uda mu się stłumić grzmoty wybuchów w głowie. Wreszcie dostanie gwałtownych mdłości i zacznie wymiotować tak niepowstrzymanie, jakby mu miało rozerwać żołądek. Może nawet znowu zrobi pod siebie. — Proszę, nie — wyszeptał. — O Boże, proszę, nie. Ale wiedział, że żadne błagania, żadne modlitwy nie uśmierzą bólu. I nic nie uchroni go od szaleństwa. Nic z wyjątkiem natychmiastowego unicestwienia demonów, które to wszystko rozpętały — nic prócz zniszczenia zła, które pozbawiło go panowania nad własnym życiem. Bricker... Golden... Gentry... Forrester. Odzyska spokój dopiero wtedy, gdy zostanie wymierzona sprawiedliwość, gdy całą czwórkę dosięgnie śmierć. Tylko wówczas wypełni wolę Boga, zgasną migające światełka, a ból przestanie rozsadzać mu głowę. Ale teraz może tylko zażyć tabletki przeciwbólowe i przygotować się. Z plastikowej fiolki wytrząsnął trzy pigułki demerolu i popił je bourbonem. Miał nadzieję, że zdoła utrzymać je w żołądku na tyle długo, by podziałały. Mięśnie wokół jego oczu zacisnęły się i zaczęły drgać. Światełka rozbłysły z większą siłą. W czaszce narastał szum. Chwycił słuchawkę i wykręcił numer. — Halo — odezwał się tak dobrze mu znany głos. — Niestety nie możemy w tej chwili odebrać pańskiego telefonu, ale po usłyszeniu sygnału proszę zostawić wiadomość. Oddzwonimy możliwie jak najszybciej. — Proszę... — zaskomlał. — Proszę, pomóżcie mi. Proszę, uśmierzcie ból. Nie pozwólcie mi zrobić tego, co zamierzam. Po chwili uświadomił sobie, że wypowiedział te słowa jedynie w myślach. Odłożył słuchawkę i zrezygnowany opadł na łóżko. Był zdany wyłącznie na własne siły. Niechże to będzie ostatni raz, błagał, gdy zaczęło się nieuchronne. Zacisnął dłonie na wezgłowiu motelowego łóżka. Niech to się dzisiaj skończy. Gdy wróciła mu świadomość, cały obśliniony leżał na podłodze twarzą do wytartego dywanu. Blade słońce opromieniało obskurny pokoik. Ale motel położony był blisko nich i tylko to się liczyło. Wytarł twarz poliestrową kapą i z trudem podniósł się na nogi. Wyciągnął spod łóżka oliwkowy plecak i położył go na materacu. Dwa

półautomatyczne karabiny MAK 90 błyszczały jak nowe, niemniej jak zawsze zaczął je znowu polerować. Bricker... Golden... Gentry... Forrester... Przed jego oczami po kolei pojawiały się twarze ludzi, którzy kiedyś byli jego przyjaciółmi. Twarze, którym niegdyś ufał. Teraz wiedział, że wszyscy oni znaleźli się w jego życiu, by go wypróbować. Położył sobie jeden z karabinów na kolanach i wpatrywał się w światła na suficie, sprawdzając swoją siłę woli i determinację. Przed dwoma dniami kupił te karabiny, pojechał na składowisko śmieci i oddał tam pierwsze strzały. Nie miał broni w ręku od czasu kursu strzeleckiego, który zaliczył przed laty na obozie letnim, i był zdumiony, jak dobrze mu szło — poczuł się wszechpotężny. Jednak strzelał tylko do szczurów na śmietniku. Następnym razem będzie walił serio. Ale czy był już gotów? Dudnienie w głowie zmniejszało się, aż wreszcie ucichło. Napięte mięśnie nieco się rozluźniły. Ile ma czasu, nim nastąpi kolejny atak? Włożył broń z powrotem do płóciennej torby i wsunął ją pod łóżko. Potem, skrajnie wyczerpany, przymknął powieki. Nigdy nie dopuścił się gwałtownego czynu, a teraz, by odzyskać równowagę psychiczną, by odesłać demony do piekieł, przygotowywał się do serii zabójstw. Może jednak jest jakiś inny sposób? Gdy ponownie otworzył oczy, stłumione światło słoneczne nadal sączyło się przez firanki ze sztucznej koronki. Zegar w odbiorniku radiowym stojącym na nocnym stoliku wskazywał dopiero drugą. Drzemka i pastylki przytępiły jego gniew, lecz wiedział, że niebawem rozgorzeje równie ostrym płomieniem jak przedtem. Czuł się przygaszony, stłamszony. Pokój miał mikroskopijne rozmiary, zatęchłym powietrzem trudno było oddychać. Sięgnął po plecak, lecz zanim go dotknął, chwycił klucz i wypadł z pokoju, choć nawet teraz nie był jeszcze całkowicie przekonany. Wyszedł z hotelu i pospieszył do znajomego baru — knajpy Pod Duchem Rancza. Kiedyś zbierali się tu po pracy. Omal nie wybuchnął śmiechem na wspomnienie Steve"a Brickera, który choć ciągnął jak gąbka, bił wszystkich na głowę w rzucaniu strzałkami. Niemal natychmiast Brickera przesłonił inny obraz — twarz mężczyzny, który uśmiechając się obleśnie zza potężnego biurka rozwalił mu całe życie. „Niestety, nic nie możemy poradzić...". Gówno prawda! Przypomniał sobie swoje potworne upokorzenie, gdy stał przed tym człowiekiem. Wspomnienie to pomogło mu rozproszyć niepewność. Zajmie się tym... niebawem. Knajpa Pod Duchem Rancza była pozbawioną okien speluną, w której jedyne źródło światła stanowiły czarne lampy. Przyozdabiały ją fosforyzujące rysunki kowbojów i Indian, koni i wołów. Przez dwanaście potężnych głośników jakiś wiejski zapiewajło błagał kogoś o drugą szansę. Uśmiechnął się ponuro. Nie po raz pierwszy słyszał, jak ktoś błaga o jeszcze jedną szansę. Zamówił bourbona, potem jeszcze jednego. Pierwszy pomógł mu opanować drżenie, drugi dodał otuchy. Knajpa była prawie pusta, tylko na samym końcu toru do gry w kręgle kilka prostytutek oferowało swoje usługi trzem mężczyznom w służbowych garniturach. Jedna z nich, bujna piersiasta blondyna, bez przerwy rzucała mu znaczące spojrzenia. W końcu doszła do wniosku, że warto spróbować, i przedefilowała obok rzędu pustych stołków przy barze, obrzucając go uważnym spojrzeniem. Przedstawiła się jako Gloria. Skinął głową i rzucił pierwsze imię, jakie przyszło mu na myśl. Pragnął towarzystwa, ale nie miał zamiaru korzystać z jej usług. Od kilku lat był wierny jednej partnerce, zresztą nawet gdy nie był w stałym związku, nigdy nie robił tego z prostytutką. — Czy myśmy się już tutaj kiedyś nie spotkali? — zapytała dziewczyna. Pokręcił przecząco głową, choć prostytutka miała rację. Bricker niejednokrotnie się z nią zadawał, a raz nawet przedstawił ją reszcie. Niech szlag trafi Brickera. — Co robisz w mieście? Miał ochotę na pogawędkę, nie na poważną rozmowę. Pogadaj ze mną o pogodzie, na miłość boską. Albo o Giantsach... Znowu poczuł rozdrażnienie i zaczął się zastanawiać, czy nie jest to zapowiedź ataku. Od ostatniego upłynęły zaledwie cztery godziny. Był zły na siebie, że wybiegł z pokoju pozostawiając w nim pastylki przeciwbólowe. Pastylki przeciwbólowe, obskurne pokoje w motelach, dziwki. A kiedyś miał takie wspaniałe perspektywy. Jakim sposobem wszystko tak spsiało? Czuł, że zaciskają mu się szczęki. Jego gniew narastał. Zbliża się czas zapłaty.

— Nie chciałbyś się trochę zabawić? — zapytała Gloria. Potrząsnął głową. — Nie dziś — wycedził. Zastanawiał się przez chwilę, jak wyglądałaby bez makijażu. Wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że w ogóle nie ma twarzy. Dziewczyna stała, wydymając wargi i przyglądając mu się uważnie. — Hej, co ty masz w oczach? — zapytała nagle. — Nosisz jakieś specjalne szkła kontaktowe czy co? — O czym ty mówisz? — Masz jakieś dziwne oczy, wiesz? — Sama jesteś dziwna. A teraz odczep się, do diabła... — Hej, Cindi, chodź no tu, widziałaś kiedyś coś podobnego? — zawołała odwracając się od niego. Skoczył, złapał ją za piersi i wbił w nie palce tak mocno, że krzyknęła z bólu. Potem pchnął ją do tyłu. Obcas na szpilce odłamał się i upadła ciężko na zakurzoną podłogę. Nim ktokolwiek zdołał ruszyć w jej obronie, okręcił się na pięcie i wypadł z knajpy. Ostatniego dnia kilkanaście razy uważnie przyglądał się swojej twarzy w łazienkowym lustrze. Fakt, że wyglądał jak nieboskie stworzenie, ale gdyby z jego oczami było coś nie tak, zauważyłby to, do cholery. Jego wściekłość rosła z każdym krokiem, kiedy szedł powoli przez ruchliwą szosę, nie zwracając uwagi na trąbiące samochody. Przed oczami znowu pojawiły się migoczące światełka. Ruszył do motelu. Już czas, pomyślał. Czas, by wykonać to, co nakazywał mu Bóg. Czas, by raz na zawsze uśmierzyć ból. Połyskujące diamenciki wielokolorowego światła bombardowały jego gałki oczne niczym kulki gradu. Niezdarnie otworzył drzwi z klucza, po czym wbiegł do pokoju i wyciągnął plecak spod łóżka. — Nie tym razem — powiedział głośno. Tym razem nie będzie błagał Boga, by go zabrał. Tym razem będzie tylko zemsta. A potem bóle głowy znikną na zawsze. ROZDZIAŁ PIERWSZY — Proszę trzysta dżuli... Abby Dolan mocniej uchwyciła elektrody defibrylatora, przyciskając je do mostka i lewego boku klatki piersiowej potężnego mężczyzny. Czynność serca nie wracała jednak, mimo zastosowania dwóch wstrząsów elektrycznych i podania leków. Twarz i górną część ciała mężczyzny pokryły sine plamy, co było wynikiem niewydolności krążenia. Czas naglił. — Gotowe — powiedziała pielęgniarka obsługująca defibrylator. — Uwaga, zaczynamy! Abby kciukiem wcisnęła kwadratowy plastikowy przycisk na końcu uchwytu prawej elektrody. Rozległo się stłumione pyknięcie. Ciało mężczyzny — ważące chyba jakieś dwieście pięćdziesiąt funtów — zesztywniało i wygięło się w łuk, po czym równie nagle znieruchomiało. — Proszę masować — powiedziała Abby, zerkając na ekran monitora. Felczer, dla uzyskania lepszej pozycji stojący na stołku, ułożył dłonie jedna na drugiej pośrodku mostka i wznowił rytmiczny ucisk. Na monitorze pojawił się zygzakowaty wykres. Ale doświadczenie, jakie Abby zdobyła podczas dziesięciu lat praktyki w izbie przyjęć oraz dzięki niezliczonej liczbie elektrokardiogramów, które do tej pory zdążyła obejrzeć, powiedziało jej, że wykres nie oddaje rzeczywistego stanu rzeczy. Spojrzała na zegar, który starsza pielęgniarka włączyła w momencie przywiezienia pacjenta do sali numer trzy. Dziewięć 15 minut i jak dotąd bez rezultatów. Abby pracowała w Szpitalu Regionalnym w Patience już od ponad dwóch tygodni, z obawą wyczekując pierwszej reanimacji. Teraz właśnie jej się trafiła. Pacjent, agent ubezpieczeniowy, żonaty, ojciec dwojga dzieci, które dały mu już kilkoro wnuków, miał dopiero pięćdziesiąt dwa lata. Stracił przytomność podczas gry w golfa. Gdy przyjechała karetka, jego serce działało jeszcze na tyle sprawnie, że dało się wyczuć tętno i zmierzyć ciśnienie. Jednak kiedy karetka dotarła do szpitalnego podjazdu, serce zatrzymało się. Abby zdążyła się tylko dowiedzieć, że mężczyzna nazywa się Bill Tracy, bierze leki na obniżenie ciśnienia i że jego córka, pracująca w szpitalnej rejestracji, jest już wraz z matką w drodze do chorego.

Nagle zauważyła na monitorze nieregularne fale. Uporczywe, wysokonapięciowe migotanie komór — powinny zareagować na prąd, ale nie zareagowały. Coś musi nawalać w biochemii tego człowieka, pomyślała — coś, co przyczyniło się do zatrzymania krążenia albo samo je zatrzymało. Ale co? Abby walczyła z ogarniającym ją uczuciem paniki. U Świętego Jana w San Francisco, gdzie była zastępcą szefa izby przyjęć, w sali już dawno znajdowałby się kardiolog, a może nawet dwóch. Ale tam pracowała w klinice uniwersyteckiej, a Patience to małe miasteczko w górach, w którym jest zaledwie dwóch kardiologów, i żadnego z nich nie było dziś w szpitalu. Spojrzała na felczera, który wciąż masował serce. Robił to zbyt mechanicznie. Był dobrze wyszkolony, ale posługiwał się techniką, której nauczył się na kobiecym manekinie. A ten pacjent to kawał chłopa, dwieście pięćdziesiąt funtów żywej wagi. Abby przycisnęła palce do pachwiny Tracy'ego, szukając tętna w arterii udowej, które powinna wywołać fala masażu. Ani śladu. — Mocniej, Tom — powiedziała. — Dużo mocniej. Wyrzut krwi jest za mały. — Ale... — Wiem. że starasz się, jak możesz, ale musisz mocniej uciskać. I trochę szybciej. Teraz lepiej. O, tak. Dobrze. Tom — tak jak i inni felczerzy, których Abby znała — był bardzo dumny ze swej biegłości i poprawianie go w obecności personelu nie przysporzy jej z pewnością popularności, lecz śmierć pacjenta również się do tego nie przyczyni. A jak dotąd reanimacja nie przynosiła rezultatów. Abby poleciła jednej z pielęgniarek, by trzymała palce na tętnicy udowej i dała znać, gdyby tętno znów zaczęło zanikać. Oprócz Abby w sali znajdowały się trzy pielęgniarki, technik obsługujący respirator oraz felczer. U Świętego Jana w razie zatrzymania krążenia zawsze było kilku lekarzy. Jeśli pacjent nie przeżył, wszyscy wiedzieli przynajmniej, że niczego nie zaniedbano. Abby zastanawiała się, czy ktokolwiek z obecnych na sali zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest przerażona przebiegiem tej reanimacji i jak martwi się, czy o czymś nie zapomniała. Zawsze się o wszystko zamartwiała — mając perfekcjonistyczne podejście do medycyny i w ogóle do życia, przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji rozważała ujemne strony każdego kroku. To była jej największa zaleta i najgorsza wada — zależnie od punktu widzenia. Ale tu, nie mając się na kim oprzeć ani z kim podzielić odpowiedzialnością, w sytuacji, gdy liczyła się każda minuta, była zdana wyłącznie na siebie. W ciągu paru sekund rozważyła dziesiątki możliwych przyczyn obecnego stanu rzeczy. — Są już wyniki z laboratorium? — Będą za trzy, cztery minuty. Abby wiedziała, że trzy lub cztery minuty często przeciągały się do pięciu lub dziesięciu. Bill Tracy nie ma tyle czasu. Spojrzała na przypominające rozstępy ciemne szerokie krechy na skórze podbrzusza i obrzmiałą twarz mężczyzny. Potem sięgnęła mu pod ramię i wsunęła rękę pod kark. Wyczuła wypukłość — zdecydowanie czegoś tam było za dużo. Podczas dziesięciu lat praktyki lekarskiej zaledwie parokrotnie zetknęła się z chorobą Cushinga, lecz ten człowiek bez wątpienia pasował do jej obrazu. Powodował ją mały, łagodny guz mózgu, pod którego wpływem organizm wytwarzał nadmierną ilość hormonu zwanego kortyzolem. Sam guz nie był śmiertelny, lecz zbyt wysoki poziom sodu i zbyt niski potasu oraz inne zaburzenia wywołane jego obecnością mogły doprowadzić do zgonu. Inne objawy tej choroby to otyłość, nalana twarz oraz otłuszczenie karku, tak zwany ,,bawoli garb" między barkami. Bill Tracy miał je wszystkie. Oczywiście mają je również tysiące otyłych ludzi nie cierpiących na tę chorobę. Szpital w Patience zapewniał bardziej niż przyzwoitą opiekę specjalistyczną zwłaszcza jak na zaledwie stułóżkową placówkę obsługującą dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Ale brakowało w nim endokrynologa. A w tej chwili nie było także kardiologa. Abby zaczęła gorączkowo myśleć, co ma robić. Bez wyników badań laboratoryjnych, przede wszystkim bez oznaczenia poziomu potasu, musiała działać na ślepo. Jeśli w wyniku choroby Cushinga Tracy ma niski poziom potasu, żadne zabiegi reanimacyjne nie przyniosą rezultatu, póki się go nie wyrówna. Jeżeli jednak to nie choroba Cushinga, a poziom potasu utrzymuje się w normie, wtedy po jego dożylnym podaniu pacjent praktycznie nie ma szans na przeżycie. — Przygotuj się do następnej defibrylacji — poleciła pielęgniarce, starając się, by w jej głosie nie było słychać paniki. — Znowu trzysta dżuli. Tom, masuj, proszę. Jak najsilniej. A ty, Mary, daj mu potas. Dziesięć miliekwiwalentów

dożylnie. — Aleja nigdy... — Natychmiast! — powiedziała ostro Abby. — Nie mamy czasu na dyskusje. Policzki pielęgniarki spłonęły rumieńcem. Szybko napełniła strzykawkę. Przez chwilę Abby wydawało się, że odpowie jej, by sama zrobiła zastrzyk. Ale nie zrobiła tego. — Potas gotowy, pani doktor — odparła chłodno. Najpierw felczer, teraz pielęgniarka. Ile jeszcze osób obrazi w czasie tej reanimacji? Spojrzała na zegarek. Prawie dwanaście minut, plus kilka minut, które pochłonęło przetransportowanie Tracy'ego z karetki. Tak długo i ciągle migotanie komór. Ujęła elektrody defibrylatora, na które pielęgniarka wycisnęła nieco żelu, i potarła o siebie powierzchnię okrągłych stalowych płytek, by go równo rozprowadzić. Tylko tego brakowało, żeby jej pierwsza reanimacja w Patience skończyła się fiaskiem i na dodatek zrażeniem sobie innych pracowników. Ale przede wszystkim nigdy nie wylądowałaby w Patience, gdyby nie Josh... — W porządku, proszę przestać masować. Odsunąć się od pacjenta! — poleciła. Czterdzieści pięć sekund od momentu podania potasu. Teraz pięćdziesiąt. Nie ma więcej czasu. Nacisnęła przycisk. Znowu stłumione pyknięcie, pojedynczy, spazmatyczny skurcz wszystkich mięśni i słaby odór osmalonej skóry. I znowu nic na monitorze. — Masuj dalej — powiedziała Abby, nie próbując już ukrywać zniechęcenia. — Nie, nie, zaczekaj. — Dotychczasowy zapis na monitorze się zmienił, zastąpił go inny rytm — powolny, lecz regularny. Abby poczuła, że jej własne serce zabiło mocniej z radości. — Poszukajcie tętna. — No, koleś — mruknął ktoś z obecnych na sali. — Rusz się... — Mam tętno! — krzyknęła pielęgniarka, wymacawszy arterię udową. Odwracając wzrok od ekranu monitora, by nie sugerować się wykresem, mówiła, co czuje w opuszkach palców. — Tak... jest... jest... Tętno odpowiadało teraz obrazowi na monitorze. Serce biło coraz szybciej, zespoły komorowe były coraz węższe, coraz bliższe prawidłowego obrazu. — Ciśnienie osiemdziesiąt, Abby — oświadczyła druga pielęgniarka. — Osiemdziesiąt pięć. Wspaniale! Udana reanimacja jest sukcesem wszystkich. Ale niepowodzenia najczęściej zostawia się lekarzowi i Abby doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Fioletowe plamy zaczęły szybko znikać z twarzy Billa. Po raz pierwszy od piętnastu minut we wszystkich tkankach ciała płynęła krew. Teraz trzeba ustabilizować sytuację i modlić się, by niedostateczne ukrwienie podczas tych piętnastu minut nie dokonało spustoszeń w mózgu pacjenta. Do sali wbiegła ładna dwudziestoparoletnia kobieta. Ubrana była w spłowiałe dżinsy i bawełniany podkoszulek. — Pani doktor, jestem Donna Tracy — powiedziała bez tchu. — Pracuję na pół etatu w rejestracji na dole. To mój tato. Abby spojrzała na monitor. Optymistyczny zapis nadal się na nim utrzymywał, choć Bill Tracy był wciąż nieprzytomny. Rozchyliła jego powieki. Źrenice średniej wielkości, brak chaotycznych ruchów gałki ocznej — jedno i drugie oznaczało poprawę stanu pacjenta. — Nie mogę niczego powiedzieć na pewno, ale wszystko zmierza w dobrym kierunku. W tym momencie przybiegł technik z laboratorium, tak samo bez tchu jak Donna Tracy. — Poziom potasu wynosi tylko jeden koma osiem — oznajmił. — Sprawdzaliśmy parę razy. Jeden koma osiem. Po raz pierwszy od czasu, gdy zespół reanimacyjny stawił się w izbie przyjęć, Abby uśmiechnęła się. — Już nie — powiedziała. Donna Tracy wraz z matką siedziała przy łóżku Billa. Gdy przybył jego prywatny lekarz, zaczął odzyskiwać przytomność. Nadal był podłączony do respiratora, ale jego własny oddech zaczynał już zakłócać rytm maszyny. Wkrótce trzeba będzie zdecydować, czy stłumić go farmakologicznie, czy też odłączyć aparaturę. Abby była za kontynuowaniem mechanicznej wentylacji, jednak skoro przy chorym znalazł się jego osobisty lekarz, decyzja nie należała już do niej. Gordon Clarkę, wysoki kanciasty mężczyzna po pięćdziesiątce, wyglądał na mocno zdenerwowanego. Abby zajmowała się wieloma jego pacjentami. Był sumiennym lekarzem i chorzy go lubili, ale jego umiejętności diagnostyczne i terapeutyczne

wymagały odświeżenia. Gdyby był członkiem zespołu Świętego Jana — zakładając, że w ogóle by go tam przyjęto — otrzymałby opiekuna, który sprawdzałby jego diagnozy i pomagał mu w podniesieniu poziomu zawodowego. I oczywiście co tydzień musiałby uczestniczyć w każdym obchodzie i różnych szkoleniach. Ale tu było zadupie, nie akademia. A choć Szpital Regionalny w Patience należał do bardzo nowoczesnych i był dobrze wyposażony, często znacznie trudniej zmodernizować lekarza niż cały szpital. Kiedy Clarkę obejrzał swego pacjenta, Abby dostrzegła w jego oczach ulgę. — Pielęgniarka, która dzwoniła do mojego gabinetu, dała mi do zrozumienia, że nie ma wielkich szans. — Sytuacja nadal jest poważna, ale już nie tak, jak przedtem. — Jestem pani bardzo wdzięczny. — My również — włączyła się Donna. — Jaki to był zawał, ściany przedniej? Abby spojrzała na EKG, które właśnie zrobiono, i podała je Clarke'owi. Widać na nim było pewne przeciążenie serca, lecz nic nie wskazywało na zawał. Clarkę uważnie przyjrzał się zapisowi. Miał skonfundowaną minę. — Nie widzę martwicy — powiedział. — Poziom potasu wynosił jeden koma osiem. — Na pewno? — Sprawdzaliśmy parokrotnie. Poziom chlorku również był niski, sodu podwyższony, a PH surowicy bardzo wysokie... siedem koma sześć. Abby sądziła, że gdy poda te dane, Clarkę wystąpi z całą listą możliwych rozpoznań, łącznie z chorobą Cushinga lub przedawkowaniem leków moczopędnych. Teraz jednak uświadomiła sobie, że powinna była omówić z nim tę sprawę na osobności. Clarkę najwyraźniej był w kropce. Cisza w pokoju stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Lekarz odchrząknął i wpatrzył się w dokumentację choroby, którą ze sobą przyniósł. Kącik jego ust zaczął lekko drgać. — Hm... W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy dwukrotnie badałem mu poziom elektrolitów — odezwał się wreszcie. — Za każdym razem poziom potasu był niski. Chyba po prostu nie zwróciłem na to uwagi. Abby nie była zdziwiona. Wewnętrzny głos ostrzegał ją, by nie drążyła tego tematu i powściągnęła swój irlandzki temperament. Ale nie cierpiała niekompetencji. Błąd to co innego — każdemu może się zdarzyć — jednak lekceważenie odbiegających od normy wyników laboratoryjnych tylko dlatego, że nie odbiegały od normy aż tak bardzo, to zupełnie inna historia. Śmierć Billa Tracy'ego stanowiłaby jej porażkę, a stojące przy jego łóżku dwie kobiety poniosłyby niepowetowaną stratę. I najprawdopodobniej zupełnie niepotrzebną. Kolejny raz nie posłuchała głosu rozsądku. — Miał księżycowatą twarz, nadciśnienie, fioletowe rozstępy na brzuchu i bardzo wyraźny bawoli kark — oświadczyła oskarżycielskim tonem. — Nie wiem, do czego pani zmierza — wymamrotał Clarkę. Jego policzki płonęły tak samo. jak przedtem policzki pielęgniarki. — Przepraszam, doktorze. Może powinniśmy omówić to kiedy indziej... — Nie, w porządku. Niech mi pani powie, czego nie zauważyłem. W jego oczach Abby dostrzegła znużenie. Sama nigdy nie prowadziła męczącej, szarpiącej nerwy praktyki ogólnej i dopiero przed paroma tygodniami została odcięta od pępowiny kliniki uniwersyteckiej. Cała irytacja i zniecierpliwienie, jakie żywiła wobec Clarke'a, błyskawicznie rozpłynęły się, znikły. — Przepraszam pana, doktorze — powiedziała ze skruchą. — Nic nie szkodzi. — Teraz on sprawiał wrażenie poirytowanego i rozdrażnionego. — Proszę mi tylko powiedzieć, o co tu pani zdaniem chodzi. — Wygląda na to, że może mieć Cusliinga. Clarkę na chwilę przymknął oczy, po czym skinął głową i westchnął. Abby wiedziała, jakimi torami biegną jego myśli, i ogarnął ją smutek. — To fantastyczne, że mając takie urwanie głowy zdołała pani trafić w dziesiątkę — mruknął. — Bez wątpienia uratowała pani życie mojemu pacjentowi. — Napotkał wzrok żony i córki Tracy'ego. — Editli, Donno, przykro mi. Powinienem był przywiązywać większą wagę do tych poziomów potasu. Zobaczymy się na kardiologii. Odwrócił się i wyszedł. Gdy przechodził przez drzwi, Abby ujrzała stojącego tam naczelnego lekarza, George'a Oleandra, obserwującego całą tę scenę. Należał on

do jej najgorętszych orędowników. Oleander popatrzył za odchodzącym szybko Gordonem Clarke'em, po czym odwrócił się z powrotem do sali. Jego wzrok napotkał spojrzenie Abby. — To był wspaniały wyczyn, moja droga — powiedział. — Może wpadłabyś do mnie do biura, gdy będziesz miała wolną chwilę? ROZDZIAŁ DRUGI Napływ pacjentów ustał wreszcie przed trzecią. Dopiero wówczas Abby mogła opuścić izbę przyjęć i zajrzeć do George'a Oleandra. Prócz reanimacji Billa Tracy'ego musiała zająć się jeszcze dwoma przypadkami astmy nabytej w dorosłym wieku oraz zmianami skórnymi, które mogły być pokrzywką, choć takiej pokrzywki Abby nie widziała jeszcze nigdy w życiu. W sumie miała pięć przypadków astmy w ciągu dwóch tygodni. Pacjenci reagowali stosunkowo dobrze na rutynowe leczenie, toteż odsyłano ich do własnych lekarzy, ale jeden z nich wymagał łiospitalizacji na oddziale intensywnej terapii; Dorośli dość rzadko zapadają na astmę. Bardziej zgodne z normą byłoby raczej pięć przypadków na pół roku, toteż Abby za każdym razem coraz dokładniej wypytywała o historię choroby — lecz jak dotąd nie układały się one w jakiś wyraźny wzorzec. Nikt z personelu tym się nie martwił. .,Dolina alergików" mówił o tym regionie Oleander. „Centrum pyłków kwiatowych". Zmiany skórne — nabrzmiałe, twarde czerwone pręgi, które bardziej paliły, niż swędziały — to drugi podobny przypadek, z jakim Abby zetknęła się od czasu rozpoczęcia pracy w SRP. Dermatologia nigdy nie była jej mocną stroną, lecz u Świętego Jana nie musiała się na niej zbyt dobrze znać. W godzinach pracy działała klinika dermatologiczna, a w szczególnych przypadkach zawsze służył pomocą specjalista, dyżurujący przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pręgi wyglądały raczej na zapalenie naczyń krwionośnych niż na pokrzywkę, ale na dobrą sprawę nie przypominało to ani jednego, ani drugiego. Na prośbę własnych lekarzy pacjentów Abby przepisała im kortyzon w tabletkach i leki antyhistaminowe. Gdy Billa Tracy'ego zabrano na kardiologię, musiała jeszcze udobruchać personel. Najpierw przeprosiła młodego felczera, Toma Webba. Wyjaśniła, że z powodu napięcia zachowała się bardziej szorstko, niżby chciała. Oznajmił, że rozumie, ale sądząc po jego minie, nadal się dąsał. Zaraz potem Abby poszukała Mary Wilder, pielęgniarki, na którą warknęła. Przeprosiła, że poleciła jej wstrzyknąć potas bez słowa uzasadnienia. Wilder, jakieś dziesięć lat starsza od niej, pracowała w SRP na długo przed przebudowaniem szpitala. Była szczerze zawstydzona, że zawahała się, nim wypełniła polecenie Abby, i powiedziała, że ona i pozostałe pielęgniarki bardzo sobie cenią jej obecność w Patience. Obie kobiety uścisnęły sobie dłonie i Abby wróciła do swoich pacjentów z poczuciem, że zyskała na izbie przyjęć pierwszą prawdziwą sojuszniczkę. Nie opatrzone pozostały tylko rany duszy Gordona Clarkę'a, ale jego będzie mogła ułagodzić dopiero po zakończeniu zmiany i rozmowie z lekarzem naczelnym. Biuro George'a Oleandra mieściło się w budynku Podstawowych Nauk Medycznych, połączonym ze szpitalem krytym przejściem przechodzącym nad głównym podjazdem. Sam szpital, trzypiętrowe cacko z lustrzanego szkła, cegły i cedrowego drewna, położony był na łące, na wschodnim krańcu doliny, tuż u podnóża pasma wzgórz. Czy góry za tymi urwistymi pagórkami były południowymi Cascades, czy północnymi Sierras, to już zależało od indywidualnego uznania. Na zachód od szpitala rozciągało się Patience, miasteczko kwitnące podczas gorączki złota, potem przez wiele lat miasto górnicze, a teraz niemal wymarłe. Miłośnicy kempingów i świeżego powietrza traktowali je jako punkt wypadowy i dzięki nim Patience mogłoby przetrwać, ale dopiero zainstalowanie się tu Colstar International zdecydowanie zmieniło sytuację na lepsze. Idąc przez oszklone przejście do budynku Podstawowych Nauk Medycznych, Abby patrzyła na potężną fabrykę z szarego betonu, ulokowaną na równinie odległej o ćwierć mili od szpitala i położonej kilkaset stóp wyżej. Reklamy Colstara głosiły, że jest to największy producent przenośnych źródeł energii na świecie — wytwarzano tu baterie litowe, ołowiowe, alkaliczne i słoneczne oraz akumulatory. Abby była w fabryce tylko raz, by odwiedzić Josha. W budynku Podstawowych Nauk Medycznych, najwyraźniej będącym dziełem tych samych architektów, którzy zaprojektowali szpital, mieściło się dwadzieścia parę

gabinetów o balkonach wychodzących na góry lub na miasto. Z pokoju George'a Oleandra, mieszczącego się na drugim piętrze, roztaczał się widok na kwiecistą łąkę, która ciągnęła się aż do podnóża skały Colstaru. Był to piękny, sielski widok. Na ścianach gabinetu Oleandra prócz zwykłej kolekcji dyplomów, świadectw ukończenia studiów podyplomowych i innych tytułów do chwały widniały też jego zdjęcia z dwoma gubernatorami Kalifornii oraz z długoletnim senatorem z tego stanu, Markiem Cormanem, w najbliższych wyborach branym pod uwagę jako kandydat republikanów na urząd prezydenta. Naczelny lekarz powitał Abby serdecznie. Mógł mieć koło pięćdziesiątki, skronie już mu siwiały, a barczysta, choć nieco pulchna sylwetka wskazywała na sportowca, który stracił formę. Jego zaczerwienione policzki i nos nasuwały przypuszczenie, że lubi wypić. Oleander wskazał Abby gestem krzesło naprzeciw biurka. Odbyła już w nim dwie rozmowy kwalifikacyjne przed przyjęciem do pracy. — To naprawdę było coś niesłychanego — powiedział. — Mam nadzieję, że mówi pan o reanimacji. — Oczywiście, że tak, nie masz się co tak stroszyć. Jesteś wspaniałym nabytkiem dla naszego szpitala. — Dzięki — odparła Abby. Nie musiała nic więcej dodawać. Wiedziała, że nie została wezwana po to, by się dowiedzieć, jaki wspaniały kawał roboty odwaliła. — Pielęgniarki są bardzo zadowolone z nowych specjalistów, których zatrudniliśmy w izbie przyjęć... Alvareza, ciebie, no i oczywiście Dave'a Brooksa, który tak tragicznie zginął. Tym razem podziękowała tylko skinieniem głowy, oszczędzając sobie komentarza — było oczywiste, że gdyby Dave Brooks nie spadł podczas wspinania się na skały, nie otrzymałaby tej posady. Poza nią i Alvarezem na izbie przyjęć pracowali Chris i Jill Andersenowie, Ted Bogarsky, który dojeżdżał z jakiejś miejscowości odległej dwadzieścia czy trzydzieści mil od Patience, oraz Len McCabe, starzejący się lekarz ogólny. Podczas tygodnia zapoznawczego przydzielano ją po kolei do każdego z nich. Żadne z tej piątki nie stanowiło ciężaru dla reszty zespołu, choć bojaźliwa, niepewna siebie Jill Anderson sprawiała trochę kłopotu. Jednak tylko Lew Alvarez miał smykałkę do tej pracy. — Średni personel też cię lubi — kontynuował Oleander. — Mam co do tego pewne wątpliwości. — Ależ tak. To widać. Tyle że... Abby, to jest małe miasteczko. Póki kogoś dobrze nie poznamy, sposób, w jaki ten ktoś coś mówi, jest równie ważny jak to, co mówi. Jesteś z dużego miasta, do tego z kliniki uniwersyteckiej. Niektórzy czują się przez to zagrożeni. Powiedziano mi, że traktujesz swoich współpracowników szorstko i obcesowo. I że mnóstwo ludzi z personelu jest... jak by to powiedzieć... zastraszonych przez ciebie. Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Aż do dzisiejszego ranka... — Masz na myśli doktora Clarkę'a? — Gordon to uroczy człowiek, bardzo oddany swoim pacjentom. Mieszka tu od dwudziestu lat, prawie tak długo jak ja. — A przeze mnie poczuł się jak głupek... — Chyba niewielu lekarzy potrafiłoby rozpoznać Cushinga na nosa, tak jak ty. Abby miała ochotę powiedzieć, że Clarkę powinien zainteresować się niskim poziomem potasu w wynikach badań Billa Tracy'ego, ale powstrzymała się przed tą uwagą. Oleander miał rację. Od samego początku była spięta. Po raz nie wiadomo który zastanawiała się, czy nie popełniła błędu. Jednak u Świętego Jana wszyscy, nawet starsi lekarze, którzy z trudem akceptowali kobietę na jakimkolwiek poważniejszym stanowisku, chętnie z nią pracowali. Teraz jednak okazuje się, że stanowi zagrożenie tylko dlatego, że jest sobą. Usiłowała wmówić sobie, że życie z Joshem i planowanie wspólnej przyszłości było warte tej decyzji, ale ta myśl nie wydawała się jej teraz tak przekonująca jak niegdyś. — Cushing to szczęśliwy przypadek, choć nie wiem, czy badania to potwierdzą. Strzelałam na chybił trafił. Masz rację, George. Jestem za bardzo spięta. — Z jakiego powodu? — Nie wiem. Chyba dlatego, że to wszystko jest dla mnie nowe. — Rozumiem. A w domu wszystko w porządku? — W jakim sensie?

— Podczas pierwszej rozmowy powiedziałaś mi, że przenosisz się tutaj, bo twój narzeczony został przeniesiony do pracy w Colstarze. On wcale nie jest jeszcze moim narzeczonym. Nie ustaliliśmy nawet daty ślubu. Mogła to powiedzieć, jednak się nie zdecydowała. — U Josha wszystko w porządku. Dzięki za zainteresowanie, ale tu chodzi o mnie — odparła. — Jestem śmiertelnie przerażona, odkąd tylko mi powiedziałeś, że dostałam tę posadę. — Rozumiem. Patience nie umywa się do Union Street czy Golden Gate Park, prawda? — Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie chodzi o miasto. Chodzi o szpital. Z akademii medycznej poszłam od razu na staż do izby przyjęć u Świętego Jana. Poza krótkim okresem pracy na dwóch posadach zawsze miałam poczucie bezpieczeństwa, bo wiedziałam, że od specjalistycznej pomocy dzieli mnie najwyżej parę pięter. Czuję ogromny podziw dla lekarzy, którzy w jakichś przychodniach na prowincji zdani są tylko na siebie i robią wszystko, od urazów dziecięcych po zawały. Zajmują się też złamaniami kości i niewydolnością oddechową, a w nagłych wypadkach nawet neurochirurgią. — Nie jesteśmy aż tak oddaleni od cywilizacji, Abby. Mamy helikopter sanitarny. Do San Francisco jest tylko godzina lotu. — Przy dobrej pogodzie. Nie zrozum mnie źle. George... Uwielbiam to uczucie, że cokolwiek się stanie, cokolwiek na mnie spadnie, będę wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Tyle że przez ostatnich dziesięć lat zawsze mogłam poprosić kogoś o pomoc. — Jak na szpital tej wielkości, mamy wspaniały zespół lekarzy. — Wiem. Nie chcę, żebyś mnie uważał za jakąś niedorajdę. I rozumiem, że każdy stara się, jak może. Ale mimo wszystko nie cierpię popełniać błędów. — Nikt tego nie lubi. — Przez ostatnie cztery tygodnie, odkąd mi powiedziałeś, że dostanę tę posadę, i odkąd zaczęłam pracę, w każdej wolnej chwili się uczę. — Sądząc z przebiegu twojej pracy oraz listów polecających, nigdy bym się tego nie spodziewał. — Ale to fakt. I dlatego może wydaję się spięta. Szpital miejski to dla mnie nieznany ląd. Nie chcę popełnić błędu. — Właśnie dlatego cię tu wezwałem. Chcę, by opinia o tobie odpowiadała twoim wspaniałym kwalifikacjom. Tylko tyle. Zabrzęczał pager Abby wzywając ją na izbę przyjęć i niemal w tej samej chwili przez drzwi wsunęła głowę sekretarka Oleandra. — Pani doktor, czeka na panią trzech pacjentów. Ale nic poważnego. — Dziękuję. — Przepraszam, że mnie nie było, kiedy przyjechałaś — odezwał się znowu Oleander. — Siedziałem w laboratorium. Chciałem ci podziękować za to, że tak wspaniale zaszyłaś przecięty podbródek mojego siostrzeńca Brendana. Ma tylko pięć lat. Pewnie go nie pamiętasz, ale... — Owszem, pamiętam bardzo dobrze. My, rudzielcy, zawsze zwracamy na siebie uwagę. — Pielęgniarka powiedziała, że coś do niego szeptałaś, gdy przygotowywałaś się do założenia mu szwu. Abby uśmiechnęła się. — Przypominałam mu, że on tu dowodzi i że przestanę go zszywać, gdy tylko powie słowo. Kiedy byłam dzieckiem, nienawidziłam uczucia, że nie panuję nad sytuacją, zwłaszcza w szpitalu czy u dentysty. Prawdę mówiąc, wciąż tak to odbieram, więc zawsze staram się upewnić dzieciaki, że nadal mają prawo głosu. — Moja siostra mówiła mi, że byłaś dla niego cudowna. Masz dzieci? — Nie, ale nie chcielibyśmy dłużej z tym zwlekać — odparła Abby. Sekretarka uśmiechnęła się, cofnęła głowę i zamknęła drzwi. — Podtrzymuję to, co powiedziałem przedtem — oświadczył Oleander. — Wszyscy w Patience są w jakiś sposób ze sobą związani. Ale nikt nie jest ważniejszy od lekarzy. Zrobiłaś już w miasteczku wielkie wrażenie. Bądź tylko trochę łagodniejsza dla personelu. — Załatwione. — Dzięki. Abby podniosła się. — Ciekawa jestem — powiedziała — który z moich kolegów uważa, że jestem spięta i szorstka dla ludzi?

Oleander zastanawiał się chwilę. — Chyba doktor Alvarez rzucił mimochodem taką uwagę w rozmowie ze mną— odezwał się wreszcie. — Ale jeśli to naprawdę był on, raczej nie powinienem o tym wspominać. To znakomity lekarz, jednak nie bardzo mu idzie gra w zespole. Ma własne zdanie o wszystkim i wszystkich i bez najmniejszych oporów dzieli się nim z każdym. Lew Alvarez. Powinna się tego domyślić. Alvarez był najwyraźniej pierwszą gwiazdą w izbie przyjęć — przynajmniej do jej przybycia. Ale jego zbyt wielka pewność siebie i agresywna męska uroda trochę ją od niego odrzucały. Trudno było sobie wyobrazić, że uznał jej osobę za zagrożenie, jednak Abby wiedziała, że takie nastawienie nie zawsze da się wyczuć. — Dzięki, że mi o tym powiedziałeś — mruknęła. — Postaram się, by zmienił swoją opinię o mnie. — Spróbuj. Choć osobiście nie uważam, żeby opinie Alvareza miały jakieś specjalne znaczenie. Abby zastanawiała się przez chwilę, dlaczego Oleander ma tak sceptyczny stosunek do Alvareza, mimo uznania, jakim młody lekarz cieszył się u pielęgniarek. Ale nie pora teraz nad tym rozmyślać. Podziękowała jeszcze raz i wyszła z gabinetu. Wracając do izby przyjęć przyznała sama przed sobą, chyba po raz pierwszy, że spośród całego personelu medycznego właśnie na Alvarezie chciała zrobić największe wrażenie. ROZDZIAŁ TRZECI Przed powrotem do izby przyjęć zatrzymała się na kardiologii. Bill Tracy, już rozintubowany, leżał teraz uniesiony pod kątem czterdziestu pięciu stopni, sącząc wodę przez słomkę. Z jednej strony łóżka kręciła się koło niego żona, a z drugiej jego córka Donna. Jak na to wszystko, co przeszedł, zupełnie nieźle wygląda, pomyślała Abby. Przyjrzała się tej scenie od drzwi, po czym odeszła nie wchodząc do pokoju. Pomna incydentu z Gordonem Clarke'em, celowo unikała kontaktu z Tracym i jego rodziną. Poza tym zdawała sobie sprawę, że niewiele brakowało, a sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót. To czas na refleksję i poczucie wdzięczności, nie na zachwyty nad sobą. Do izby przyjęć wróciła prawie o pół do szóstej. Jak na ironię okazało się, że drugim dyżurnym jest Lew Alvarez. Będzie mogła poćwiczyć nowy, łagodny sposób bycia. Mieli do załatwienia tylko czterech pacjentów — jeden siedział w poczekalni, drugiemu robiono rentgen, a dwóch pozostałych leżało na noszach. Na pierwszy rzut oka żaden przypadek nie wydawał się skomplikowany, ale Abby wiedziała. że poleganie na pierwszym wrażeniu jest głupotą — na poparcie tego twierdzenia mogłaby przytoczyć dziesiątki przykładów z praktyki własnej i kolegów. Potarła piekące ze zmęczenia oczy i zapragnęła wrócić do domu. Chciała zadzwonić do Josha, ale pewnie o tej godzinie jest w pracy. Jeszcze paru pacjentów i będzie mogła odsapnąć. Jednak nim zadzwoni do domu, musi jeszcze upewnić się, że wszystko przebiega należycie. Szef nocnej zmiany pielęgniarskiej. Bud Perlow, zastał ją przy półce, na którą odkładano historie choroby. Bud był groźnie wyglądającym wielkoludem, lecz Abby widziała, jak wykrzywia twarz robiąc śmieszne miny, by rozweselić maluchy. Ponieważ sama miała zaledwie pięć stóp i osiem cali, musiała cofnąć się o parę kroków, by utrzymać z nim kontakt wzrokowy. Zachęcała cały średni personel, by mówili jej po imieniu, lecz Perlow tytułował ją wciąż „pani doktor". — Pani doktor, jedzie do nas karetka ze starym Ivesem — powiedział. — Pobili go. Ma głównie obrażenia twarzy. — Nie znam żadnego starego Ivesa... — Och, przepraszam, zapomniałem, że pani jest tu nowa. Prawie wszyscy w Patience go znają. Jest pustelnikiem. To bardzo dziwna postać... podobno jest niespełna rozumu. Koczuje w lasach. Ktoś mi mówił, że mieszka w jaskini. Co parę tygodni pojawia się w mieście, by sprzedać swoje rzeźby i zrobić zapasy. Zazwyczaj ludzie zostawiają go w spokoju, ale dzisiaj widać komuś wszedł na odcisk. Abby wzięła z półki dwie karty. — W takim razie pójdę się przygotować — oświadczyła. — Może nie musi pani — powiedział Perlow. — Doktor Bartholomew ma dziś dyżur pod telefonem i jest na terenie szpitala. Przed chwilą go widziałem.

— Doskonale. Zabrzmiało to bardziej sarkastycznie, niż zamierzała. Martin Bartholomew, jeden z czterech chirurgów ogólnych w szpitalnym zespole, chciał osobiście zszywać każdą ranę, z jaką zgłaszano się podczas jego dyżuru. Choć nie doszło jeszcze do utarczki między nim a Abby, pozostali lekarze przestrzegli ją, że to tylko kwestia czasu. Wyobrażenie Martina Bartholomew o sobie było równie rozdęte jak jego brzuch. Był też straszliwie wymagający — nawet przy najbardziej nieskomplikowanych zabiegach. Jego ulubioną rozrywką było besztanie pielęgniarki w obecności pacjenta za to, że zapomniała jego ulubionych kleszczy albo że wzięła nie te nici, co trzeba. — Zawołać go? — zapytał Bud. — Najpierw chciałabym sama obejrzeć pana Ivesa. Zobaczyła wchodzącą przez poczekalnię następną pacjentkę, kobietę w średnim wieku wspartą na ramieniu męża. Kobieta była bardzo blada, lecz mogła się poruszać o własnych siłach. Pewnie jakaś infekcja żołądkowo jelitowa, pomyślała Abby. Najwyższa pora, by się zmobilizować. Pacjent, któremu zrobiono prześwietlenie, miał proste złamanie nadgarstka, bez przemieszczenia. Wystarczy gips, parę tabletek tylenolu oraz konsultacja ortopedyczna. Ale dwoje pacjentów na noszach to zagadkowa sprawa. Żadne z nich nie kwalifikowało się jako nagły wypadek, choć prawdopodobnie towarzystwo ubezpieczeniowe nie potrąci im ani centa za wykorzystywanie izby przyjęć. Mężczyzna skarżył się na zmęczenie i głuchy kaszel, a pięćdziesięciolatka o płomiennych rudych włosach na uporczywy, dokuczliwy świąd, jednak bez zauważalnej wysypki. Badanie kobiety nie wykazało żadnych zmian chorobowych, podobnie jak zdjęcie rentgenowskie kaszlącego pacjenta. Abby zaleciła dodatkowe badania laboratoryjne, lecz podejrzewała, że i one nie dadzą wyraźnych rezultatów. Kolejne przypadki, które zaczynały się już układać w serię nietypowych dolegliwości. Czy to wyobraźnia płata jej figle, czy rzeczywiście coraz częściej zaczyna rozmowy z pacjentami od stwierdzenia: „W tej chwili nie mogę powiedzieć, co jest przyczyną choroby, ale...". Kłopot z takimi przypadkami polega na tym, że żaden chory nie może pomyśleć, iż zlekceważono jego dolegliwości. Abby ciągle przypominała sobie, że choć może schorzenie nie jest najcięższe, z jakim miała do czynienia danego dnia, z pewnością jest najcięższe dla pacjenta. Podczas gdy pielęgniarki przeprowadzały wywiad z dwoma pozostałymi pacjentami, Abby zamknęła się w pokoju lekarzy i zadzwoniła do domu, spodziewając się, że odpowie jej automatyczna sekretarka. — Halo? Josh był w domu i odniosła wrażenie, że go obudziła. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Zanim przeniósł się do Patience, nigdy nie sypiał w dzień. Nawet gdy przez całe miesiące pozostawał bez pracy, tryskał optymizmem i energią. Może jednak to wszystko kosztowało go więcej, niż jej się wydawało. Albo związane z pracą w Colstarze stresy okazały się poważniejsze, niż się spodziewał. Przez całe pięć tygodni, jakie przemieszkali w Patience, a nawet jeszcze zanim Abby dołączyła do niego, był rozdrażniony, roztargniony, łatwo się męczył i nękały go bóle głowy. Badania, które za jej namową przeprowadził w ambulatorium dla pracowników Colstaru, niczego nie wykazały. Ale niepokojące objawy nie ustępowały. Abby zaczęła się zastanawiać, czy to nie hipochondria i czy pragnąc tak bardzo utrzymania związku z Joshem nie przymyka przypadkiem oczu na mniej przyjemne strony jego charakteru. — Jak się masz, kochanie — powiedziała. — Wszystko w porządku? — O co ci chodzi? — O nic. Wydawało mi się, że jesteś zmęczony. — Przepraszam. Leżałem na kanapie. Chyba... chyba przysnąłem. „Na kanapie... przysnąłem...". Josh Wyler, w którym się zakochała, nie zdrzemnął się w ciągu dnia chyba od czasu, gdy miał dwa miesiące. — Wyszedłeś dziś do pracy o pół do szóstej rano — zauważyła. — Może powinieneś zaczynać trochę później? — Chcesz objąć również moją posadę? O to ci chodzi? Tym razem nie wyprowadzi jej z równowagi, choć ostatnio udawało mu się to coraz częściej. Chciała zapytać o te bóle głowy, które go trapiły. Ale to z kolei jego może wyprowadzić z równowagi, a nie miała czasu ani ochoty na utarczkę. — Wrócę do domu o pół do dziewiątej — powiedziała tylko. — Może kupię jakąś

chińską potrawę i pożyczę film na wideo? — Dobrze. Doskonale. W jego głosie nie było jednak słychać entuzjazmu. Problem musi tkwić w jego pracy, pomyślała Abby. Przez pierwszych kilka miesięcy, gdy pełnił funkcję dyrektora do spraw produkcji w Colstarze, praca była jego największym szczęściem. Nigdy zbytnio nie poddawał się napięciom, ale teraz wydawał się przytłoczony, wszystko rozłaziło mu się w rękach. Decyzja Abby, żeby objąć wakującą posadę w izbie przyjęć w Szpitalu Regionalnym w Patience, pogłębiła tylko stres Josha. Odkąd przeniosła się do Patience, utrzymywało się między nimi niemal ciągłe napięcie. Być może nie spodziewał się, że dla dobra ich związku Abby rzeczywiście porzuci ukochaną pracę. A może podczas miesięcy, które spędzili z dala od siebie, odkrył po prostu, że odpowiada mu samotne życie? Czasami wydawało jej się, że ma rywalkę. Drzwi, pod które podjeżdżały karetki, otworzyły się i sanitariusze wwieźli nosze. Twarz leżącego na nich mężczyzny owinięta była zakrwawionymi bandażami. Spod opatrunku, nad kołnierzem ortopedycznym, wystawała czarna, zmierzwiona, przetykana siwizną broda, pokryta plamami zasychającej krwi. Stary Ives. — Słuchaj, Josh, muszę lecieć — powiedziała Abby. — Wiesz co, zorganizuję kolację i wyuzdane rozrywki. A potem obejrzymy film. — Chętnie się na to piszę. Chciała mu powiedzieć, że go kocha, lecz oświadczyła tylko: — Doskonale, zobaczymy się później. Odłożyła słuchawkę i wyszła, by ocenić stan nowego pacjenta, karcąc się w duchu, że w ogóle zadzwoniła do domu. Ostatnią rzeczą, na jaką może sobie pozwolić lekarz w izbie przyjęć, jest myślenie o czymś innym poza pracą. To ciężka harówa, a pułapki kryją się wszędzie. Aż do zakończenia zmiany powinna być czujna. Izba przyjęć SRP dysponowała pięcioma stanowiskami dla chorych oddzielonymi zasłonami oraz pięcioma gabinetami, zarezerwowanymi dla drobnych zabiegów chirurgicznych i ortopedycznych oraz innych specjalnych zabiegów diagnostyczno terapeutycznych, poważniejszych ostrych przypadków, pediatrii i reanimacji. Abby z pewną ulgą patrzyła, jak Bud Perlow kieruje sanitariuszy wiozących Ivesa do gabinetu numer jeden, w którym zszywano mniejsze rany. Nie miała siły na nic poważniejszego. Sprawdziła wyniki badań laboratoryjnych dwóch nie zdiagnozowanych pacjentów. Jak się spodziewała, wszystkie były w normie. — Auuu! Ej, powoli! — darł się Ives. — Zdarliście mi połowę włosów tą taśmą. Perlow spotkał Abby przy drzwiach gabinetu numer jeden. — Jacyś turyści znaleźli go na szlaku, leżącego twarzą do ziemi. Z miasta wyszło za nim dwóch mężczyzn, zaczęli na niego krzyczeć, by trzymał się z dala od Patience, a potem pobili go do nieprzytomności. — W tej okolicy chyba lepiej się nie wyróżniać... — Słucham? — Och, nic. Jak on wygląda? — Jest przytomny i z pełnym kontaktem, jak pani zapewne słyszy. Ma głębokie rany na obu policzkach, na łuku brwiowym i na brodzie. — Pijany? — Nie czułem alkoholu. Ale chyba od paru miesięcy nie brał prysznicu. Była zdziwiona, że w głosie sanitariusza nie dosłyszała śladu krytyki lub oburzenia. Lekarz czy pielęgniarka są tylko ludźmi i przykry zapach, nadmierna tusza, starość, a nawet objawy samej choroby mogą budzić w nich obrzydzenie, ale według Abby osobiste uprzedzenia personelu medycznego nie powinny mieć wpływu na jakość opieki, każdy pacjent powinien być otoczony pełną troską. Wzięła od Buda Perłowa kartę i czytając ją weszła do pokoju lekarzy. Stary Ives miał na imię Samuel, a jego adres brzmiał po prostu: Wzgórza Północne, Patience. Liczył sobie pięćdziesiąt jeden lat. Abby zastanawiała się, czy za szesnaście lat mieszkańcy Patience nie zaczną jej nazywać Starą Dolan. Włożyła papierowy fartuch i gumowe rękawiczki. Od pierwszej chwili, zanim jeszcze podeszła do łóżka, oceniała w myślach stan pacjenta. Mężczyzna porządnie oberwał po twarzy, lecz nie wyglądało to tak przerażająco, jak się obawiała. — Panie Ives, jestem doktor Dolan. Jak się pan czuje? — Ukradli mi pieniądze — wymamrotał pobity. Abby zerknęła na felczera, ale ten potrząsnął głową i powiedział:

— Panie Ives, tu są pańskie pieniądze. — Wsunął do ręki Ivesa plastikową torebkę. — Dwadzieścia jeden dolarów. Pańska książka i szczątki rzeźb są w torbie pod noszami, ale pewnie zabrali pańskie zakupy. Nigdzie ich nie widzieliśmy. — Odwrócił się do Abby. — Policja przyjechała z nami na szlak. Mówią, że chyba wiedzą, kto to zrobił, choć Ives nie chce robić z tego sprawy. Ktokolwiek to był, zmiażdżył mu butami rzeźby. Niewiele z nich zostało. — Boli pana jeszcze coś oprócz twarzy? — zapytała Abby. Ives potrząsnął głową. Abby pobieżnie zbadała jego klatkę piersiową i brzuch. Pacjent nie skarżył się na bolesność przy ucisku. — Ma pan kłopoty ze wzrokiem? — Nie. — Widzi pan podwójnie? Dwa razy tę samą rzecz? — Wiem, co to znaczy podwójnie. Nie. — Panie Ives, chyba powinniśmy zrobić panu rentgen... — Nie. Nic mi nie jest. Miałem już połamane kości. Wiem, jakie to uczucie. Wszystko jest w porządku i nie chcę żadnego napromieniowania. Napromieniowanie. Abby nie spodziewała się, że ten człowiek użyje takiego słowa. Popatrzyła na niego uważnie, zastanawiając się, co w nim tkwi w środku. Oczy Samuela Ivesa były jasne i przenikliwe. Zbadała mu oczy i kości jarzmowe, by się przekonać, czy nie ma złamania. Potem rozluźniła kołnierz ortopedyczny i obmacała kręgosłup. I tu nie było bolesności przy ucisku. — W porządku — oświadczyła. — Nie robimy prześwietlenia. Za chwilę zbadam pana dokładniej, a potem opatrzymy pańską twarz. Ives przyjrzał jej się, jakby zdziwiony, że tak łatwo ustąpiła. — Dziękuję, pani doktor — odparł. — Pani doktor! — zawołał Bud Perlow od drzwi. — Może pani pozwolić na moment? — Niech pan chwilkę zaczeka, panie Ives — powiedziała Abby. — Pani doktor, przyszła kobieta z sześcioletnią córką z silnym krwawieniem z nosa. Posłałem je do trójki, nie do pediatrycznego, bo tam jest wygodniejszy stół i lepsze światło. — W porządku. — Co mam z nimi zrobić? Abby spojrzała na swoich pacjentów. Twarz Samuela Ivesa wymagała założenia kilkudziesięciu szwów. Robota na dobrą godzinę. — Zadzwoń do doktora Bartholomew i poproś, żeby zajął się panem Ivesem — powiedziała. — Czy taca laryngologiczna jest w pokoju? — Czeka na ladzie. Krwotok z nosa małej, jak większość takich przypadków, nie był tak groźny, jak na to wyglądał. Te, które istotnie były tak groźne, jak na to wyglądały, często kończyły się na intensywnej terapii lub na sali operacyjnej. Ale choć punkt krwawienia u dziewczynki znajdował się dość wysoko, dało się do niego dotrzeć. Abby właśnie kauteryzowała go azotanem srebra, gdy z pokoju numer jeden zaczęły dochodzić podniesione głosy. — Z takim wyglądem nie powinieneś wchodzić do miasta — mówił Martin Bartholomew. — Straszysz tylko dzieciaki. — Sam pewnie niejednego wystraszyłeś — zrewanżował się Ives. — Tacy ludzie jak ty uważają, że wszystko im się od społeczeństwa należy — ciągnął Martin Bartholomew. — Nakarmcie mnie, odziejcie, wykształćcie moje dzieci, zaopiekujcie się mną, gdy zachoruję. — Nie mam dzieci. — Nie masz też żadnego ubezpieczenia. Myślisz, że mi zapłacą za to, że zakładam ci szwy? Dwadzieścia lat szkoły i praktyki, rodzina w domu czeka na mnie z kolacją, a ja tu zszywam człowieka, który nie kąpał się od miesięcy. — Od lat — poprawił go Ives. — Wiesz co, lepiej daj sobie spokój i idź do domu. Zabieram się stąd. — Hej, leż spokojnie! Leż spokojnie, do cholery, bo się przez ciebie ukłuję! — Zabieram się stąd — powtórzył z uporem Ives. Abby przeprosiła dziewczynkę i jej matkę, odłożyła azotan srebra i powiedziała: — Bud, zrób coś, żeby się natychmiast uspokoili. W najgorszym razie wezwij ochronę. Z powrotem odwróciła się do dziecka. — Te szwy trzeba zdjąć za tydzień! — ryknął Bartholomew. — Przyjdź do izby przyjęć, żeby ci to zrobili. Ja już z tobą skończyłem.

Abby słyszała, jak wypadł z pokoju. Poświęcił Ivesowi jedynie dwadzieścia minut. Odwróciła się, gdy doszedł do drzwi gabinetu numer trzy. Jego nalana twarz miała kolor szkarłatu, oczy wychodziły mu na wierzch jak u żaby. — Będę w domu albo pod pagerem — oświadczył lodowatym głosem. — Dzięki za podesłanie mi pacjenta. Odmaszerował nie czekając na odpowiedź, Abby była jednak pewna, że nie zostanie wezwany na dywanik do gabinetu George'a Oleandra za szorstki stosunek do koleżanki. Posmarowała wazeliną nosek sześciolatki, przejrzała z jej matką spis zaleceń na wypadek ponownego krwotoku, poprosiła, by posiedziały jeszcze pół godziny w poczekalni i poszła do pokoju numer jeden. Samuel Ives poniósł się już z noszy. Odwrócony do niej plecami, zbierał swoje rzeczy. — Panie Ives! — powiedziała cicho. Odwrócił się i Abby natychmiast się zagotowała. Szwy, z grubej nici 3-0 zamiast dużo cieńszej 6-0 czy nawet 7-0, których używa się do szycia ran twarzy, były pozakładane byle jak i pozawiązy wane tak mocno, że skóra Ivesa pomarszczyła się i obrzękła. Dlaczego pielęgniarki nie powiedziały jej, co się dzieje? Wzięła głęboki wdech, by się uspokoić. Nie dość, że Martin Bartholomew nałożył szwy jak student drugiego roku, to jeszcze nikomu nie chciało się rozebrać pacjenta, by się przekonać, czy nie ma innych obrażeń. „Póki kogoś dobrze nie poznamy, sposób, w jaki ten ktoś mówi, jest równie ważny jak to, co mówi... Postaraj się być trochę łagodniejsza dla personelu...". Świat według George'a Oleandra. Abby całym wysiłkiem woli skupiła myśli na wszystkich wcześniejszych przejawach dobroci, współczucia i sprawności zawodowej, jakie personel izby przyjęć okazał podczas owych tygodni wspólnej pracy. Z pewnością była to wina Bartholomew. To on nadawał ton w gabinecie numer jeden i nakłaniał personel do okazywania niechęci ludziom pokroju Samuela Ivesa. Zamknęła za sobą drzwi. — Panie Ives, czy mógłby pan jeszcze raz położyć się na stole? Chcę pana dokładniej zbadać i ponownie zszyć panu twarz. Po raz drugi Ives pozwolił, by ich oczy się spotkały. —' Tylko żadnych prześwietleń — burknął. Zerknęła do innych gabinetów. Pojawiła się jeszcze jedna osoba. Abby zamknęła drzwi, w szpitalnej książce telefonicznej odszukała numer Alvareza i zadzwoniła do niego. Czy mógłby przyjść godzinę wcześniej, jeśli nie jest zbyt zajęty? Ma zaległości, a czeka ją jeszcze założenie skomplikowanych szwów. O ósmej, gdy zacznie się jego zmiana, będzie tu dom wariatów. — Będę za kwadrans — powiedział Alvarez, nie zadając żadnych pytań. Abby rozłączyła się i zadzwoniła do Buda Perlowa do pokoju pielęgniarzy. Będzie w gabinecie numer jeden i prosi tylko, by miał oko na wszystko aż do przybycia doktora Alvareza. Samuel Ives zamknął oczy, gdy poszerzyła wąski pasek, który Bartholomew wygolił na jego brodzie. Potem poprzecinała szwy, jeszcze raz znieczuliła brzegi ran, włożyła okulary powiększające i zabrała się do starannego cerowania. Szycie trwało czterdzieści pięć minut. Nie zamienili ze sobą podczas niego ani jednego słowa. Gdy Abby zawiązała ostatni supełek i odcięła nić, odeszła od stołu kręcąc głową, by rozruszać zesztywniały kark. Przez czterdzieści pięć minut jej umysł wolny był od wszelkich ubocznych myśli. Nazywała to „transem". Rozpięła zgrzebną koszulę Ivesa, ciężką od zasychającej krwi. Badanie nie wykazało obrażeń klatki piersiowej i brzucha. — Dali panu zastrzyk przeciwtężcowy? — Tak. — Szwy będzie można zdjąć za pięć dni. Niech pan po prostu przyjdzie i poszuka mnie. Nie musi się pan zapisywać w rejestracji. Pielęgniarka da panu zastrzyk z antybiotyku i pastylki na pięć dni. Poszukam też dla pana jakiejś koszuli. — Mam kłopoty z nogą — powiedział Ives. — Może na to też da mi pani jakieś pastylki? Abby ponownie włożyła rękawiczki i zsunęła jego cuchnące, pokrwawione dżinsy. Zadawniona infekcja, obejmująca jakieś pięć czy sześć cali prawej łydki, sięgała bardzo głęboko — przypuszczalnie aż do kości. Prawie na pewno przewlekłe zapalenie szpiku, jedna z najtrudniejszych do wyleczenia, najbardziej opornych infekcji. Skrzywiła się, nie tyle na widok rozognionej skóry, co na myśl, jak kłopotliwe będzie leczenie. Uświadomiła sobie, że Ives się jej przygląda.

— Jak pan się tego nabawił? — Upadłem i uderzyłem się o skałę. — Kiedy? — Dwa, trzy lata temu. — I może pan chodzić? — Trochę boli. Abby westchnęła. — Panie Ives... ~ Wystarczy sam Ives. Tak mnie nazywają ludzie, których lubię. Ives. — Ives, to dość głęboka i poważna infekcja. Nie wiem, czy nie zaatakowała kości, i nie mam pojęcia, co ją powoduje. Ale jeżeli nie zaczniemy jej leczyć, możesz stracić nogę. — Gdyby tylko dała mi pani jakieś lekarstwo... — To nie takie proste — burknęła. Znowu zaczerpnęła powietrza, by się uspokoić. Zaczynała już odczuwać znużenie po długim, męczącym dniu. Wiedziała, że po incydencie z Bartholomew nie ma najmniejszej szansy, by Ives zgodził się zostać w szpitalu. — Słuchaj, Ives. Pozwól, że przynajmniej wezmę z tego mały wycinek, zrobię posiew i preparaty histologiczne. Potem dam ci dożylnie antybiotyki, a jutro porozmawiam ze specjalistą. Zgoda? — Ja nie... — Ives, proszę. — No dobra, niech będzie. — Dziękuję. Otworzyła drzwi i rozejrzała się po izbie przyjęć. Lew Alvarez wypisywał recepty dla ostatniej pacjentki. Abby z oddalenia patrzyła, jak z ożywieniem rozmawia z nią po hiszpańsku. Zauważyła, że po angielsku mówił bez obcego akcentu. Przez chwilę zastanawiała się, jaki jest jego język ojczysty. Mógł mieć około czterdziestki i był przystojniejszy, niż wypadało mężczyźnie. Miał czarne, żywe oczy, krzaczaste brwi, mały wąsik i oliwkową cerę. Opinia George'a Oleandra, który przedstawiał go jako człowieka upartego i nie umiejącego pracować w zespole, nie bardzo do niego pasowała — przecież wcale nie próbował się wykręcać, gdy zadzwoniła z prośbą o pomoc. Zauważył ją, gdy odprawiał pacjentkę. — Proszę bardzo! — powiedział, zapraszając ją gestem do opustoszałej już izby przyjęć. Niezależnie od tego, co powiedział o niej George'owi Oleandrowi, nie mogła sobie wyobrazić, by ktokolwiek zdołał go zastraszyć. — Dziękuję, że pan przyszedł. — Nie ma sprawy. Rozumiem, że miała pani ciężki dzień. Rozpoznać Cushinga w trakcie reanimacji! Moje najszczersze gratulacje. — Nie mam jeszcze potwierdzenia. — Będzie pani miała. A potem Sam Ives... — Powiedział, żeby nazywać go po prostu Ives. Nie lubi, gdy się do niego zwracać inaczej. — Kiedyś był profesorem na uniwersytecie. Tak mi przynajmniej mówiono. Abby bardzo to zaintrygowało. — Gdzie? Co wykładał? Alvarez wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia. Przed rokiem szukał jakiejś pracy, więc dałem mu coś do roboty na mojej farmie. Nigdy jednak dłużej nie rozmawialiśmy. Nie ma chyba zbyt wielu okazji do zarobku. Tutejsi ludzie obawiają się go trochę. — Zrobił kiedyś komuś krzywdę? — Nie, ale wystarczy, że człowiek nie jest taki, jak wszyscy... A on bezsprzecznie jest odmieńcem. — Ktoś powiedział, że mieszka w jaskini. Alvarez roześmiał się. — Rzeczywiście gnieździ się w jakiejś szopie bez wody i elektryczności, ale nie w jaskini. — Ma chroniczne zapalenie szpiku kości piszczelowej. Potrzebuje intensywnej kuracji antybiotykowej. Może nawet przeszczepu. Teraz pozwolił mi tylko wziąć wycinki i podać sobie antybiotyki. Pomoże mi pan? — Chętnie, jeśli przy okazji dokształcę się na tyle, żeby rozpoznać Cushinga w czasie reanimacji. Abby zastanawiała się, czy Alvarez się z niej nie natrząsa. Ale jego słowa zabrzmiały życzliwie. Może i stroił sobie z niej żarty, lecz nie było w tym złośliwości — chyba rzeczywiście mu zaimponowała. Przygotowali narzędzia do biopsji i probówki do zrobienia posiewu oraz zastrzyk antybiotyku, a potem

zanieśli to wszystko do gabinetu numer jeden. Ale Ives zniknął. Sprawdzili przyległe ubikacje, choć Abby była pewna, że dał nogę. Zbyt groźnie przedstawiła mu sytuację i chłop się wystraszył. Mrucząc pod nosem przekleństwa pod własnym adresem, wróciła do gabinetu. Pod noszami leżała plastikowa torebka z rzeczami Ivesa. Abby wysypała jej zawartość na materac. Znajdowały się tam tylko zapiaszczone kawałki drewnianych figurek — głowy, torsy i członki — oraz bardzo zniszczony egzemplarz „Lorda Jima" Conrada. ROZDZIAŁ CZWARTY Po drodze z Pekińskiej Pagody do domu Abby zjadła pasztecik i pół porcji żeberek. Kiedyś, by odreagować stres, paliła papierosy — wypalała paczkę pall maili bez filtra dziennie. Potem rzuciła palenie i swoje smutki zaczęła topić w alkoholu — ale tylko w najlepszym winie. Wkrótce poczuła, że musi się ograniczyć z piciem. Nie mając czasu ani chęci do ćwiczeń czy medytacji, szukała ukojenia w jedzeniu. Weszło jej to w nawyk i wciąż musiała walczyć z nadwagą — dziesięć funtów decydowało o tym, czy w ubraniu czuje się swobodnie, czy też musi się w nie wciskać. Dziś, gdy w jej myślach o uwagę z Joshem rywalizowali Bill Tracy, George Oleander, Martin Bartholomew, Lew Alvarez i Ives, była zadowolona, że w ogóle udało jej się dowieźć do domu jakiekolwiek jedzenie. Josh wynajął sześciopokojowy jednopiętrowy dom o dachówkach z cedrowego drzewa, położony w północnej stronie miasteczka, w lesistej kotlince u podnóża wzgórz. Podczas tygodni, które Abby tu przemieszkała. powróciło jej dawne umiłowanie natury. Odległość od szpitala do domu wynosiła około dwóch mil, lecz Abby pojechała okrężną drogą, wzdłuż północnego zbocza doliny, mając nadzieję, że być może dogoni Ivesa. Gdy podjechała pod dom, była już prawie dziewiąta. Dochodzące z kuchni zapachy powiedziały jej. że Josh postanowił nie czekać na nią z kolacją. — Kochanie, wróciłam! — zawołała, choć jej przyjazd i tak już oznajmił zgrzyt żużlu na podjeździe. Josh nie wyszedł z domu, by się z nią przywitać, co stanowiło niechybną zapowiedź kolejnego pełnego napięć wieczoru. Abby przystanęła przy drzwiach od tyłu, by zjeść kolejne żeberko. — Tu jestem — odezwał się wreszcie Josh. Przechodząc przez kuchnię zauważyła na blacie fiolkę z pastylkami. Fioricet — lekarstwo na ból głowy z tylenolem, odrobiną kofeiny i dość silnym środkiem uspokajającym. Przynajmniej poszedł wreszcie do lekarza. Gdy sam zaczyna mówić o bólu głowy, wszystko jest w porządku, ale kiedy ona wyciąga tę sprawę, natychmiast wybuchają kłótnie. Ma dość. Nie dziś wieczór. Josh leżał na kanapie w salonie, zajadał jakieś smażone warzywa, oglądał mecz baseballowy i rozwiązywał krzyżówkę. Abby pochyliła się i objęła go, a potem zdjęła mu okulary i wsunęła się między niego i krzyżówkę. — W razie gdybyś się nie zorientował — powiedziała przytulając się do niego — jestem spragniona odrobiny uczucia. Zamrugał, jakby dopiero teraz zauważył jej obecność. Ujął w dłonie jej twarz i przez chwilę wpatrywał się w nią niezbyt przytomnym wzrokiem. W końcu odpowiedział na jej bliskość pocałunkiem, z niemal zamkniętymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Nie było to zaproszenie do czegoś bardziej namiętnego, jednak na razie musiała się tym zadowolić. Josh miał trzydzieści osiem lat, był inżynierem elektrykiem i ożenił się jako dwudziestoparoletni młodzieniec. Ale małżeństwo trwało krótko i od tej pory odnosił się do kobiet z pewną nieufnością, choć skądinąd był człowiekiem bardzo towarzyskim. Dwa i pół roku temu wspólny znajomy umówił ich ze sobą, słusznie przewidując, że żadne z nich nie poczuje się onieśmielone inteligencją ani atrakcyjnym wyglądem drugiego. Abby zakochała się w Joshu od pierwszego wejrzenia. On z początku nie był pewien swoich uczuć do niej, ale długie godziny pracy Abby u Świętego Jana sprawiły, że musiał się jakoś zaangażować, żeby w ogóle się z nią widywać. Po sześciu miesiącach zamieszkali razem — był to idylliczny związek, cudowne zespolenie różnych stylów życia, poczucia humoru, temperamentów i zainteresowań ich obojga. Podczas studiów medycznych Abby przez dwa lata pozostawała w związku z kolegą- medykiem, ale pewnego dnia chłopak doszedł do wniosku, że nie dojrzał jeszcze ani do tego, by być lekarzem,

ani do tego, by zaangażować się uczuciowo. W następnych latach umawiała się tak często, jak tylko pozwalał jej napięty plan zajęć, lecz zdobycie mężczyzny nigdy nie stanowiło głównego celu w jej życiu. Miała wspaniałych przyjaciół i ciekawą pracę w ukochanym mieście. Dopiero gdy poznała Josha, przyznała się sama przed sobą, że podświadomie cały czas siebie oszukiwała udając, że wcale jej nie zależy na znalezieniu kogoś, bo lękała się, że nikt odpowiedni jej się nie trafi. Od samego początku dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Z Joshem było jej lepiej niż z jakimkolwiek innym mężczyzną i miała wrażenie, że każdy aspekt jej życia jest dzięki niemu wspanialszy i bogatszy. Nawet praca w izbie przyjęć stała się mniej stresująca, kiedy wiedziała, że potem spędzą wspólnie wieczór w teatrze, będą licytować się znajomością zagadek biegając po parku lub wcisną się razem do małej wanienki, a potem nastąpi miłosna noc. Nie miała wątpliwości, że to właśnie na niego czekała i o nim myślała, gdy tak pracowicie wynajdywała wady u innych. W wieku trzydziestu pięciu lat nie miała już ochoty zaczynać tej zabawy od nowa. — Przepraszam, że tak późno — powiedziała, kładąc na stole resztki żeberek. — Na sam koniec trafił mi się dość ciężki przypadek. — Żywica drzewna na siedem liter, zaczyna się na „m". — Mastyks. Josh, posłuchaj. Chodzi o tego odludka. Mieszka tu gdzieś w lesie na północ od miasta. Nie do wiary, ale kiedyś był profesorem. Pobili go i zszywałam mu twarz. Wybiegł z izby przyjęć, zanim zdążyłam zająć się jego zainfekowaną nogą. Chyba go wystraszyłam. — Nie byłby pierwszym facetem, którego wystraszyłaś. Jak do diabła mężczyzna może nie przestraszyć się kobiety, która wygląda jak Nicole Kidman i potrafi poskładać do kupy biedaka, którego przejechał autobus? Abby uśmiechnęła się i poczuła, że jej zdenerwowanie mija. Podała Joshowi ostatnie żeberko, które zjadł bez komentarza. Milcząco ogłoszono zawieszenie broni, choć ona przyszła późno do domu, a on nie czekał z kolacją. Dotknięto spustów, lecz nie wystrzelono żadnych pocisków. Może jeszcze da się uratować ten wieczór. Abby opadła na kanapę obok Josha i kopnięciem zrzuciła buty. Jej stopy westchnęły z ulgą. — Nazywa się Ives. Przyniosłam z pracy trochę lekarstw i narzędzi. Chciałabym cię prosić, żebyś pomógł mi go odnaleźć. — Na jutro mamy inne plany — oświadczył chłodno. Dopiero po upływie paru sekund Abby przypomniała sobie, że jutro w Colstar jest dzień rodzinny, wycieczka organizowana przez firmę Josha — pierwsza okazja, by wprowadził ją do swojego świata. Zapominając o tym, zwiększyła jeszcze bardziej panujące między nimi napięcie. Bogu dzięki, że nie zamieniła się z nikim w szpitalu na wolne dni. — Tak, piknik Colstaru — powiedziała ze skruchą. — Musiałam mieć jakieś zaćmienie. Wyciągnę ubranie i już jestem gotowa. — Nie musisz iść. Prawdę mówiąc, mam trochę roboty w biurze. Spokojnie, nakazała sobie Abby. Tylko spokojnie. Jeżeli po prostu nie zareaguje, może uda im się przetrwać ten wieczór bez kosmicznej awantury. — Josh, naprawdę się na to cieszyłam. Poważnie. Po prostu pomyliły mi się dni. Przepraszam. — Słuchaj, nie chcę, żebyś przychodziła. I skończmy z tym tematem. Cholera. Znowu to samo. — Kochanie, proszę... — Ty może tego nie widzisz, ale taka jesteś pochłonięta szpitalem, że ja mógłbym sobie siedzieć na Księżycu. O co ci chodzi? Jesteś zła, że znowu mam dobrą pracę? Zależy ci. by nikt w Patience nie miał wątpliwości, że nadal ty rządzisz? — Jesteś niesprawiedliwy, Josh. — Kto jest niesprawiedliwy? A nie komenderowałaś mną przez te wszystkie miesiące, gdy byłem bezrobotny? Komu chcesz wmówić, że nie uśmiechałaś się z politowaniem za każdym razem, gdy wracałaś z tej swojej szpanerskiej pracy, gdzie wszyscy skakali wokół ciebie, a ja mogłem tylko powiedzieć, że ktoś obiecał rozpatrzyć moje podanie? A co. nie czułaś satysfakcji z tego powodu, że to ty utrzymujesz dom? Abby poczuła, jak jej szyję i twarz oblewa gorąco. To ona go zachęcała, by przyjął posadę w Colstarze, choć oznaczało to, że przez jakiś czas będą parą na odległość. To ona rozpoczęła rozmowy ze

szpitalem w Patience. I wreszcie to ona poświęciła pracę i karierę uniwersytecką, by mogli być razem. A teraz Josh traktuje ją jak wroga. Pewnie wszystko bierze się stąd, że praca go rozczarowała — przytłacza go albo jest nudna, albo też Josh ma kłopoty z szefem i nie chce się do tego przyznać. Żadne inne wytłumaczenie nie ma sensu. — Josh, kochanie. Przepraszam. W pracy mam ciągły kocioł, a dziś było prawdziwe urwanie głowy. — Ujęła go za rękę i odczuła ulgę, gdy jej nie cofnął. — Bardzo bym chciała poznać ludzi, z którymi pracujesz, naprawdę. Mam tylko nadzieję, że nie uznają mnie za szurniętą. Ujrzała, że jego napięte rysy twarzy odprężają się, a zaciśnięta pięść rozluźnia. Dotknęła jego warg, po czym położyła mu rękę na podołku i pogłaskała tak, jak lubił. Jęknął cicho, zamknął oczy i opadł na poduszkę. — Powiedziałem im, że przyjdziemy o dziesiątej, żeby pomóc w przygotowaniach — mruknął nie otwierając oczu. — Może wstaniemy wcześniej i poszukamy twojego znajomego? — Byłoby wspaniale. Na pewno go polubisz... przypomina trochę dzieciaki, które przyprowadzałeś na kolację po meczu koszykówki. Rozpięła mu dżinsy. Podniecenie nie następowało już automatycznie, lecz tym razem nie było kłopotów. — Pani doktor — powiedział — za to, co robisz, nie tylko pomogę ci znaleźć tego faceta, ale poniosę też twoją torbę. ROZDZIAŁ PIĄTY Abby leżała twarzą do dołu, usiłując przekonać samą siebie, że nadal śpi, ale wiedziała, że to nieprawda. Wyciągnęła rękę, lecz Josh nie leżał obok niej. Po chwili uświadomiła sobie, dlaczego nie śpi — zbudził ją huk siekiery wbijanej raz po raz w drewno oraz trzask rozłupywanych polan. Mrużąc oczy wpatrywała się w blade światło, sączące się przez żaluzje. Chyba nie ma jeszcze szóstej, pomyślała. Po omacku sięgnęła po radiowy budzik i jęknęła. Dwadzieścia po piątej. Z podwórka za domem dochodził nieustający łomot rąbanego z furią drzewa. Josh, na miłość boską, co się z tobą dzieje? Przewróciła się na plecy i mrugała, póki przed oczami nie zarysował się jej wyraźnie sufit, a dokładniej rzecz biorąc plakat z wizerunkiem Alberta Einsteina, który Josh umieścił tam, gdy przyjechała przed sześcioma tygodniami. Wyjaśnił, że robią tak wszyscy inżynierowie, gdy wreszcie dobrze się poczują ze swoimi partnerkami. Sześć tygodni. A ona ma wrażenie, jakby minął rok. Włożyła bawełniany podkoszulek i spodnie od stroju chirurgicznego, i przejrzała się w lustrze komody. Wcale nie przypomina Nicole Kidman, nawet w szkłach kontaktowych. Ale o piątej rano nie wygląda się najkorzystniej. Niemniej nadal prezentuje się całkiem, całkiem. A Nicole Kidman prawie na pewno nie miałaby najmniejszego pojęcia, jak nastawić przemieszczoną główkę kości promieniowej u wrzeszczącej trzylatki. Przejechała kilkadziesiąt razy szczotką po włosach, zastanawiając się na przekór sobie, czy Lew Alvarez ma kogoś. Wiedziała, że jest wdowcem — powiedziała jej to jedna z pielęgniarek. Poszła do kuchni i wsypała kawę do frymuśnego ekspresu Josha. Fiolka fioricetu została przełożona z blatu na stół. Wziął kilka pastylek, gdy skończyli się kochać, zanim wyszedł rąbać drewno. Na nalepce, z datą sprzed dwóch tygodni, widniała informacja, że buteleczka zawiera pięćdziesiąt pastylek. Zostało zaledwie dziesięć. Czterdzieści w ciągu czternastu dni to bardzo duża dawka i może prowadzić do uzależnienia. Czy kapryśne, dziwaczne zachowanie Josha spowodowane jest właśnie uzależnieniem od tego narkotyku? Nie chciało jej się w to wierzyć. Zawsze miał hysia na punkcie zdrowia, obsesyjnie dbał o formę i przestrzegał diety. Dotychczas nigdy nie zauważyła, by brał inne pastylki prócz witamin. Wyjrzała przez okno. Josh, odwrócony do niej plecami, nagi do pasa, stał boso na mokrej od rosy trawie. Jego muskularne ciało lśniło od potu, z ramion i ust unosiła się para. Sposób, w jaki rąbał drewno — z wściekłością, zamaszyście, ze wszystkich sił — przyprawił Abby o dreszcz. Otworzyła drzwi i wyszła na werandę z tyłu domu. Powietrze było chłodne i czyste, o słodkim zapachu, który łączył się z zapachem wiórów dębowych i jesionowych. Tuż za podwórzem zaczynał się gęsty sosnowy las, ciągnący się aż do podnóża skalistych wzgórz. Abby niejednego brakowało po opuszczeniu miasta, lecz natura hojnie to jej wynagradzała. — Hej, dzielny drwalu! — zawołała. — Może zrobisz przerwę na kawę?

Jeszcze jeden zamaszysty cios, jeszcze dwa kawałki drewna. Ocierając czoło wierzchem dłoni, Josh odwrócił się do niej. Na jego twarzy malował się spokój, a uśmiech był szczery — to znowu jej dawny Josh. — Przepraszam, jeśli cię obudziłem. Chętnie się napiję. Abby zapakowała do dużego plecaka Josha torbę lekarską, narzędzia chirurgiczne, probówki na materiał do posiewu oraz antybiotyki, które zabrała ze szpitala. Potem dołożyła parę starych ubrań Josha, kilka puszek i paczek makaronu oraz kilka wybranych na chybił trafił tanich książek: od Daphne du Maurier po Stephena Crane' a i Johna Grishama — po czym wrzuciła to wszystko na tył Joshowego jeepa. Zielony wrangler safari, a dokładniej mówiąc pierwsza rata za niego, był prezentem od niej, gdy Josh przyjął posadę w Colstarze. — Musimy być w parku za jakieś dwie godziny — powiedział, wskakując za kierownicę. — Myślisz, że do tej pory zdołamy odnaleźć twojego pustelnika? — Chyba tak. Lew Alvarez, lekarz, który go zna, powiedział mi, gdzie zaparkować i jak znaleźć szlak. Ale nie był tam od ponad roku, więc jego wskazówki są trochę mętne. — Alvarez. Ciemne włosy, wąsik, wygląda jak Omar Shariff w „Doktorze Żywago"? — Chyba tak — przyznała Abby. — Znasz go? — Poczuła, że się rumieni, i zaczęła wyglądać przez okno po prawej. — Zszył mi udo, kiedy się skaleczyłem o ten gwóźdź, pamiętasz? — Przypominam sobie, że coś mi o tym opowiadałeś, jednak nie mówiłeś, kto cię zszywał. SRP nie bardzo mnie wtedy interesował. Ale Lew zrobił dobrą robotę. — Bardzo dobrą. I sprawia niezwykle sympatyczne wrażenie. Abby nadal wpatrywała się w krajobraz rozciągający się po prawej stronie szosy. Od końca zmiany na izbie przyjęć snuła zupełnie niewinną fantazję — do oglądania bez ograniczeń wiekowych — ale z niewiadomych powodów czuła się przyłapana na gorącym uczynku. Josh był ożywiony i odprężony. Jechali na wschód, w stronę szpitala i skały Colstar, a potem przecięli dolinę w kierunku północnym. Poranek był bezchmurny i ciepły. Wspaniała pogoda na piknik. Bez trudu znaleźli miejsce, które wskazał Lew. Była to wybrukowana i do połowy zabudowana ulica, przechodząca po jakimś czasie w polną drogę, która ciągnęła się przez jakieś pół mili, po czym urywała się. — To tu — powiedziała Abby. — Tam powinien zaczynać się szlak. Znajdowali się jakieś dwie mile od szpitala. Wzgórza na północnym zboczu doliny były bardziej strome niż na południowym. Abby ogarnął smutek na myśl o zmaltretowanym i wyczerpanym Ivesie, brnącym tą drogą po nocy w górę aż do lasu, przypomniała sobie jednak, że sam wybrał żywot odludka. Josh wysiadł i założył plecak. Abby wysiadła za nim. Szlak był skalisty i dość stromy, lecz całkiem wyraźny. Wił się na północ przez ponury, mroczny las, w którym tylko gdzieniegdzie przez gałęzie sączyły się stłumione promienie słoneczne. Lew powiedział, że powinni iść milę szlakiem, a potem ruszyć prosto do góry. Skręcić mieli dopiero w miejscu, gdzie leży olbrzymi, górujący nad doliną głaz i przepływa wąski strumyk, przepasany zwalonym drzewem. Josh wspinał się żwawo, z energią sportowca i człowieka wiele czasu spędzającego na świeżym powietrzu. Abby szło trochę gorzej, choć była w całkiem dobrej formie. Podczas pierwszych paru tygodni po jej przeprowadzce do Patience, zanim rozpoczęła pracę w szpitalu, prawie każdego dnia lub wieczoru wędrowali po wzgórzach i nawet próbowali po amatorsku wspinać się na skałki, ale ostatnio w ogóle tego zaniechali. Zakręt drogi znajdował się dokładnie w miejscu, które opisał Lew — na nierównym terenie u podnóża wielkiego głazu. Przemierzając następne sto stóp, niemal pionowo w górę, Abby ciężko dyszała. Między drzewami ujrzała małą polankę wyrąbaną w gęstwinie. Na tyłach poręby, przyciśnięta do zbocza, stała nędzna chata, sklecona z kawałków drewna i blachy falistej, kryta dachówką. Obok niej stał duży stół warsztatowy, na którym leżały narzędzia rzeźbiarskie i częściowo wykonane prace. Z drzewa rosnącego u wylotu poręby zwisała duża słomiana kukła, z której wystawało kilka długich strzał. Do dolnej części jej korpusu, w bardzo przekonującym miejscu, przypięty był napis, który głosił: „Przejścia nie ma". — Nie sądziłem, że ktokolwiek może tu mieszkać — mruknął Josh. — Trudno w to uwierzyć. Ale dla odludka to Hilton.

— Ives! — zawołała Abby. — Ives, jestem doktor Doian ze szpitala. Hej... Ives? Przez parę sekund panowała cisza, a potem, gdzieś z góry, po lewej, usłyszeli trzask naciąganej cięciwy. W górę torsu lalki wbiła się kolejna strzała. Josh i Abby odruchowo cofnęli się za drzewo. — Zaraz schodzę, pani doktor — zahuczał dochodzący gdzieś z oddali głos Ivesa. Josh ostrożnie podszedł do słomianej kukły i przyjrzał się strzałom. — Taka jedna mogłaby strącić odrzutowiec — stwierdził. Ives wyłonił się z lasu niosąc wielki, wypolerowany jak lustro łuk. Jego twarz nadal była obrzmiała i posiniaczona, ale zmienił pokrwawione ubranie na znoszone wojskowe spodnie i wystrzępioną koszulę z wyszytym nad kieszonką imieniem Norm. W brodzie miał jeszcze kilka grudek zaschniętej krwi, jednak Abby była pewna, że szwy dobrze trzymają. — Przepraszam, że dałem wczoraj nogę — mruknął. — Ale od szpitali i lekarzy wolę trzymać się z daleka. Abby kiwnęła głową i przedstawiła go Joshowi. — Niezły strzał — pochwalił Josh, wskazując gestem kukłę. — Jak pan to zrobił, skoro ma pan prawie całkiem zapuchnięte oczy? — To tylko pięćdziesiąt jardów. Mógłbym wcelować na ślepo. — Poluje pan na jelenie? — Na nic nie poluję. Nie jem mięsa. Mam tu porozwieszanych po okolicy parę kukieł takich jak ta i tylko do nich strzelam. Dawno temu mieszkałem jakiś czas w Japonii i tam zainteresowałem się łucznictwem. Właśnie zmajstrowałem sobie nowy łuk. Abby wyczuła, że Josh jest zaintrygowany. — Ives, chcę zająć się twoją nogą — oświadczyła. — Ale musisz mi obiecać, że jeśli sama sobie z tym nie poradzę, pójdziesz do specjalisty i przynajmniej zastanowisz się nad tym, co ci poradzi. Ives nie odpowiedział. Wpatrywał się w twarz Josha. — Szarooliwkowy jeep wrangler, tabliczka z kalifornijską rejestracją numer osiem dwa osiem CJW — powiedział. Popatrzyli na niego ze zdumieniem. W żaden sposób nie mógł znajdować się na dole, by zobaczyć ich przyjazd, i zaraz potem pojawić się w głębi lasu, gdy dotarli do jego obozowiska. — w porządku, Ives — odezwała się po chwili Abby. — Poddajemy się. Ives wszedł do chaty, po czym wyłonił się z niej niosąc ciężki jutowy worek. Bez słowa zaprowadził ich na słabo oznakowany szlak za pochyłym drzewem. Po przejściu jakichś stu jardów ich oczom ukazał się skalisty płaskowyż, szeroki na mniej więcej trzydzieści stóp. Za nim grunt ostro opadał, odsłaniając wspaniały widok na dolinę i góry. Na zachodzie leżało miasto, rozciągające się na dnie szerokiej na dwie mile doliny. Niemal tuż za nim, nieco na wschód, znajdował się Colstar, wyglądający z góry niczym lotnisko, z kominami sterczącymi z płaskiego wzniesienia. Ives wyciągnął się na brzuchu, gestem zachęcając Josha i Abby do pójścia w jego ślady, a potem sięgnął do swojego worka i wyjął z niego potężną lornetkę. — To jedna z moich pasji — powiedział. Nastawił ostrość i podał lornetkę Abby. — A do nocnych obserwacji zrobiłem sobie noktowizor. — Josh, to niewiarygodne! — zawołała Abby. — Widzisz ten samochód wjeżdżający na podjazd? — Czarny matchbox sedan? — Volvo. Ciemnoniebieskie, nie czarne. Podała mu lornetkę. Josh przyjrzał się swojemu miejscu pracy i gwizdnął cicho. — Zdumiewające. Wielki Brat Ives zawsze ma na nas oko. — Widziałem cię wiele razy — powiedział Ives do Josha. — Twój jeep rzuca się w oczy i często opuszczasz dach. A nawiasem mówiąc, prowadzisz zbyt szybko. — Czy ludzie z Colstaru wiedzą, że się tym zajmujesz? — zapytał Josh. — Nie, i mam nadzieję, że im nie powiesz. To nieszkodliwe hobby. Pomaga zabić czas, gdy nie ma zwierzyny, którą mógłbym obserwować. — Nikomu nie powiem — przyrzekł Josh. — Obiecuję. — Powiedz mi coś, Ivesie... — odezwała się Abby. — Skoro potrzeba ci takiego hobby, żeby zabić czas, to dlaczego nie zejdziesz ze wzgórza i nie zamieszkasz wśród ludzi? — Już to kiedyś zrobiłem — burknął Ives. — Ale zbyt wielu wśród nich kanibali. Zbyt wiele reguł. Zbyt wiele hipokryzji. Zbyt wiele rachunków. Zbyt wiele nienawiści. Mam mówić dalej?

— Nie — odparła Abby, choć nadal była ciekawa, co sprawiło, że wybrał samotność. — A teraz moja kolej. Czy nasza umowa co do twojej nogi stoi? — Niczego nie obiecuję, ale wysłucham twoich zaleceń i wykonam je, jeśli wydadzą mi się słuszne. Zbyt cieszę się życiem, by ryzykować chorobę czy kalectwo. Musisz jednak zrozumieć, że przez takich zadowolonych z siebie buców jak ten chirurg, do którego mnie odesłałaś, nie bardzo chcę mieć do czynienia z twoją profesją. — Żałuję, że tak cię potraktowano. — Nie mnie żałuj — powiedział Ives, prowadząc ich z powrotem na porębę — ale jego. — Wskazał na Josha. Abby była zaskoczona. — O czym ty mówisz? — O białym mercedesie numer MD trzy zero trzy. Pan Zadufek we własnej osobie. — Doktor Bartholomew? — Właśnie. Jeździ do Colstaru w każdy wtorek i piątek o dziewiątej i wraca o trzeciej. Abby odwróciła się do Josha. — Ives mówi o Martinie Bartholomew. Znasz go? — Oczywiście. Kieruje kliniką dla pracowników. — Jest chirurgiem. To on cię badał z powodu tych bólów głowy? — Tak naprawdę wcale mnie nie badał. Zlecił badania laboratoryjne, a potem pielęgniarka wypisała receptę. — Boże, Josh, powinien cię obejrzeć neuro... — ugryzła się w język w pół słowa. Tak miło spędzają czas, że szkoda byłoby to zepsuć. — Pogadamy o tym kiedy indziej, jeżeli będziesz chciał — powiedziała. Josh powędrował z powrotem do punktu obserwacyjnego Ivesa, Abby zaś pobrała wycinki — kilka powierzchownych i kilka głębszych z chorej nogi pustelnika. Potem, mając już materiał na posiewy, podała Ivesowi silny antybiotyk. Zwykłe zranienia, zwłaszcza twarzy, nie są na ogół wskazaniem do leczenia antybiotykami. Twarz i w ogóle cała czaszka są tak dobrze ukrwione, że rana w tej okolicy rzadko prowadzi do poważnych infekcji. Jednak noga to zupełnie inna sprawa. Metoda leczenia, jaką zastosowała Abby, nie była może doskonała, ale i tak lepsza niż nic. Usuwając wierzchnie martwicze tkanki kleszczykami, nożyczkami i skalpelem uśmiechnęła się na myśl, co powiedzieliby jej koledzy z uniwersytetu, widząc ją w tym momencie. Kiedy skończyła, założyła na nogę opatrunek i obiecała Ivesowi, że wróci za parę dni, by usunąć szwy z jego twarzy i dalej leczyć nogę. Potem wypakowała książki, jedzenie i ubranie, które mu przyniosła, zawołała Josha i zeszła z nim ze wzgórza. Wsiedli do jeepa i ruszyli do parku, w którym odbywał się piknik Colstaru. — Josh, czytałeś może taką książeczkę, „Zen i sztuka łucznictwa"? — zapytała. — Nie. — Ja czytałam ją na zajęciach z filozofii na uniwersytecie, ale nie mogę sobie przypomnieć nazwiska autora. Pamiętasz, jak Ives powiedział, że może trafić kukłę z pięćdziesięciu jardów na ślepo? — Tak, i co z tego? — Myślę, że to wcale nie był żart. On chyba naprawdę może to zrobić z zawiązanymi oczami. ROZDZIAŁ SZÓSTY Gdy Josh dotarł do Colstar Park, cztery mile na zachód od fabryki, Abby zauważyła w nim zmianę. Zaczęło się to od gestów, w których pozornie nie kryło się nic złego: przymykał powieki, jakby raził go blask słońca, pocierał oczy i skronie, oblizywał wargi, wkładał i zdejmował ciemne okulary. Rozmowa, tak ożywiona podczas wcześniejszej jazdy przez miasto, prawie zamarła. — Nic ci nie jest? — zaryzykowała Abby. Przez chwilę patrzył na nią gniewnie, jakby przerwała mu jakieś rozważania o fundamentalnym znaczeniu. — Oczywiście, że nie. Czuję się świetnie. — Wprawdzie nie warknął na nią, ale niewiele brakowało. -— Pamiętaj, że wstałem o pół do piątej. Przez następną godzinę będzie coraz bardziej zamykał się w sobie i okazywał coraz większe rozdrażnienie, pomyślała Abby. Być może przyzna, że „trochę boli go głowa", a może nie. A potem położy się na kanapie i albo uśnie, albo wda się w kłótnię. Wychylał wtedy czasem szklaneczkę szkockiej, o dziwacznej porze i w

sposób dla niego nietypowy — bez lodu, jednym haustem. Tyle tylko zdążyła zaobserwować w domu. Ciekawe, co dzieje się w pracy. Colstar Park był wizytówką firmy — bujny i znakomicie utrzymany. Znajdowało się w nim kilka stawów, milowy tor do biegania, place zabaw, duże gaje, w których urządzano pikniki, trzy boiska do gry w piłkę, trybuna i małe jezioro. Abby nie widziałajeszcze miasteczka wielkości Patience, które miałoby taką oazę. Wspaniały park, rewelacyjnie wyposażony szpital, stopa bezrobocia bliska zeru, szkoły podobno tak dobre, jak w każdym stanie — można by odnieść wrażenie, iż Colstar International i miasteczko Patience zawiązały niezwykłe partnerstwo i współżyją tak ściśle jak organizmy w przyrodzie. Gdy parkowali jeepa, Abby zauważyła pierwsze ranne ptaszki, które już ciągnęły na wycieczkę. Dzieci z kijami baseballowymi i rękawicami, wędkami i plastikowymi krążkami do rzucania, odprężeni rodzice, z których kilkoro poznała na izbie przyjęć, wykrzykujący jakieś polecenia swemu potomstwu. Ale co z Joshem? — Hej, muchacho! — zawołała, próbując wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu. — Może zaczekasz na mnie? Josh rzucił jej spojrzenie przez ramię i zwolnił kroku. — Przepraszam — mruknął. — Z przyjemnością poznam parę osób z Colstaru — powiedziała. — Wszyscy tu będą — odparł. W jego głosie dźwięczała pustka. Josh nie opowiadał jej nigdy zbyt wiele o swojej pracy czy kolegach, a w fabryce była tylko raz, tuż po przyjeździe do miasta. Wiedziała tylko, że zajmował się rozwijaniem technologii wytwarzania skomplikowanych, najnowocześniejszych baterii plastikowych. Badania, przeprowadzane przez jego dział, finansowało częściowo przedsiębiorstwo, a częściowo rząd federalny. Colstar był jedynym dużym pracodawcą w dolinie i jeśli nawet ktoś nie pracował bezpośrednio dla firmy, w taki czy inny sposób był z nią związany. Josh powiedział, że goście przybyli na piknik wypełnią kilka gajów — albo i cały park. — Chcesz pograć w piłkę? — zapytała. — Może później. Muszę pomóc przy przygotowywaniu jedzenia. Wskazał na grupkę mężczyzn, którzy rozładowywali dużą ciężarówkę. W pobliżu niej stało kilkanaście przepołowionych blaszanych beczek na podstawkach — były to przenośne ruszty. — Chcesz im pomóc? — spytała Abby. Ale on już sobie poszedł. Pozostała w miejscu, odprowadzając go wzrokiem. Gdy doszedł do ciężarówki, oparł się o nią, niemal na nią opadł. Abby pospieszyła ku niemu, lecz Josh wziął się w garść i wraz z innymi zaczął rozładowywać ciężarówkę. Westchnęła i odwróciła wzrok. Zapowiada się niełatwy dzień. Zastanawiała się właśnie, co ze sobą począć, gdy podszedł do niej jakiś mężczyzna. — Pani doktor Dolan? — Tak. Miał sylwetkę sportowca i trzymał się prosto, po wojskowemu. Jego gęste włosy były przedwcześnie posiwiałe, a strój — czarny golf, czarna sportowa kurtka, czarne spodnie i wyczyszczone do połysku czarne wysokie buty — wydawał się całkowicie nieodpowiedni na wypad do parku. Sobowtór Johnny'ego Casha? — zdziwiła się Abby. Mężczyzna wyciągnął rękę, więc uścisnęła ją niezobowiązująco. Jego uścisk był mocny, a uśmiech odsłonił rząd wspaniałych zębów. — Lyle Quinn — przedstawił się. — Miło mi panią poznać. Wiele o pani słyszałem. — Od Josha? — zapytała, choć sądziła, że to bardzo mało prawdopodobne. — Tak, od niego. Ale i od innych również. Oprowadzić panią po terenie? Zaintrygował ją. Zerknęła na Josha, który nosił wory kartofli i kaczanów kukurydzy z taką samą gorączkową energią, jaką przejawiał przy rąbaniu drewna. — Bardzo proszę — odparła. Poprowadził ją w kierunku jeziora. — Słyszałem, że uratowała pani życie Billowi Tracy'emu — odezwał się po chwili. Abby spojrzała na niego z rezerwą. — Ma pan coś wspólnego ze szpitalem? Quinn obdarzył ją kolejnym promiennym uśmiechem. — W pewnym sensie. Jestem w zarządzie. Już od... czy ja wiem... sześciu lub siedmiu lat.

Od tego człowieka biło zadowolenie z siebie, co od razu nastawiło Abby niechętnie. — A co pan konkretnie robi? — W Colstarze? — Jeżeli pan dla nich pracuje. Lyle Quinn napawał ją coraz większym uczuciem niepokoju. Co gorsza, miała wrażenie, że właśnie o to mu chodzi. — Owszem, pracuję — odparł. — Chyba można by mnie nazwać szefem ochrony, naczelnym ochroniarzem lub czymś w tym rodzaju. Abby przypomniała sobie, że pytała kiedyś Josha, dlaczego cały teren fabryki otoczony jest wysoką na osiem stóp siatką, na której szczycie przeciągnięto trzy rzędy drutu kolczastego, nachylone na zewnątrz. Odpowiedział na to, że jest to konieczne, bo pracują nad szeregiem tajnych projektów rządowych. Chodziło o produkcję jakichś tajemniczych baterii. „Baterie przyszłości" — tak to nazwał. — Czy ten spacer ma coś wspólnego ze sprawami bezpieczeństwa? — zapytała swego dziwnego towarzysza. Quinn roześmiał się, lecz.w jego oczach nie było uśmiechu. — Raczej nie. Chciałem po prostu poznać kobietę, która zrobiła taką ogromną furorę w szpitalu. Najwyraźniej nie rozmawiałeś z tymi ludźmi co ja, pomyślała Abby. — Proszę podziękować pracownikom szpitala, którzy tak o mnie mówili. — Naprawdę uratowała pani życie Billowi Tracy'emu. Wiem o tym z najlepszego źródła. — Skąd pan go zna? — zapytała Abby. — Czy Colstar ma coś wspólnego z ubezpieczeniami? Przez chwilę miała wrażenie, że Quinn zaraz odpowie, iż Colstar ma coś wspólnego ze wszystkim. — Bill jest moim przyjacielem. Załatwia ubezpieczenia zdrowotne dla większości mieszkańców Patience. — Cieszę się, że tam byłam, gdy go przywieziono. — Wiele osób się z tego cieszy. Doszli do jeziora o brzegach porośniętych drzewami. Pływało już po nim kilka jaskrawo pomalowanych rowerów wodnych. Śmiech dzieci rozbrzmiewał echem w przejrzystym powietrzu. Przez jakiś czas oboje milczeli. Abby czuła, że jej towarzysz chowa jeszcze coś w zanadrzu, ale niezbyt ją to obchodziło. Miała tylko nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z Joshem. — Miło się tu mieszka — odezwał się w końcu Quinn i zawrócił w kierunku ścieżki. — Bardzo miło — odparła Abby. — Ma pan dzieci? — Owszem, dwoje. Są już dorosłe i odeszły z domu. Nie mieszkają w Patience. — Ale pan nadal zamierza tu mieszkać? — Tak. Podoba mi się praca w firmie, która poważnie traktuje swoje obowiązki wobec mieszkańców. Aha, to miał w programie, pomyślała Abby. — Z pewnością Patience wiele zawdzięcza Colstarowi — powiedziała. — Zawdzięcza mu swoje istnienie. Dlatego tak niepokoją nas ludzie usiłujący szkodzić naszej firmie. — A są tacy? — Niewielu. Bardzo niewielu. Nikt nie traktuje ich poważnie, ale każdy nowy przybysz to dla nich łakomy kąsek. Zwłaszcza lekarze, którzy często dają się wziąć na lep tak zwanych liberalnych idei. Nie wiem, jakie są pani poglądy polityczne ani w ogóle nic, co nie zostało wymienione w pani podaniu o przywileje pracownicze, ale jestem pewien, że niebawem ci nawiedzeni zaproponują, by się pani do nich przyłączyła. Abby musiała opanować gwałtowny przypływ gniewu. Podanie o udzielenie przywilejów pracowniczych było w większości szpitali sprawą osobistą i utajnioną — nawet przed członkami zarządu. Quinn z pewnością o tym wiedział i celowo wyciągnął tę sprawę. Było to zakamuflowane ostrzeżenie. Bez wątpienia magisterium z uniwersytetu w Berkeley oraz doktorat z uniwersytetu Stanforda musiały utwierdzić Quinna w przekonaniu o jej lewicowych sympatiach. — Kim są ci ludzie? — zapytała. — Wolałbym o tym nie mówić. Mogę tylko powiedzieć, że to lekkomyślne i egocentryczne indywidua, przedkładające własne interesy nad dobro społeczne.

Wrócili do miejsca, w którym zostawili Josha. W dalszym ciągu pomagał instalować ruszty. Tymczasem tłum znacznie się powiększył; rozpoczęły się zespołowe gry i zawody. Abby miała ochotę włożyć rękawicę i zagrać w softball, a jeszcze bardziej chciała uwolnić się od Lyle'a Quinna. Skierowała się do plecaka, w który zapakowała swoją torbę lekarską i prowizoryczną apteczkę, a Josh inne potrzebne rzeczy. — Dzięki za spacer i informacje — powiedziała. Jeszcze jeden niepokojący uśmiech. — Wielu ludzi cieszy się z pani przyjazdu tutaj. Dobrzy lekarze to niezwykle ważna część naszej społeczności. — Podobnie jak Colstar. Oczy mu błysnęły, lecz większej reakcji jej odpowiedź nie wywołała. — Właśnie — przytaknął. — Podobnie jak Colstar. No cóż, bardzo miło było mi panią poznać. Chcielibyśmy z żoną w najbliższym czasie zaprosić do nas panią i Josha. Pozwoli pani, że zaproponuję państwu członkostwo naszego klubu... Tam również jestem w zarządzie. Uścisnął jej rękę i odwrócił się, zamierzając odejść. W tym momencie po drugiej stronie pola jakaś kobieta zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Quinn okręcił się kocim ruchem i pobiegł ku gromadzącemu się tłumowi. Abby ruszyła za nim. Gdy dotarli do lasku, zebrała się już tam setka osób. — To tylko Angela — usłyszała Abby czyjś głos. Straszliwe wrzaski rozlegały się nadal. — Cofnij się! — krzyczała kobieta. — Cofnij się, bo ciebie też potnę! Przysięgam! — Proszę odsunąć się na bok — zarządził Quinn. — Proszę się cofnąć. Abby zauważyła Josha na skraju zbiegowiska i ruszyła ku niemu. — Niech ktoś coś zrobi! — zawołała jakaś inna kobieta. — Pomóżcie jej! ROZDZIAŁ SIÓDMY Dopiero gdy Abby znalazła się obok Josha, zorientowała się, o co chodzi. Otyła młoda kobieta, oparta o drzewo, wymachiwała dziesięciocalowym nożem myśliwskim, krwawiąc z kilkunastu ran na ramionach i udach, które sama sobie zadała. Abby odniosła wrażenie, że żadna z tych ran nie jest niebezpieczna, ale beżowe szorty i biała bluzka kobiety gwałtownie nasączały się purpurą. Quinn, znajdujący się na przodzie zbiegowiska, stał jakieś trzydzieści stóp od niej. — Angelo, odłóż nóż — powiedział ze stanowczością ojca zwracającego się do krnąbrnego dziecka. — Odsuń się ode mnie! — wrzasnęła. — Jeśli spróbujesz podejść, zabiję cię. Wiesz, że to zrobię. Podciągnęła bluzkę i przesunęła ostrzem po brzuchu, na którym widniało już kilka cięć. Tłum zamarł. Kobieta była zalana krwią, więc Abby nie mogła ocenić obrażeń, lecz podejrzewała, że całe jej ciało pokryte jest bliznami. Samookaleczenie to wyraz odrazy do siebie i masochizmu. Angela nie była pierwszym takim przypadkiem, z jakim zetknęła się Abby. Pacjenci tego rodzaju są dobrze znani na pogotowiu i na ostrych dyżurach, a psychopatologia tego schorzenia jest skomplikowana i niejednolita. I aż nazbyt często, mimo leczenia, sprawa kończy się samobójczą śmiercią. — O Boże — jęknęła Abby. — Zostań tu — nakazał Josh ochrypłym szeptem. — Ta kobieta pracowała na jednej z linii produkcyjnych w firmie. Nadal przychodzi do Colstaru i wciąż wyprawia takie hece. Quinn i policja potrafią się nią zająć. Abby rzuciła mu wściekłe spojrzenie. — Własnym uszom nie wierzę! I ty to mówisz!? — Angelo — powiedział Quinn, robiąc kolejny krok do przodu — uspokój się i odłóż nóż. Zaopiekujemy się tobą. — Nie podchodź! — krzyknęła kobieta. — Widzisz teraz, co się dzieje, kiedy naśmiewasz się z ludzi tylko dlatego, że są grubi? Zawsze się ze mnie nabijałeś! Zawsze wytykałeś mnie palcem. Dłużej tego nie wytrzymam... Jęcząc żałośnie, zaczęła nacinać sobie skórę po wewnętrznej stronie ramienia. Abby ujrzała, jak z przeciętej tętniczki trysnęła krew. — Josh, proszę cię, przynieś plecak — rzuciła przez ramię. — Jest tam moja

torba lekarska. — Nie! Nie mieszaj się do tego. Quinn się tym zajmie. Nie musisz biegać po całej dolinie i bez przerwy odgrywać bohaterki. Abby zignorowała go i zwróciła się do stojącego po jej prawej stronie krzepkiego mężczyzny o wytatuowanych ramionach. — Przepraszam pana — powiedziała. — Jestem doktor Dolan z izby przyjęć. Obok stołu piknikowego leży duży szary plecak. Jest tam moja torba z narzędziami, lekami i bandażami. Mógłby mi pan je przynieść? — Jasne, pani doktor — odparł mężczyzna i pobiegł po plecak. Abby nie zdziwiłaby się, gdyby Josh rzucił się za nim w pogoń i usiłował go zatrzymać. Znajdował się teraz w fazie rozdrażnienia i zgryźliwości. Szybkowar wrzał, a zawór bezpieczeństwa był zatkany. Najdalej po południu wybuchnie. Ale ona również była bliska wybuchu. — Proszę o uwagę — powiedział głośno Quin. — Wszyscy wiemy, że Angela od dawna cierpi na te ataki. Nie ma co tu stać i gapić się na nią. No dalej, zabierajcie stąd dzieciaki i wracajcie na piknik. Tłum natychmiast się rozproszył. Wyglądało na to, że wszyscy dawno chcieli się rozejść, lecz potrzebowali kogoś, kto wytrąciłby ich z hipnotycznego transu, w jaki wpadli pod wpływem tego ponurego widowiska. Po paru sekundach zostało zaledwie kilkunastu widzów. Abby stanęła obok Quinna. — Mam w plecaku apteczkę — powiedziała cicho. — Zaraz mi ją przyniosą. — Och, z Angelą już wszystko w porządku — oświadczył Quinn, wyraźnie niezadowolony z interwencji Abby i wściekły, że nie może po prostu użyć siły i w ten sposób zakończyć sprawy. — Ma szmergla. Zachowuje się tak od wielu miesięcy — wali głową o ścianę, póki nie zacznie jej lecieć krew, tnie się. Wszyscy już mamy tego dosyć. — Przecięła sobie tętnice w ramieniu. Trzeba jak najszybciej powstrzymać krwawienie. —¦¦ Wezwano już policję i karetkę. — Quinn zaryzykował następny krok do przodu. — Nic jej nie będzie. Ludziom jakoś udaje się przeżyć nawet po odcięciu rąk i nóg. — Nie zawsze — odparła ostro Abby. Jak można być tak gruboskórnym? — pomyślała. Ruszyła do przodu ramię w ramię z nim. Znajdowali się teraz jakieś dziesięć stóp od kobiety stojącej pod drzewem. — Stójcie! — wrzasnęła Angela, przecinając powietrze nożem zwróconym w ich stronę. — Zostawcie mnie! Dajcie mi umrzeć! Miała oszalałe oczy. Łzy, płynące po plamach krwi, rozmazywały je na policzkach. — Do diabła z nią — wymamrotał Quinn. Do Quinna podbiegła jakaś starsza kobieta. Miała krótkie, siwiejące włosy, okulary w szylkretowej oprawie i bawełniany podkoszulek z napisem „Ratujcie naszą planetę". — Lyle, wezwałam karetkę i policję — powiedziała zadyszana. — Pojechali do wypadku na Five Corners, ale będą tu za dziesięć, piętnaście minut. — Bardzo dobrze zrobiłaś. — Biedna Angela. Jeszcze jej nie widziałam w takim stanie. Po rozmowie z sierżantem Brewsterem zadzwoniłam do jej matki. Już jedzie, ale mieszka aż w Green Gables... — Wspaniale, Kelly — warknął Quinn. — W tej sytuacji najbardziej nam potrzeba jeszcze jednej rozhisteryzowanej kobiety z rodu Cristoforo. — Przepraszam... — Wiesz co, zadzwoń jeszcze raz do Brewstera i powiedz, żeby za pięć minut przysłał mi tu samochód i dwóch ludzi. Kobieta skinęła głową i szybko odeszła. W tej chwili przyszedł zadyszany mężczyzna z plecakiem i położył go obok Abby. Nie odrywając wzroku od Angeli Cristoforo, Abby wyciągnęła torbę lekarską oraz plastikową torebkę z bandażami i opatrunkami, które jej zostały po opatrzeniu Ivesa. Były tam przynajmniej dwie pary gumowych rękawiczek. Poczuła ulgę, że nie musi stawać w obliczu lekarskiego dylematu: czy udzielać pierwszej pomocy, jeśli ma to oznaczać bezpośredni kontakt z krwią ofiary. — Angelo, jestem doktor Dolan ze szpitala — powiedziała. — Chcę ci pomóc. Chcę zatamować krwawienie i opatrzyć twoje skaleczenia. W tym momencie zauważyła cień sylwetki mężczyzny przemykającego się między drzewami tuż za Angelą. Była pewna, że Quinn również go dostrzegł.