jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Wydanie elektroniczne 2015
ISBN 978-83-271-5277-0
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Brendan Reichs chciałby zadedykować tę książkę
swojej pięknej
żonie Emily, idealnej, nowo narodzonej córce Alice
i synowi
Henry’emu, wcielonemu żywiołowi. To Wy jesteście
sensem życia.
Kathy Reichs chciałaby zadedykować tę książkę
swoim wspaniałym
irlandzkim i łotewskim krewnym. Tá grá agam duit. Es
jūs mīlu.
PROLOG
97 dni wcześniej
Lekka bryza przemykała wśród wydm Turtle Beach.
Delikatne podmuchy wzbijały kłęby białego piasku,
po czym niknęły ze świstem w ciemnym lesie za plażą.
Niebo było ogromne, ciemne i bezksiężycowe. Choć
słońce zaszło już dawno temu, powietrze pozostało parne,
duszne i ciepłe.
Kolejna spokojna noc na Loggerhead Island.
Lecz nietętniąca życiem jak zwykle.
Tuż za granicą lasu, pod majaczącym na horyzoncie Tern
Point, stado małp zgromadziło się wysoko pośród gałęzi
sosny długoigielnej.
W ciszy.
Obserwując poszycie leśne.
Poniżej, na małej łące, która otaczała potężne korzenie
drzewa, łopata to wznosiła się, to znów opadała. Świeża
ziemia lądowała na szczycie sterty sięgającej kopaczowi
do kolan.
Człowiek ów miał na sobie grubą brązową pelerynę,
zupełnie nieodpowiednią na duszący upał. Przytłaczała go,
wydęta, sięgająca aż po czubki znoszonych czarnych
buciorów.
Na zmarszczonych brwiach lśnił pot.
Postać znieruchomiała, uśmiechnęła się do małpiej
publiczności, zadowolona, że ma z kim dzielić tę chwilę.
Lata wyczekiwania, a później miesiące drobiazgowego
planowania.
W końcu nadszedł czas.
Gra wkrótce się rozpocznie.
Kopacz wrócił do pracy, cierpliwie, wytrwale dłubiąc
w żyznej, czarnej glebie. Dół miał już trzy stopy i wciąż się
pogłębiał.
Już prawie koniec.
Kopacz znów zrobił sobie przerwę. Przeciągnął się
i odetchnął głęboko, chłonąc odurzającą woń iłowatej
ziemi, mokrej trawy i wiciokrzewu.
Wyrwał mu się chichot – przenikliwy i jakby ptasi.
Rozbrzmiewał przez długą chwilę, po czym umilkł
z atonalnym piskiem.
Naczelne w górze uniosły się z niepokojem, świadome
niebezpieczeństwa. Dwa młode samce czmychnęły wyżej,
w cień leśnego okapu. Ale reszta została. Urzeczona.
Zapatrzona.
Rzuciwszy łopatę, kopacz sięgnął do płóciennego worka
i wydobył z niego małe zawiniątko. Ucałował je
i z nabożną czcią złożył w dole.
Gra była gotowa.
– A teraz mnie znajdź – wyszeptał. Dudnienie jego serca
było dość głośne, by uciszyć żaby.
Nucąc niemelodyjnie, kopacz zasypał dół i przykrył go
opadłymi liśćmi. Cofnął się o krok. Drżącym palcem
namacał guzik zegarka na rękę. Wcisnął.
Ding.
Dziecinny chichot rozbrzmiał raz jeszcze.
Zrobione. Klucz został zakopany.
– Czas na zabawę.
Podniósłszy worek i łopatę, nieznajoma postać
przepadła wśród cieni.
ROZDZIAŁ 1
Kołowrotek zazgrzytał, niemal wyrywając wędzisko
z moich palców.
– Hej! – Chwyciłam mocno wędkę. – Złapałam jakąś
energiczną sztukę!
– Spokojnie. – Z ciemnobrązowych oczu Bena biła
przestroga. – Żyłka pęknie, jeśli nie będziesz ostrożna.
Tern Point, Loggerhead Island. Ben Blue i ja
siedzieliśmy na szerokim skalnym występie dwadzieścia
stóp nad Atlantykiem. Tkwiliśmy tam od godziny, ryby nie
brały.
Aż do tej chwili.
– Co mam robić?! – Pierwszy raz w życiu łowiłam
na spinning i miałam w głowie kompletną pustkę.
Wytarłam spoconą dłoń o szarą koszulkę polo.
– Obie ręce na wędzisku! – Czułam, że Ben najchętniej
przejąłby wędkę, ale stłumił w sobie to pragnienie. –
Popuść trochę, ściągnij, a potem jeszcze raz popuść. Tylko
uważaj. To nie jest sprzęt do sportowego łowienia.
Posłuchałam jego instrukcji, pozwalając, by ryba sama
się zmęczyła. W końcu tuż pod powierzchnią wody
mignęła mi trzepocząca się srebrna smuga.
Ben gwizdnął, odgarniając za ucho długie do ramion
czarne włosy.
– Spora sztuka. Piękna zdobycz.
– Dzięki. Przejmiesz? – Ręce aż mnie paliły od tej
niekończącej się walki. – Ten potwór ani myśli się poddać.
Ben wziął wędkę. Pod jego czarnym podkoszulkiem
i obciętymi spodniami khaki naprężyły się mięśnie.
Spośród wszystkich Nosicieli to Ben był najsilniejszy.
I najbliższy naturze. Większość wolnego czasu spędzał
na świeżym powietrzu, o czym świadczyła jego miedziana
opalenizna.
Rodzina Blue twierdzi, że wywodzi się od plemienia
Sewee – miejscowych Indian, którzy przed trzema wiekami
znikli z kart historii. Oczywiście, nie ma na to żadnych
dowodów. Tylko nie wspominajcie o tym przy Benie.
Mała łódź Bena, Sewee, jest naszym podstawowym
środkiem transportu. Stara, szesnastostopowa motorówka
Boston Whaler służy nam do eksplorowania wysp
barierowych w okolicach Charlestonu. I wynajdywania
najlepszych łowisk, takich jak to.
Kilka chwil później na końcu mojej żyłki zawisł lśniący,
miotający się jeniec. Ben podciągnął go na wysokość oczu.
Moja zdobycz była srebrzysta, długa na półtorej stopy
i cała pokryta drobnymi łuskami. Z pyska wyciekła jej
wąska strużka krwi.
– Makrela królewska. – Ben wyciągnął haczyk i uniósł
rybę za jedno ze skrzeli. – Dwadzieścia funtów... całkiem
spora. Dobrze, że się nie zerwała.
Złowiona ryba łapała powietrze, nadaremnie szukając
tlenu. Nasze spojrzenia się spotkały.
Nagle przestałam się dobrze bawić.
– Wrzuć ją do wody.
– Co? – Ben zmarszczył brwi. – Dlaczego? Ten gatunek
jest bardzo smaczny. Moglibyśmy też sprzedać ją na targu
rybnym w Folly Beach.
Szczęki makreli wciąż pracowały, otwierając się
i zamykając, ale już nie tak energicznie. Na czubku pyszczka
powstała bańka. Pękła.
– Wrzuć – powtórzyłam, tym razem ostrzej. – Niech
sobie jeszcze pożyje.
Ben nachmurzył się, ale dobrze wiedział, że dyskusja
nie ma sensu. W ciągu ostatniego roku chłopcy pogodzili
się z faktem, że jestem uparta i rzadko przegrywam
na argumenty. Zwłaszcza kiedy się zaprę. Zupełnie jak moja
ciotka Tempe.
Być może słyszeliście o doktor Temperance Brennan,
najsłynniejszym antropologu sądowym świata. Niektórzy
mówią o niej po prostu „ta od kości”. To moja cioteczna
babka, o czym dowiedziałam się po wypadku mojej matki,
kiedy zamieszkałam z ojcem, Kitem.
Jest też dla mnie wzorem do naśladowania. Idolem.
Chcę być taka jak ona. Mogłabym nosić wisiorek
z napisem „A co zrobiłaby Tempe?” przez siedem dni
w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Moją
największą ambicją jest zostać równie wyśmienitym
naukowcem jak Tempe. Rozwiązywać sprawy tak jak ona.
Odcisnąć swoje piętno.
– No dobra, koleżanko. – Ben chwycił naszego jeńca
za głowę i ogon. – Ciesz się, że moja przyjaciółka to
kompletny mięczak.
Wziął zamach i cisnął makrelę z powrotem do oceanu.
Uderzyła w wodę i machnąwszy ogonem, znikła nam
z oczu.
– Złapaliśmy ją – powiedziałam. – N a t y m
polegała cała zabawa. Przynajmniej dla nas, bo nie sądzę,
żeby ryba się z tym zgodziła.
– Jak tam sobie chcesz. – Ben zaczął pakować sprzęt. –
Chodźmy znaleźć resztę. Hi pewnie już się poddał.
Przymocowałam haczyki do wędzisk, po czym
rozejrzałam się po występie w poszukiwaniu śmieci. Fajnie
było wędkować razem z Benem. Nie spędzaliśmy zbyt
dużo czasu sam na sam. Poza tym Ben często przestawał
się odzywać, kiedy Hi i Shelton byli w pobliżu. Zapewne
dlatego, że ci dwaj nie dawali nikomu dojść do głosu.
Ben skończył już szesnaście lat i był najstarszym
z Nosicieli. Miał nawet prawo jazdy. Z tego powodu
powinien pełnić rolę naszego przywódcy, wolał jednak,
żebym to ja podejmowała decyzje. To dość zaskakujące,
wziąwszy pod uwagę, że byłam jedyną dziewczyną,
w dodatku najmłodszą, bo miałam dopiero czternaście lat,
i wciąż uczyłam się o Charlestonie. Ale Ben zwykle
pozwalał mi robić po swojemu.
No i całkiem nieźle wyglądał, musiałam to przyznać,
chociaż traktowałam go wyłącznie jak brata. Ben mnie
fascynował, ale też irytował. Często nie potrafiłam
rozszyfrować, co się kryje za tym jego przenikliwym
wzrokiem. Dochodziłam wówczas do wniosku, że z całej
sfory to jego rozumiem najmniej.
Zabezpieczywszy sprzęt, zeszliśmy do lasu poniżej.
Ledwie postawiłam stopę na ziemi, kiedy z listowia
wystrzeliła szara plama.
– Coop, do nogi! – Wcale nie miałam ochoty na cios
całym ciałem w przeponę. Pamiętając o nowym szkoleniu,
wolfdog wyhamował i przytruchtał, by usiąść koło mnie.
– Dobry pies. – Podrapałam go za uchem. – Gdzie twoja
rodzinka?
Na moje pytanie odpowiedział szelest liści.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że Mgiełka przycupnęła
przy wielkim cedrze za moimi plecami. Szara wilczyca
przyglądała mi się w ciszy, po czym ustąpiła miejsca
swojemu towarzyszowi, owczarkowi niemieckiemu,
którego nazwałam Polo. Za nimi brat Coopa, Buster,
na przemian żuł patyk i nim potrząsał.
– Leć – powiedziałam.
Coop wystrzelił z powrotem między krzaki, a jego
krewni podążyli w ślad za nim.
– Trzymanie się z watahą wilków to porąbany pomysł.
– Ben otarł wierzchem dłoni pot z brwi, choć temperatura
była umiarkowana. – Bez względu na to, czy należy do niej
matka twojego kundla, czy nie.
– Nie bądź mazgajem – droczyłam się. – Przecież to
w zasadzie pieski salonowe.
– Piesek salonowy nie odgryzie ci twarzy. Ani cię nie
zeżre.
– Hej, my też tworzymy sforę, pamiętasz? –
Namierzyłam ścieżkę jeleni, którą dotarliśmy do Tern
Point, i ruszyłam przez las. – Dlaczego mielibyśmy bać się
innej?
Ben nie odpowiedział. Prawda wciąż go uwierała. Nie
to co mnie.
No więc jest tak. Poprzedniej wiosny moi kumple i ja
złapaliśmy paskudnego superwirusa. Ja. Hiram. Shelton.
Ben. I, rzecz jasna, mój wolfdog, Coop.
Winowajcą był patogen stworzony przez doktora
Marcusa Karstena, byłego szefa mojego ojca w Instytucie
Badawczym Loggerhead Island. Próbując się wzbogacić
w niezbyt rozważny sposób, Karsten połączył DNA dwóch
różnych rodzajów parwowirusa i przez przypadek stworzył
zupełnie nowy szczep. Paskudny.
Na nasze nieszczęście ten mały, wredny drobnoustrój
okazał się zakaźny dla ludzi. Zaraziliśmy się nim, kiedy
ratowaliśmy Coopa, którego Karsten porwał,
by wykorzystać do badań na żywym organizmie.
Zaczęło się od choroby. Bóle głowy. Gorączka.
Omdlenia. Do wyboru, do koloru.
Potem przyszły zmiany. Zaczęliśmy ewoluować. Czy
raczej d e w o l u o w a ć.
Nawet teraz ciężko mi to opisać. Mój umysł wije się
i wykręca, sięgając do nowych zakamarków
podświadomości. Zmysły wskakują na najwyższe obroty,
są wrażliwsze niż u jakiegokolwiek człowieka.
Czasem tracę nad tym kontrolę, ulegam pierwotnym
instynktom. Obcym impulsom. Zwierzęcemu pragnieniu
polowania, zaspokojenia głodu, walki. Reszta ma
podobnie. Mniej więcej.
Choroba, koniec końców, ustąpiła, ale zmiany nie.
Nasze ciała uległy transformacji. Tyci wirusowy najeźdźca
napisał sobie nasz kod genetyczny od nowa, wplatając psie
DNA w podwójne helisy człowieka.
Zmienił nas. Ukrył wilka wewnątrz komórkowego
planu.
Zespolił w sforę.
Teraz jesteśmy Nosicielami. Aż do szpiku kości.
Najbardziej przerażające jest to, że nie wiemy, czy
choroba ustąpiła na dobre. Ani czy mutacje są trwałe. Czy
przybiorą na sile? Czy miną z czasem? Nie mamy pojęcia.
Gdy zginął Karsten, straciliśmy dostęp do wiedzy
o wirusie.
Nie znaczy to, że się poddaliśmy. Nie mamy
odpowiedzi, ale zamierzamy je znaleźć. Jak? Wciąż nad
tym pracujemy.
Ben i ja szliśmy dalej ścieżką w stronę niewielkiej
polany.
Biiip! Biiip!
Ben rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie.
W odpowiedzi przewróciłam oczami. Najwyraźniej Hi
jeszcze się nie poddał.
Biiip! Biiip! Biiip!
Wchodząc na łąkę, usłyszałam poruszone głosy.
– No to kiedy wracamy? – Shelton Devers poprawił
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
WROCŁAW2015
Tytuł oryginału Code Projekt okładki TONY SAHARA Ilustracja na okładce © TONY SAHARA Redakcja IWONA GAWRYŚ Korekta MAŁGORZATA HEIDRICH-SOWIŃSKA Redakcja techniczna ADAM KOLENDA Copyright © Brennan NextGen LLC. All rights reserved. Polish edition © Publicat S.A. MMXV (wydanie elektroniczne) Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. All rights reserved
jest znakiem towarowym Publicat S.A. Wydanie elektroniczne 2015 ISBN 978-83-271-5277-0 Publicat S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: office@publicat.pl, www.publicat.pl Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
SPIS TREŚCI Dedykacja Prolog Część I. Kryjówka Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13
Część II. Wskazówki Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Część III. Kotylion Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34
Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Część IV. Konfrontacja Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56
Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Epilog Podziękowania Przypisy
Brendan Reichs chciałby zadedykować tę książkę swojej pięknej żonie Emily, idealnej, nowo narodzonej córce Alice i synowi Henry’emu, wcielonemu żywiołowi. To Wy jesteście sensem życia. Kathy Reichs chciałaby zadedykować tę książkę swoim wspaniałym irlandzkim i łotewskim krewnym. Tá grá agam duit. Es jūs mīlu.
PROLOG 97 dni wcześniej Lekka bryza przemykała wśród wydm Turtle Beach. Delikatne podmuchy wzbijały kłęby białego piasku, po czym niknęły ze świstem w ciemnym lesie za plażą. Niebo było ogromne, ciemne i bezksiężycowe. Choć słońce zaszło już dawno temu, powietrze pozostało parne, duszne i ciepłe. Kolejna spokojna noc na Loggerhead Island. Lecz nietętniąca życiem jak zwykle. Tuż za granicą lasu, pod majaczącym na horyzoncie Tern Point, stado małp zgromadziło się wysoko pośród gałęzi sosny długoigielnej. W ciszy. Obserwując poszycie leśne.
Poniżej, na małej łące, która otaczała potężne korzenie drzewa, łopata to wznosiła się, to znów opadała. Świeża ziemia lądowała na szczycie sterty sięgającej kopaczowi do kolan. Człowiek ów miał na sobie grubą brązową pelerynę, zupełnie nieodpowiednią na duszący upał. Przytłaczała go, wydęta, sięgająca aż po czubki znoszonych czarnych buciorów. Na zmarszczonych brwiach lśnił pot. Postać znieruchomiała, uśmiechnęła się do małpiej publiczności, zadowolona, że ma z kim dzielić tę chwilę. Lata wyczekiwania, a później miesiące drobiazgowego planowania. W końcu nadszedł czas. Gra wkrótce się rozpocznie. Kopacz wrócił do pracy, cierpliwie, wytrwale dłubiąc w żyznej, czarnej glebie. Dół miał już trzy stopy i wciąż się pogłębiał. Już prawie koniec. Kopacz znów zrobił sobie przerwę. Przeciągnął się i odetchnął głęboko, chłonąc odurzającą woń iłowatej ziemi, mokrej trawy i wiciokrzewu. Wyrwał mu się chichot – przenikliwy i jakby ptasi.
Rozbrzmiewał przez długą chwilę, po czym umilkł z atonalnym piskiem. Naczelne w górze uniosły się z niepokojem, świadome niebezpieczeństwa. Dwa młode samce czmychnęły wyżej, w cień leśnego okapu. Ale reszta została. Urzeczona. Zapatrzona. Rzuciwszy łopatę, kopacz sięgnął do płóciennego worka i wydobył z niego małe zawiniątko. Ucałował je i z nabożną czcią złożył w dole. Gra była gotowa. – A teraz mnie znajdź – wyszeptał. Dudnienie jego serca było dość głośne, by uciszyć żaby. Nucąc niemelodyjnie, kopacz zasypał dół i przykrył go opadłymi liśćmi. Cofnął się o krok. Drżącym palcem namacał guzik zegarka na rękę. Wcisnął. Ding. Dziecinny chichot rozbrzmiał raz jeszcze. Zrobione. Klucz został zakopany. – Czas na zabawę. Podniósłszy worek i łopatę, nieznajoma postać przepadła wśród cieni.
ROZDZIAŁ 1 Kołowrotek zazgrzytał, niemal wyrywając wędzisko z moich palców. – Hej! – Chwyciłam mocno wędkę. – Złapałam jakąś energiczną sztukę! – Spokojnie. – Z ciemnobrązowych oczu Bena biła przestroga. – Żyłka pęknie, jeśli nie będziesz ostrożna. Tern Point, Loggerhead Island. Ben Blue i ja
siedzieliśmy na szerokim skalnym występie dwadzieścia stóp nad Atlantykiem. Tkwiliśmy tam od godziny, ryby nie brały. Aż do tej chwili. – Co mam robić?! – Pierwszy raz w życiu łowiłam na spinning i miałam w głowie kompletną pustkę. Wytarłam spoconą dłoń o szarą koszulkę polo. – Obie ręce na wędzisku! – Czułam, że Ben najchętniej przejąłby wędkę, ale stłumił w sobie to pragnienie. – Popuść trochę, ściągnij, a potem jeszcze raz popuść. Tylko uważaj. To nie jest sprzęt do sportowego łowienia. Posłuchałam jego instrukcji, pozwalając, by ryba sama się zmęczyła. W końcu tuż pod powierzchnią wody mignęła mi trzepocząca się srebrna smuga. Ben gwizdnął, odgarniając za ucho długie do ramion czarne włosy. – Spora sztuka. Piękna zdobycz. – Dzięki. Przejmiesz? – Ręce aż mnie paliły od tej niekończącej się walki. – Ten potwór ani myśli się poddać. Ben wziął wędkę. Pod jego czarnym podkoszulkiem i obciętymi spodniami khaki naprężyły się mięśnie. Spośród wszystkich Nosicieli to Ben był najsilniejszy. I najbliższy naturze. Większość wolnego czasu spędzał
na świeżym powietrzu, o czym świadczyła jego miedziana opalenizna. Rodzina Blue twierdzi, że wywodzi się od plemienia Sewee – miejscowych Indian, którzy przed trzema wiekami znikli z kart historii. Oczywiście, nie ma na to żadnych dowodów. Tylko nie wspominajcie o tym przy Benie. Mała łódź Bena, Sewee, jest naszym podstawowym środkiem transportu. Stara, szesnastostopowa motorówka Boston Whaler służy nam do eksplorowania wysp barierowych w okolicach Charlestonu. I wynajdywania najlepszych łowisk, takich jak to. Kilka chwil później na końcu mojej żyłki zawisł lśniący, miotający się jeniec. Ben podciągnął go na wysokość oczu. Moja zdobycz była srebrzysta, długa na półtorej stopy i cała pokryta drobnymi łuskami. Z pyska wyciekła jej wąska strużka krwi. – Makrela królewska. – Ben wyciągnął haczyk i uniósł rybę za jedno ze skrzeli. – Dwadzieścia funtów... całkiem spora. Dobrze, że się nie zerwała. Złowiona ryba łapała powietrze, nadaremnie szukając tlenu. Nasze spojrzenia się spotkały. Nagle przestałam się dobrze bawić. – Wrzuć ją do wody.
– Co? – Ben zmarszczył brwi. – Dlaczego? Ten gatunek jest bardzo smaczny. Moglibyśmy też sprzedać ją na targu rybnym w Folly Beach. Szczęki makreli wciąż pracowały, otwierając się i zamykając, ale już nie tak energicznie. Na czubku pyszczka powstała bańka. Pękła. – Wrzuć – powtórzyłam, tym razem ostrzej. – Niech sobie jeszcze pożyje. Ben nachmurzył się, ale dobrze wiedział, że dyskusja nie ma sensu. W ciągu ostatniego roku chłopcy pogodzili się z faktem, że jestem uparta i rzadko przegrywam na argumenty. Zwłaszcza kiedy się zaprę. Zupełnie jak moja ciotka Tempe. Być może słyszeliście o doktor Temperance Brennan, najsłynniejszym antropologu sądowym świata. Niektórzy mówią o niej po prostu „ta od kości”. To moja cioteczna babka, o czym dowiedziałam się po wypadku mojej matki, kiedy zamieszkałam z ojcem, Kitem. Jest też dla mnie wzorem do naśladowania. Idolem. Chcę być taka jak ona. Mogłabym nosić wisiorek z napisem „A co zrobiłaby Tempe?” przez siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Moją największą ambicją jest zostać równie wyśmienitym
naukowcem jak Tempe. Rozwiązywać sprawy tak jak ona. Odcisnąć swoje piętno. – No dobra, koleżanko. – Ben chwycił naszego jeńca za głowę i ogon. – Ciesz się, że moja przyjaciółka to kompletny mięczak. Wziął zamach i cisnął makrelę z powrotem do oceanu. Uderzyła w wodę i machnąwszy ogonem, znikła nam z oczu. – Złapaliśmy ją – powiedziałam. – N a t y m polegała cała zabawa. Przynajmniej dla nas, bo nie sądzę, żeby ryba się z tym zgodziła. – Jak tam sobie chcesz. – Ben zaczął pakować sprzęt. – Chodźmy znaleźć resztę. Hi pewnie już się poddał. Przymocowałam haczyki do wędzisk, po czym rozejrzałam się po występie w poszukiwaniu śmieci. Fajnie było wędkować razem z Benem. Nie spędzaliśmy zbyt dużo czasu sam na sam. Poza tym Ben często przestawał się odzywać, kiedy Hi i Shelton byli w pobliżu. Zapewne dlatego, że ci dwaj nie dawali nikomu dojść do głosu. Ben skończył już szesnaście lat i był najstarszym z Nosicieli. Miał nawet prawo jazdy. Z tego powodu powinien pełnić rolę naszego przywódcy, wolał jednak, żebym to ja podejmowała decyzje. To dość zaskakujące,
wziąwszy pod uwagę, że byłam jedyną dziewczyną, w dodatku najmłodszą, bo miałam dopiero czternaście lat, i wciąż uczyłam się o Charlestonie. Ale Ben zwykle pozwalał mi robić po swojemu. No i całkiem nieźle wyglądał, musiałam to przyznać, chociaż traktowałam go wyłącznie jak brata. Ben mnie fascynował, ale też irytował. Często nie potrafiłam rozszyfrować, co się kryje za tym jego przenikliwym wzrokiem. Dochodziłam wówczas do wniosku, że z całej sfory to jego rozumiem najmniej. Zabezpieczywszy sprzęt, zeszliśmy do lasu poniżej. Ledwie postawiłam stopę na ziemi, kiedy z listowia wystrzeliła szara plama. – Coop, do nogi! – Wcale nie miałam ochoty na cios całym ciałem w przeponę. Pamiętając o nowym szkoleniu, wolfdog wyhamował i przytruchtał, by usiąść koło mnie. – Dobry pies. – Podrapałam go za uchem. – Gdzie twoja rodzinka? Na moje pytanie odpowiedział szelest liści. Odwróciłam się i zobaczyłam, że Mgiełka przycupnęła przy wielkim cedrze za moimi plecami. Szara wilczyca przyglądała mi się w ciszy, po czym ustąpiła miejsca swojemu towarzyszowi, owczarkowi niemieckiemu,
którego nazwałam Polo. Za nimi brat Coopa, Buster, na przemian żuł patyk i nim potrząsał. – Leć – powiedziałam. Coop wystrzelił z powrotem między krzaki, a jego krewni podążyli w ślad za nim. – Trzymanie się z watahą wilków to porąbany pomysł. – Ben otarł wierzchem dłoni pot z brwi, choć temperatura była umiarkowana. – Bez względu na to, czy należy do niej matka twojego kundla, czy nie. – Nie bądź mazgajem – droczyłam się. – Przecież to w zasadzie pieski salonowe. – Piesek salonowy nie odgryzie ci twarzy. Ani cię nie zeżre. – Hej, my też tworzymy sforę, pamiętasz? – Namierzyłam ścieżkę jeleni, którą dotarliśmy do Tern Point, i ruszyłam przez las. – Dlaczego mielibyśmy bać się innej? Ben nie odpowiedział. Prawda wciąż go uwierała. Nie to co mnie. No więc jest tak. Poprzedniej wiosny moi kumple i ja złapaliśmy paskudnego superwirusa. Ja. Hiram. Shelton. Ben. I, rzecz jasna, mój wolfdog, Coop. Winowajcą był patogen stworzony przez doktora
Marcusa Karstena, byłego szefa mojego ojca w Instytucie Badawczym Loggerhead Island. Próbując się wzbogacić w niezbyt rozważny sposób, Karsten połączył DNA dwóch różnych rodzajów parwowirusa i przez przypadek stworzył zupełnie nowy szczep. Paskudny. Na nasze nieszczęście ten mały, wredny drobnoustrój okazał się zakaźny dla ludzi. Zaraziliśmy się nim, kiedy ratowaliśmy Coopa, którego Karsten porwał, by wykorzystać do badań na żywym organizmie. Zaczęło się od choroby. Bóle głowy. Gorączka. Omdlenia. Do wyboru, do koloru. Potem przyszły zmiany. Zaczęliśmy ewoluować. Czy raczej d e w o l u o w a ć. Nawet teraz ciężko mi to opisać. Mój umysł wije się i wykręca, sięgając do nowych zakamarków podświadomości. Zmysły wskakują na najwyższe obroty, są wrażliwsze niż u jakiegokolwiek człowieka. Czasem tracę nad tym kontrolę, ulegam pierwotnym instynktom. Obcym impulsom. Zwierzęcemu pragnieniu polowania, zaspokojenia głodu, walki. Reszta ma podobnie. Mniej więcej. Choroba, koniec końców, ustąpiła, ale zmiany nie. Nasze ciała uległy transformacji. Tyci wirusowy najeźdźca
napisał sobie nasz kod genetyczny od nowa, wplatając psie DNA w podwójne helisy człowieka. Zmienił nas. Ukrył wilka wewnątrz komórkowego planu. Zespolił w sforę. Teraz jesteśmy Nosicielami. Aż do szpiku kości. Najbardziej przerażające jest to, że nie wiemy, czy choroba ustąpiła na dobre. Ani czy mutacje są trwałe. Czy przybiorą na sile? Czy miną z czasem? Nie mamy pojęcia. Gdy zginął Karsten, straciliśmy dostęp do wiedzy o wirusie. Nie znaczy to, że się poddaliśmy. Nie mamy odpowiedzi, ale zamierzamy je znaleźć. Jak? Wciąż nad tym pracujemy. Ben i ja szliśmy dalej ścieżką w stronę niewielkiej polany. Biiip! Biiip! Ben rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie. W odpowiedzi przewróciłam oczami. Najwyraźniej Hi jeszcze się nie poddał. Biiip! Biiip! Biiip! Wchodząc na łąkę, usłyszałam poruszone głosy. – No to kiedy wracamy? – Shelton Devers poprawił