vvia74

  • Dokumenty155
  • Odsłony31 994
  • Obserwuję31
  • Rozmiar dokumentów157.4 MB
  • Ilość pobrań18 621

Wirusy 1 - Reichs Kathy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :850.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Wirusy 1 - Reichs Kathy.pdf

vvia74 EBooki sensacja
Użytkownik vvia74 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Kathy Reichs & Brendan Reichs Wirusy

PROLOG Strzał z pistoletu to najgłośniejszy dźwięk we wszechświecie. Zwłaszcza gdy pocisk mknie w twoją stronę. Bach! Bach! Kule szatkowały leśny okap. Gdzieś u góry rozpierzchły się rozwrzeszczane małpy. A w dole biegłam ja. Ciężko stawiając kroki, przebijałam się przez zarośla. W głowie miałam pustkę. Czułam wyłącznie przerażenie. Szukaj ścieżki! W mroku przemykały kształty. Drzew, krzewów, wystraszonych zwierząt... Uzbrojonych zabójców? Nie wiedziałam. Z walącym sercem rzuciłam się w zapierający dech sprint. Na oślep. Zahaczyłam stopą o korzeń i upadłam. W nodze eksplodował ból. Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj! Coś dużego poruszyło się w ciemnościach. Zastygłam. – Ben?! Żadnej odpowiedzi. Nagle wszystko zamarło w bezruchu. Czekanie oznacza śmierć. Szybciej! Podniosłam się na nogi i popędziłam w noc. Czy Hi był gdzieś przede mną? Shelton skręcił w lewo i rzucił się w listowie. Kto tam biegł? Błagam, żeby to był Ben. Nie mieliśmy żadnego planu. Bo i po co? Nikt nie wiedział, że tu jesteśmy ani co robimy. Kto, do diabła, próbuje mnie zastrzelić? Wykończona, łapczywie chwytałam powietrze. Później, po przemianie, mogłabym biec bez końca. Szybko, niezmordowanie, doskonałym wzrokiem przewiercając cienie nocy. A teraz zachłystywałam się powietrzem, zagubiona w bezkształtnej ciemności. Ci bandyci, kimkolwiek byli, nie mieliby żadnych szans. Nie z naszymi mocami. Sfora rozerwałaby ich na strzępy. Uzgodnilibyśmy plan, nie wypowiadając ani słowa, a potem wytropilibyśmy ich i załatwili jak zgraję bezbronnych kotków. Ale nie tej nocy. Miałam kłopoty. Opadałam z sił, przerażona jak jasna cholera. Więc biegłam co tchu. Gałęzie raniły mi ręce i nogi, zdzierały skórę. Aż wreszcie dotarłam na otwartą przestrzeń. Plaża! Już blisko. Z mroku doleciał syczący głos: – Tory! Tutaj! Shelton. Dzięki Bogu. W blasku gwiazd dostrzegłam niewyraźny zarys łodzi. Przeskoczywszy nad relingiem, odwróciłam się, by przeczesać wzrokiem wybrzeże. Czysto. Przynajmniej na razie. – Gdzie jest Hi? I Ben? – wydyszałam, mokra od potu. Emocje wciąż górowały nad rozsądkiem. – Jestem. – Z mroku wynurzył się Ben. Jeden szybki sus i już znalazł się w łodzi. Zamarł za panelem sterowania z kluczykiem w ręku, bojąc się włączyć silnik. A zarazem bojąc się, że jeśli szybko tego nie zrobi... Ale Hi ciągle gdzieś tam był.

Siedzieliśmy w napięciu, czekając. Odwaga wyciekała mi butami. No dalej, Hi. Pokaż się. Błagam, och, błagam, błagam...

ROZDZIAŁ 1 Wszystko zaczęło się od nieśmiertelnika. A właściwie od małpy z nieśmiertelnikiem. Wybierzcie sami. W każdym razie powinnam była się zorientować, że to oznacza kłopoty. Powinnam była to przeczuć. Tylko że wtedy nie grzeszyłam spostrzegawczością. Nie przemieniłam się. Jeszcze nie. Zaraz. Za daleko wybiegam myślami. To był typowy sobotni poranek w domu, chociaż mój dom nie ma w sobie absolutnie nic typowego. Jest jedyny w swoim rodzaju – w zasadzie dziwaczny. Co oznacza, że świetnie do niego pasuję. Tam, gdzie mieszkam, można znaleźć mnóstwo ciekawych rzeczy, o ile lubi się spędzać czas pod gołym niebem. Nie jesteś miłośnikiem przyrody? W takim razie możesz uznać moją okolicę za dość... oderwaną od rzeczywistości. A to dlatego, że mieszkam na bezludnej wyspie. Cóż, po prostu dosyć pustej. Morris Island. Oto mój dom, leżący z dala od zwyczajnych domów. Koniec świata, wygwizdowo, najgłębsze zadupie Charlestonu. Nie takie znów złe, jeśli potrafisz poradzić sobie z samotnością. Ja nie potrafię, ale mniejsza z tym. Nauczyłam się doceniać mój ciasny zakątek świata. W porównaniu z innymi wyspami Morris Island nie jest zbyt okazała – to zaledwie cztery mile kwadratowe powierzchni. Po północnej stronie znajduje się nieciekawe pasmo pofałdowanych piaszczystych wzgórz, które w centralnej części wznoszą się na wysokość trzydziestu – czterdziestu stóp i ciągną dalej na południe, gdzie wyspa się rozszerza. Zachodnia część to bujne tereny bagniste, otoczone płytkimi basenami pływowymi, od wschodu jest bezkresny Ocean Atlantycki. Wydmy, bagna, plaże. I cisza. Mnóstwo ciszy. Na tym miniaturowym obszarze istnieją tylko dwa ślady współczesnej ingerencji człowieka. Pierwszy to kompleks, w którym mieszkam. Drugim jest Droga przez duże „D” – jedyne połączenie ze światem zewnętrznym; jednopasmowa, wąska i nieoznakowana wstęga asfaltu wijąca się na południe przez wydmy i moczary, która opuszcza Morris Island obok latarni morskiej i dociera do Rat Island, Wyspy Szczurów. Łączy się z drogą szybkiego ruchu przebiegającą przez Folly Beach, Plażę Szaleńców, i przecinając Goat Island, Wyspę Kóz, prowadzi dalej w stronę miasta. Szczury. Kozy. Szaleńcy. Musielibyście zapytać w Towarzystwie Historycznym Charlestonu, kto wybrał tak urocze nazwy. Mamy ich znacznie więcej. To wszystko jeszcze do niedawna było dla mnie całkiem nowe. Rok temu nie wiedziałam, że na południe od Pensylwanii istnieje jakiś świat. Aż pewnego dnia wpadłam na mojego ojca. A zatem kilka słów o tak zwanym współlokatorze... Jest nim Christopher „Kit” Howard, czyli mój ojciec. Oboje dowiedzieliśmy się o tym fakcie dokładnie pół roku temu. Właśnie wtedy przeprowadziłam się do Karoliny Południowej, by z nim zamieszkać. Po tym, co stało się z mamą, nie miałam wyboru. Po wypadku. Nie jestem pewna dlaczego, ale mama nigdy nie powiedziała mi o Kicie, a on nie miał pojęcia, że został ojcem. To znaczy, że był nim od czternastu lat. Kit do tej pory nie otrząsnął się z szoku – wciąż zdarza mi się dostrzec to na jego twarzy.

Czasami budzi się z drzemki albo wychodzi zaczerpnąć świeżego powietrza po długiej pracy i dosłownie podskakuje na mój widok. Patrzę, jak jego umysł rejestruje: To moja córka. Mam czternastoletnią córkę, która ze mną mieszka. Jestem jej ojcem. Mnie nie jest łatwiej, tatuśku. Ale też nad tym pracuję. Jak opisałabym mojego nowo odkrytego ojca? Trzydziestojednoletni biolog morski i badacz z instytutu na wyspie Loggerhead. Pracoholik. A także zupełnie niepozbierany rodzic. Być może to wszystko jest dla niego zbyt nowe – być może jeszcze nie poradził sobie ze zdumieniem płynącym z faktu, że ma prawie dorosłą córkę. A może wciąż pamięta własną szaloną młodość. W każdym razie Kit jest zupełnie zielony w kwestii postępowania z czternastoletnią dziewczyną. Jednego dnia gawędzimy jak starzy kumple, a drugiego traktuje mnie jak dziecko. Szczerze mówiąc, sama ponoszę część winy za to, że sprawy wyglądają tak ślisko. Nie jestem aniołkiem i myśl, że mam ojca, wprawia mnie w podobną konsternację. W każdym razie tak to wygląda – ja i on, razem na końcu świata. Tamtego dnia przyporządkowywałam muszle do właściwych gatunków. Brzmi głupkowato? Być może. Mam fioła na punkcie nauki. Żyję po to, by szukać odpowiedzi i rozwiązywać zagadki. Mama zawsze żartowała, że trudno wychowuje się dzieciaka, który jest mądrzejszy od większości swoich nauczycieli. Moje zdanie? Po prostu robię to, co lubię. Na kuchennym stole piętrzyły się stosy muszli. Muszle z gatunku Architectonica perspectiva potocznie nazywane zegarami słonecznymi, Neverita duplicata, czyli rekinie oczy, Arca zebra, znane też jako indycze skrzydła. Dopiero co oczyszczone i wypolerowane, lśniły w świetle wczesnego poranka. Sięgnęłam do wiaderka u moich stóp po kolejny okaz, uważając, by nie pochlapać ubrania wybielaczem. Tym razem trafiłam na Semicassis granulata, czyli szkocki beret, który dość łatwo rozpoznać: biały, o jajowatym kształcie, z czerwonymi i brązowymi plamkami wokół żłobkowanej powierzchni zewnętrznej. Zadowolona z rzadkiego znaleziska, odłożyłam muszlę na bok, by wyschła. Ręka w dół. Ręka w górę. Następny okaz stanowił zagadkę. Arkowate? Sercówkowate? Obie te rodziny występują obficie wzdłuż wybrzeży Karoliny Południowej. Mimo że muszla moczyła się w wybielaczu od dwóch godzin, wciąż była oblepiona podwodnymi śmieciami. Wąsonogi i osad zakrywały wszystkie istotne szczegóły. Super. Tylko czekałam na okazję, żeby skorzystać z moich elektronarzędzi. Dostałam je w prezencie od ciotki Tempe. Niewykluczone, że już o niej słyszeliście. Byłam zszokowana, gdy się dowiedziałam. Jestem spokrewniona z doktor Temperance Brennan, najsłynniejszym antropologiem sądowym świata. Uważam ją za coś w rodzaju osobistego idola. Kiedy Kit mi o tym wspomniał, z początku mu nie uwierzyłam, ale wszystko się zgadzało. Siostra Tempe, Harry, to moja babcia. A zatem mamy w rodzinie gwiazdę, znakomitego naukowca. Kto by pomyślał? No dobra, do tej pory spotkałam się z ciotką Tempe tylko raz, ale to nie jej wina. W końcu – tak samo jak Kit – wie o moim istnieniu dopiero od sześciu miesięcy. Praca ciotki Tempe to nie przelewki. Identyfikacja ciał. Powaga. Ciało człowieka może być spalone, rozłożone albo zmumifikowane. Może być żerowiskiem robaków albo samym szkieletem. To bez znaczenia. Ciotka Tempe ustala, do kogo należy – czy raczej należało –

a później razem z policją próbuje wydedukować, jaka była przyczyna śmierci. Fajna sprawa, o ile ma się mocny żołądek. Ja chyba mam. Świadomość, kim jest moja ciocia, pozwoliła mi lepiej zrozumieć samą siebie. Już wiem, dlaczego muszę znaleźć odpowiedź na każde pytanie i rozwiązać każdą zagadkę. Dlaczego wolę czytać o skamielinach dinozaurów albo globalnym ociepleniu, niż jeździć na zakupy. Nic na to nie poradzę. Mam to w genach. Specjalnością ciotki Tempe jest wydobywanie informacji z kości. Czy istnieje lepszy sposób na wykorzystanie jej prezentu niż czyszczenie muszli martwych mięczaków? W końcu to wszystko są skorupy. Kości. Wyciągnąwszy z zestawu bezprzewodowe narzędzie Dremel, założyłam końcówkę ze szczotką szczecinową i delikatnie zeskrobałam z muszli warstwę osadu. Po kilku chwilach przeszłam na głowicę do szlifowania, by usunąć resztę brudu. Kiedy już pozbyłam się większych pozostałości wąsonogów, wzięłam mikropiaskarkę firmy Neytech. Podłączyłam ją do niewielkiego kompresora i delikatnie oczyściłam powierzchnię muszli tlenkiem glinu. Aby usunąć ostatnie drobinki brudu, użyłam kirety stomatologicznej. Po spłukaniu brudu irygatorem Water Pik ponownie złapałam za narzędzie obrotowe, lecz tym razem z końcówką do polerowania. Gotowe. Muszla lśniła przede mną na stole. Nakrapiany, jasnobrązowy owal z fioletowawym wnętrzem, długi na jakieś cztery cale. Wyraźne promieniste żeberka biegnące od szczytu do krawędzi. Dwukrotnie sprawdziłam w przewodniku po wybrzeżu Karoliny Południowej, by potwierdzić swój strzał. Sercówka wielka. Dinocardium robustum. Zagadka rozwiązana – odłożyłam muszlę na właściwą kupkę i sięgnęłam do wiaderka. Puste. Czas zająć się czymś innym. Postanowiłam zrobić sobie przekąskę. Marne szanse, ponieważ Kit od ponad tygodnia nie był w Piggly Wiggly. Stłumiłam ukłucie irytacji. Supermarket znajdował się trzydzieści minut stąd, na James Island; to nic, że Kit mijał go każdego dnia w drodze z pracy do domu... Życie rozbitka na wyspie. Po prostu super. Zdecydowałam się na stare słupki marchewkowe oraz dietetyczną colę – uległam podszeptom uzależnienia. Wiem, co sobie myślicie. Naprawdę staram się jeść zdrowo, ale zostawcie w spokoju moją kofeinę. W końcu serce nie sługa. Sprawdziłam telefon. Spóźniali się. Żadnych wiadomości. Rozważyłam inne opcje. W telewizji jak zwykle kicha, a żadna pozycja z mojego stosiku książek nie domagała się natychmiastowego przeczytania. W Internecie wiało nudą – zero wiadomości na Facebooku. Żadnych zadań domowych na ten weekend. Zdaje się, że pod koniec maja nauczycielom zależało równie mocno, jak uczniom, aby zakończyć rok z wdziękiem. Byłam uziemiona. Mając czternaście lat, raczej nie mogłam wskoczyć do samochodu i odjechać. A zresztą dokąd? Do kumpli, żeby powłóczyć się po mieście? Błagam... Wszyscy, którzy mnie lubią, to takie same odludki jak ja. Pozostawały mi wyłącznie możliwości lokalne. Ograniczone, mówiąc oględnie. Gdzie oni się podziewali? Wspominałam już, że moje osiedle to najbardziej odizolowane skupisko domów w Charlestonie, a może i na całej kuli ziemskiej? Nikt nie mieszka obok nas. Na większości map nawet nie widać, że wyspa jest zaludniona. Całe sąsiedztwo to dziesięć domów

mieszczących się wewnątrz wzmocnionej betonowej bryły o szerokości czterystu trzydziestu stóp. W sumie czterdzieści dusz. To wszystko. Samochodem trzeba jechać dwadzieścia minut, zanim napotka się pierwszy znak drogowy. Wciąż jest stamtąd daleko do cywilizacji, ale przynajmniej człowiek znajduje się na właściwym szlaku. Zwykle omijamy z przyjaciółmi Drogę szerokim łukiem i podróżujemy łodzią. Jesteście pod wrażeniem? Powinniście być. W końcu ilu znacie ludzi, którzy mieszkają w przerobionych barakach wojskowych? I nie mówię tu o budowli z tego stulecia. Ta rudera jest stara jak świat. Podczas wojny secesyjnej Morris Island strzegła południowej strony wejścia do zatoki Charleston. Konfederaci zbudowali tu twierdzę, Fort Wagner, aby zablokować dostęp do wyspy od północy. Trzeba przyznać, że instynkt ich nie zawiódł. Rebelianci mieli tam wielkie grzmiące działa, a na drodze Jankesów stał wyłącznie Fort Wagner. Fort Wagner, Fort Moultrie na Sullivan’s Island oraz Fort Sumter, stworzony przez człowieka kawał betonu pośrodku zatoki, stanowiły serce obrony Charlestonu przed atakiem z morza. W 1863 roku armia Unii przypuściła szturm na Fort Wagner. Na czele ataku szedł 54. Ochotniczy Pułk Piechoty Massachusetts, jeden z pierwszych amerykańskich oddziałów złożonych wyłącznie z czarnych żołnierzy. Bitwa była wyjątkowo okrutna – i, niestety, zakończyła się sromotną klęską. Zginął nawet dowódca. Widziałam film o tych wydarzeniach. Wydaje mi się, że Denzel dostał za niego Oscara. Zasłużył na niego, sprawił, że się popłakałam, a ja rzadko płaczę na filmach. Może powinnam była kibicować żołnierzom z Charlestonu, lecz w głębi serca jestem dziewczyną z Massachusetts. A poza tym nigdy nie będę trzymać strony właścicieli niewolników, nie ma mowy. Do boju, Unio! Fort Wagner został po wojnie opuszczony, ale budowla przetrwała. Obecnie Morris Island to rezerwat przyrody, który znajduje się pod opieką Uniwersytetu Charleston, miejsca pracy mojego ojca, a także pozostałych mieszkańców wyspy. Przerobiwszy Fort Wagner na osiedle, władze uniwersyteckie zaoferowały darmowe zakwaterowanie pracownikom naukowym zatrudnionym w ośrodku na wyspie Loggerhead. Loggerhead Island jest jeszcze mniejsza i bardziej odizolowana od świata niż Morris Island. Ojciec momentalnie rzucił się na tę propozycję. Próbowaliście kiedyś wyżyć z pensji nauczyciela akademickiego? Czekałam niecierpliwie. Planowałam dostać się do Folly Beach, ale mój środek transportu zaginął w akcji. Wyglądało na to, że nic z tego nie wyjdzie, więc postanowiłam trochę pobiegać – tak się składa, że do tej czynności nasza wyspa jest wprost stworzona. Ruszyłam po schodach na górę, żeby się przebrać. W moim świecie wszystkie domy są identyczne – trzypiętrowe, wąskie i wysokie. Ewentualne różnice, jeśli chodzi o dekoracje i zagospodarowanie przestrzeni, wynikają wyłącznie z osobistego gustu. W naszym przypadku na parterze mieści się biuro oraz garaż na jeden samochód. Na pierwszym piętrze mamy kuchnię, jadalnię i salon, na drugim znajdują się dwie sypialnie – Kita z tyłu, a moja z przodu, z widokiem na podwórze. Ostatnie piętro pełni funkcję centrum multimedialnego Kita. Nazywam je Męską Jaskinią. Wychodzi na taras z zapierającym dech w piersiach widokiem na ocean. W sumie całkiem,

całkiem, choć trzy kondygnacje schodów potrafią dać w kość. Zawiązując sznurowadła adidasów, wyjrzałam przez okno. Molem przystani sadziła susy znajoma postać – Hiram mknący z maksymalną prędkością. Co, mówiąc bez ogródek, nie wygląda zbyt imponująco. Sapał ciężko, wspinając się po wzniesieniu w stronę głównego budynku. Miał czerwone policzki, a włosy kleiły mu się do twarzy. Hi nie biega dla przyjemności. Chwyciłam klucze i popędziłam na dół. Coś się święciło.

ROZDZIAŁ 2 Postanowiłam zaczekać na Hi przed wejściem. Stałam na podwórzu ciągnącym się wzdłuż rzędu domów. Słońce lśniło na trawniku wielkości połowy boiska do futbolu, który był jedynym skrawkiem zieleni w całej okolicy. Za podwórzem wystawały z piasku krzywe drzewa palmowe, zdeterminowane, by nadać otoczeniu nieco charakteru. Były jedyną przeszkodą zasłaniającą morze. Przysłoniwszy dłonią oczy, spojrzałam na zachód. Delikatna poranna mgiełka spowijała powierzchnię oceanu, ograniczając widoczność. Gdzieś tam jest Loggerhead, pomyślałam. I Kit, znów pracujący w weekend. Z dala od mojego wzroku, z dala od moich myśli. Wszystko jedno. I tak rzadko spędza ze mną czas. Gdzie jest Hi? Choć był dopiero maj, temperatura już przekraczała trzydzieści stopni. Powietrze wydawało się gęste od zapachu trawy, słonych bagien i rozgrzanego słońcem betonu. Przyznaję, pocę się jak mysz w połogu. I właśnie teraz zaczęłam. Jak ludzie z Południa znoszą te upały? W Massachusetts późna wiosna wciąż jest przyjemnie chłodna. Idealna pogoda, by żeglować po zatoce Cape Cod. Ulubiona pora roku mamy... Na podwórzu wreszcie pojawił się Hi. Dyszał ciężko, a włosy i koszulę miał całkiem mokre. Nie trzeba było wróżki, by zgadnąć, że wpakował się w jakieś kłopoty. Dowlókł się do mnie resztkami sił. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, uniósł palec, błagając o jeszcze chwilę. Oparłszy dłonie na kolanach, próbował złapać oddech. – Jedna... – wdech – ...minutka... – wydech – ...proszę. Czekałam, obawiając się, że zaraz straci przytomność. – Patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że bieg był kiepskim pomysłem. – Zaczerpnął powietrza, chociaż bardziej przypominało to czkawkę niż oddech. – Musi być chyba ze czterdzieści stopni. Gacie mi się usmażyły. Cały Hi, jak zwykle dżentelmen. Hiram Stolowitski mieszka trzy budynki ode mnie i Kita. Pan Stolowitski senior, Linus, jest technikiem laboratoryjnym na Loggerhead, a poza tym cichym, dystyngowanym mężczyzną. Hi raczej się w niego nie wdał. – Spadajmy stąd. – Wciąż szybko oddychał, choć nie tak gwałtownie, jak jeszcze przed chwilą. – Jak matka mnie tu zdybie, zawlecze mnie do synagogi albo coś w tym rodzaju. Potrzeba znalezienia kryjówki nie wynikała wyłącznie z jego paranoi. Napady pobożności u pani Stolowitski bardzo często kończyły się czterdziestominutową przejażdżką do synagogi Kahal Kadosh Beth Elohim w centrum Charlestonu. Musiałam sporo ćwiczyć, żeby nauczyć się właściwie wymawiać tę nazwę. Choć nasze poglądy w sprawach wiary czasem mogą się różnić, większość wyspiarzy z Morris Island jest zgodna co do jednego: żyjemy zbyt daleko od świata, by regularnie odwiedzać kościoły. Albo synagogi. Szczerze mówiąc, kościół prezbiteriański, do którego rzekomo uczęszczam, znajduje się zdecydowanie bliżej niż synagoga Hi. Kiedyś wybraliśmy się z Kitem na nabożeństwo. Wystarczyło mi dziesięć sekund, by się zorientować, że nigdy wcześniej tam nie był. I nigdy więcej tam nie wróciliśmy. Słyszałam, że Najjaśniejszy jest bardzo wyrozumiały. Mam taką cichą nadzieję.

Ruth Stolowitski zarządza także programem straży sąsiedzkiej w naszym kompleksie. Niepotrzebnie? No jasne. Ale nie mówcie o tym Ruth. Jest przekonana, że tylko jej nieustanna czujność zapobiega wybuchowi przestępczości na Morris Island. Moim zdaniem wystarczy całkowita izolacja. Kto miałby nas okraść? Krab na cracku? Naćpana meduza? Przeszliśmy z Hi za budynek, aby ukryć się przed przenikliwym wzrokiem jego matki. Dzięki Bogu był tam cień i temperatura spadła o jakieś sześć stopni. Hi nie jest gruby, ale nie należy też do chudzielców. Krępy? Pulchny? Sami wybierzcie. W każdym razie z falującymi brązowymi włosami i słabością do barwnych koszul z kwiatowym nadrukiem Hi zdecydowanie wyróżnia się w tłumie. Tego ranka miał na sobie żółto-zielony wzór winorośli i jasnobrązowe szorty z rozdartą lewą kieszenią. Oj, oj, żeby tylko Ruth tego nie zobaczyła... – Już w porządku? – zapytałam. Jego twarz zmieniła kolor ze śliwkowego na malinowy. – Nigdy nie czułem się lepiej – odparł, wciąż walcząc o haust powietrza. – Po prostu świetnie. Dzięki za troskę. Co ja bym bez ciebie zrobił. Hi Stolowitski to mistrz sarkazmu. – Co cię opętało, żeby tak pędzić tu z samej przystani? – Gdy tylko to powiedziałam, zdałam sobie sprawę, jak szalony był mój plan przebieżki w pełnym słońcu. – Ben rozbił łódkę, łowiąc kulbaki w Schooner Creek. Było za płytko i wpakował się na mieliznę. – Hi wreszcie wyrównał oddech, wyraźnie zmartwiony. – Przewrócił się i rozciął na czymś nogę. Źle to wygląda. Ben Blue mieszka w naszym kompleksie, ale czasami nocuje u mamy w Mount Pleasant. To właśnie Ben i Hi mieli mnie zabrać do Folly Beach. – Jak źle? I kiedy to się stało? Gdzie on jest? – Kiedy się denerwowałam, dostawałam słowotoku. – Udało mu się dopłynąć do bunkra. Tam mnie znalazł, ale wtedy padł silnik – odparł Hi i uśmiechnął się smętnie. – Wiosłowałem w starym kanoe, żeby się tu dostać i odszukać Sheltona. Myślałem, że tak będzie szybciej. Głupi pomysł. Trwało to całą wieczność. Zrozumiałam, dlaczego Hi był taki zmęczony. Wiosłowanie na morzu to ciężka praca, szczególnie gdy płynie się pod prąd. Bunkier znajdował się zaledwie półtorej mili od kompleksu mieszkalnego, Hi powinien był pójść piechotą. Postanowiłam mu tego nie wytykać. – Co teraz? – zapytał. – Powiemy jego ojcu? Ojciec Bena, Tom Blue, obsługiwał łódź pływającą pomiędzy Morris i Loggerhead oraz prom łączący Morris Island z właściwym Charlestonem. Wymieniliśmy z Hi spojrzenia. Ben dostał swoją motorówkę niespełna miesiąc temu, a jego ojciec miał fioła na punkcie bezpieczeństwa. Gdyby się dowiedział o wypadku, Ben z pewnością straciłby ulubioną zabawkę. – Nie – odparłam. – Gdyby Benowi zależało na pomocy ojca, wróciłby tu razem z tobą. Mijały kolejne sekundy. Na plaży mewy wywrzaskiwały ptasie wydarzenia dnia, a nad naszymi głowami formacja pelikanów mknęła z szeroko rozpostartymi skrzydłami, by złapać najlepszy wiatr. Decyzja. Mogłabym sama opatrzyć Bena, ale jeśli rana jest poważna, i tak będzie wymagać pomocy lekarza – wściekli rodzice niczego tu nie zmienią. – Spotkajmy się na ścieżce – rzuciłam, biegnąc w stronę domu, by zabrać apteczkę. – Pojedziemy do bunkra na rowerach. Pięć minut później mknęliśmy na północ ubitą piaszczystą drogą wijącą się pomiędzy potężnymi wydmami. Wiatr chłodził moją śliską od potu skórę, a włosy powiewały za głową

w tradycyjnym rudym bezładzie. Za późno przypomniałam sobie o kremie do opalania. Moja blada nowoangielska cera miewa tylko dwa odcienie: mlecznej bieli bądź dorodnego raka. A od słońca natychmiast wyskakują mi piegi. Okej, czas się ujawnić. Agencje modelingowe nie wydzwaniają do mnie w dzień i w nocy ani nic w tym rodzaju, ale na wygląd raczej nie mogę narzekać. Nie będę owijać w bawełnę. Mam już ponad pięć stóp i pięć cali wzrostu i wciąż liczę na więcej – natura obdarzyła mnie wysoką, smukłą figurą mojej mamy. Przynajmniej tyle mi po niej zostało. Szlak, którym jechaliśmy, ciągnął się na północny zachód z kompleksu mieszkaniowego aż do cypla Cumming’s Point. Po lewej mieliśmy teraz wysokie wydmy, po prawej plażę opadającą w stronę morza. Hi pedałował za mną, sapiąc jak lokomotywa parowa. – Mam zwolnić?! – krzyknęłam przez ramię do tyłu. – Tylko spróbuj, a po tobie przejadę! – odkrzyknął Hi. – Jestem jak Lance Armstrong. Żyję, by walczyć. Jasna sprawa, Hi. A ja jestem jak Lara Croft. Zwalniałam bardzo powoli, żeby niczego nie zauważył. Ponieważ Morris Island to przede wszystkim bagna i piasek, tylko północna część wyspy nadaje się pod jakąkolwiek zabudowę. Właśnie tam powstał Fort Wagner, a także inne proste obiekty wojskowe, takie jak rowy, okopy i inne dziury. Ale nie nasz słodziutki bunkier. To po prostu odlot. Natknęliśmy się na niego, gdy zginęło nam frisbee. Zupełnym przypadkiem. Jest tak dobrze schowany, że trzeba wiedzieć, gdzie szukać, żeby go znaleźć. Opuszczono go tak dawno temu, że nikt już chyba nie pamięta o jego istnieniu. A nam bardzo zależy, aby tak pozostało. Po kolejnych pięciu minutach pedałowania skręciliśmy ze ścieżki i okrążyliśmy ogromne wzgórze, a następnie zjechaliśmy w nieckę. Jeszcze ze trzydzieści jardów i wreszcie ujrzeliśmy ścianę bunkra, ledwie widoczną między wydmami. Jakieś dziesięć jardów na prawo od wejścia zauważyłam ślady prowadzące na plażę. Motorówka Bena, przywiązana do częściowo zanurzonego słupka, kołysała się leniwie na falach obmywających brzeg. Zeskoczyłam z roweru i rzuciłam go na piasek. W tej samej chwili z bunkra doleciało stłumione przekleństwo. Zaniepokojona dałam nura w ciemność.

ROZDZIAŁ 3 Przecisnąwszy się przez ciasne wejście, weszłam do środka, mrugając, by przyzwyczaić oczy do nowych warunków. Pierwsze uderzenie światła i cienia to zawsze szok dla organizmu. Jeśli chodzi o kryjówki, nasza prawdopodobnie nie ma sobie równych. Główne pomieszczenie – mniej więcej trzydzieści na piętnaście stóp – tworzą wzmocnione drewnianymi belkami ściany o wysokości dziesięciu stóp. Naprzeciwko wejścia ciągnie się szczelina okienna z odjazdowym widokiem na zatokę Charleston, a od zewnątrz drewniana maskownica skutecznie zakrywa jakiekolwiek ślady otworów. Drugi, mniejszy pokój znajduje się po lewej stronie. Prowadzi do niego przejście równie ciasne, jak to od frontu. Na jego tyłach w głąb wzniesienia biegnie ciemny, zasypany częściowo szyb. Przerażający jak wszyscy diabli, nigdy tam nie wchodzimy. Ben leżał niedbale na starej ławce w kącie głównego pomieszczenia, opierając zranioną nogę na krześle. Z głębokiego rozcięcia na goleni skapywała krew. Zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, po czym rzucił: – Miał być Shelton. Ben jest oszczędny w słowach. Mnie też miło cię widzieć. Wyczułam, jak stojący za mną Hi wzrusza ramionami. – Tory pierwsza mnie znalazła. Spróbuj ją kiedyś przekonać, żeby zrobiła to, o co prosisz. Ben przewrócił oczami. Pięknymi, ciemnymi oczami o rzęsach, za które oddałabym duszę. Zmarszczyłam brwi, by dać chłopakom do zrozumienia, co myślę o ich komentarzach. – Przyniosłam apteczkę. Daj mi spojrzeć na tę nogę. Ben nachmurzył się, uważnie obserwując moje ruchy. Przejrzałam go na wylot – obawiał się, że sprawię mu ból, ale był zbyt wielkim macho, by dać to po sobie poznać. I dobrze. Powinieneś się bać, tchórzu. W odróżnieniu od reszty naszej paczki Ben osiągnął już magiczny wiek szesnastu lat. Shelton dostąpi tego zaszczytu jesienią, natomiast Hi tej wiosny obchodził piętnastkę. Podczas gdy my nareszcie pozbędziemy się etykietek pierwszoroczniaków, Ben skończy drugą klasę gimnazjum. Zamiast kupić samochód, tak jak większość normalnych ludzi, Ben postanowił zainwestować wszystkie oszczędności w starą, szesnastostopową motorówkę firmy Boston Whaler. Nazywa ją Sewee. Nie wiecie, skąd taka dziwaczna nazwa? Ja też nie. Ben twierdzi, że w jego żyłach płynie krew Indian z plemienia Sewee. Wątpliwe, gdyż Sewee zostali wchłonięci przez plemię Catawba ponad sto lat temu. Skąd mógłby wiedzieć, że łączy go z nimi jakieś pokrewieństwo? Ale Ben łatwo wpada w złość, więc nie ma sensu dyskutować z nim na ten temat. W każdym razie motorówka jest lepsza niż nic. To znaczy działająca motorówka. – Mogę wiedzieć, skąd przyszedł ci do głowy pomysł, żeby popisywać się ewolucjami w basenie pływowym? – Delikatnie przemywałam nogę Bena jodyną. Na szczęście szycie nie było konieczne, chociaż rozcięcie wyglądało paskudnie. – Nie popisywałem się. – Ben wciągnął z sykiem powietrze, kiedy zobaczył, jak rozwijam bandaż. – Próbowałem podpłynąć bliżej brzegu, bo tam były ryby. Źle oceniłem

głębokość. – Złapałeś cokolwiek? – zapytałam niewinnie. Grymas niezadowolenia na jego twarzy od razu się pogłębił. Trafiony, zatopiony. – I może byś tak założył koszulę, co, koleżko? – dogryzł mu Hi. Ben zgromił go spojrzeniem. – Hej! – krzyknął Hi, rozkładając ręce. – Ten bunkier to nie byle melina! Wyraziwszy swoją opinię na temat etykiety klubowej, Hi podszedł do stołu i usiadł. Koślawe drewniane krzesło przechyliło się na bakburtę. Szybko zmienił zdanie, przenosząc się na ławkę. Tymczasem Ben założył za ucho kosmyk gęstych czarnych włosów i oparł się muskularnym ramieniem o ścianę. Ben jest średniego wzrostu, ani grama tłuszczu. Ma ciemnobrązowe oczy, a odcień skóry, w zależności od pory roku, miedziany lub brązowy. – Myślałem, że Shelton będzie wiedział, jak naprawić łódź – stwierdził. Dyplomata. Próbował mnie przeprosić, nie używając słowa „przepraszam”. Ma fioła na punkcie swojej motorówki. Czując, że martwi się o uszkodzenia bardziej, niż daje to po sobie poznać, postanowiłam przyjąć gałązkę oliwną. – Jeśli tylko będzie można ją naprawić, Shelton na pewno sobie poradzi. Przytaknął. Jego mama, Myra Blue, jest właścicielką luksusowego apartamentu nieopodal przystani jachtowej w Mount Pleasant, ale Ben mieszka z ojcem na Morris. Choć status małżeński państwa Blue jest niejasny, bierzemy przykład z Bena, wyznając politykę „nie pytać, nie mówić”. Jeśli miałabym zgadywać, powiedziałabym, że Ben kupił motorówkę, bo znacznie łatwiej śmignąć do Mount Pleasant przez zatokę, niż robić samochodem wielkie kółko. – Mam komórkę – oznajmiłam. – Wyślę Sheltonowi wiadomość. – Daj znać, jak złapiesz zasięg – wtrącił swoje trzy grosze Hi, kiedy szłam w stronę wyjścia. Ben się nie odezwał, ale czułam na plecach jego ciężki wzrok. Hi miał rację. Złapanie zasięgu na Morris Island bywa trudne, a w okolicach bunkra graniczy z cudem. Na szczęście po dziesięciu minutach spacerowania tam i z powrotem wiadomość wreszcie wyszła, a kiedy schodziłam po wydmie w stronę bunkra, usłyszałam sygnał SMS-a. Shelton już jechał. Przeciskając się do bunkra, pomyślałam o Benie. Był całkiem milutki, ale te jego humory... Przeprowadziłam się na Morris Island pół roku temu i od tego czasu spotykamy się niemal codziennie, a mimo to wciąż nie mogę powiedzieć, że go rozumiem. Czy go lubię? A czy ta sympatia tłumaczyłaby nasze słowne potyczki? Subtelne flirtowanie? Może Ben jest jedyną rybą pływającą w bardzo, bardzo małym stawie? A może po prostu zwariowałam? Z tą wesołą myślą wśliznęłam się do bunkra. Hi drzemał, a Ben wciąż leżał na ławce. Podeszłam do szczeliny okiennej i wskoczywszy na betonowy występ, umościłam się wewnątrz starego stanowiska armatniego. Zbudowany na zatoce Fort Sumter prezentował się niczym miniaturowy zamek Camelot. Szary i byle jaki zamek Camelot. Zaczęłam błądzić myślami. Myślałam o Arturze i jego rycerzach, o Kicie, o biednej Ginewrze... O matce. O wypadku. Głęboki oddech. Wspomnienia wciąż były zbyt żywą raną. Lepiej nie dotykać. Wypadek mamy spowodował zeszłej jesieni pijany kierowca, mechanik Alvie Turnbauer. Przejechał na czerwonym i wbił się w jej corollę. Mama wiozła do domu pizzę, a Turnbauer

wracał z baru Sully’s, gdzie przez całe popołudnie wlewał w siebie jedną coronę za drugą. Turnbauer wylądował w więzieniu, mama na cmentarzu Resthaven Memorial Garden, a ja w Karolinie Południowej. Stop. Jeszcze za wcześnie. Spróbowałam skupić się na czymś innym. Na sandałach, które widziałam na targu, na kolorach farb, które ładnie wyglądałyby w mojej sypialni, i na plamce na zębie trzonowym, która mogła być zaczątkiem próchnicy. Chwilę później w bunkrze rozszedł się echem donośny głos: – Ktoś wzywał mechanika? Do środka wczołgał się Shelton, trzymając w ręku instrukcję i teczkę wypchaną jakimiś papierami. Ben natychmiast ożył. Shelton Devers jest niski, chudy i nosi okrągłe okulary o grubych szkłach. Po ojcu Afroamerykaninie odziedziczył czekoladową cerę, ale oczy i kości policzkowe zdradzają azjatyckie pochodzenie jego matki. Oboje rodzice pracują na Loggerhead – Nelson jako specjalista IT, Lorelei jako technik weterynarii. – Wiedziałeś, co robisz, prosząc o radę specjalistę. – Shelton uniósł ręce. – Bądź spokojny, bracie Benie, uratuję twoją łódkę. Ułamek sekundy później jego uroczyście kpiący wyraz twarzy zamienił się w szeroki uśmiech. Ben roześmiał się i podniósł, by nie zwlekać ani chwili. Trudno się dziwić, że najbardziej zależało mu na pomocy Sheltona. Ten chłopak to geniusz we wszystkim, co składa się z elementów, części albo pikseli. Kocha łamigłówki, szyfry i liczby w każdej postaci. Och, i komputery. Chyba można by go nazwać technicznym guru. Zresztą sam tak o sobie mówi. Jego słabe strony? Boi się wszystkiego, co pełza. Upiera się, żebyśmy trzymali w bunkrze spray na robaki. Nie zdobędzie też żadnych nagród w sporcie. Rozłożył instrukcję i papiery na stole, a już chwilę później sprzeczali się z Benem na temat natury usterki i sposobów jej usunięcia. Kto wie, gdyby nie udało im się naprawić motorówki, być może nie popłynęlibyśmy tego popołudnia na Loggerhead. Być może nic by się nie stało. Ale popłynęliśmy. I stało się bardzo wiele.

ROZDZIAŁ 4 – Jeśli nie wiesz, w czym problem, to po prostu powiedz – w głosie Bena pobrzmiewała ostra nuta. – Nie chcę jeszcze bardziej pogorszyć sprawy. Sheltona wyraźnie drażnił brak zaufania okazywany przez Bena. Całe ciało miał napięte, a w każdym razie jego „południową” część, bo głowa i ramiona tkwiły we wnętrznościach Sewee. – Po prostu sprawdzam po kolei różne możliwości. – Głowa Sheltona wynurzyła się z motorówki. – Wyluzuj, człowieku. Zaraz się wszystkiego dowiem. – Ściskając w dłoni schemat, zanurkował z powrotem między kable instalacji elektrycznej. Ben wisiał nad nim z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Mogę jakoś pomóc? – zapytałam. – Nie – odpowiedziały chórem dwa głosy. Jak sobie chcecie. Nie zamierzając przeszkadzać im w kłótni ani zawracać głowy Hi, który wylegiwał się w bunkrze, postanowiłam usiąść na plaży. Zejść im z drogi. Dokładnie przed naszym domkiem klubowym kamienne wypiętrzenie wchodzi łukiem w ocean, tworząc niewielką ukrytą zatoczkę. Ta skalna odnoga chroni brzeg przed uderzeniami fal, osłania motorówkę i słupek, do którego ją przywiązujemy, oraz – i to jest jej największa zaleta – wydziela fragment chłodnej plaży o długości zaledwie pięciu jardów. Zerknęłam wzdłuż ścieżki prowadzącej do naszego sanktuarium. Nawet z tak niedużej odległości otwory okienne były zupełnie niewidoczne. Niesamowite. Shelton twierdzi, że w czasie wojny secesyjnej nasz bunkier stanowił część systemu okopów znanego pod nazwą baterii Gregga. Zbudowany, by chronić zatokę Charleston, ów labirynt wciąż pozostaje niezbadany. To miejsce należy do nas. Musimy je chronić. Podniesione głosy przerwały moje rozmyślania. – Akumulator jest podłączony? – Oczywiście, że jest. Czuć benzyną – może zalało silnik. Poczekajmy chwilę, żeby wysechł. – Nie, nie, nie. Może w silniku jest za mało benzyny. Pompuj tę gumową kulkę. – Chyba żartujesz. Ej, i sprawdź, czy srebrny przełącznik jest wciśnięty w osłonę, bo inaczej nigdy nie zapali. Zirytowana własną bezużytecznością, postanowiłam dołączyć do Hi. Bez względu na temperaturę na zewnątrz w bunkrze zawsze panował przyjemny chłód. W połowie drogi usłyszałam warkot budzącego się do życia silnika, a zaraz potem wrzaski triumfu dwóch mechaników amatorów. Odwróciłam się. Ben i Shelton przybijali sobie piątki, głupio rechocząc. – Dobra robota, drużyno geniuszy – powiedziałam. – Jestem pod wrażeniem. Nadęli się jak dwa pawie. Mężczyźni naprawić łódź! Mężczyźni być silni! – Co teraz? – zapytałam szybko, żeby nie zaczęli bić się w pierś. – Popływajmy trochę, żeby sprawdzić, czy wszystko działa – zaproponował Ben. – Może do Clark Sound? Całkiem niezły pomysł. W końcu pływanie motorówką było elementem naszego pierwotnego rozkładu dnia. Aż nagle mnie olśniło. – Dlaczego nie na Loggerhead? Może uda nam się namierzyć wolfdogi. Od dawna nikt ich nie widział.

Muszę wam coś wyznać – jestem wielką miłośniczką psowatych. Kocham psy, prawdopodobnie bardziej niż ludzi. Stop, cofam to „prawdopodobnie”. W końcu psy nie obgadują cię za plecami i nie próbują poniżyć tylko dlatego, że jesteś najmłodszy w klasie. I nie zabijają się, jeżdżąc za szybko samochodami. Psy są szczere, czego niestety nie można powiedzieć o większości ludzi. – Dlaczego nie? – odparł Shelton. – Chętnie pooglądałbym małpy. Ben wzruszył ramionami, bardziej przejęty samą podróżą niż jej celem. – Nie wierzę, że udało wam się ją naprawić, pajace. – W stronę plaży zmierzał Hi. – Lepiej uwierz, błaźnie. Żadna usterka nie ma szans z połączonymi siłami naszych umysłów. – Wciąż puchnąc z dumy, Shelton przybił Benowi kolejną piątkę. – Och, nie wątpię. – Hi przeciągnął się i ziewnął. – Zgaduję, że był to problem zaawansowany technicznie? Usterka wymagająca rozwiniętych zdolności mechanicznych? Nic tak banalnego, jak dociśnięcie kabla czy wduszenie przełącznika? Ben poczerwieniał, a Shelton nagle zaczął przejawiać ogromne zainteresowanie swoimi trampkami. Punkt dla Hi. – Piszesz się na przejażdżkę na Loggerhead? – zapytałam. – Dlaczego nie? Małpy są spoko. Z małpami można konie kraść, co nie? – Hi zamilkł. – No chyba że pragną twojej krwi, szprycują się albo coś w tym rodzaju. Wtedy jest problem, ze złymi małpami zawsze są problemy. Hi wskoczył do motorówki, nieświadomy naszych spojrzeń. Kilka minut później mknęliśmy po grzbietach fal. Muszę przyznać, że było bosko, nawet dla osoby, która spędza na łodziach tak dużo czasu, jak ja. Mogę się założyć, że nie znacie nikogo, kto podróżuje między domem a szkołą promem. Dwa razy dziennie przez zatokę, od poniedziałku do piątku. Tam i z powrotem. W naszym przypadku prom jest jedynym sensownym środkiem transportu. Nasza paczka uczęszcza do Bolton Preparatory Academy w centrum Charlestonu. To wyjątkowo szpanerska dzielnica – domy sprzed wojny secesyjnej, porośnięte oplątwą drzewa i tak dalej. Budynek szkoły, z fasadą w bluszczu i obsranymi przez ptaki rzeźbami, jest równie pretensjonalny, jak cała okolica. Nie powinnam tyle narzekać. Bolton to jedna z najlepszych prywatnych szkół w kraju. Kita nie byłoby stać na czesne, ale uniwersytet pokrywa większość kosztów. Kolejny bonus dla rodziców pracujących na Loggerhead. Jest tylko jeden drobny problem. Nikt nas tam nie lubi. Pozostali uczniowie pochodzą z superdzianych rodzin i większość nawet na chwilę nie pozwala nam o tym zapomnieć. Wiedzą, jak dostaliśmy się do szkoły i dlaczego codziennie rano zjawiamy się tam całą paczką. Nie potrafiłabym zliczyć wyzwisk, jakimi nas obrzucają. Dzieciaki z łajby. Żebracy. Wieśniaki. Mazgaje z funduszem powierniczym. Nadęte palanty. Snoby. Prawdę powiedziawszy, byłam przeszczęśliwa, że mogę tego dnia wybrać się gdzieś po szkole. Wyspiarze z Morris Island trzymają się razem. Chłopaki – a zwłaszcza Shelton i Ben – stanowiły zgraną paczkę, jeszcze zanim się tam sprowadziłam. Hi to trochę dziwak. Czasami wątpię, czy ktokolwiek z nas potrafiłby go rozgryźć, ale na pewno nie pozwala nam się nudzić. Chłopcy z miejsca mnie zaakceptowali. Za mało opcji, żeby wybrzydzać. A ponadto, co może zabrzmieć trochę nieskromnie, od razu zorientowali się, że jestem bystra – równie

bystra, jak oni. W odróżnieniu od większości klasowych rówieśników lubimy się uczyć nowych rzeczy. Najwyraźniej mamy to w genach. Spotkanie z dzieciakami, które kręci nauka, było dla mnie jak wykopanie zaginionego skarbu. Kit nie wyglądał na zachwyconego, gdy się dowiedział, że moi jedyni znajomi to trzej chłopcy. Przypomniałam mu jednak, że nikt z pozostałych uczniów z Bolton nie mieszka na Morris Island. I że przecież Kit zna ich rodziców. Nie doczekałam się odpowiedzi i tym samym ostatnia osoba, która wciąż jeszcze próbuje zdzierać tę płytę, to jego dziewczyna, Whitney. Choć może z początku byliśmy tylko znajomymi z konieczności, naszą czwórkę połączyły naprawdę mocne więzy. Oczywiście wówczas nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak te więzy niebawem się zmienią. Ani dlaczego. Ben wybrał dłuższą trasę na Loggerhead, aby ominąć płycizny. Nadrabialiśmy drogi, ale podczas odpływu skrót jest zbyt ryzykowny. Lepiej dmuchać na zimne. Shelton stał na przedzie, wyglądając delfinów, a ja siedziałam z tyłu, obok Hi. Dziób i rufa, przypomniałam sobie. Chłopcy poświęcali długie godziny na naukę żeglarskiej terminologii. Może zamierzali zostać piratami? W telewizji ciągle trąbili, że piraci wracają na morza. Raz na jakiś czas dziób unosił się i uderzał o fale, a wtedy zalewał nas deszcz morskiej wody. Chłonęłam każdą kropelkę. Czułam, jak na twarz wypływa mi uśmiech. Zapowiadał się piękny dzień. Po jakichś dwudziestu minutach na horyzoncie zamajaczył rozmazany niebiesko-zielony kształt. Patrzyłam, jak rośnie i przybiera kształt lądu. Kiedy znaleźliśmy się wystarczająco blisko, zwolniliśmy, by dryfować wolno wzdłuż plaży białej jak cukier. Miała szerokość zaledwie dziesięciu stóp. Rosnące dalej drzewa o wysokich koronach i gęsty podszyt całkowicie przesłaniały widok w głąb lądu. Fale leniwie omywały brzeg, a rechot żab i bzyczenie owadów zlewały się w popołudniowy koncert. Czasem w oddali zaszeleściła gałąź albo odezwało się jakieś zwierzę. W zasięgu wzroku nie było ani jednej rzeczy stworzonej przez człowieka. Ben zmniejszył obroty silnika. Motorówka kołysała się lekko na wodzie, podczas gdy my w milczeniu podziwialiśmy krajobraz. Spowijała go aura tajemniczości. Czegoś pierwotnego. Nieoswojonego. Dzikiego. Oto Loggerhead Island.

ROZDZIAŁ 5 – Hola, hola! Wchodzisz za szybko! Daj po hamulcach! Sheltonem szarpnęło, gdy Sewee przydzwoniła o pomost. Straciłam grunt pod nogami i uderzyłam tyłkiem o pokład. Mocno. Motorówka otarła się o nabrzeże, skrzypiąc żałośnie w proteście. Trudny dzień dla tego wspaniałego okrętu. Na całą stronę książki skarg i zażaleń. Poderwałam się na nogi i jakimś cudem złapałam za końcówkę cumy przywiązanej do nabrzeża. Łódź ustabilizowała się i zatrzymała. Dokowanie zakończone. Coś nie poszło nam to śpiewająco, kapitanie. – Niestety, motorówki nie mają hamulców. – Ben skrzywił się, rozczarowany swoimi umiejętnościami żeglarskimi. – Parkowanie bywa zdradliwe. Pracuję nad tym. – Za mało się starasz. – Hi potarł stłuczone kolano. – Chwilowo jesteś do kitu. – Ja na pewno nie zrobiłabym tego lepiej – stwierdziłam, mając nadzieję, że Ben nie będzie się nadymać. Zamiast tego zaśmiał się pod nosem. – Nie było to moje najlepsze podejście, ale motorówka jeszcze pływa. – Z rozmachem klepnął Hi w ramię. – Daj spokój, Hiram. Przecież nic się nie stało. Hi ostentacyjnie wskazał na swoje kolano. Ben wzruszył ramionami. – Do wesela się zagoi? – Jasne. Ale teraz bolą mnie jeszcze plecy, więc i tak masz przerąbane. Shelton wskoczył na pomost, żeby zabezpieczyć linę. Kilka pętli, szarpnięć i motorówka była przycumowana. Dobrze mieć parkingowego. – Gotowe. – Ruchy, ludzie! Nie ma czasu do stracenia! – Hi, zielony na twarzy, wygramolił się na pomost i chwiejnym krokiem pognał w zarośla. – Tylko coś załatwię w tamtych krzakach! Choroba morska to nie przelewki. Zeszłam z pokładu i ruszyłam za chłopakami. W porównaniu z Morris Island wyspa Loggerhead to pyłek na mapie. Pół mili kwadratowej powierzchni, żadnych mieszkańców, żadnych dróg, żadnego Starbucksa – tylko kilka budynków upchniętych na jej południowym krańcu. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom – z pewnością nie jest to wyspa rekreacyjna. Zaawansowana technologia, laboratoria najlepszej klasy, sprzęt z najwyższej półki i działający całą dobę system zabezpieczeń. Pyłek, ale bardzo kosztowny. Instytut Badawczy Loggerhead Island. IBLI. Samo „Loggerhead” też wystarczy. Wyspa otrzymała swoją nazwę od gatunku żółwi morskich, które zamieszkują wschodni brzeg. Jako pierwsi pojawili się tu europejscy piraci. Uznawszy, że taki skrawek lądu będzie wspaniałą kryjówką przed władzami kolonialnymi, Czarnobrody i jego kolesie przechowywali na Loggerhead „sprzęt” pomiędzy atakami na statki handlowe. Albo na innych piratów. Choć może z innymi piratami urządzali sobie popijawy? Sama nie wiem. W każdym razie ten etap nie trwał zbyt długo. Wkrótce Brytyjczykom udało się przepędzić piratów i jakiś tam lord Upudrowana Peruka założył tu plantację bawełny. Rzecz jasna, pracą zajmowali się niewolnicy. Dupek. Ale w końcu go dopadli. Jeśli jesteś palantem, który handluje ludźmi, nie zakładaj biznesu położonego wiele godzin drogi od najbliższej pomocy. Kiedy twoim niewolnikom przyjdzie do głowy wyrazić sprzeciw, masz przerąbane. Następnie wyspę przejęło wojsko. Postawiono na niej twierdzę, działa i tak dalej. Później

przez kilka dekad była zupełnie pusta. W latach siedemdziesiątych prawa własności przekazano Uniwersytetowi Charleston, a naukowcy zapełnili ją naczelnymi. Bez kitu. Większą część obszaru Loggerhead zajmuje obecnie kolonia małp, całych setek skaczących po drzewach i biegających na wolności rezusów. Bo niby gdzie miałyby uciec? Za daleko, żeby gdziekolwiek popłynąć. To prawda, instytut jest ogrodzony, ale raczej po to, by odciąć ludzi od małp, a nie po to, by więzić je w środku. Siatka sprawdza się połowicznie, co rusz na drugą stronę prześlizguje się jakiś mały drań. Są jak kieszonkowi ninja. Wyspa Loggerhead to naprawdę niesamowite miejsce. Kiedy człowiek natknie się na bójkę małp, wrzask jest wprost ogłuszający. Rozumiecie chyba, o co mi chodzi – kto nie chciałby od czasu do czasu posiedzieć w gigantycznej klatce z małpami? Żeby było jasne – instytut nie przeprowadza żadnych testów na zwierzętach ani nic z tych rzeczy. Badania dotyczą wyłącznie medycyny weterynaryjnej oraz czegoś w rodzaju studiów behawioralnych. Gdyby było inaczej, nigdy bym tu nie przypłynęła ani nie pozwoliła Kitowi pracować w ośrodku. Brzmi nieźle, co nie? Na całym kontynencie znajduje się zaledwie kilka podobnych placówek. Przyjeżdżają tu naukowcy z całego świata. Żeby wejść do środka, trzeba się uśmiechnąć do jakichś piętnastu zdjęć i okazać tyle samo przepustek. W każdym razie tak to działa w przypadku większości ludzi. My po prostu wpraszamy się na imprezę. Zeszłam z pomostu na wąską plażę ograniczoną z obu stron wysokimi skalnymi cyplami. Stadko mew umknęło nam z drogi, piszcząc z rozdrażnieniem. Rozejrzałam się. Wyspa Loggerhead ma kształt pingwina z głową zwróconą w kierunku północno-zachodnim. Pośrodku nieco się rozszerza, dzięki czemu ptak wygląda na dobrze odżywionego. Przystań znajduje się na południu, robiąc za domniemany kuper, a widok z miejsca, w którym właśnie stałam, przysłaniał mi krajobraz tworzący ptasią stopę. Po prawej z południowo-wschodniego cypla wyrasta Tern Point, stożkowaty pagórek; po lewej gęsto usiany drzewami płaskowyż wznosi się stromo w kierunku wysokich na dwadzieścia stóp klifów wychodzących na morze. Niewielka zatoczka, do której przybiliśmy, leży wtulona między cypel i płaskowyż, dzięki czemu plaża i przystań są całkowicie osłonięte od strony morza. Nie dziwota, że piraci upodobali sobie to odosobnione miejsce. Wspaniała lokalizacja, by w sytuacji awaryjnej szybko ukryć statek. Jo-ho-ho i butelka rumu! Północna część wyspy to bagniska, które przechodzą w niewielką błotną równinę. Ostatnie sto jardów jest zupełnie niedostępne – zbyt grząsko. Zresztą z całego serca odradzam spacery, tamte tereny należą do aligatorów. Kłap, kłap. Chociaż górna i dolna część wyspy nie grzeszą gościnnością, lewa i prawa są piękne. Same plaże o białym piasku. Długa i wąska plaża zachodnia ze względu na swój kształt nosi nazwę Chile Beach, lecz jej stali bywalcy wolą określenie Zdechły Kot. Wystarczy raz usłyszeć skowyt fal przyboju na mieliznach, by zrozumieć dlaczego. Najcenniejszy skarb leży jednakże na wschodnim brzegu: Turtle Beach. Krótsza, lecz szersza, przypomina prawdziwy raj. Najwspanialszy na świecie. To tyle, jeśli chodzi o obrzeża. Natomiast centralna część to gęsty las, wzdłuż i wszerz poprzecinany strumykami. I zamieszkany przez hordę małp. Z pomostu ścieżka pnie się na północny wschód przez wzniesienie osłaniające budynki IBLI. Hi znajdował się mniej więcej w jego połowie. – Na łodzi żaden z niego pożytek – stwierdził Ben.

To prawda. Hi potrafił się rozchorować nawet na promie. – Dajmy mu chwilę, żeby się... wyluzował – powiedziałam. – Szuka jakiegoś miejsca, gdzie mógłby puścić pawia. – Shelton podszedł do sprawy bardziej bezpośrednio. – W trudnych chwilach mężczyzna potrzebuje prywatności. Nikt nie zamierzał się spierać. Każdy z nas widział już show pod tytułem Rzygający Hiram. Kontynuacje zawsze rozczarowują. – Naprawdę chcesz szukać tych psów? – Shelton zaczął skubać ucho. Zawsze tak robił, gdy się denerwował. – Z nimi nie ma żartów, Tory. Ostatnio ci się poszczęściło. To było wariactwo. Po części musiałam się z nim zgodzić – rzeczywiście zachowałam się głupio. Dzikie psy potrafią być nieprzewidywalne, a nawet zabójcze. W szczególności krzyżówki z wilkami. Bez wątpienia naraziłam się na niebezpieczeństwo, ale nie sądzę, by szczęście odegrało wtedy jakąkolwiek rolę. Jedno jest pewne: nigdy w całym swoim życiu nie czułam się zagrożona przez psy czy wilki. W jakiś sposób psowate mnie rozumieją, jakbyśmy posługiwali się tym samym językiem. Nie potrafię wyjaśnić tego fenomenu. Nie bałam się sfory i z niecierpliwością czekałam na kolejne spotkanie, ale zdawałam sobie sprawę, że innym pomysł podchodzenia zbyt blisko nie przypadnie do gustu. – Shelton ma rację – przyznał Ben. – Nawet jeśli jesteś zaklinaczem psów, nie możesz drugi raz tak ryzykować. – Cisnął kamykiem w wodę. – Już myślałem, że po tobie. Gdybym nie widział tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył. – To wszystko ciągle wydaje mi się takie nierealne – zgodził się z nim Shelton. No więc to było tak. Kilka lat temu pewien świeżo upieczony absolwent, opuszczając placówkę badawczą w Montanie, znalazł w zaspie ledwie żywego szczeniaka, samicę wilka. Nie mając innego wyjścia, wbrew wszelkim przepisom przemycił ją do następnej placówki – na Loggerhead. Jednak w jakiś sposób stracił podopieczną z oczu i po zakończeniu projektu opuścił wyspę, zupełnie o niej zapominając. Z biegiem czasu wilczyca stała się nieoficjalną maskotką pracowników Loggerhead. Ochrzczono ją Mgiełką; poruszała się cicho jak obłok dymu, przybiegając na posiłki i zaraz potem znikając w lesie. Mgiełka rosła i dojrzewała. Dobrze karmiona, lubiła figlować z ludźmi i była niegroźna dla rezusów. Choć nigdy nie otrzymała oficjalnego pozwolenia, mogła żyć wszędzie, gdzie przyszła jej na to ochota, i swobodnie biegać po wyspie. Mniej więcej rok później na scenę niespodziewanie wkroczył owczarek niemiecki. Nikt nie wie, jak dostał się na Loggerhead – żaden swat nie przyznał się do winy. Psi kawaler musiał natychmiast wpaść w oko pannie Mgiełce, ponieważ już kilka miesięcy później urodziło się szczenię – wolfdog, czyli mieszaniec wilka z psem. Przez następny rok sfora liczyła trzy osobniki, aż w końcu w rodzinie pojawiło się drugie młode. Wypatrzyłam je jako pierwsza dwa miesiące po moim przybyciu na Morris Island, w listopadzie. Nadałam mu nawet imię. Jak się poznaliśmy? Całą paczką wylegiwaliśmy się na Turtle Beach, gdy nagle usłyszeliśmy w lesie trzaski. Zaciekawiona ruszyłam na palcach między drzewa, spodziewając się, że będę świadkiem jakichś małpich wygłupów. Zamiast tego zobaczyłam psy, które ujadały i wyły, kręcąc się niespokojnie wokół jamy. Gdzieś z dołu dolatywało ciche piszczenie. Musiały mnie usłyszeć lub wyczuć, bo raptem sfora zamarła. Wpatrywały się we mnie

trzy pary oczu. Zastygłam w bezruchu, żeby nie kiwnąć choćby palcem. Mgiełka patrzyła w moją stronę z uniesionym pyskiem, węsząc. Wielka przewodniczka stada, pełnej krwi wilczyca. Wściekła. Na mnie. Ups. Zaczęłam się pocić jak ruda mysz. Z gardła Mgiełki wydobył się pomruk. Z postawionymi uszami i nastroszoną sierścią zrobiła krok w moją stronę. Rozsądny człowiek natychmiast by się wycofał, ale na punkcie psów mam zupełnego fioła. Coś w tej jamie potrzebowało mojej pomocy, byłam tego pewna. Przesuwałam się ostrożnie, cal po calu, pragnąc, by Mgiełka mnie zrozumiała. Zaufaj mi. Nie jestem zagrożeniem. Jej oczy były tak wielkie, że wyraźnie widziałam białka. Podwinęła wargi, obnażając lśniące siekacze, a pomruk przemienił się w warczenie. Drugie ostrzeżenie. – Ciii... – próbowałam ją uspokoić. – Jestem przyjacielem. – Pół kroku. – Tylko tam zajrzę. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. Kątem oka dostrzegłam ruch. Zerknęłam w bok. Moi przyjaciele, stojąc w bezpiecznej odległości, obserwowali mnie z niedowierzaniem. Zignorowałam ich i zrobiłam kolejne pół kroku. Mgiełka skoczyła do przodu. Zatrzymała się dwie stopy ode mnie. Trzecie warknięcie, pełnym gardłem. Dołączyły do niej pozostałe psy. Warczenie było dzikie, przeraźliwe. Poczułam uderzenie adrenaliny. Może to jednak nie był najlepszy pomysł. Spuściwszy wzrok, powoli rozłożyłam ręce. Trwałam w bezruchu, błagając Mgiełkę, by mnie zrozumiała. Wiedziałam, że balansuję na krawędzi. Nic nie mów. Nie ruszaj się. W uszach dudniła mi krew, po plecach spływały krople potu. Wciąż trzymając głowę nisko, popatrzyłam w górę. Mgiełka uchwyciła moje spojrzenie. Miałam wrażenie, że się waha, analizuje sytuację na swój wilczy sposób. I nagle okrążyła mnie, by stanąć obok towarzysza i dziecka. Wszyscy troje jednocześnie spojrzeli na jamę, a potem na mnie. Dostałam pozwolenie. Tak mi się wydawało. Miałam nadzieję. Zaryzykowałam kolejny ostrożny krok. Sfora nie spuszczała ze mnie wzroku, ale nie drgnęła. Szybko, Tory. Kończy ci się czas. Podeszłam bliżej i zajrzałam do jamy. Okazało się, że to opuszczony szyb. Ktoś przykrył go deskami, ale zbutwiałe drewno nie wytrzymało. Dziesięć stóp niżej skowyczała żałośnie mała puszysta kulka, spoglądając w górę idealnie niebieskimi oczami. Młode psa i wilka. Na mój widok szczeniak wspiął się na tylne łapy. Drapał pazurami o ścianę szybu, zdesperowany, by dołączyć do matki. Bez namysłu padłam na brzuch, chwyciłam za długie pnącze, zwiesiłam nogi z krawędzi szybu i zaparłam się o ścianę. Kurczowo ściskając łodygę, zaczęłam się opuszczać zmodyfikowaną techniką zjazdu na linie. Jeden skok. Drugi.

Coś zasłoniło słońce. Spojrzałam do góry – nad moją głową wisiały trzy pyski, ślepia uważnie obserwowały każdy mój ruch. Żadnej presji. Zjeżdżałam dalej ostrożnie jak jasny gwint. Trzy. Cztery. Pięć. W połowie drogi namacałam stopami serię wąskich występów. Używając ich jak stopni, pokonałam dystans dzielący mnie od przerażonego szczeniaka. Ujadał podekscytowany, nie mogąc doczekać się ratunku. Usiadłam, by zaczerpnąć oddechu. Mój nowy przyjaciel siedział na pękniętej beczce ze stemplem Gotowane orzechy z Cooper River. Wlazł mi na kolana i polizał mnie po twarzy. Uroczy. To właśnie wtedy nadałam mu imię. Cooper. Z góry doleciało ostre szczeknięcie. Mgiełka zaczynała się niecierpliwić. Ostrożnie podniósłszy puchaty ładunek, oparłam się plecami o ścianę, by rozpatrzyć wszystkie możliwości. Szyb nie był idealnie gładki, tu i tam ze ścian sterczały głazy i korzenie. Stosunkowo łatwa wspinaczka. Łatwa, gdy nad głową nie wisi człowiekowi sfora wściekłych drapieżników, gotowych pożreć go na śniadanie. Podtrzymując szczeniaka w zgięciu jednej ręki, zaczęłam podciągać się drugą, wolno, stopa za stopą. Chwyt, podciągnięcie, krok. Chwyt, podciągnięcie, krok. Mój ruchliwy pasażer zaszczekał zabawnie cienkim głosem. – Jasna sprawa, Coop. Lepiej się trzymaj. Myślałam, że odpadną mi ręce, gdy moja głowa wreszcie wydostała się ponad poziom gruntu. Nos w nos z wilkiem. Mgiełka. Ze szczękami kilka cali od mojego gardła. Niespiesznym ruchem położyłam Coopa na ziemię. Wilcza mamuśka chwyciła go zębami za kark i skoczyła w krzaki. Dwa kolejne mignięcia i sfora zniknęła. Drżąc, wydostałam się z szybu, po czym zaczęłam czyścić ubranie. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Misja wykonana, a ja ciągle żyję. Strzepując z siebie ziemię, spojrzałam w kierunku moich towarzyszy. Hi z trudem łapał powietrze, Ben i Shelton kręcili głowami. Mimo to wrażenie zbiorowej ulgi było niemalże namacalne. Wszyscy trzej kazali mi przysiąc, że już nigdy nie zachowam się tak lekkomyślnie. Przysięgłam, ale tylko po to, żeby ich udobruchać. Wiedziałam, że gdybym miała okazję, zrobiłabym to ponownie. Kiedy wracaliśmy na plażę, z prawej strony raczej wyczułam, niż usłyszałam szelest. Zerknęłam w stronę drzew – w półmroku lśniła para złotych oczu. Mgiełka. Przyglądała mi się przez chwilę, po czym zniknęła w lesie. Chyba nigdy nie byłam bardziej dumna. Od tego zajścia minęły całe miesiące, a ja nie spotkałam więcej wilczycy ani jej sfory. Czy wciąż by mnie pamiętali, gdybym ich odnalazła? Czy Coop by mnie pamiętał? Tak. Na pewno. Z tą radosną myślą byłam gotowa przemierzyć całą wyspę. Daliśmy Hi jeszcze kilka chwil na uspokojenie żołądka, po czym ruszyliśmy w górę wzniesienia, a później ścieżką do instytutu badawczego. I wpakowaliśmy się prosto w kłopoty.

ROZDZIAŁ 6 Hi został pojmany przez wroga. Dobra, trochę przesadzam. Ale tylko trochę. Gdy wspięliśmy się na grzbiet pagórka, u jego podnóża wyrósł kompleks IBLI. Na obszarze otoczonym przez stalową siatkę o wysokości jakichś ośmiu stóp stał tuzin ciasno upchniętych budynków. Te ze stali i szkła mieściły w swych wnętrzach laboratoria badawcze, natomiast aluminiowe hangary zapewniały przestrzeń magazynową na sprzęt, pożywienie dla małp, zaopatrzenie i pojazdy. W ogrodzeniu znajdowały się tylko dwa przejścia: główna brama prowadząca do przystani oraz mniejsza wychodząca na Turtle Beach. Hi stał przy głównej bramie. I nie był sam. – No to się doigrał... – Shelton przysłonił dłonią oczy, spoglądając w dół wzniesienia. – Urządzą nam przez niego piekło. – Niech to szlag – w głosie Bena było słychać napięcie. – To Karsten. Oczywiście, pomyślałam. Któż by inny. – Macha, żebyśmy zeszli – zauważył Shelton. – To co, zwiewamy, gdzie pieprz rośnie? – dodał, próbując swoich sił w sarkazmie. Nie było sensu uciekać, doktor Karsten wiedział, kim jesteśmy. Co gorsza, wiedział też, kim są nasi rodzice. A niech to. – Chodźmy – powiedziałam zdecydowanie pewniej, niż się czułam. – Karsten wie, że wolno nam tu przebywać, jeśli nie łamiemy przepisów. Nie rozumiem, dlaczego za każdym razem suszy nam głowę. Wyspa Loggerhead jest w zasadzie zamknięta dla ludzi z zewnątrz. Ponieważ jednak pracują tu nasi rodzice, zarząd zezwolił nam na odwiedziny – pod warunkiem że nie będziemy sprawiać problemów i wałęsać się po obszarach o ograniczonym dostępie. – Doktorowi K. nigdy się nie podobało, że wolno nam chodzić po wyspie – stwierdził Shelton. – Mój tato mówił, że on cały czas próbuje zakazać nam wstępu, ale nie ma wystarczającego poparcia. Ten dupek zachowuje się tak, jakbyśmy byli jakimiś terrorystami. – W końcu zepsułeś ten samochód terenowy – zauważył śmiertelnie poważnie Ben. – Jasne. – Shelton przewrócił oczami. – Shelton zepsuł samochód. Nie Ben i Shelton, ponieważ Ben lepiej chowa się w lesie. Więc tylko Shelton. – Szturchnął Bena w ramię. – A tak na marginesie, nie ma za co, panie Blue. – Przecież już mówiłem, że mam u ciebie dług. Ruszyliśmy w dół zbocza. Po obu stronach ścieżki widać było tylko drzewa. Bez niespodzianek – pomijając główną jednostkę instytutu badawczego, na wyspie nie ma żadnych trwałych konstrukcji. Przecina ją tylko kilka zarośniętych ścieżek. Od samego początku IBLI projektowano w taki sposób, by jakakolwiek ingerencja człowieka na wyspie była niewidoczna. Rzeczywistość nie odbiega zbytnio od tych założeń. Schodząc ze wzniesienia, rozmyślałam o wszystkich odjazdowych badaniach, jakie prowadzono na Loggerhead. Najbardziej podobała mi się kolonia naczelnych, ale była tu też stacja zwierząt morskich. To właśnie tam Kit studiuje życie swoich ukochanych żółwi i delfinów. Rezerwaty przyrody przyciągają wszelkiej maści ornitologów i botaników, więc jest ich pod dostatkiem. I facetów od motyli. Bagniska obudziły zainteresowanie wielbicieli aligatorów, a archeolodzy prowadzą wykopaliska na płaskowyżu i w głębi lądu. Elitarne zrzeszenie kujonów. Moje ziomy. Zanim dotarliśmy z Sheltonem i Benem do bramy, Karsten zdążył zaciągnąć Hi na teren ośrodka. Gdy się zbliżyliśmy, obrócił się i pokazał, że mamy do niego podejść.

Nie było wyjścia – posłuchaliśmy. Doktor Marcus E. Karsten, kierownik Instytutu Medycyny Weterynaryjnej na Uniwersytecie Charleston i dyrektor IBLI. Osobiście wolę określenie „główny dupowłaz”, bo właśnie tam przez większość czasu trzyma swoją głowę. Znany przede wszystkich z prac na temat wirusa Ebola, Karsten mógł się poszczycić nienaganną reputacją wśród epidemiologów zwierząt. Nadzorował wszystkie badania prowadzone na Loggerhead. Był również absolutną gadziną. Z pewnością nie grzeszył urodą. Przed sześćdziesiątką, kościsty, w okularach; ciemne rzednące włosy, supermodnie zaczesane na łysinę. Fartuch laboratoryjny wykrochmalony tak mocno, że fałdami można by kroić ser. Jedno trzeba mu przyznać: nie traktował nas jak dzieci. Traktował nas jak kryminalistów. Stał razem z Hi przed budynkiem numer jeden, największym w kompleksie. W środku znajdowały się najlepiej i najdrożej wyposażone laboratoria. W jedynce pracował ojciec Hi. A także Kit. Poza tym mieściły się tam biura ochrony. Po prostu świetnie. – Chodźcie tutaj i wytłumaczcie się. Spełniliśmy pierwsze żądanie, ale drugiego już nie. Karsten skupił uwagę na Hi. – Panie Stolowitski, dlaczego przekrada się pan przez las? – W dżungli rozbił się mój samolot. Mieszkam na tej wyspie od miesięcy. Stul dziób, Hi! To nie było mądre. – Okropne – rzucił Karsten lodowatym tonem. – Ale twoja mama będzie zachwycona, gdy się dowie, że przeżyłeś. Mam zadzwonić do niej już teraz? Oczy Hi na chwilę zrobiły się wielkie jak spodki. – Rozchorowałem się... – wymamrotał. – Ciężka przeprawa. Współczułam mu. Wyglądał okropnie. – A reszta? Wy też źle się czujecie? Może przyszliście na terapię weterynaryjną? – Doktorze Karsten, czy zrobiliśmy coś nie tak? – zapytał wyjątkowo uprzejmie Shelton. – Myślałem, że wolno nam przypływać na wyspę, skoro jesteśmy na zatwierdzonej liście. Może pan sprawdzić, chętnie zaczekamy. – Cudownie. – Karsten nie dał się nabrać. Nigdy nie dawał. – Wolno wam tu przebywać wyłącznie pod warunkiem, że nie będziecie sprawiać kłopotów. – Zlustrował całą naszą paczkę. – A zawsze sprawiacie. Czułam, jak robię się czerwona ze złości. Człowieku, zaraz tego pożałujesz. Co za absurd! – Doktorze Karsten, chciałam zobaczyć się z tatą. Przyszłam tutaj prosto z przystani. O ile się nie mylę, wszystkie moje szczepienia są w najlepszym porządku. Mogę panu jeszcze w czymś pomóc? Trochę się spieszę. Słyszeliście kiedyś dźwięk, jaki wydaje igła gramofonowa na starej płycie? Ja właśnie usłyszałam. Chłopaki cofnęły się trochę. Karsten wlepił we mnie wzrok. Mijały długie, bolesne sekundy, aż w końcu uśmiechnął się złośliwie. – Panna Brennan. Jak zwykle urocza. – Jeszcze przez chwilę nad czymś się zastanawiał, po czym dodał półgłosem: – I nie jest ani trochę podobna do ojca. – Pauza. – Ale za to wypisz wymaluj Tempe.

Wydaje mi się, że nie miałam usłyszeć tych słów. Chociaż nie dałam tego po sobie poznać, poczułam, jak rozpiera mnie duma. Karsten znał ciotkę Tempe na gruncie zawodowym, nie słyszałam jednak całej historii i nie byłam pewna, czy to pokrewieństwo działało na moją korzyść, czy może wręcz odwrotnie. Niespodziewanie Karsten przybrał rzeczowy ton: – Trzymajcie się z dala od Turtle Beach, przeprowadzamy tam testy ekologiczne. Chile Beach jest chyba otwarta. Do Tern Point tradycyjnie nie wolno się zbliżać. – Spojrzał na zegarek. – I przede wszystkim nie wchodźcie nikomu w drogę. Odwrócił się i ruszył ciężkim krokiem w stronę budynku, ale nagle przystanął. – Panno Brennan? Przełknęłam głośno ślinę. – Tak, proszę pana? – Doktor Howard ma pacjenta. Śruba łodzi zraniła żółwia, który płynął przez kanał. Pani ojcu nie wolno teraz przeszkadzać. – Kolejny obrót i już go nie było. Uff. Obserwowały mnie trzy pary oczu. – No, co jest? – Ciągle nie wierzę, że odważyłaś się przygadać doktorowi K. – Shelton wyglądał na wstrząśniętego. Hi zachichotał. – Masz większe jaja niż ja. – Dzięki, Hi. Na pewno to sobie zapamiętam. – Wszystko jedno, ważne, że zadziałało – odezwał się Ben. – Dobra robota, Tor. Podobała mi się wymówka z tatusiem. Masz zimną krew. – Rzucił okiem na tyły kompleksu. – Ale może powinniśmy darować sobie wykurzanie piesków z lasu? – Wolfdogów – poprawiłam go. – Cóż, w każdym razie dwa z nich to wolfdogi. – Dostrzegłam swoje odbicie w szybie budynku numer jeden. Pomyślałam, że fajnie byłoby spotkać się z Kitem, ale nie chciałam igrać z ogniem. Wybacz, Kit. Nie da rady. – Nie ma mowy – odparłam. – Idziemy szukać sfory. – I może jakichś małp. Koniecznie chcę zobaczyć małpy. – Hi odzyskał dobry humor. – Won’t you take me to Monkey Town! – Popisał się ruchem tanecznym znanym powszechnie pod nazwą „wózek na zakupy”. – Jasna sprawa, Hi – odpowiedziałam, wciąż patrząc w stronę laboratorium. – Zabiorę cię do Monkey Town. Tylko błagam, nigdy więcej tego nie śpiewaj. – Tragedia – zgodził się ze mną Ben. – Okropny, okropny dowcip. Wstydź się. Hi kiwnął poważnie głową. – Rzeczywiście, nie był to mój najlepszy numer. – Na koń, drużyno! – Shelton zakręcił palcem w powietrzu, gotowy na wyprawę. Niczym krasnale Królewny Śnieżki, gęsiego wymaszerowaliśmy przez tylną bramę. Hej, ho, hej, ho, do lasu by się szło...