Kiedyś byłaś znacznie bardziej… „bardziejsza”.
Straciłaś swoją bardziejszość.
Szalony Kapelusznik do Alicji
w filmie Alicja w Krainie Czarów (2010)
Rozdział 1
Droga Lucy Silchester,
w poniedziałek 30 maja masz spotkanie.
Nie czytałam reszty. Nie musiałam – i tak wiedziałam, o co chodzi. Zgadłam natychmiast,
gdy tylko po powrocie z pracy do wynajętej kawalerki zobaczyłam list leżący w połowie drogi od
drzwi wejściowych do kuchni, na spalonej części dywanu, tam gdzie dwa lata wcześniej
przewróciła się choinka, przysmalając światełkami dywanowe włoski. Tani i stary dywan,
wybrany przez skąpego właściciela mieszkania, przypominał zresztą raczej zszarzałą wykładzinę
i wyglądał tak, jakby deptało go w przeszłości więcej osób niż słynne „przynoszące szczęście”
genitalia turyńskiego byka z mozaiki w mediolańskiej Galerii Wiktora Emanuela II. Podobne
tekstylne cuda wyściełały nasz biurowiec, co było już bardziej na miejscu, bo akurat tamtejsze
podłogi były przeznaczone nie dla bosych stóp, lecz dla lśniącego skórzanego obuwia, które
przemieszczało się równomierną strugą między boksami a fotokopiarką, między fotokopiarką
a automatem do kawy i między automatem do kawy a schodami przeciwpożarowymi, dokąd
wszyscy wykradali się zapalić, ponieważ – o ironio – tylko tam papierosowy dym nie uaktywniał
alarmu. Sama też wzięłam udział w poszukiwaniach najodpowiedniejszego schronienia dla
pokątnych palaczy, którzy, wypierani przez wroga z kolejnych zakamarków, natychmiast
podejmowali wysiłki w celu zapewnienia sobie nowej kryjówki. Ta najnowsza była łatwa do
wytropienia: znaczyły ją zalegające setkami niedopałki – wyssane do cna przez spanikowanych,
pogrążonych w amoku nałogowców doczesne szczątki papierosów, których dusze unosiły się jak
obłok w czyichś płucach, podczas gdy ciała, porzucone i przydeptane, kończyły w stosikach na
podłodze. Żadne inne miejsce w budynku nie wzbudzało porównywalnej czci: ani kąt
z automatem do kawy, ani drzwi wyjściowe o osiemnastej, ani – już na pewno – krzesło
naprzeciw biurka Edny Larson, naszej szefowej, która połykała dobre chęci jak zepsuta maszyna
pożerająca monety, lecz niezdolna wypluć w zamian upragniony batonik.
List leżał więc sobie na moim brudnym przysmalonym dywanie. W kremowej kopercie
z ozdobnego papieru, z wykonanym czcionką George Street wielkim nadrukiem – który
w oznajmiającej moje nazwisko czerni nie pozostawiał nawet cienia wątpliwości co do adresata –
oraz, obok, ze złotą tłoczoną pieczęcią w kształcie trzech połączonych zawijasów.
Potrójna spirala życia. Wiedziałam już, co to jest, ponieważ dostałam wcześniej dwie
podobne przesyłki i zdążyłam wygooglować sobie ten symbol. Nie stawiłam się na żadne
z zaproponowanych w nich spotkań. Nie zadzwoniłam również pod podany numer, żeby je
przełożyć lub odwołać. Po prostu zignorowałam sprawę, zamiotłam ją pod dywan – czy też pod
to, co z niego zostało po upadku nieszczęsnej choinki – i zwyczajnie o niej zapomniałam. Tyle że
nie do końca. Nigdy tak naprawdę nie przestaniesz pamiętać o czymś, co zrobiłeś, choć, jak
dobrze wiesz, nie powinieneś. Takie rzeczy pałętają się w twojej świadomości, snują się po jej
obrzeżach niby złodziej przeprowadzający rekonesans przed skokiem. Widujesz je, jak teatralnie
czają się obok w pasiastej czerni i bieli i chowają za skrzynką pocztową, gdy znienacka się
odwracasz, by stawić im czoło. Albo pojawiają się niczym znajoma twarz, która miga ci
w tłumie, a potem znika. To jak irytująca wersja zabawy z Gdzie jest Wally? – skazane na klęskę
szukanie czegoś, co nie opuszcza twoich myśli nawet na moment: tej złej rzeczy, którą zrobiłeś,
nieodstępującej cię ani na krok.
I proszę, miesiąc po zignorowaniu przeze mnie drugiego listu przyszedł kolejny, z nową
datą spotkania, za to bez najmniejszej wzmianki na temat braku reakcji z mojej strony przy
dwóch poprzednich okazjach. Zupełnie jak z moją matką: takie uprzejme nieprzyjmowanie do
wiadomości moich niestosownych zachowań zawsze sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej.
Wzięłam wytworną karteczkę za róg w dwa palce i musiałam mocniej przekrzywić głowę,
bo papier obrócił się na bok. Kot znów zsikał się nie tam, gdzie trzeba. Co za ironia, doprawdy.
Ale nie miałam do niego pretensji. Fakt, że nielegalnie trzymałam zwierzę w wielopiętrowym
budynku w środku miasta, pracując w pełnym wymiarze godzin, oznaczał, że mój kot nie miał
szans, aby wyjść na dwór i sobie ulżyć. Usiłując zwalczyć poczucie winy, wszędzie
w mieszkaniu poustawiałam oprawione zdjęcia świata zewnętrznego, przedstawiające trawę,
morze, skrzynkę pocztową, kamienie, samochody na ulicy, park, inne koty, a także Gene’a
Kelly’ego. To ostatnie służyło, rzecz jasna, raczej moim potrzebom, ale żywiłam nadzieję, że
pozostałe fotografie zaspokoją wszelkie ewentualne tęsknoty mojego pupila za wychodzeniem
z domu. Albo za oddychaniem świeżym powietrzem, nawiązywaniem przyjaźni czy
zakochiwaniem się. Jak również za śpiewaniem lub tańczeniem.
Ponieważ przez pięć dni w tygodniu najczęściej nie było mnie w mieszkaniu od ósmej
rano do ósmej wieczorem, a czasami nie wracałam i na noc, nauczyłam swojego kota
„wypróżniać się” – jak to ujął koci trener – na papier, żeby stopniowo przyzwyczaić go do
kuwety. Dlatego koperta, jako jedyny kawałek papieru leżący na podłodze, musiała go po prostu
zmylić. Widziałam, jak pełen skruchy kręci się pod ścianami. Wiedział, że źle zrobił. To coś, co
zrobił, choć wiedział, że nie powinien, czaiło się gdzieś w jego świadomości.
Nie cierpię kotów, ale tego polubiłam. Nazwałam go Pan Pan, od Piotrusia Pana, dobrze
wszystkim znanego fruwającego chłopca. Pan Pan ani nie jest chłopcem, który nigdy nie
dorośnie, ani – o dziwo – nie potrafi fruwać, niemniej jednak między nim a Piotrusiem Panem
istnieje osobliwe podobieństwo i w swoim czasie takie imię wydało mi się jak najbardziej
odpowiednie. Znalazłam go w jakiejś zakazanej uliczce, miauczącego wyjątkowo żałośnie.
A może zresztą to ja tak miauczałam. Czego właściwie szukałam w takim miejscu – niech
pozostanie tajemnicą, tak czy owak, potwornie lało, ja miałam na sobie beżowy płaszcz
i utopiwszy żal po stracie idealnego chłopaka w zbyt wielu tequilach, dokładałam wszelkich
starań, by zostać drugą Audrey Hepburn, uganiając się za kotem i wołając „Kici, kici” jasnym
i niepowtarzalnym, acz stosownie zrozpaczonym głosikiem. Okazało się, że kociak urodził się
zaledwie dzień wcześniej, i to jako hermafrodyta. W związku z tym został porzucony przez
matkę albo przez właściciela – albo przez nich oboje. Choć weterynarz powiedział, że mój nowy
podopieczny anatomicznie ma więcej cech samca niż samicy, wybierając mu imię, odnosiłam
wrażenie, że przez sam ten akt biorę na siebie wyłączną odpowiedzialność za określenie również
jego płci. Pomyślałam wtedy o swoim złamanym sercu i o tym, że mój szef nie dał mi awansu, bo
uznał, że jestem w ciąży – chociaż to było po urlopie, a mojemu dorocznemu wielkiemu żarciu
zabrakło do uczty Tudorów jedynie pieczonego dzika i tylko dlatego przez cały kolejny miesiąc
miałam okropne problemy z żołądkiem – tudzież o tym, jak to pewnej nocy jakiś lump próbował
mnie obmacywać w pociągu i jak, postawiwszy się w pracy, zasłużyłam sobie u kolegów na
miano suki, i doszłam do wniosku, że mojemu kotu będzie łatwiej w życiu w męskiej roli. Sądzę
jednak, że podjęłam złą decyzję. Czasami nazywam Pana Pana Samanthą albo Mary, albo jakimś
innym żeńskim imieniem, a wtedy on spogląda na mnie z wyraźną wdzięcznością, po czym
mości się w jednym z moich butów i tęsknie wpatruje się w obcas, jakby to był symbol świata,
którego został pozbawiony. Ale bez przerwy czynię dygresje, a miałam opowiedzieć o liście.
Tym razem należało się stawić na spotkanie. Nie było rady. Nie mogłam dłużej
ignorować tych listów – nie chciałam drażnić ich nadawcy.
Tylko kto to był?
Trzymając schnącą kartkę w dwóch palcach, znów przekrzywiłam głowę, żeby ponownie
odczytać wiadomość.
Droga Lucy Silchester,
w poniedziałek 30 maja masz spotkanie.
Z wyrazami szacunku
Życie.
Życie. No tak.
Moje życie mnie potrzebowało. Przechodziłam przez trudny etap i przestałam zwracać na
nie uwagę. Straciłam czujność i zajęłam się innymi sprawami: kłopotami przyjaciół, problemami
w pracy, ciągle psującym się samochodem – takimi tam. Własne życie zupełnie zaniedbałam.
I teraz ono do mnie napisało, wezwało mnie po imieniu, więc mogłam w tej sytuacji zrobić tylko
jedno: pójść i spotkać się z nim twarzą w twarz.
Rozdział 2
Czytałam wcześniej w kolorowych magazynach, że coś takiego się zdarza, co wyjaśnia,
dlaczego nie robiłam wokół całej sprawy wielkiego halo. Ja w ogóle nie mam w zwyczaju
nadmiernie się niczym podniecać, taka już jestem. Niełatwo mnie zaskoczyć. Pewnie dlatego, że
nic nie wydaje mi się nieprawdopodobne. Wiem, brzmi to teraz tak, jakbym wierzyła w cuda, ale
nie, to też niekoniecznie. Spróbuję wyrazić się lepiej: po prostu akceptuję, co się zdarza.
Cokolwiek się zdarza. Więc list od własnego Życia, choć niezwykły, nie był niespodziewany, już
raczej niewygodny. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że kwestia ta przez bliżej nieokreślony czas
będzie wymagała ode mnie sporo uwagi, a przecież gdybym nie miała z tym problemu, w ogóle
nie dostałabym takich listów.
Rozbiłam nożem lód nawarstwiony w zamrażarce i zsiniałą z zimna dłonią wydobyłam
stamtąd mięsno-warzywną zapiekankę. Czekając na piknięcie mikrofalówki, zjadłam tost.
A potem jogurt. Ponieważ zapiekanka wciąż nie była gotowa, wylizałam też wieczko. Następnie
uznałam, że otrzymanie takiego listu upoważnia mnie do otwarcia butelki pinot grigio za 3,99
euro. Odkułam resztę lodu z zamrażalnika, co skłoniło Pana Pana do pospiesznego ukrycia się
wewnątrz kalosza w różowe serduszka, ciągle, notabene, pokrytego zaschłym błotem
stanowiącym pamiątkę po letnim festiwalu muzycznym sprzed trzech lat. Wyciągnęłam
z zamrażarki zapomnianą butelkę wina, zamarzniętego chwilowo na beton, i włożyłam do środka
nową. O tej nie zamierzałam zapomnieć. Nie mogłam. Była to ostatnia z kolekcji trzymanej
w piwniczce-z-narożnej-szafki-pod-słojem-z-ciasteczkami. Co przywiodło mi na myśl ciasteczka.
Czekając na zapiekankę, zjadłam dwa z kawałkami czekolady. Wreszcie mikrofalówka piknęła.
Wyłożyłam na talerz nieapetyczną breję, wciąż zimną w środku, ale ponieważ zabrakło mi
cierpliwości, żeby zaczekać dodatkowe trzydzieści sekund, stanęłam przy blacie i zaczęłam
skubać ciepłe brzegi.
Kiedyś gotowałam – niemal codziennie. A jeśli akurat tego nie robiłam, gotował mój
ówczesny chłopak. Sprawiało nam to przyjemność. Mieliśmy duże mieszkanie w zaadaptowanej
piekarni, z wysokimi od podłogi po sufit, oprawnymi w stal oknami i odsłoniętymi oryginalnymi
cegłami na większości ścian. Mieliśmy też otwartą, połączoną z jadalnią kuchnię i prawie co
weekend zapraszaliśmy na kolację przyjaciół. Blake uwielbiał gotować, uwielbiał gości,
uwielbiał samą myśl o wszystkich naszych przyjaciołach, a nawet rodzinie, zgromadzonych przy
naszym stole. Uwielbiał gwar, jaki powstaje za sprawą dziesięciu czy piętnastu osób, które
śmieją się, rozmawiają, jedzą, dyskutują. Uwielbiał też aromaty, tę parę nad garnkami, te ochy
i achy. Potrafił tak sobie stać przy kuchennej wyspie i opowiadając idealnie dobranymi słowami
jakąś historię, kroić cebulę, dolewać czerwonego wina do wołowiny po burgundzku albo
przypiekać przewidziany na deser omlet norweski. Nigdy nie odmierzał żadnych składników,
a zawsze zachowywał idealne proporcje. We wszystkim. Pisał o jedzeniu i podróżach, uwielbiał
wszędzie jeździć i wszystkiego próbować. Uwielbiał przygody. W weekendy nigdy nie
siedzieliśmy w domu, wspinaliśmy się jak nie na tę, to na tamtą górę, w czasie wakacji
wyprawialiśmy się do krajów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Dwa razy skakaliśmy
oboje ze spadochronem, trzy razy – na bungee. Blake był idealny.
A potem umarł.
Tak tylko żartuję: ma się doskonale. Nic mu się nie stało. Żart był może trochę okrutny –
zdaję sobie z tego sprawę. Ale się zaśmiałam. Nie, Blake nie umarł. Jest cały i zdrowy. I wciąż
idealny.
Ale go zostawiłam.
Prowadzi teraz program w telewizji. Umowę podpisał, kiedy jeszcze byliśmy razem.
Chodzi o program na kanale podróżniczym, który kiedyś ciągle razem oglądaliśmy, i teraz
czasem włączam go, i patrzę na swojego byłego chłopaka przechadzającego się po Wielkim
Murze albo zajadającego na statku w Tajlandii pad thai. A on, jak już w doskonale dobranych
słowach zarysuje sytuację, nienagannie ubrany – nawet po tygodniu łażenia po górach, kucania
w krzakach i niegolenia się – zawsze zwraca swoją idealną twarz w stronę kamery i mówi:
„Szkoda, że cię tu nie ma”. Tak się nazywa ten program. Przez długie tygodnie i miesiące, które
nastąpiły po naszym traumatycznym zerwaniu, Blake, płacząc w słuchawkę, powtarzał mi, że
nazwał go tak na moją cześć i że ilekroć wypowiada te słowa, zwraca się do mnie, tylko do mnie
i do nikogo innego. Chciał wrócić. Dzwonił codziennie. Potem co drugi dzień. Jeszcze później
raz na tydzień, ale ja wiedziałam, że długo ze sobą walczył, czekając na odpowiedni moment, by
w końcu zatelefonować. Wreszcie przestał dzwonić i zaczął wysyłać maile. Długie maile,
w których opisywał ze szczegółami, gdzie był i jak samotny czuł się beze mnie – tak
przygnębiające, że nie mogłam ich już czytać. Więc przestałam mu odpisywać. Jego wiadomości
stały się krótsze. Mniej wylewne, mniej szczegółowe, choć zawsze pełne próśb, żebyśmy się
spotkali, żebyśmy do siebie wrócili. Nie twierdzę, iż się nie wahałam: ostatecznie to idealny
mężczyzna, a to, że idealny, przystojny mężczyzna tak bardzo cię pragnie, niekiedy wystarcza,
żebyś i ty znowu go zapragnęła; ale zdarzało mi się to jedynie w chwilach słabości, kiedy sama
czułam się bardzo samotna. Nie chciałam tego. Nie żebym kogoś spotkała – powtarzałam mu to
wiele razy, mimo że pewnie byłoby łatwiej, gdybym skłamała, bo wtedy on szybciej doszedłby
do siebie. Nie chciałam nikogo. Chciałam po prostu na chwilę zwolnić. Chciałam przystanąć.
Chciałam pobyć sama ze sobą.
Rzuciłam pracę i znalazłam sobie nową, o połowę mniej płatną, w firmie produkującej
sprzęt AGD. Sprzedaliśmy mieszkanie. Wynajęłam kawalerkę wielkości maksymalnie jednej
czwartej któregokolwiek z moich wcześniejszych domów. Znalazłam kota. Niektórzy
powiedzieliby, że go ukradłam, ale tak czy owak, on lub ona należy teraz do mnie. Niekiedy pod
przymusem odwiedzam rodzinę, w te zaś wieczory, gdy go nie ma – mojego byłego chłopaka, nie
kota – czyli często, od kiedy tak podróżuje, spotykam się zawsze z tymi samymi znajomymi. Nie
tęsknię za nim, a jeśli tak, włączam telewizor i dostaję go akurat w takiej dawce, żeby znów
poczuć się zadowolona. Nie tęsknię za swoją pracą. Trochę za pieniędzmi, zwłaszcza kiedy
widzę coś w sklepie albo w gazecie, tyle że wtedy po prostu wychodzę ze sklepu albo odwracam
stronę i po sprawie. Nie tęsknię za podróżami ani za gotowaniem dla przyjaciół.
I nie jestem nieszczęśliwa.
Nie jestem.
No dobra, skłamałam.
To on zostawił mnie.
Rozdział 3
Potrzebowałam pół butelki wina, żeby zdobyć się – nie, nie na odwagę, nie brakowało mi
odwagi, niczego się nie bałam, brakowało mi chęci. Musiałam wypić pół butelki wina, żeby
nabrać chęci na kontakt z własnym Życiem, ale ostatecznie wybrałam numer podany w liście.
Czekając na połączenie, sięgnęłam po czekoladkę. Ktoś odebrał już po pierwszym sygnale, więc
nie zdążyłam jej przeżuć ani tym bardziej połknąć.
– O, przepraszam – wybełkotałam. – Mam w ustach batonik.
– Nie szkodzi, kochanie, nie ma pośpiechu – odrzekł raźnie głos starszej kobiety
o miękkim akcencie kojarzącym się z amerykańską szarlotką i Południem.
Szybko przeżułam i połknęłam. Następnie przepłukałam gardło łykiem wina. Trochę
mnie zemdliło.
– Już – odchrząknęłam.
– Co to był za batonik?
– Galaxy.
– Karmelowy czy z bąbelkami?
– Z bąbelkami.
– Mniam, mój ulubiony. W czym mogę pomóc?
– Otrzymałam list w sprawie poniedziałkowego spotkania. Nazywam się Lucy Silchester.
– Tak, Silchester, mam panią w bazie. Odpowiada pani dziewiąta rano?
– Cóż, tak naprawdę to nie dzwonię po to, żeby się umówić. Widzi pani, trzydziestego
maja w ogóle nie dam rady, pracuję.
Oczekiwałam, że odpowie coś w rodzaju: „Och, jak to niemądrze z naszej strony
zapraszać panią na spotkanie w tygodniu, najlepiej zapomnijmy o całej sprawie”. Ale nic z tego.
– Dobrze, sądzę, że zdołamy coś wymyślić. O której pani kończy?
– O szóstej.
– Więc może siódma?
– Nie mogę, bo to urodziny mojej przyjaciółki, umówiłyśmy się na kolację.
– W takim razie przerwa na lunch? Co pani na to?
– Muszę odstawić samochód do mechanika.
– Czyli podsumujmy: nie da pani rady przyjść na spotkanie, bo w ciągu dnia pani pracuje,
w czasie lunchu odstawia samochód do mechanika, a wieczorem je kolację z przyjaciółmi.
– Tak. – Najeżyłam się nagle. – Czy pani to wszystko zapisuje?
Usłyszałam w tle coś jakby stukanie w klawisze. Wpadłam w irytację. To oni się ze mną
skontaktowali, nie na odwrót. To oni zatem powinni się dostosować.
– Och, kochanie… – powiedziała kobieta po drugiej stronie, po swojemu przeciągając
sylaby: niemal widziałam, jak gorące kawałki amerykańskiej szarlotki wypadają jej z ust wprost
na klawiaturę, nieodwracalnie blokując nie tylko ją, ale też całą sprawę mojego spotkania. –
Najwyraźniej nie ma pani pojęcia o działaniu naszej bazy.
To rzekłszy, nabrała powietrza, ale zanim zdążyła znów sypnąć szarlotkowymi
okruchami, wtrąciłam:
– A ludzie zwykle mają?
Trochę zbiłam ją z pantałyku.
– Słucham?
– Kiedy kontaktują się państwo z innymi ludźmi, kiedy Życie zaprasza na spotkanie
innych ludzi – podkreśliłam – to czy ci inni zwykle wiedzą, o co chodzi?
– Cóż… – Tym razem jej południowy śpiewny akcent brzmiał szczególnie długo. –
Pewnie jedni wiedzą, drudzy nie, ale od tego tu jestem, żeby pomagać. A może byłoby pani
łatwiej, gdyby on po prostu odwiedził panią w domu? Zrobiłby to, jeślibym go poprosiła.
Już zaczęłam się nad tym zastanawiać, gdy nagle…
– On?
Zachichotała.
– Tym też ludzi zaginam.
– Czy to są zawsze oni?
– Nie, nie zawsze, czasem również one.
– A od czego to zależy?
– O, to kwestia przypadku, kochanie, całkiem niewytłumaczalna. Podobnie jak fakt, że
jesteśmy tym, kim jesteśmy. Czy to będzie problem?
Namyślałam się przez chwilę. Dlaczego właściwie miałby to być problem?
– Nie.
– Więc na którą umówić wizytę? – Znowu zastukała w klawisze.
– Wizytę? U mnie? Mowy nie ma! – wrzasnęłam do słuchawki.
Pan Pan podskoczył, otworzył oczy, rozejrzał się, po czym znów je zamknął.
– Przepraszam – przypomniałam sobie o dobrych manierach. – On nie może tu przyjść.
– Ale, o ile się nie mylę, przed chwilą powiedziała pani, że to nie będzie problem.
– To nie problem, że jest mężczyzną. Sądziłam, że o to pani pyta.
Zaśmiała się.
– Dlaczego miałabym o to pytać?
– Nie wiem. Czasem w ośrodkach spa zadają takie pytania, na wypadek, gdyby ktoś nie
chciał masażysty płci męskiej…
Znów zachichotała.
– Och, gwarantuję, że tu nie chodzi o żaden masaż.
Słowo „masaż” w jej ustach zabrzmiało jakoś wyjątkowo dwuznacznie. Wzdrygnęłam
się.
– Tak czy owak, przykro mi, ale odwiedziny nie wchodzą w grę.
Obrzuciłam spojrzeniem swoje żałosne mieszkanko, gdzie zresztą zawsze czułam się
doskonale. To było miejsce dla mnie – moja osobista nora, w której nie zamierzałam przyjmować
gości, kochanków, sąsiadów, członków rodziny ani nawet strażaków (kiedy od choinki zajął się
dywan). To było miejsce tylko dla mnie. No i dla Pana Pana.
Siedziałam skulona na bocznym oparciu kanapy, kilka kroków za mną stało podwójne
łóżko. Po prawej ciągnął się kuchenny blat, po lewej znajdowały się okna, a drzwi obok łóżka
prowadziły do łazienki. I to by było na tyle. Nie żeby rozmiary mojej kawalerki mi przeszkadzały
czy też wprawiały mnie w zakłopotanie. Chodziło raczej o jej stan. Szafę miałam na podłodze.
Z upodobaniem porównywałam swoje porozrzucane po niej rzeczy do kamieni milowych wzdłuż
wybrukowanej żółtą kostką drogi – jak w Czarnoksiężniku z Krainy Oz – i tak dalej… Garderoba
w moim poprzednim luksusowym penthousie była większa niż całe obecne mieszkanie, toteż
zbyt liczne pary butów rozgościły się po przeprowadzce na parapetach, a długie płaszcze
i sukienki wieczorowe, spływające z wieszaków po obu krańcach karniszy, służyły mi za
zasłonki, zasuwane i rozsuwane wedle potrzeb. O dywanie już wspominałam, natomiast resztę
wolnej przestrzeni między oknami a blatem monopolizowała kanapa, na której dało się usiąść
tylko pod warunkiem, że przeskoczyło się przez oparcie. Moje Życie nie mogło składać mi wizyt
pośród tego bałaganu. Rozumiałam ironię zawartą w tej sytuacji.
– Akurat będę miała czyszczenie dywanu – powiedziałam do słuchawki i ciężko
westchnęłam, dając do zrozumienia, jak bardzo męczy mnie sama myśl o tym. I właściwie nie
skłamałam. Mój dywan bardzo potrzebował czyszczenia.
– W takim razie polecam Magię Czystości – radośnie oświadczyła kobieta po drugiej
stronie, zupełnie jakby nagle przyszła pora na reklamy. – Mój mąż nie potrafi się odzwyczaić od
pastowania butów w salonie, a ci z Magii Czystości radzą sobie nawet z takimi zabrudzeniami, to
naprawdę niewiarygodne. Poza tym chrapie. Jeśli nie zasnę przed nim, nie mam potem szans,
toteż całymi nocami oglądam kanały reklamowe i pewnego razu zobaczyłam w jednym z nich
faceta pastującego buty na białym dywanie, zupełnie jak mój mąż, dlatego zwróciłam uwagę.
Jakby ktoś założył tę firmę specjalnie dla mnie. Usunęli tamtą plamę od ręki, więc musiałam ich
wypróbować. Magia Czystości, proszę sobie zapisać.
Mówiła o tym tak przekonująco, że niespodziewanie dla samej siebie poczułam ochotę,
by zainwestować w czarną pastę do butów i osobiście sprawdzić wiarygodność magicznych
czyścicieli z kanału reklamowego; w związku z tym rozejrzałam się za długopisem, którego
zgodnie z Ustawą długopisową obowiązującą od początku świata nie było akurat nigdzie pod
ręką. Znalazłszy za to marker, zaczęłam szukać papieru, ale że nie przyniosło to rezultatu,
zapisałam nazwę na dywanie, co zresztą wydało mi się jak najbardziej na miejscu.
– Może po prostu poda mi pani jakiś termin, który by pani odpowiadał, i tak będzie
szybciej?
Matka zwołała na sobotę specjalną radę familijną.
– Wie pani co, ja rozumiem, że to bardzo istotne, takie spotkanie z własnym Życiem
i w ogóle, dlatego mimo ważnych zobowiązań rodzinnych chętnie spotkałabym się z nim
w sobotę.
– Och, kochanie – znów ta przeciągła nuta – skrupulatnie odnotuję, że chciała pani w tym
celu zrezygnować z rodzinnej uroczystości, ale sądzę, że jednak powinna pani skorzystać z okazji
i pobyć z bliskimi. Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będzie pani mogła cieszyć się ich
obecnością, a z nami umówi się pani po prostu na kolejny dzień. Czyli na niedzielę. Dobrze?
Jęknęłam. Nie, nie na głos, w środku, głęboko w środku: to był taki długi, rozpaczliwie
bolesny dźwięk dobiegający z jakiegoś rozpaczliwie bolesnego miejsca gdzieś w moim wnętrzu.
No ale data została ustalona. Na niedzielę. W niedzielę zamierzałam się spotkać ze swoim
Życiem, nasze ścieżki miały się wreszcie skrzyżować i wszystko, co uważałam za pewne
i niezmienne, mogło się znienacka wywrócić do góry nogami i zmienić nie do poznania. Tak
przynajmniej opowiadała w wywiadzie pewna kobieta, której przytrafiło się coś podobnego.
Redakcja kolorowego magazynu postarała się o zdjęcia przedstawiające ją przed tym zdarzeniem
i po nim, na wypadek, gdyby jakiś niewyrobiony czytelnik nie potrafił wystarczająco plastycznie
wyobrazić sobie tej przemiany. Co ciekawe, przed spotkaniem ze swoim Życiem bohaterka
wywiadu nie modelowała włosów, a po spotkaniu już tak; przed – ani nie używała samoopalacza,
ani w ogóle się nie malowała, a po – jak najbardziej; przed – nosiła legginsy oraz T-shirt
z Myszką Miki i fotografowała się w ostrym świetle, natomiast później – odziana w miękko
udrapowaną asymetryczną sukienkę pozowała w profesjonalnie oświetlonej kuchni obok wielkiej
misy pełnej artystycznie ułożonych cytryn i limonek, których obecność w tym miejscu
dowodziła, że spotkanie z Życiem może skutkować między innymi pogłębionym upodobaniem
do cytrusów. Przed – były okulary; po – szkła kontaktowe. Nasuwało się pytanie, co bardziej
odmienia: spotkanie z Życiem czy gazetowi styliści.
Za niecały tydzień i ja miałam się spotkać z własnym Życiem. Które było mężczyzną. Ale
właściwie po co? Przecież wszystko, tak czy owak, szło doskonale.
Położyłam się na kanapie i utkwiłam spojrzenie w karniszu, usiłując zdecydować, w co
się ubiorę.
Rozdział 4
Tej pamiętnej soboty, której obawiałam się, jeszcze zanim usłyszałam, że coś takiego jest
w planach, zatrzymałam się przed elektryczną bramą posesji rodziców w swoim
ponaddwudziestoletnim garbusie, którym przewlokłam się przez całą tę ekskluzywną dzielnicę,
wzbudzając po drodze niezdrową ciekawość co wrażliwszych bogaczy. Nie wychowałam się
w tym miejscu, więc i nie czułam się, jakbym wracała do domu. Ba, nie czułam się nawet tak,
jakbym odwiedzała dom rodziców. Był to po prostu dom, w którym moi rodzice mieszkali, jeśli
akurat nie mieszkali w drugim, letnim domu, gdzie mieszkali, jeśli akurat nie mieszkali w tym
pierwszym, niby-domowym. Fakt, że stałam przed bramą, czekając, aż zostanę wpuszczona,
tylko zwiększał poczucie dystansu. Rodzice moich przyjaciół mieli zwykłe podjazdy albo dawali
swoim dzieciom hasła i kody alarmowe, nie wspominając o kluczach. Ja nie wiedziałam nawet,
gdzie moi trzymają kubki. Wielka brama wywierała pożądany efekt, odstraszając włóczęgów
i złoczyńców, a także córki – choć te ostatnie z innych powodów: mnie akurat najbardziej
przerażało poczucie, że za chwilę trafię do klatki. Włamywacze musieliby to ogrodzenie
forsować, żeby dostać się do środka; ja, będąc wewnątrz, powstrzymywałam odruch, by się na
nie wspiąć i uciekać w przeciwnym kierunku. Mój samochód – ochrzczony Sebastianem na cześć
dziadka, który nigdy nie wypuszczał z dłoni cygara, wskutek czego nabawił się szczekliwego
kaszlu i przedwcześnie wylądował w grobie – jak gdyby zarażony moim nastrojem, zdawał się
tracić resztki sił od chwili, gdy tylko zdał sobie sprawę, dokąd zmierzamy. Droga do domu
rodziców w Glendalough wiodła przez labirynt krętych, wąskich uliczek, które gwałtownie
opadały i znów się wznosiły, wijąc się wokół kolejnych gigantycznych posiadłości. Sebastian,
dotarłszy do celu, stanął i motor prychnął. Opuściłam szybę i nacisnęłam guzik domofonu.
– Witamy w Ośrodku dla Zboczeńców „U Silchesterów”, jak możemy cię zaspokoić? –
odezwał się zasapany męski głos.
– Tato, przestań się wygłupiać.
W odpowiedzi z głośnika dobiegł wybuch śmiechu, który sprawił, że dwie botoksowe
blondynki, uprawiające w pobliżu power walking, przerwały poufną paplaninę i zamaszyście się
obejrzały, machając upiętymi w koński ogon włosami. Uśmiechnęłam się, ale blondynki, widząc
mnie, czyli brązowawą, nieistotną postać wewnątrz kupy złomu, odwróciły się i znów zakręciły
swoimi suchymi, wyraźnie wolnymi od bielizny i pokrytymi lycrą tyłkami.
Brama wydała nieprzyjemny dźwięk, drgnęła i wreszcie się rozwarła.
– No dobrze, Sebastianie, ruszamy.
Samochód niechętnie szarpnął do przodu, wiedząc już, co go czeka: dwugodzinna nuda
w towarzystwie kilku pretensjonalnych aut, z którymi nic go nie łączyło. Jakież podobieństwo
z tym, czego mogłam się spodziewać ja sama! Długi żwirowy podjazd kończył się parkingiem
z fontanną w kształcie lwa rzygającego z otwartej paszczy mętną wodą. Zatrzymałam się z dala
od należącego do ojca jaguara XJ w kolorze butelkowej zieleni, podobny zresztą dystans
zachowując także wobec drugiego z ojcowskich wozów – wyprodukowanego w 1960 roku
morgana plus 4, którego mój rodziciel nazywał „weekendowym autkiem” i którym jeździł
wystrojony w weekendowy kostium vintage, składający się z gogli oraz skórzanych rękawic à la
Dick Van Dyke z Naszego cudownego samochodziku. Na wypadek, gdyby ten obraz okazał się
bardziej niepokojący, niż zamierzałam go odmalować, dodam, że do tych gogli i rękawic ojciec
wkładał też ubrania. Obok jego wozów stał czarny SUV mamy. Ona z kolei wyraźnie zażyczyła
sobie auta, które wymagałoby od niej jako kierowcy minimalnego wysiłku, i miała do dyspozycji
tak wiele czujników parkowania, że jeśli na autostradzie trzy pasy dalej pojawiał się jakiś
samochód, natarczywe pikanie natychmiast sygnalizowało jego bliskość. Po drugiej stronie
wyżwirowanego placyku czekał aston martin mojego najstarszego brata Rileya, dalej zaś –
rodzinny range rover drugiego w kolejności Philipa, wyposażony we wszelkie możliwe bajery,
łącznie z telewizyjnymi ekranami na zagłówkach przednich siedzeń, żeby dzieci miały rozrywkę
w czasie dziesięciominutowego przejazdu z lekcji baletu na trening koszykówki.
– Silnik zostaje włączony, będę z powrotem najdalej za dwie godziny – oświadczyłam
i poklepałam Sebastiana po głowie.
Spojrzałam w stronę domu. Nie wiem, z jakiej pochodził epoki, ale na pewno nie
z „gedwardiańskiej”, jak zażartowałam kiedyś na gwiazdkowym przyjęciu u Schubertów ku
uciesze moich braci, zniesmaczeniu ojca i dumie matki. Tak czy owak, zdecydowanie się
wyróżniał, wzniesiony pierwotnie jako siedziba lorda Jakiegośtam, który potem przehulał swój
majątek, w związku z czym musiał sprzedać dom komuś innemu, kto z kolei napisał słynną
książkę, co prawnie obligowało nas do umieszczenia przy bramie mosiężnej tabliczki z jego
nazwiskiem niby na użytek literackich maniaków, ale głównie ze względu na okolicznych
suchotyłkich miłośników power walkingu – żeby mieli na co patrzeć i się krzywić, jako że sami
nie posiadali żadnych mosiężnych tabliczek przy bramie. Sławny Pisarz wdał się zresztą
w grzeszny romans z Depresyjnym Poetą, który później zbudował tak zwane wschodnie
skrzydło, żeby móc tam zaznawać spokoju. Dom mógł się też poszczycić imponującą biblioteką,
w której znajdowały się listy od lorda Jakiegośtam do lady Jakiejśtam, jak również słodkie
wyznania tegoż lorda pod adresem lady Sekret, z czasów lordowskiego małżeństwa z lady
Cośtam, oraz oryginalne rękopisy Sławnego Pisarza, oprawione, notabene, i porozwieszane na
ścianach. Dzieła Depresyjnego Poety stały bez żadnego zabezpieczenia na półce tuż obok atlasu
i biografii Coco Chanel. Cóż, nie sprzedawały się dobrze, nawet po śmierci autora. Po kolejnym,
doskonale udokumentowanym a burzliwie zakończonym związku Sławny Pisarz przepił
wszystkie swoje pieniądze, toteż dom trafił w ręce zamożnej niemieckiej rodziny, która warzyła
w Bawarii piwo, a do nas przyjeżdżała na wakacje. W trakcie pobytów cudzoziemska familia
wzbogaciła posiadłość o potężne skrzydło zachodnie, a także kort tenisowy, z którego – jeśli
sądzić z wyblakłych czarno-białych fotografii – jej nieco zbyt pulchny, wyraźnie nieszczęśliwy
i odziany w marynarskie ubranko syn Bernhard niespecjalnie lubił korzystać. W orzechowym
barku zawierającym nasze zapasy alkoholu wciąż stały butelki po oryginalnym bawarskim piwie.
Pamiątki i ślady po dawnych mieszkańcach były widoczne w całym domu, a ja często
zastanawiałam się, co właściwie pozostawią po sobie mama z tatą poza rearanżacjami wnętrz na
modłę najświeższego Ralpha Laurena.
Dwoje zwierząt, których przynależności gatunkowej wciąż nie potrafiłam określić,
przywitało mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami u stóp kamiennych schodów prowadzących ku
frontowym drzwiom. Zwierzęta wyglądały jak lwy, ale miały rogi, a w dodatku dwie z nóg
skręcone w taki sposób, że nasunęło mi się przypuszczenie, że stulecia przypatrywania się
fontannie zaowocowały u nich trudną do opanowania potrzebą pójścia do toalety. Istniała,
oczywiście, możliwość, że Ralph Lauren przechodził akurat mroczną fazę twórczości, ale
zasadniczo skłaniałam się ku mniemaniu, że za wybór tych dziwolągów odpowiadał pisarz pijak
albo pogrążony w depresji poeta.
Drzwi się otworzyły i mój brat Riley poczęstował mnie zza progu uśmiechem kota
z Cheshire.
– Jesteś spóźniona.
– A ty obrzydliwy – odparowałam, nawiązując do rozmowy przez domofon.
Zaśmiał się.
Mozolnie wspięłam się po stopniach i weszłam do wyłożonego czarno-białą marmurową
mozaiką holu, wysokiego na dwa piętra i ozdobionego zwisającym z sufitu żyrandolem
o rozmiarach mojego mieszkania.
– Jak to, tak bez prezentu? – spytał mój brat, z czystej złośliwości ściskając mnie dłużej,
niżbym sobie tego życzyła.
Jęknęłam. Riley żartował, ale miał rację. Moja rodzina należała do bardzo purytańskiego
Kościoła etykiety towarzyskiej. Zwierzchnikami tego kościoła byli Ludzie – ci z pytania „Co na
to ludzie powiedzą?”, które kryło się za każdym podjętym działaniem i wypowiedzianym
słowem. Jedno z przykazań etykiety wymagało przynoszenia odwiedzanym osobom podarunków,
nawet jeśli te osoby należały do rodziny, a wizyta trwała sekundę. Tyle że w naszych kręgach nie
składało się tak krótkich wizyt. Celebrowało się je godzinami, po uprzednim starannym
umawianiu ich przez całe tygodnie, a nawet miesiące.
– A ty co przyniosłeś? – spytałam.
– Butelkę ulubionego czerwonego wina taty.
– Lizus.
– Po prostu mam na nie ochotę.
– Przecież on go nie otworzy. Zaczeka, aż wszyscy, których kocha, już dawno pomrą
i spoczną w grobie, zanim w ogóle pomyśli, żeby zamknąć się z tą butelką sam na sam w pokoju
i dopiero tam ją wypić. Zakład o dziesięć, nie, o dwadzieścia euro – potrzebowałam kasy na
benzynę – że nic z tego nie będzie.
– To, jak doskonale go rozumiesz, jest wręcz wzruszające, ale ja jednak w niego wierzę.
Zakład stoi. – Podał mi rękę.
– Co masz dla mamy? – Rozglądałam się właśnie za czymś, co mogłabym zwinąć z holu
i wcisnąć jej jako prezent.
– Świecę i olejek kąpielowy. Nie rób scen: znalazłem je u siebie.
– Bo sama je kupiłam dla… jak jej tam, tej, co to ją rzuciłeś i co się śmiała jak delfin.
– Naprawdę kupiłaś Vanessie prezent?
Przemierzaliśmy niezmierzone przestrzenie wewnątrz tego domu: kolejne pomieszczenia
pełne foteli i kominków, zastawione kanapami, na których nigdy nie było nam wolno siadać,
i stolikami do kawy, na których nie odważylibyśmy się niczego postawić.
– Jako nagrodę pocieszenia. Za to, że w ogóle się z tobą spotykała.
– Mogła nie docenić.
– Suka.
– Owszem, chichocząca po delfiniemu suka – pokiwał głową mój brat; spojrzeliśmy po
sobie z uśmiechem.
W końcu dotarliśmy do pokoju na tyłach domu. Kiedyś służył lady Jakiejśtam za salon,
później – Depresyjnemu Poecie za poetycką samotnię, teraz zaś państwo Silchesterowie urządzili
w nim sobie bawialnię z zamglonym lustrem w głębi i wbudowanym w ścianę orzechowym
barkiem wyposażonym w dystrybutor piwa. W szklanej gablocie ciągnącej się wzdłuż zabudowy
z orzecha pyszniły się butelki po oryginalnym dziewiętnastowiecznym niemieckim piwie, a obok
nich stała czarno-biała fotografia rodziny Altenhofenów pozującej na schodach przed wejściem
do domu. Na wystrój wnętrza składały się jeszcze pluszowe łososiowe dywany, w których
całkiem tonęła stopa, wysokie, obciągnięte skórą stołki za barem oraz niższe fotele wokół
orzechowych stolików. Najważniejszym elementem pomieszczenia pozostawało jednak
wykuszowe okno wychodzące na dolinę i pofałdowane wzgórza. Dom otaczały od tej strony
trzyhektarowe, okolone murem ogrody różane z odkrytym, idealnie czystym basenem.
Prowadzące do nich podwójne przeszklone drzwi stały teraz otworem, ukazując potężne
wapienne bloki, po których można było zejść ku zajmującej środek trawnika fontannie. Obok
niej, nad szemrzącym energicznie strumykiem, nakryty wystawnie stół połyskiwał bielą lnianych
obrusów, kryształami i srebrem. Moja rodzina nie wiedziała, co to niezobowiązująca okazja.
W sumie piękny to był obrazek. Szkoda, że musiałam go zniszczyć.
Moja matka zdawała się unosić w powietrzu, krążąc wokół stołu w białych, sięgających
kolan tweedach od Chanel oraz dopasowanych kolorem butach bez obcasów i odganiając osy
zagrażające jej ogrodowemu przyjęciu. Z jej doskonałej blond fryzury nie wystawał się ani jeden
włosek, jej idealnie różowe usta uśmiechały się zawsze tak samo bez względu na to, co działo się
na świecie, w jej życiu czy też w najbliższym otoczeniu.
Właściciel-bajerowskiego-range-rovera-oficjalnie-specjalista-od-chirurgii-rekonstrukcyjnej-a-po
kątnie-od-powiększania-cycków, czyli młodszy z moich braci Philip rozpierał się już za stołem
i rozmawiał z moją babcią, która jak zwykle zachowywała kamienny spokój, odzianą w kwiecistą
koktajlową suknię, sztywno wyprostowaną, uczesaną w ciasny kok, dyskretnie umalowaną,
z perłami na szyi, dłońmi zaciśniętymi na podołku i nogami złączonymi w kostkach, czyli bez
wątpienia tak, jak nauczono ją w szkole. Siedziała bez ruchu, nie patrząc na Philipa i pewnie
nawet go nie słuchając, skupiona na śledzeniu poczynań mojej matki wiecznie krytycznym
spojrzeniem.
Obrzuciłam wzrokiem własną sukienkę i ją przygładziłam.
– Wyglądasz świetnie – oświadczył Riley, odwracając się w inną stronę i udając, że wcale
nie próbuje podnieść mnie na duchu. – Mama chce nam coś obwieścić.
– Że nie jest naszą prawdziwą matką.
– Och, co ty opowiadasz – odezwał się głos za moimi plecami.
– Edith – wiedziałam, jeszcze zanim się obejrzałam.
Edith od trzydziestu lat prowadziła rodzicom dom. Była obok, od kiedy sięgałam
pamięcią, i wychowała nas w większym stopniu niż którakolwiek z czternastu niań kolejno
zatrudnianych do opieki nad nami. Teraz w jednej ręce trzymała wazon, a w drugiej – ogromny
bukiet. Odstawiła naczynie na podłogę, żeby mnie uściskać.
– Och, Edith, jakie piękne kwiaty.
– Tak, rzeczywiście piękne. Dopiero co kupione. Wybrałam się na ten nowy targ koło… –
Urwała, zerkając na mnie podejrzliwie. – O, nie. Mowy nie ma. – Usunęła bukiet z zasięgu mojej
ręki. – Nie, Lucy. Nic z tego. Ostatnim razem wzięłaś sobie ciasto, które zrobiłam na deser.
– Wiem, i to był wielki błąd, już nigdy go nie powtórzę – zapewniłam z posępną miną, po
czym dodałam: – Głównie dlatego, że mama wciąż pyta, kiedy je znowu upiekę. No, Edith, tylko
sobie obejrzę, takie są piękne, słowo daję… – I zatrzepotałam rzęsami.
Edith pogodziła się z tym, co i tak było nieuniknione, a ja przejęłam od niej kwiaty.
– Mamie bardzo się spodobają. Dzięki – rzuciłam z bezczelną wesołością.
Edith powściągnęła uśmiech: od czasów naszego dzieciństwa miała kłopoty
z okazywaniem emocji.
– Zasługujesz na to, co cię czeka, tyle ci powiem.
To rzekłszy, zawróciła w stronę kuchni, gdy tymczasem nagle zgroza wypełniła mnie tak
szczelnie, że w każdej chwili groziło mi pęknięcie. Riley ruszył dalej w dół szerokich stopni, ja
zaś, dzierżąc zdobyczny bukiet, próbowałam dotrzymać mu kroku, co okazało się trudne.
Wyprzedził mnie o spory kawałek, a mama aż się cała rozpromieniła na widok swojego
cudownego syna zmierzającego w jej kierunku.
– Lucy, kochanie, takie piękne kwiaty, nie trzeba było… – odezwała się, biorąc z moich
rąk bukiet i przesadzając z podziękowaniami, zupełnie jakby właśnie przyznano jej co najmniej
tytuł Miss Świata.
Pocałowałam w policzek babcię. Skinęła lekko głową na znak, że zauważyła, ale poza
tym ani drgnęła.
– Cześć, Lucy – Philip podniósł się, żeby mnie cmoknąć.
– Będziemy musieli zmodyfikować formę naszych spotkań – powiedziałam spokojnie,
a on się zaśmiał.
Chciałam go zagadnąć o dzieci, wiedziałam, że powinnam, ale Philip należał do tych
ojców, którzy podobne pytania biorą zawsze zbyt poważnie, więc dostałby zaraz słowotoku i bez
końca rozwodziłby się nad tym, co jego pociechy powiedziały i zrobiły od czasu, kiedy je
ostatnio widziałam. Kochałam jego dzieci, naprawdę, tylko po prostu nie interesowałam się aż
tak bardzo tym, co jadły tego ranka na śniadanie, choć i tak byłam prawie stuprocentowo pewna,
że miało to wiele wspólnego z organicznym mango i suszonymi daktylami.
– Powinnam je wstawić do wody – oświadczyła mama, wciąż, ze względu na mnie,
podziwiając kwiaty, mimo że spokojnie mogła to już sobie darować.
– Ja to zrobię – skorzystałam z nadarzającej się okazji. – Akurat zauważyłam w środku
idealny wazon.
Stojący z tyłu Riley z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Dziękuję – powiedziała mama takim tonem, jakbym właśnie zaproponowała, że będę
płaciła jej rachunki do końca życia. Spojrzała na mnie z zachwytem. – Wyglądasz jakoś inaczej,
zmieniłaś fryzurę?
Moja dłoń natychmiast powędrowała ku kasztanowej grzywie.
– Eee… Zasnęłam wczoraj z mokrymi włosami.
Riley parsknął śmiechem.
– Och, cóż, i tak ślicznie się układają – zapewniła mama.
– Mogłaś się od tego przeziębić – wtrąciła znienacka babcia.
– Ale się nie przeziębiłam.
– Ale mogłaś.
– Ale się nie przeziębiłam.
Milczenie.
Opuściłam towarzystwo i brnąc w szpilkach po trawie, chwiejnie oddaliłam się ku
kamiennym schodom. Po drodze się jednak poddałam i zdjęłam buty; wapień pod stopami był
ciepły od słońca. Edith zabrała dokądś wazon, ale to mnie tylko ucieszyło: im więcej czasu
strawię na jego szukaniu, tym lepiej. Obliczyłam szybko, że od mojego spóźnionego przybycia
do chwili, kiedy wypłynęła kwestia wstawiania kwiatów do wody, upłynęło dwadzieścia minut
z obowiązkowego a budzącego grozę dwugodzinnego pobytu u rodziców.
– Edith! – zawołałam niemrawo, wcale nie chcąc zostać usłyszana i wędrując
z pomieszczenia do pomieszczenia, coraz dalej od kuchni, dokąd, jak wiedziałam, należało
zajrzeć w pierwszej kolejności. Na ogród z tyłu wychodziło pięć dużych pokoi. Jeden
dobudowano w czasach pisarza pijaka, dwa należały do oryginalnej bryły domu, a za istnienie
dwóch kolejnych odpowiadali niemieccy piwiarze. Przemierzywszy je wszystkie – połączone
między sobą przesadnie wielkimi podwójnymi drzwiami – znalazłam się w korytarzu i naokoło
ruszyłam z powrotem. Po drugiej stronie korytarza znajdowały się – otwarte teraz – masywne
orzechowe odrzwia do gabinetu ojca. To właśnie tam Sławny Pisarz stworzył swoją słynną
powieść. I to tam mój ojciec nieustannie przekopywał się przez sterty dokumentów. Czasem się
nawet zastanawiałam, czy na tych wszystkich kartkach jest w ogóle coś napisane, czy ojciec
zwyczajnie lubi ich dotyk albo może cierpi na jakąś nerwicę wymagającą od niego nieustannej
styczności z papierem.
Ojciec i ja doskonale się rozumiemy. Niekiedy myślimy tak podobnie, jakbyśmy
stanowili jedną osobę. Ludzie, widząc nas razem, są zawsze pod wrażeniem łączącej nas więzi,
szacunku, który on żywi dla mnie, i podziwu, którego ja nie kryję dla niego. Często się zdarza, że
ojciec bierze sobie dzień wolny tylko po to, aby wyprawić się ze mną na poszukiwanie przygody.
Tak samo było w czasach mojego dzieciństwa – jako że byłam jedyną córką, psuł mnie do granic
możliwości. Wszyscy mówili, że jestem córeczką tatusia. Dzwonił w ciągu dnia, żeby sprawdzić,
jak się miewam, przysyłał mi kwiaty i kartki na walentynki, żebym się nie czuła samotna.
Naprawdę niezwykły facet. I naprawdę niezwykła więź. Czasami w wietrzne dni wybieraliśmy
się na pole jęczmienia, a ja zakładałam powiewne sukienki i we dwoje biegaliśmy po tym polu,
a on udawał łaskotkowego potwora i usiłował mnie złapać, ganiając w kółko, aż w końcu
przewracałam się wśród tego jęczmienia, który rósł wszędzie dookoła i łagodnie, niemal
w zwolnionym tempie falował na wietrze. Ileż było śmiechu.
No dobrze, skłamałam.
Co w pewnym momencie stało się chyba oczywiste, zwłaszcza we fragmencie
z falującym w zwolnionym tempie jęczmieniem. Tam trochę przesadziłam. Prawda jest taka, że
z ojcem ledwie się nawzajem znosimy. Ale w takim stopniu, w jakim to absolutnie konieczne dla
pokoju na świecie.
Musiał wiedzieć, że stoję pod jego drzwiami, a jednak nie podniósł wzroku, po prostu
przewrócił kolejną tajemniczą stronicę. Przez całe nasze życie ukrywał przed nami ich treść tak
uporczywie, że w końcu dostałam na tym punkcie obsesji. Jako dziesięciolatka zdołałam
wreszcie pewnej nocy, kiedy zapomniał zamknąć drzwi na klucz, zakraść się do jego gabinetu,
tyle że kiedy dorwałam się do tych papierzysk, czując, jak serce obłąkańczo wali mi w piersi,
stwierdziłam, że nic z nich nie rozumiem. Prawniczy bełkot. Mój ojciec jest sędzią Sądu
Najwyższego i z wiekiem dotarło do mnie, że cieszy się naprawdę wielkim poważaniem jako
najwybitniejszy irlandzki karnista. Od dwudziestu lat orzeka w sprawach o zabójstwa i gwałty.
Pewnie dlatego tyle z nim zabawy. Ma też mocno staroświeckie i zdecydowanie kontrowersyjne
poglądy na wiele kwestii – wielokrotnie mi się zdawało, że gdyby nie chodziło o mojego ojca,
wyszłabym na ulice protestować, albo może zdawało mi się tak dlatego, że jednak chodziło
o mojego ojca. Oboje jego rodzice byli akademikami: dziadek wykładał na uniwersytecie,
a babcia – ta starsza pani w kwiecistej sukni zasiadająca w ogrodzie na tyłach domu – prowadziła
badania naukowe. Chociaż nic nie słyszałam o jej dokonaniach, chyba że zaliczyć do nich
umiejętność wytwarzania napięcia w dowolnym miejscu. Zajmowała się podobno jakimiś
robakami żyjącymi w ziemi w niektórych strefach klimatycznych. Ojciec z kolei zdobył
mistrzostwo w Ogólnoeuropejskich Debatach Uniwersyteckich, ukończył Trinity College
w Dublinie i zasiada w Honorowym Stowarzyszeniu King’s Inns, którego motto brzmi Nolumnus
mutari, czyli „Nie będziemy się zmieniać”, co akurat o moim ojcu mówi bardzo wiele. Wiem
o nim tylko tyle, ile można wyczytać z tabliczek na ścianach jego gabinetu. Kiedyś sądziłam, że
reszta stanowi jedną wielką tajemnicę, którą w stosownym czasie uda mi się zgłębić; że pewnego
dnia odkryję jakiś sekret i nagle wszystko, co ojca dotyczy, stanie się zrozumiałe; że u kresu jego
dni we dwoje – on jako starzec, a ja jako odpowiedzialna i piękna kobieta sukcesu, mająca
wspaniałego męża, dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej nogi oraz cały świat u swoich stóp –
spróbujemy nadrobić stracony czas. Teraz uświadamiam sobie, że tu nie chodzi o żadną
tajemnicę – ojciec jest, jaki jest, i nie lubimy się, bo w żadnym z nas nie ma niczego, co
pozwoliłoby nam choćby w minimalnym wymiarze zacząć się nawzajem rozumieć.
Obserwowałam go od progu, jak siedzi w swoim wyłożonym drewnem gabinecie
z pochyloną nisko głową i okularami na czubku nosa, pogrążony w lekturze. Półki z książkami
pokrywały większość ścian i powietrze przesycał zapach kurzu, skóry, a także cygar, mimo że
ojciec rzucił palenie dziesięć lat wcześniej. Doznałam odrobiny ciepłego uczucia, ponieważ nagle
wydał mi się stary. Albo przynajmniej starszy. A ze starszymi ludźmi jest jak z małymi dziećmi:
coś w zachowaniu i jednych, i drugich sprawia, że zaczynasz ich kochać bez względu na to, jakie
samolubstwo i ogólną ślepotę przejawiają. Stałam tam przez chwilę, przyglądając się całej scenie
i zastanawiając nad tym nagłym przypływem ciepłych uczuć, i uznałam, że byłoby nienaturalnie
tak po prostu odejść bez słowa, toteż odchrząknęłam, a następnie zdecydowałam się niezręcznie
zapukać do otwartych drzwi kłykciami dłoni, w której trzymałam bukiet – co sprawiło, że celofan
spowijający kwiaty głośno zaszeleścił. Ojciec wciąż nie podnosił spojrzenia. Weszłam do środka.
Czekałam cierpliwie. Potem niecierpliwie. Jeszcze później naszła mnie ochota, żeby
cisnąć w niego bukietem. Wreszcie uznałam, że najlepiej oskubać kwiaty, płatek za płatkiem,
i kolejno pstrykać nimi prosto w tę pochyloną twarz. To, co zaczęło się jako spokojna radość na
widok własnego ojca, natychmiast przybrało zwykłą formę frustracji i złości. Zawsze wszystko
utrudniał, zawsze stawiał bariery, zawsze sprawiał, że człowiek czuł się nie na miejscu.
– Cześć – powiedziałam i zabrzmiało to, jakbym znów miała siedem lat.
Nie podniósł głowy. Zamiast tego skończył czytać jedną stronę, odwrócił ją i przeczytał
również następną. Trwało to może minutę, ale dłużyło się co najmniej jak pięć. Na koniec uniósł
wzrok, zdjął okulary i utkwił spojrzenie w moich bosych stopach.
– To kwiaty dla ciebie i dla mamy. Właśnie szukałam jakiegoś wazonu. – Chyba nigdy
wcześniej nie powiedziałam nic, co mogłoby tak skutecznie konkurować ze słynnym
„Przyniosłam arbuza” z Dirty Dancing.
Milczenie.
– Tu go raczej nie znajdziesz. – W mojej głowie zabrzmiało to jak „ty pieprzona
kretynko”, choć ojciec, rzecz jasna, nigdy by się nie zniżył do przekleństwa; należał do ludzi,
którzy używają wyrażeń typu „niemądre stworzenie”, co potwornie mnie zresztą wkurzało.
– Wiem. Po prostu pomyślałam, że się po drodze przywitam.
– Zostaniesz na lunch?
Przez moment próbowałam go rozgryźć. Albo chciał, żebym została, albo nie chciał.
W każdym razie na pewno miał coś konkretnego na myśli: jego wypowiedzi zawsze stanowiły
rodzaj szyfru, który po rozkodowaniu objawiał zazwyczaj jakieś obelżywe dla mnie treści.
Dlatego przez dobrą chwilę główkowałam nad znaczeniem tego pytania i nad ewentualnymi jego
konsekwencjami. Nic mi z tego nie przyszło. Więc powiedziałam:
– Tak.
– To się spotkamy na lunchu.
Co znaczyło: „Dlaczego nachodzisz mnie w moim gabinecie ze swoim idiotycznym
«cześć», w dodatku boso, skoro i tak już niedługo będę zmuszony się z tobą zobaczyć na lunchu,
ty niemądre stworzenie”. Z powrotem włożył okulary i pogrążył się w swoich papierach. Znowu
ogarnęła mnie chęć, żeby przyłożyć mu bukietem albo celować wprost w jego czoło
pojedynczymi kwiatami, jednakże z szacunku dla Edith powstrzymałam się, odwróciłam na
pięcie i odeszłam. Przez chwilę mógł jeszcze słyszeć poskrzypującą pod moimi bosymi stopami
posadzkę. Dotarłszy do kuchni, porzuciłam nieszczęsny bukiet w zlewie, złapałam coś do
jedzenia i wróciłam na dwór. Ojciec też już tam był, witając się ze swoimi synami. Mocne uściski
dłoni, niskie głosy – dobitne świadectwa, że „otośmy są mężczyźni”. Potem wszyscy trzej – tak
to sobie przynajmniej wyobraziłam – pożarli po parę bażancich udek, stuknęli się cynowymi
kubkami, obmacali jeden czy dwa biusty, otarli zaślinione gęby, beknęli i wreszcie usiedli.
– Nie przywitałeś się z Lucy, kochanie, akurat szukała wazonu na te piękne kwiaty, które
nam przyniosła. – Mama znów uśmiechnęła się do mnie tak, jakby poza mną nie istniało nic
dobrego na całym bożym świecie. Niezła w tym była.
– Widzieliśmy się już w domu.
– O, to cudownie – uradowała się mama, wciąż uważnie mi się przypatrując. – Znalazłaś
ten wazon?
Zerknęłam na Edith, która w tym momencie przyniosła bułeczki.
– Tak, znalazłam. Stał w kuchni obok kosza.
Uśmiechnęłam się do niej słodko, bo wiedziałam, iż pomyśli, że wyrzuciłam bukiet do
śmieci, czego, rzecz jasna, nie zrobiłam, ale lubiłam się z nią drażnić.
– Czyli tam, gdzie twój obiad – Edith odpowiedziała mi równie słodkim uśmiechem,
a mama wyraźnie się zgubiła. – Wina? – spytała Edith, nie patrząc na mnie i zwracając się do
wszystkich pozostałych.
– Nie, dziękuję, prowadzę – odrzekłam niezrażona. – Ale Riley chętnie skosztuje tego,
które przyniósł tacie.
– Riley prowadzi – rzucił ojciec gdzieś w przestrzeń.
– O, kropelka nie zawadzi.
– Ludzi, którzy jeżdżą po alkoholu, powinno się zamykać – zirytował się ojciec.
– Jakoś ci nie przeszkadzało, że w zeszłym tygodniu wypił kieliszek. – Nie starałam się
bynajmniej iść na konfrontację, ale samo tak wyszło.
– W zeszłym tygodniu mały chłopiec nie wyleciał przez szybę z winy niemądrego
kierowcy, który nie wiedział, gdzie są granice.
– Riley! – krzyknęłam ze zgrozą. – Proszę, powiedz, że tak daleko się nie posunąłeś!
To było w złym guście, no wiem, ale chyba trochę o to mi chodziło ze względu na ojca,
który natychmiast wdał się w konwersację ze swoją matką, zupełnie jakbym się w ogóle nie
odezwała. Riley po raz kolejny tego dnia pokręcił z niedowierzaniem głową – może w związku
z moim niestosownym żartem, a może dlatego, że właśnie stracił szansę na umoczenie warg
w bezcennym ojcowskim winku, zresztą nieważne, tak czy owak, przegrał zakład. Sięgnął więc
do kieszeni i podał mi dwudziestoeurowy banknot. Ojciec spojrzał na tę transakcję z dezaprobatą.
– Byłem winien Lucy pieniądze – wyjaśnił mój brat.
Nikt z obecnych przy stole nie wierzył, że mogłabym komukolwiek udzielić
jakiejkolwiek pożyczki, toteż wszystko obróciło się przeciwko mnie. Znowu.
– A więc… – zaczęła mama, jak tylko Edith skończyła nakrywać do stołu i wszyscy
ostatecznie zajęli miejsca. – Aoife McMorrow wyszła w zeszłym tygodniu za Willa Wilsona. –
Tu popatrzyła wprost na mnie.
– Och, tak się cieszę – oświadczyłam entuzjastycznie, pakując do ust bułeczkę. – Kto to
jest Aoife McMorrow?
Riley prychnął.
– Chodziła z tobą na lekcje stepowania. – Mama obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym
bezbrzeżnego zdumienia, że mogłam zapomnieć kogoś, kogo poznałam na lekcjach stepowania
w czasach, gdy liczyłam sobie lat sześć. – A Laura McDonald urodziła córeczkę.
– Ija ija oł – odrzekłam.
Tym razem zaśmiali się i Riley, i Philip. Nikt więcej. Mama próbowała, ale nie dała rady.
– Spotkałam wczoraj jej matkę na kiermaszu organicznej żywności, pokazała mi zdjęcie.
Piiięęękne maleństwo. Nic, tylko je schrupać. Ślub i dziecko w ciągu jednego roku, wyobraź
sobie.
Uśmiechnęłam się oszczędnie. Czułam, jak Riley wzrokiem nawołuje mnie do
zachowania spokoju.
– Ważyło dziesięć funtów, Lucy, dziesięć funtów, wyobrażasz sobie?
– Jackson ważył dziewięć funtów i dwie uncje – wtrącił Philip – Luke osiem funtów
cztery uncje, a Jemima osiem i sześć.
Wszyscy gapiliśmy się na niego z udawanym zainteresowaniem, aż w końcu wrócił do
swojego pieczywa.
– To wspaniała rzecz – podjęła mama, wykrzywiając twarz i garbiąc plecy. Spoglądała
przy tym wprost na mnie. – Macierzyństwo.
Spoglądała tak na mnie trochę zbyt długo.
– Ja wyszłam za mąż, zanim skończyłam dwadzieścia lat – oznajmiła babcia, jak gdyby
w grę wchodził jakiś bohaterski wyczyn. Potem przerwała na moment smarowanie bułeczki
masłem i popatrzyła mi prosto w oczy. – Uniwersytet skończyłam, jak miałam lat dwadzieścia
cztery, a przed dwudziestymi siódmymi urodzinami zdążyłam urodzić troje dzieci.
Potakiwałam niby to w niemym podziwie. Wszystkie te fakty znałam już wcześniej.
– Powinni dać ci medal.
– Medal?
– Tak się mówi. Jak ktoś zrobi coś… wspaniałego. – Usiłowałam opanować gorzki
sarkazm, który aż się wyrywał, by wkroczyć do akcji. Już od dobrej chwili rozgrzewał się przy
bocznej linii, błagając mnie, bym go dała na boisko w miejsce grzeczności i wyrozumiałości.
– Nic w tym wspaniałego, Lucy, to po prostu właściwe.
Mama przyszła mi z odsieczą.
– Niektóre dziewczęta rodzą teraz dzieci nawet tuż przed trzydziestką.
– Ale ona jest już po trzydziestce.
– Będę dopiero za parę tygodni – odrzekłam, wklejając na twarz uśmiech. Sarkazm zdjął
treningową bluzę od dresu, gotów do gry.
– Cóż, jeśli sądzisz, że uda ci się urodzić dziecko przed upływem dwóch tygodni, to
znaczy, że sporo się jeszcze musisz nauczyć – ucięła babcia, wgryzając się w swoją bułeczkę.
– Po trzydziestce też się coraz częściej zdarza – nie odpuszczała mama.
Babcia zacmokała z niechęcią.
– Kobiety robią teraz kariery – ciągnęła mama.
– Ona nie robi. A zresztą jak myślisz, czym ja się właściwie zajmowałam
w laboratorium? Pieczeniem chleba?
Mama została spacyfikowana. Pieczywo na stole było jej roboty jak zawsze i każdy
dobrze o tym wiedział, z babcią na czele.
– Na pewno nie karmieniem piersią – wymamrotałam, ale i tak usłyszeli i teraz
wpatrywali się we mnie, nie wszyscy życzliwie. Nic nie mogłam poradzić, zmiennicy wypadli na
boisko. Poczułam potrzebę wyjaśnienia swojej uwagi. – Po prostu tata jakoś specjalnie mi nie
wygląda na kogoś wykarmionego piersią.
Riley wybałuszył oczy tak mocno, że jeszcze trochę, a wyskoczyłyby mu z orbit. Nie dał
rady: śmiech, który usiłował opanować, znalazł w końcu ujście w postaci dziwacznego
parsknięcia. Ojciec sięgnął po gazetę i odciął się od tej niemiłej konwersacji. Gest, jakim mocno
szeleszcząc, rozłożył swój dziennik, sygnalizował, że cała jego istota wzdraga się przed
podobnymi rozmowami. I już go z nami nie było, zniknął. Zniknął – jakżeby inaczej – za płachtą
papieru.
– Sprawdzę, co z przystawkami – oznajmiła mama spokojnie i z gracją oddaliła się od
stołu.
Nie odziedziczyłam po niej tego wdzięku. Szczerze mówiąc, odziedziczył go Riley.
Gładki w obejściu i wyrafinowany, emanował czarem i nawet ja, jego siostra, zdawałam sobie
sprawę, jak łakomym – mając lat trzydzieści pięć – pozostawał kąskiem. Poszedł w ślady ojca
prawnika i był podobno jednym z naszych najlepszych karnistów. Tak przynajmniej słyszałam;
osobiście nie wypróbowałam jeszcze jego talentów, choć nie wykluczałam, że się to kiedyś
stanie. Czułam miłe ciepełko na myśl, że mój brat w razie czego wyciągnie mnie z więzienia.
Często pokazywali go w telewizyjnych wiadomościach, jak wchodzi do sądu albo z niego
wychodzi, zawsze w towarzystwie mężczyzn zasłaniających dresem głowy i przykutych
kajdankami do policjantów, i niejednokrotnie się kompromitowałam, gdy uciszałam ludzi
w miejscach publicznych, wołając z dumą: „O, to mój brat!”, i gdy, pochwyciwszy gniewne
spojrzenia, zaczynałam tłumaczyć coraz mniej zainteresowanym słuchaczom, że nie chodzi
o tego faceta z dresem naciągniętym na głowę, oskarżanego o różne straszne rzeczy, tylko
o widocznego z tyłu przystojniaka w modnym garniturze. Według mnie Riley miał jak w niebie:
nikt mu nie kazał się żenić, częściowo dlatego, że to mężczyzna, a w mojej rodzinie utrzymują
się dziwne podwójne standardy, częściowo zaś dlatego, że zdaniem zapatrzonej w niego mamy
żadna kobieta nie była dla niego wystarczająco dobra. Mama, choć nigdy nic nie mówiła,
potrafiła bardzo skutecznie sygnalizować wady jego kolejnych dziewczyn w nadziei, że raz na
zawsze zasieje w Rileyu ziarno wątpliwości. Odniosłaby większy sukces, gdyby w dzieciństwie
po prostu pokazała chłopakowi rysunek waginy, z dezaprobatą kręcąc przy tym głową. Tak czy
owak, ekscytowała się jego wypasionym kawalerskim mieszkaniem niedaleko centrum i składała
mu weekendowe wizyty, dostarczając tym sobie jakichś dziwnych dreszczyków emocji. Myślę,
że gdyby był gejem, kochałaby go jeszcze bardziej – nie obawiałaby się konkurencji ze strony
innych kobiet, no a poza tym homoseksualiści są w dzisiejszych czasach naprawdę w porządku.
Sama słyszałam, jak coś takiego powiedziała.
Teraz wróciła z tacą sałatek z homara, wśród których – jak zawsze od czasów afery ze
skorupiakami na lunchu u Horgansów w Kinsale, gdzie wystąpiłam w roli głównej wespół
z pewną krewetką tygrysią oraz oddziałem straży pożarnej – znalazła się również sałatka
melonowa dla mnie.
Spojrzałam na zegarek. Riley to zauważył.
– Nie trzymaj nas dłużej w napięciu, mamo, i zdradź wielką nowinę – zagaił z sobie tylko
właściwą zręcznością, za której sprawą wszyscy oderwali się od swoich myśli i wrócili do stołu.
Naprawdę potrafił przerzucać między ludźmi mosty.
– Ja dziękuję za sałatkę, nie lubię homarów – rzuciła babcia, odpychając talerz jeszcze
w powietrzu, zanim zdążył dotknąć stołu.
Mama przez chwilę wyglądała na odrobinę zniechęconą, lecz zaraz przypomniała sobie,
po co się tam wszyscy zebraliśmy, i spojrzała na ojca. Ten dalej czytał gazetę, nieświadom
nawet, że jego homar już czeka. Mama usiadła, cała podekscytowana.
– No dobrze, powiem im – oświadczyła, zupełnie jakby kończyła dłuższą na ten temat
dyskusję. – Cóż, jak dobrze wiecie, w lipcu będziemy z waszym ojcem obchodzić trzydziestą
piątą rocznicę ślubu. – W tym miejscu powiodła po nas spojrzeniem z serii: „Jak ten czas leci”. –
W związku z tym postanowiliśmy… – Oczy jej zapłonęły. – Postanowiliśmy odnowić przysięgę
małżeńską!
Jej głos nie wytrzymał tylu emocji i ostatnie trzy słowa brzmiały jak histeryczny wysoki
skrzek. Nawet ojciec popatrzył na nią znad gazety, a zauważywszy przy tej okazji homara,
przystąpił do jego spożywania.
– Łoł – powiedziałam.
Wielu moich przyjaciół pobrało się w ostatnich dwóch latach. Wyglądało to na jakąś
epidemię: jak tylko jedna para stanęła na ślubnym kobiercu, już kolejne pospiesznie się zaręczały
i majestatycznym krokiem nadętych pawi zmierzały w stronę ołtarza. Widziałam, jak rozsądne,
nowoczesne kobiety kompletnie głupiały, zaczynając niebezpiecznie świrować na punkcie
tradycji i stereotypów, które przez całe swoje dorosłe życie próbowały zwalczać. Ubrana
w nietwarzowe, paskudne tanie sukienki, uczestniczyłam już w wielu takich ceremoniach. Tyle
że tu chodziło o moją matkę, co znaczyło, że zapowiadała się kosmiczna katastrofa.
– Philip, kochanie, tatuś chciałby, żebyś został jego drużbą.
Wzmiankowany poczerwieniał na twarzy i jakby trochę urósł na swoim krześle. Skłonił
głowę w milczeniu – że niby wobec tak wielkiego zaszczytu odebrało mu mowę.
– Riley, kochanie, czy poprowadzisz mnie do ołtarza?
Riley odpowiedział szerokim uśmiechem.
– A czy to znaczy, że wreszcie pozbędę się ciebie z domu?
Wszyscy się roześmiali, nawet babcia, która uwielbiała żarty kosztem mojej matki.
Przełknęłam ślinę, bo wiedziałam, co się zbliża. Wiedziałam. Mama przeniosła wzrok na mnie,
a ja przestałam dostrzegać cokolwiek poza jej ustami, wielkimi uśmiechniętymi ustami
rozrastającymi się na szerokość całej twarzy, zakrywającymi jej oczy i nos.
– Kochanie, będziesz moją druhną? Uczesałybyśmy cię tak jak teraz, bardzo ci w tej
fryzurze do twarzy.
– Przeziębi się – wtrąciła babcia.
– Ostatniej nocy się nie przeziębiła.
– Naprawdę chcesz ryzykować przy takiej okazji?
– Zawsze można zamówić kilka gustownych chusteczek z tego samego materiału co
sukienka, na wszelki wypadek.
– Pod warunkiem że ten materiał nie będzie miał nic wspólnego z tym, z którego uszyłaś
sobie swoją pierwszą suknię ślubną.
No i proszę: tak właśnie wyglądał początek końca.
Spojrzałam na zegarek.
– Szkoda, że musisz zaraz jechać, jest tyle do omówienia. Mogłabyś zajrzeć tu jutro, żeby
ze mną wszystko po kolei ustalić? – spytała mama, podekscytowana i zdesperowana zarazem.
Oto było pytanie: życie czy rodzina? Jedno gorsze od drugiego.
– Nie dam rady – odparłam, co zostało przyjęte grobową ciszą.
Silchesterowie nie mieli w zwyczaju odrzucać zaproszeń, to uchodziło za niegrzeczne.
Silchesterowie w kółko przesuwali godziny spotkań i stawali na głowie, żeby wyrobić się na
każde najgłupsze przyjątko, na jakie ich zaproszono; Silchesterowie wynajmowali sobowtórów
i przedsiębrali podróże w czasie, byle tylko dotrzymać zobowiązań, które podjęli, albo nawet
takich, które podjął ktoś inny bez ich wiedzy.
– Dlaczego nie, moja droga? – Mama próbowała wyglądać na zatroskaną, ale jej oczy
krzyczały: „Zdrada!”.
– Cóż, może i dam radę, tylko że w południe jestem umówiona i nie wiem, ile to potrwa.
– Z kim jesteś umówiona? – zainteresowała się mama.
Trudno, i tak musiałabym im prędzej czy później powiedzieć.
– Ze swoim Życiem – odpowiedziałam rzeczowym tonem, spodziewając się, że nikt przy
stole nie będzie miał pojęcia, o czym mówię. Przypuszczałam, że zasypią mnie pytaniami,
i zawczasu przygotowałam sobie gadkę o tym, że to niby normalna rzecz, coś, co czasem
każdemu się zdarza, zupełnie jak wezwanie do sądu, i że w ogóle nie ma się czym przejmować,
bo u mnie wszystko w porządku, najzupełniej w porządku.
– Och! – wydała z siebie piskliwy okrzyk mama. – O mój Boże, po prostu nie wierzę! –
Potoczyła spojrzeniem wokół stołu. – Taka niespodzianka, prawda? Wszyscy jesteśmy
zaskoczeni. O mój Boże. Taka niespodzianka.
Najpierw popatrzyłam na Rileya. Wyglądał dziwnie, pogrążony w medytacji, z oczyma
wbitymi w obrus, przesuwając palcem po widelcu i delikatnie kłując się każdym z jego zębów.
Potem zerknęłam na Philipa: z lekka się zarumienił. Babcia wpatrywała się gdzieś w przestrzeń,
jak gdyby ktoś nagle zepsuł powietrze i tym kimś była moja mama, no ale temu nie należało się
przecież specjalnie dziwić. Nie zdołałam przenieść wzroku na ojca.
– Więc już wiesz.
Mama poczerwieniała jak pomidor.
– Wiem?
– Wszyscy wiecie.
Mama, zdruzgotana, zgarbiła się na krześle.
– Skąd?! – Podniosłam głos.
Silchesterowie nie mieli w zwyczaju podnosić głosu.
Nikt nie odpowiedział.
– Riley?
Mój starszy brat w końcu podniósł oczy znad obrusa i lekko się uśmiechnął.
– Po prostu musieliśmy się pod tym podpisać, Lucy, musieliśmy wyrazić zgodę, aby rzecz
doszła do skutku.
– Co? Ty też?
– To nie jego wina, kochanie, on nie miał z tym wszystkim nic wspólnego, to ja go
namówiłam. Trzeba było co najmniej dwóch podpisów.
– Kto jeszcze się podpisał? – zapytałam, patrząc wokoło. – Wszyscy?
– Nie podnoś głosu, młoda damo – zwróciła mi uwagę babcia.
Miałam ochotę cisnąć w mamę bułeczką jej wypieku albo wepchnąć jej homara z sałatki
do gardła i niewykluczone, że dało się to zauważyć, ponieważ Philip zaapelował do zebranych
o spokój. Nie usłyszałam końca rozmowy, ponieważ sadziłam już przez ogród, pospiesznie idąc,
ale nie biegnąc – Silchesterowie nie mieli w zwyczaju uciekać – byle dalej od tego stołu i od nich
wszystkich. Oczywiście nie omieszkałam się pożegnać: nie pamiętam, co dokładnie
powiedziałam, chyba wymamrotałam coś o tym, że jestem już spóźniona, i grzecznie opuściłam
towarzystwo. Dopiero jak zatrzasnęłam za sobą frontowe drzwi, pokonałam schody i z rozpędem
wylądowałam na żwirku przed domem, zdałam sobie sprawę, że buty zostawiłam na trawniku
z tyłu. Pokuśtykałam po ostrych kamyczkach, zagryzając wnętrza policzków, żeby nie krzyczeć,
po czym pogoniłam Sebastiana jak najszybciej w dół podjazdu. Sebastian, bynajmniej się nie
opierając, popędził, ile tylko miał sił, jednakże moja wielka ucieczka dość nagle się skończyła,
albowiem między mną a wolnością stanęła elektryczna brama. Obniżyłam szybę i wcisnęłam
guzik domofonu.
– Lucy – powiedział Riley. – Przestań, nie złość się.
– Wypuść mnie – warknęłam, nie patrząc domofonowi w oczy.
– Ona zrobiła to dla ciebie.
– Nie udawaj, że nie miałeś z tym nic wspólnego.
– Dobra, w porządku. My. My zrobiliśmy to dla ciebie.
– Czemu? U mnie wszystko w porządku. Najzupełniej w porządku.
– Tak przynajmniej cały czas powtarzasz.
– Bo tak cały czas myślę – odgryzłam się. – Wypuścisz mnie wreszcie czy nie?
Mojej najwspanialszej Robin
Kiedyś byłaś znacznie bardziej… „bardziejsza”. Straciłaś swoją bardziejszość. Szalony Kapelusznik do Alicji w filmie Alicja w Krainie Czarów (2010)
Rozdział 1 Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Nie czytałam reszty. Nie musiałam – i tak wiedziałam, o co chodzi. Zgadłam natychmiast, gdy tylko po powrocie z pracy do wynajętej kawalerki zobaczyłam list leżący w połowie drogi od drzwi wejściowych do kuchni, na spalonej części dywanu, tam gdzie dwa lata wcześniej przewróciła się choinka, przysmalając światełkami dywanowe włoski. Tani i stary dywan, wybrany przez skąpego właściciela mieszkania, przypominał zresztą raczej zszarzałą wykładzinę i wyglądał tak, jakby deptało go w przeszłości więcej osób niż słynne „przynoszące szczęście” genitalia turyńskiego byka z mozaiki w mediolańskiej Galerii Wiktora Emanuela II. Podobne tekstylne cuda wyściełały nasz biurowiec, co było już bardziej na miejscu, bo akurat tamtejsze podłogi były przeznaczone nie dla bosych stóp, lecz dla lśniącego skórzanego obuwia, które przemieszczało się równomierną strugą między boksami a fotokopiarką, między fotokopiarką a automatem do kawy i między automatem do kawy a schodami przeciwpożarowymi, dokąd wszyscy wykradali się zapalić, ponieważ – o ironio – tylko tam papierosowy dym nie uaktywniał alarmu. Sama też wzięłam udział w poszukiwaniach najodpowiedniejszego schronienia dla pokątnych palaczy, którzy, wypierani przez wroga z kolejnych zakamarków, natychmiast podejmowali wysiłki w celu zapewnienia sobie nowej kryjówki. Ta najnowsza była łatwa do wytropienia: znaczyły ją zalegające setkami niedopałki – wyssane do cna przez spanikowanych, pogrążonych w amoku nałogowców doczesne szczątki papierosów, których dusze unosiły się jak obłok w czyichś płucach, podczas gdy ciała, porzucone i przydeptane, kończyły w stosikach na podłodze. Żadne inne miejsce w budynku nie wzbudzało porównywalnej czci: ani kąt z automatem do kawy, ani drzwi wyjściowe o osiemnastej, ani – już na pewno – krzesło naprzeciw biurka Edny Larson, naszej szefowej, która połykała dobre chęci jak zepsuta maszyna pożerająca monety, lecz niezdolna wypluć w zamian upragniony batonik. List leżał więc sobie na moim brudnym przysmalonym dywanie. W kremowej kopercie z ozdobnego papieru, z wykonanym czcionką George Street wielkim nadrukiem – który w oznajmiającej moje nazwisko czerni nie pozostawiał nawet cienia wątpliwości co do adresata – oraz, obok, ze złotą tłoczoną pieczęcią w kształcie trzech połączonych zawijasów.
Potrójna spirala życia. Wiedziałam już, co to jest, ponieważ dostałam wcześniej dwie podobne przesyłki i zdążyłam wygooglować sobie ten symbol. Nie stawiłam się na żadne z zaproponowanych w nich spotkań. Nie zadzwoniłam również pod podany numer, żeby je przełożyć lub odwołać. Po prostu zignorowałam sprawę, zamiotłam ją pod dywan – czy też pod to, co z niego zostało po upadku nieszczęsnej choinki – i zwyczajnie o niej zapomniałam. Tyle że nie do końca. Nigdy tak naprawdę nie przestaniesz pamiętać o czymś, co zrobiłeś, choć, jak dobrze wiesz, nie powinieneś. Takie rzeczy pałętają się w twojej świadomości, snują się po jej obrzeżach niby złodziej przeprowadzający rekonesans przed skokiem. Widujesz je, jak teatralnie czają się obok w pasiastej czerni i bieli i chowają za skrzynką pocztową, gdy znienacka się odwracasz, by stawić im czoło. Albo pojawiają się niczym znajoma twarz, która miga ci w tłumie, a potem znika. To jak irytująca wersja zabawy z Gdzie jest Wally? – skazane na klęskę szukanie czegoś, co nie opuszcza twoich myśli nawet na moment: tej złej rzeczy, którą zrobiłeś, nieodstępującej cię ani na krok. I proszę, miesiąc po zignorowaniu przeze mnie drugiego listu przyszedł kolejny, z nową datą spotkania, za to bez najmniejszej wzmianki na temat braku reakcji z mojej strony przy dwóch poprzednich okazjach. Zupełnie jak z moją matką: takie uprzejme nieprzyjmowanie do wiadomości moich niestosownych zachowań zawsze sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Wzięłam wytworną karteczkę za róg w dwa palce i musiałam mocniej przekrzywić głowę, bo papier obrócił się na bok. Kot znów zsikał się nie tam, gdzie trzeba. Co za ironia, doprawdy. Ale nie miałam do niego pretensji. Fakt, że nielegalnie trzymałam zwierzę w wielopiętrowym budynku w środku miasta, pracując w pełnym wymiarze godzin, oznaczał, że mój kot nie miał szans, aby wyjść na dwór i sobie ulżyć. Usiłując zwalczyć poczucie winy, wszędzie w mieszkaniu poustawiałam oprawione zdjęcia świata zewnętrznego, przedstawiające trawę, morze, skrzynkę pocztową, kamienie, samochody na ulicy, park, inne koty, a także Gene’a Kelly’ego. To ostatnie służyło, rzecz jasna, raczej moim potrzebom, ale żywiłam nadzieję, że pozostałe fotografie zaspokoją wszelkie ewentualne tęsknoty mojego pupila za wychodzeniem z domu. Albo za oddychaniem świeżym powietrzem, nawiązywaniem przyjaźni czy zakochiwaniem się. Jak również za śpiewaniem lub tańczeniem. Ponieważ przez pięć dni w tygodniu najczęściej nie było mnie w mieszkaniu od ósmej rano do ósmej wieczorem, a czasami nie wracałam i na noc, nauczyłam swojego kota „wypróżniać się” – jak to ujął koci trener – na papier, żeby stopniowo przyzwyczaić go do kuwety. Dlatego koperta, jako jedyny kawałek papieru leżący na podłodze, musiała go po prostu zmylić. Widziałam, jak pełen skruchy kręci się pod ścianami. Wiedział, że źle zrobił. To coś, co zrobił, choć wiedział, że nie powinien, czaiło się gdzieś w jego świadomości. Nie cierpię kotów, ale tego polubiłam. Nazwałam go Pan Pan, od Piotrusia Pana, dobrze wszystkim znanego fruwającego chłopca. Pan Pan ani nie jest chłopcem, który nigdy nie dorośnie, ani – o dziwo – nie potrafi fruwać, niemniej jednak między nim a Piotrusiem Panem istnieje osobliwe podobieństwo i w swoim czasie takie imię wydało mi się jak najbardziej odpowiednie. Znalazłam go w jakiejś zakazanej uliczce, miauczącego wyjątkowo żałośnie. A może zresztą to ja tak miauczałam. Czego właściwie szukałam w takim miejscu – niech pozostanie tajemnicą, tak czy owak, potwornie lało, ja miałam na sobie beżowy płaszcz i utopiwszy żal po stracie idealnego chłopaka w zbyt wielu tequilach, dokładałam wszelkich starań, by zostać drugą Audrey Hepburn, uganiając się za kotem i wołając „Kici, kici” jasnym i niepowtarzalnym, acz stosownie zrozpaczonym głosikiem. Okazało się, że kociak urodził się zaledwie dzień wcześniej, i to jako hermafrodyta. W związku z tym został porzucony przez matkę albo przez właściciela – albo przez nich oboje. Choć weterynarz powiedział, że mój nowy podopieczny anatomicznie ma więcej cech samca niż samicy, wybierając mu imię, odnosiłam
wrażenie, że przez sam ten akt biorę na siebie wyłączną odpowiedzialność za określenie również jego płci. Pomyślałam wtedy o swoim złamanym sercu i o tym, że mój szef nie dał mi awansu, bo uznał, że jestem w ciąży – chociaż to było po urlopie, a mojemu dorocznemu wielkiemu żarciu zabrakło do uczty Tudorów jedynie pieczonego dzika i tylko dlatego przez cały kolejny miesiąc miałam okropne problemy z żołądkiem – tudzież o tym, jak to pewnej nocy jakiś lump próbował mnie obmacywać w pociągu i jak, postawiwszy się w pracy, zasłużyłam sobie u kolegów na miano suki, i doszłam do wniosku, że mojemu kotu będzie łatwiej w życiu w męskiej roli. Sądzę jednak, że podjęłam złą decyzję. Czasami nazywam Pana Pana Samanthą albo Mary, albo jakimś innym żeńskim imieniem, a wtedy on spogląda na mnie z wyraźną wdzięcznością, po czym mości się w jednym z moich butów i tęsknie wpatruje się w obcas, jakby to był symbol świata, którego został pozbawiony. Ale bez przerwy czynię dygresje, a miałam opowiedzieć o liście. Tym razem należało się stawić na spotkanie. Nie było rady. Nie mogłam dłużej ignorować tych listów – nie chciałam drażnić ich nadawcy. Tylko kto to był? Trzymając schnącą kartkę w dwóch palcach, znów przekrzywiłam głowę, żeby ponownie odczytać wiadomość. Droga Lucy Silchester, w poniedziałek 30 maja masz spotkanie. Z wyrazami szacunku Życie. Życie. No tak. Moje życie mnie potrzebowało. Przechodziłam przez trudny etap i przestałam zwracać na nie uwagę. Straciłam czujność i zajęłam się innymi sprawami: kłopotami przyjaciół, problemami w pracy, ciągle psującym się samochodem – takimi tam. Własne życie zupełnie zaniedbałam. I teraz ono do mnie napisało, wezwało mnie po imieniu, więc mogłam w tej sytuacji zrobić tylko jedno: pójść i spotkać się z nim twarzą w twarz.
Rozdział 2 Czytałam wcześniej w kolorowych magazynach, że coś takiego się zdarza, co wyjaśnia, dlaczego nie robiłam wokół całej sprawy wielkiego halo. Ja w ogóle nie mam w zwyczaju nadmiernie się niczym podniecać, taka już jestem. Niełatwo mnie zaskoczyć. Pewnie dlatego, że nic nie wydaje mi się nieprawdopodobne. Wiem, brzmi to teraz tak, jakbym wierzyła w cuda, ale nie, to też niekoniecznie. Spróbuję wyrazić się lepiej: po prostu akceptuję, co się zdarza. Cokolwiek się zdarza. Więc list od własnego Życia, choć niezwykły, nie był niespodziewany, już raczej niewygodny. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że kwestia ta przez bliżej nieokreślony czas będzie wymagała ode mnie sporo uwagi, a przecież gdybym nie miała z tym problemu, w ogóle nie dostałabym takich listów. Rozbiłam nożem lód nawarstwiony w zamrażarce i zsiniałą z zimna dłonią wydobyłam stamtąd mięsno-warzywną zapiekankę. Czekając na piknięcie mikrofalówki, zjadłam tost. A potem jogurt. Ponieważ zapiekanka wciąż nie była gotowa, wylizałam też wieczko. Następnie uznałam, że otrzymanie takiego listu upoważnia mnie do otwarcia butelki pinot grigio za 3,99 euro. Odkułam resztę lodu z zamrażalnika, co skłoniło Pana Pana do pospiesznego ukrycia się wewnątrz kalosza w różowe serduszka, ciągle, notabene, pokrytego zaschłym błotem stanowiącym pamiątkę po letnim festiwalu muzycznym sprzed trzech lat. Wyciągnęłam z zamrażarki zapomnianą butelkę wina, zamarzniętego chwilowo na beton, i włożyłam do środka nową. O tej nie zamierzałam zapomnieć. Nie mogłam. Była to ostatnia z kolekcji trzymanej w piwniczce-z-narożnej-szafki-pod-słojem-z-ciasteczkami. Co przywiodło mi na myśl ciasteczka. Czekając na zapiekankę, zjadłam dwa z kawałkami czekolady. Wreszcie mikrofalówka piknęła. Wyłożyłam na talerz nieapetyczną breję, wciąż zimną w środku, ale ponieważ zabrakło mi cierpliwości, żeby zaczekać dodatkowe trzydzieści sekund, stanęłam przy blacie i zaczęłam skubać ciepłe brzegi. Kiedyś gotowałam – niemal codziennie. A jeśli akurat tego nie robiłam, gotował mój ówczesny chłopak. Sprawiało nam to przyjemność. Mieliśmy duże mieszkanie w zaadaptowanej piekarni, z wysokimi od podłogi po sufit, oprawnymi w stal oknami i odsłoniętymi oryginalnymi cegłami na większości ścian. Mieliśmy też otwartą, połączoną z jadalnią kuchnię i prawie co weekend zapraszaliśmy na kolację przyjaciół. Blake uwielbiał gotować, uwielbiał gości, uwielbiał samą myśl o wszystkich naszych przyjaciołach, a nawet rodzinie, zgromadzonych przy naszym stole. Uwielbiał gwar, jaki powstaje za sprawą dziesięciu czy piętnastu osób, które śmieją się, rozmawiają, jedzą, dyskutują. Uwielbiał też aromaty, tę parę nad garnkami, te ochy i achy. Potrafił tak sobie stać przy kuchennej wyspie i opowiadając idealnie dobranymi słowami jakąś historię, kroić cebulę, dolewać czerwonego wina do wołowiny po burgundzku albo przypiekać przewidziany na deser omlet norweski. Nigdy nie odmierzał żadnych składników, a zawsze zachowywał idealne proporcje. We wszystkim. Pisał o jedzeniu i podróżach, uwielbiał wszędzie jeździć i wszystkiego próbować. Uwielbiał przygody. W weekendy nigdy nie siedzieliśmy w domu, wspinaliśmy się jak nie na tę, to na tamtą górę, w czasie wakacji wyprawialiśmy się do krajów, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Dwa razy skakaliśmy oboje ze spadochronem, trzy razy – na bungee. Blake był idealny. A potem umarł. Tak tylko żartuję: ma się doskonale. Nic mu się nie stało. Żart był może trochę okrutny –
zdaję sobie z tego sprawę. Ale się zaśmiałam. Nie, Blake nie umarł. Jest cały i zdrowy. I wciąż idealny. Ale go zostawiłam. Prowadzi teraz program w telewizji. Umowę podpisał, kiedy jeszcze byliśmy razem. Chodzi o program na kanale podróżniczym, który kiedyś ciągle razem oglądaliśmy, i teraz czasem włączam go, i patrzę na swojego byłego chłopaka przechadzającego się po Wielkim Murze albo zajadającego na statku w Tajlandii pad thai. A on, jak już w doskonale dobranych słowach zarysuje sytuację, nienagannie ubrany – nawet po tygodniu łażenia po górach, kucania w krzakach i niegolenia się – zawsze zwraca swoją idealną twarz w stronę kamery i mówi: „Szkoda, że cię tu nie ma”. Tak się nazywa ten program. Przez długie tygodnie i miesiące, które nastąpiły po naszym traumatycznym zerwaniu, Blake, płacząc w słuchawkę, powtarzał mi, że nazwał go tak na moją cześć i że ilekroć wypowiada te słowa, zwraca się do mnie, tylko do mnie i do nikogo innego. Chciał wrócić. Dzwonił codziennie. Potem co drugi dzień. Jeszcze później raz na tydzień, ale ja wiedziałam, że długo ze sobą walczył, czekając na odpowiedni moment, by w końcu zatelefonować. Wreszcie przestał dzwonić i zaczął wysyłać maile. Długie maile, w których opisywał ze szczegółami, gdzie był i jak samotny czuł się beze mnie – tak przygnębiające, że nie mogłam ich już czytać. Więc przestałam mu odpisywać. Jego wiadomości stały się krótsze. Mniej wylewne, mniej szczegółowe, choć zawsze pełne próśb, żebyśmy się spotkali, żebyśmy do siebie wrócili. Nie twierdzę, iż się nie wahałam: ostatecznie to idealny mężczyzna, a to, że idealny, przystojny mężczyzna tak bardzo cię pragnie, niekiedy wystarcza, żebyś i ty znowu go zapragnęła; ale zdarzało mi się to jedynie w chwilach słabości, kiedy sama czułam się bardzo samotna. Nie chciałam tego. Nie żebym kogoś spotkała – powtarzałam mu to wiele razy, mimo że pewnie byłoby łatwiej, gdybym skłamała, bo wtedy on szybciej doszedłby do siebie. Nie chciałam nikogo. Chciałam po prostu na chwilę zwolnić. Chciałam przystanąć. Chciałam pobyć sama ze sobą. Rzuciłam pracę i znalazłam sobie nową, o połowę mniej płatną, w firmie produkującej sprzęt AGD. Sprzedaliśmy mieszkanie. Wynajęłam kawalerkę wielkości maksymalnie jednej czwartej któregokolwiek z moich wcześniejszych domów. Znalazłam kota. Niektórzy powiedzieliby, że go ukradłam, ale tak czy owak, on lub ona należy teraz do mnie. Niekiedy pod przymusem odwiedzam rodzinę, w te zaś wieczory, gdy go nie ma – mojego byłego chłopaka, nie kota – czyli często, od kiedy tak podróżuje, spotykam się zawsze z tymi samymi znajomymi. Nie tęsknię za nim, a jeśli tak, włączam telewizor i dostaję go akurat w takiej dawce, żeby znów poczuć się zadowolona. Nie tęsknię za swoją pracą. Trochę za pieniędzmi, zwłaszcza kiedy widzę coś w sklepie albo w gazecie, tyle że wtedy po prostu wychodzę ze sklepu albo odwracam stronę i po sprawie. Nie tęsknię za podróżami ani za gotowaniem dla przyjaciół. I nie jestem nieszczęśliwa. Nie jestem. No dobra, skłamałam. To on zostawił mnie.
Rozdział 3 Potrzebowałam pół butelki wina, żeby zdobyć się – nie, nie na odwagę, nie brakowało mi odwagi, niczego się nie bałam, brakowało mi chęci. Musiałam wypić pół butelki wina, żeby nabrać chęci na kontakt z własnym Życiem, ale ostatecznie wybrałam numer podany w liście. Czekając na połączenie, sięgnęłam po czekoladkę. Ktoś odebrał już po pierwszym sygnale, więc nie zdążyłam jej przeżuć ani tym bardziej połknąć. – O, przepraszam – wybełkotałam. – Mam w ustach batonik. – Nie szkodzi, kochanie, nie ma pośpiechu – odrzekł raźnie głos starszej kobiety o miękkim akcencie kojarzącym się z amerykańską szarlotką i Południem. Szybko przeżułam i połknęłam. Następnie przepłukałam gardło łykiem wina. Trochę mnie zemdliło. – Już – odchrząknęłam. – Co to był za batonik? – Galaxy. – Karmelowy czy z bąbelkami? – Z bąbelkami. – Mniam, mój ulubiony. W czym mogę pomóc? – Otrzymałam list w sprawie poniedziałkowego spotkania. Nazywam się Lucy Silchester. – Tak, Silchester, mam panią w bazie. Odpowiada pani dziewiąta rano? – Cóż, tak naprawdę to nie dzwonię po to, żeby się umówić. Widzi pani, trzydziestego maja w ogóle nie dam rady, pracuję. Oczekiwałam, że odpowie coś w rodzaju: „Och, jak to niemądrze z naszej strony zapraszać panią na spotkanie w tygodniu, najlepiej zapomnijmy o całej sprawie”. Ale nic z tego. – Dobrze, sądzę, że zdołamy coś wymyślić. O której pani kończy? – O szóstej. – Więc może siódma? – Nie mogę, bo to urodziny mojej przyjaciółki, umówiłyśmy się na kolację. – W takim razie przerwa na lunch? Co pani na to? – Muszę odstawić samochód do mechanika. – Czyli podsumujmy: nie da pani rady przyjść na spotkanie, bo w ciągu dnia pani pracuje, w czasie lunchu odstawia samochód do mechanika, a wieczorem je kolację z przyjaciółmi. – Tak. – Najeżyłam się nagle. – Czy pani to wszystko zapisuje? Usłyszałam w tle coś jakby stukanie w klawisze. Wpadłam w irytację. To oni się ze mną skontaktowali, nie na odwrót. To oni zatem powinni się dostosować. – Och, kochanie… – powiedziała kobieta po drugiej stronie, po swojemu przeciągając sylaby: niemal widziałam, jak gorące kawałki amerykańskiej szarlotki wypadają jej z ust wprost na klawiaturę, nieodwracalnie blokując nie tylko ją, ale też całą sprawę mojego spotkania. – Najwyraźniej nie ma pani pojęcia o działaniu naszej bazy. To rzekłszy, nabrała powietrza, ale zanim zdążyła znów sypnąć szarlotkowymi okruchami, wtrąciłam: – A ludzie zwykle mają? Trochę zbiłam ją z pantałyku.
– Słucham? – Kiedy kontaktują się państwo z innymi ludźmi, kiedy Życie zaprasza na spotkanie innych ludzi – podkreśliłam – to czy ci inni zwykle wiedzą, o co chodzi? – Cóż… – Tym razem jej południowy śpiewny akcent brzmiał szczególnie długo. – Pewnie jedni wiedzą, drudzy nie, ale od tego tu jestem, żeby pomagać. A może byłoby pani łatwiej, gdyby on po prostu odwiedził panią w domu? Zrobiłby to, jeślibym go poprosiła. Już zaczęłam się nad tym zastanawiać, gdy nagle… – On? Zachichotała. – Tym też ludzi zaginam. – Czy to są zawsze oni? – Nie, nie zawsze, czasem również one. – A od czego to zależy? – O, to kwestia przypadku, kochanie, całkiem niewytłumaczalna. Podobnie jak fakt, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Czy to będzie problem? Namyślałam się przez chwilę. Dlaczego właściwie miałby to być problem? – Nie. – Więc na którą umówić wizytę? – Znowu zastukała w klawisze. – Wizytę? U mnie? Mowy nie ma! – wrzasnęłam do słuchawki. Pan Pan podskoczył, otworzył oczy, rozejrzał się, po czym znów je zamknął. – Przepraszam – przypomniałam sobie o dobrych manierach. – On nie może tu przyjść. – Ale, o ile się nie mylę, przed chwilą powiedziała pani, że to nie będzie problem. – To nie problem, że jest mężczyzną. Sądziłam, że o to pani pyta. Zaśmiała się. – Dlaczego miałabym o to pytać? – Nie wiem. Czasem w ośrodkach spa zadają takie pytania, na wypadek, gdyby ktoś nie chciał masażysty płci męskiej… Znów zachichotała. – Och, gwarantuję, że tu nie chodzi o żaden masaż. Słowo „masaż” w jej ustach zabrzmiało jakoś wyjątkowo dwuznacznie. Wzdrygnęłam się. – Tak czy owak, przykro mi, ale odwiedziny nie wchodzą w grę. Obrzuciłam spojrzeniem swoje żałosne mieszkanko, gdzie zresztą zawsze czułam się doskonale. To było miejsce dla mnie – moja osobista nora, w której nie zamierzałam przyjmować gości, kochanków, sąsiadów, członków rodziny ani nawet strażaków (kiedy od choinki zajął się dywan). To było miejsce tylko dla mnie. No i dla Pana Pana. Siedziałam skulona na bocznym oparciu kanapy, kilka kroków za mną stało podwójne łóżko. Po prawej ciągnął się kuchenny blat, po lewej znajdowały się okna, a drzwi obok łóżka prowadziły do łazienki. I to by było na tyle. Nie żeby rozmiary mojej kawalerki mi przeszkadzały czy też wprawiały mnie w zakłopotanie. Chodziło raczej o jej stan. Szafę miałam na podłodze. Z upodobaniem porównywałam swoje porozrzucane po niej rzeczy do kamieni milowych wzdłuż wybrukowanej żółtą kostką drogi – jak w Czarnoksiężniku z Krainy Oz – i tak dalej… Garderoba w moim poprzednim luksusowym penthousie była większa niż całe obecne mieszkanie, toteż zbyt liczne pary butów rozgościły się po przeprowadzce na parapetach, a długie płaszcze i sukienki wieczorowe, spływające z wieszaków po obu krańcach karniszy, służyły mi za zasłonki, zasuwane i rozsuwane wedle potrzeb. O dywanie już wspominałam, natomiast resztę wolnej przestrzeni między oknami a blatem monopolizowała kanapa, na której dało się usiąść
tylko pod warunkiem, że przeskoczyło się przez oparcie. Moje Życie nie mogło składać mi wizyt pośród tego bałaganu. Rozumiałam ironię zawartą w tej sytuacji. – Akurat będę miała czyszczenie dywanu – powiedziałam do słuchawki i ciężko westchnęłam, dając do zrozumienia, jak bardzo męczy mnie sama myśl o tym. I właściwie nie skłamałam. Mój dywan bardzo potrzebował czyszczenia. – W takim razie polecam Magię Czystości – radośnie oświadczyła kobieta po drugiej stronie, zupełnie jakby nagle przyszła pora na reklamy. – Mój mąż nie potrafi się odzwyczaić od pastowania butów w salonie, a ci z Magii Czystości radzą sobie nawet z takimi zabrudzeniami, to naprawdę niewiarygodne. Poza tym chrapie. Jeśli nie zasnę przed nim, nie mam potem szans, toteż całymi nocami oglądam kanały reklamowe i pewnego razu zobaczyłam w jednym z nich faceta pastującego buty na białym dywanie, zupełnie jak mój mąż, dlatego zwróciłam uwagę. Jakby ktoś założył tę firmę specjalnie dla mnie. Usunęli tamtą plamę od ręki, więc musiałam ich wypróbować. Magia Czystości, proszę sobie zapisać. Mówiła o tym tak przekonująco, że niespodziewanie dla samej siebie poczułam ochotę, by zainwestować w czarną pastę do butów i osobiście sprawdzić wiarygodność magicznych czyścicieli z kanału reklamowego; w związku z tym rozejrzałam się za długopisem, którego zgodnie z Ustawą długopisową obowiązującą od początku świata nie było akurat nigdzie pod ręką. Znalazłszy za to marker, zaczęłam szukać papieru, ale że nie przyniosło to rezultatu, zapisałam nazwę na dywanie, co zresztą wydało mi się jak najbardziej na miejscu. – Może po prostu poda mi pani jakiś termin, który by pani odpowiadał, i tak będzie szybciej? Matka zwołała na sobotę specjalną radę familijną. – Wie pani co, ja rozumiem, że to bardzo istotne, takie spotkanie z własnym Życiem i w ogóle, dlatego mimo ważnych zobowiązań rodzinnych chętnie spotkałabym się z nim w sobotę. – Och, kochanie – znów ta przeciągła nuta – skrupulatnie odnotuję, że chciała pani w tym celu zrezygnować z rodzinnej uroczystości, ale sądzę, że jednak powinna pani skorzystać z okazji i pobyć z bliskimi. Bóg jeden wie, jak długo jeszcze będzie pani mogła cieszyć się ich obecnością, a z nami umówi się pani po prostu na kolejny dzień. Czyli na niedzielę. Dobrze? Jęknęłam. Nie, nie na głos, w środku, głęboko w środku: to był taki długi, rozpaczliwie bolesny dźwięk dobiegający z jakiegoś rozpaczliwie bolesnego miejsca gdzieś w moim wnętrzu. No ale data została ustalona. Na niedzielę. W niedzielę zamierzałam się spotkać ze swoim Życiem, nasze ścieżki miały się wreszcie skrzyżować i wszystko, co uważałam za pewne i niezmienne, mogło się znienacka wywrócić do góry nogami i zmienić nie do poznania. Tak przynajmniej opowiadała w wywiadzie pewna kobieta, której przytrafiło się coś podobnego. Redakcja kolorowego magazynu postarała się o zdjęcia przedstawiające ją przed tym zdarzeniem i po nim, na wypadek, gdyby jakiś niewyrobiony czytelnik nie potrafił wystarczająco plastycznie wyobrazić sobie tej przemiany. Co ciekawe, przed spotkaniem ze swoim Życiem bohaterka wywiadu nie modelowała włosów, a po spotkaniu już tak; przed – ani nie używała samoopalacza, ani w ogóle się nie malowała, a po – jak najbardziej; przed – nosiła legginsy oraz T-shirt z Myszką Miki i fotografowała się w ostrym świetle, natomiast później – odziana w miękko udrapowaną asymetryczną sukienkę pozowała w profesjonalnie oświetlonej kuchni obok wielkiej misy pełnej artystycznie ułożonych cytryn i limonek, których obecność w tym miejscu dowodziła, że spotkanie z Życiem może skutkować między innymi pogłębionym upodobaniem do cytrusów. Przed – były okulary; po – szkła kontaktowe. Nasuwało się pytanie, co bardziej odmienia: spotkanie z Życiem czy gazetowi styliści. Za niecały tydzień i ja miałam się spotkać z własnym Życiem. Które było mężczyzną. Ale
właściwie po co? Przecież wszystko, tak czy owak, szło doskonale. Położyłam się na kanapie i utkwiłam spojrzenie w karniszu, usiłując zdecydować, w co się ubiorę.
Rozdział 4 Tej pamiętnej soboty, której obawiałam się, jeszcze zanim usłyszałam, że coś takiego jest w planach, zatrzymałam się przed elektryczną bramą posesji rodziców w swoim ponaddwudziestoletnim garbusie, którym przewlokłam się przez całą tę ekskluzywną dzielnicę, wzbudzając po drodze niezdrową ciekawość co wrażliwszych bogaczy. Nie wychowałam się w tym miejscu, więc i nie czułam się, jakbym wracała do domu. Ba, nie czułam się nawet tak, jakbym odwiedzała dom rodziców. Był to po prostu dom, w którym moi rodzice mieszkali, jeśli akurat nie mieszkali w drugim, letnim domu, gdzie mieszkali, jeśli akurat nie mieszkali w tym pierwszym, niby-domowym. Fakt, że stałam przed bramą, czekając, aż zostanę wpuszczona, tylko zwiększał poczucie dystansu. Rodzice moich przyjaciół mieli zwykłe podjazdy albo dawali swoim dzieciom hasła i kody alarmowe, nie wspominając o kluczach. Ja nie wiedziałam nawet, gdzie moi trzymają kubki. Wielka brama wywierała pożądany efekt, odstraszając włóczęgów i złoczyńców, a także córki – choć te ostatnie z innych powodów: mnie akurat najbardziej przerażało poczucie, że za chwilę trafię do klatki. Włamywacze musieliby to ogrodzenie forsować, żeby dostać się do środka; ja, będąc wewnątrz, powstrzymywałam odruch, by się na nie wspiąć i uciekać w przeciwnym kierunku. Mój samochód – ochrzczony Sebastianem na cześć dziadka, który nigdy nie wypuszczał z dłoni cygara, wskutek czego nabawił się szczekliwego kaszlu i przedwcześnie wylądował w grobie – jak gdyby zarażony moim nastrojem, zdawał się tracić resztki sił od chwili, gdy tylko zdał sobie sprawę, dokąd zmierzamy. Droga do domu rodziców w Glendalough wiodła przez labirynt krętych, wąskich uliczek, które gwałtownie opadały i znów się wznosiły, wijąc się wokół kolejnych gigantycznych posiadłości. Sebastian, dotarłszy do celu, stanął i motor prychnął. Opuściłam szybę i nacisnęłam guzik domofonu. – Witamy w Ośrodku dla Zboczeńców „U Silchesterów”, jak możemy cię zaspokoić? – odezwał się zasapany męski głos. – Tato, przestań się wygłupiać. W odpowiedzi z głośnika dobiegł wybuch śmiechu, który sprawił, że dwie botoksowe blondynki, uprawiające w pobliżu power walking, przerwały poufną paplaninę i zamaszyście się obejrzały, machając upiętymi w koński ogon włosami. Uśmiechnęłam się, ale blondynki, widząc mnie, czyli brązowawą, nieistotną postać wewnątrz kupy złomu, odwróciły się i znów zakręciły swoimi suchymi, wyraźnie wolnymi od bielizny i pokrytymi lycrą tyłkami. Brama wydała nieprzyjemny dźwięk, drgnęła i wreszcie się rozwarła. – No dobrze, Sebastianie, ruszamy. Samochód niechętnie szarpnął do przodu, wiedząc już, co go czeka: dwugodzinna nuda w towarzystwie kilku pretensjonalnych aut, z którymi nic go nie łączyło. Jakież podobieństwo z tym, czego mogłam się spodziewać ja sama! Długi żwirowy podjazd kończył się parkingiem z fontanną w kształcie lwa rzygającego z otwartej paszczy mętną wodą. Zatrzymałam się z dala od należącego do ojca jaguara XJ w kolorze butelkowej zieleni, podobny zresztą dystans zachowując także wobec drugiego z ojcowskich wozów – wyprodukowanego w 1960 roku morgana plus 4, którego mój rodziciel nazywał „weekendowym autkiem” i którym jeździł wystrojony w weekendowy kostium vintage, składający się z gogli oraz skórzanych rękawic à la Dick Van Dyke z Naszego cudownego samochodziku. Na wypadek, gdyby ten obraz okazał się bardziej niepokojący, niż zamierzałam go odmalować, dodam, że do tych gogli i rękawic ojciec
wkładał też ubrania. Obok jego wozów stał czarny SUV mamy. Ona z kolei wyraźnie zażyczyła sobie auta, które wymagałoby od niej jako kierowcy minimalnego wysiłku, i miała do dyspozycji tak wiele czujników parkowania, że jeśli na autostradzie trzy pasy dalej pojawiał się jakiś samochód, natarczywe pikanie natychmiast sygnalizowało jego bliskość. Po drugiej stronie wyżwirowanego placyku czekał aston martin mojego najstarszego brata Rileya, dalej zaś – rodzinny range rover drugiego w kolejności Philipa, wyposażony we wszelkie możliwe bajery, łącznie z telewizyjnymi ekranami na zagłówkach przednich siedzeń, żeby dzieci miały rozrywkę w czasie dziesięciominutowego przejazdu z lekcji baletu na trening koszykówki. – Silnik zostaje włączony, będę z powrotem najdalej za dwie godziny – oświadczyłam i poklepałam Sebastiana po głowie. Spojrzałam w stronę domu. Nie wiem, z jakiej pochodził epoki, ale na pewno nie z „gedwardiańskiej”, jak zażartowałam kiedyś na gwiazdkowym przyjęciu u Schubertów ku uciesze moich braci, zniesmaczeniu ojca i dumie matki. Tak czy owak, zdecydowanie się wyróżniał, wzniesiony pierwotnie jako siedziba lorda Jakiegośtam, który potem przehulał swój majątek, w związku z czym musiał sprzedać dom komuś innemu, kto z kolei napisał słynną książkę, co prawnie obligowało nas do umieszczenia przy bramie mosiężnej tabliczki z jego nazwiskiem niby na użytek literackich maniaków, ale głównie ze względu na okolicznych suchotyłkich miłośników power walkingu – żeby mieli na co patrzeć i się krzywić, jako że sami nie posiadali żadnych mosiężnych tabliczek przy bramie. Sławny Pisarz wdał się zresztą w grzeszny romans z Depresyjnym Poetą, który później zbudował tak zwane wschodnie skrzydło, żeby móc tam zaznawać spokoju. Dom mógł się też poszczycić imponującą biblioteką, w której znajdowały się listy od lorda Jakiegośtam do lady Jakiejśtam, jak również słodkie wyznania tegoż lorda pod adresem lady Sekret, z czasów lordowskiego małżeństwa z lady Cośtam, oraz oryginalne rękopisy Sławnego Pisarza, oprawione, notabene, i porozwieszane na ścianach. Dzieła Depresyjnego Poety stały bez żadnego zabezpieczenia na półce tuż obok atlasu i biografii Coco Chanel. Cóż, nie sprzedawały się dobrze, nawet po śmierci autora. Po kolejnym, doskonale udokumentowanym a burzliwie zakończonym związku Sławny Pisarz przepił wszystkie swoje pieniądze, toteż dom trafił w ręce zamożnej niemieckiej rodziny, która warzyła w Bawarii piwo, a do nas przyjeżdżała na wakacje. W trakcie pobytów cudzoziemska familia wzbogaciła posiadłość o potężne skrzydło zachodnie, a także kort tenisowy, z którego – jeśli sądzić z wyblakłych czarno-białych fotografii – jej nieco zbyt pulchny, wyraźnie nieszczęśliwy i odziany w marynarskie ubranko syn Bernhard niespecjalnie lubił korzystać. W orzechowym barku zawierającym nasze zapasy alkoholu wciąż stały butelki po oryginalnym bawarskim piwie. Pamiątki i ślady po dawnych mieszkańcach były widoczne w całym domu, a ja często zastanawiałam się, co właściwie pozostawią po sobie mama z tatą poza rearanżacjami wnętrz na modłę najświeższego Ralpha Laurena. Dwoje zwierząt, których przynależności gatunkowej wciąż nie potrafiłam określić, przywitało mnie nieprzyjaznymi spojrzeniami u stóp kamiennych schodów prowadzących ku frontowym drzwiom. Zwierzęta wyglądały jak lwy, ale miały rogi, a w dodatku dwie z nóg skręcone w taki sposób, że nasunęło mi się przypuszczenie, że stulecia przypatrywania się fontannie zaowocowały u nich trudną do opanowania potrzebą pójścia do toalety. Istniała, oczywiście, możliwość, że Ralph Lauren przechodził akurat mroczną fazę twórczości, ale zasadniczo skłaniałam się ku mniemaniu, że za wybór tych dziwolągów odpowiadał pisarz pijak albo pogrążony w depresji poeta. Drzwi się otworzyły i mój brat Riley poczęstował mnie zza progu uśmiechem kota z Cheshire. – Jesteś spóźniona.
– A ty obrzydliwy – odparowałam, nawiązując do rozmowy przez domofon. Zaśmiał się. Mozolnie wspięłam się po stopniach i weszłam do wyłożonego czarno-białą marmurową mozaiką holu, wysokiego na dwa piętra i ozdobionego zwisającym z sufitu żyrandolem o rozmiarach mojego mieszkania. – Jak to, tak bez prezentu? – spytał mój brat, z czystej złośliwości ściskając mnie dłużej, niżbym sobie tego życzyła. Jęknęłam. Riley żartował, ale miał rację. Moja rodzina należała do bardzo purytańskiego Kościoła etykiety towarzyskiej. Zwierzchnikami tego kościoła byli Ludzie – ci z pytania „Co na to ludzie powiedzą?”, które kryło się za każdym podjętym działaniem i wypowiedzianym słowem. Jedno z przykazań etykiety wymagało przynoszenia odwiedzanym osobom podarunków, nawet jeśli te osoby należały do rodziny, a wizyta trwała sekundę. Tyle że w naszych kręgach nie składało się tak krótkich wizyt. Celebrowało się je godzinami, po uprzednim starannym umawianiu ich przez całe tygodnie, a nawet miesiące. – A ty co przyniosłeś? – spytałam. – Butelkę ulubionego czerwonego wina taty. – Lizus. – Po prostu mam na nie ochotę. – Przecież on go nie otworzy. Zaczeka, aż wszyscy, których kocha, już dawno pomrą i spoczną w grobie, zanim w ogóle pomyśli, żeby zamknąć się z tą butelką sam na sam w pokoju i dopiero tam ją wypić. Zakład o dziesięć, nie, o dwadzieścia euro – potrzebowałam kasy na benzynę – że nic z tego nie będzie. – To, jak doskonale go rozumiesz, jest wręcz wzruszające, ale ja jednak w niego wierzę. Zakład stoi. – Podał mi rękę. – Co masz dla mamy? – Rozglądałam się właśnie za czymś, co mogłabym zwinąć z holu i wcisnąć jej jako prezent. – Świecę i olejek kąpielowy. Nie rób scen: znalazłem je u siebie. – Bo sama je kupiłam dla… jak jej tam, tej, co to ją rzuciłeś i co się śmiała jak delfin. – Naprawdę kupiłaś Vanessie prezent? Przemierzaliśmy niezmierzone przestrzenie wewnątrz tego domu: kolejne pomieszczenia pełne foteli i kominków, zastawione kanapami, na których nigdy nie było nam wolno siadać, i stolikami do kawy, na których nie odważylibyśmy się niczego postawić. – Jako nagrodę pocieszenia. Za to, że w ogóle się z tobą spotykała. – Mogła nie docenić. – Suka. – Owszem, chichocząca po delfiniemu suka – pokiwał głową mój brat; spojrzeliśmy po sobie z uśmiechem. W końcu dotarliśmy do pokoju na tyłach domu. Kiedyś służył lady Jakiejśtam za salon, później – Depresyjnemu Poecie za poetycką samotnię, teraz zaś państwo Silchesterowie urządzili w nim sobie bawialnię z zamglonym lustrem w głębi i wbudowanym w ścianę orzechowym barkiem wyposażonym w dystrybutor piwa. W szklanej gablocie ciągnącej się wzdłuż zabudowy z orzecha pyszniły się butelki po oryginalnym dziewiętnastowiecznym niemieckim piwie, a obok nich stała czarno-biała fotografia rodziny Altenhofenów pozującej na schodach przed wejściem do domu. Na wystrój wnętrza składały się jeszcze pluszowe łososiowe dywany, w których całkiem tonęła stopa, wysokie, obciągnięte skórą stołki za barem oraz niższe fotele wokół orzechowych stolików. Najważniejszym elementem pomieszczenia pozostawało jednak wykuszowe okno wychodzące na dolinę i pofałdowane wzgórza. Dom otaczały od tej strony
trzyhektarowe, okolone murem ogrody różane z odkrytym, idealnie czystym basenem. Prowadzące do nich podwójne przeszklone drzwi stały teraz otworem, ukazując potężne wapienne bloki, po których można było zejść ku zajmującej środek trawnika fontannie. Obok niej, nad szemrzącym energicznie strumykiem, nakryty wystawnie stół połyskiwał bielą lnianych obrusów, kryształami i srebrem. Moja rodzina nie wiedziała, co to niezobowiązująca okazja. W sumie piękny to był obrazek. Szkoda, że musiałam go zniszczyć. Moja matka zdawała się unosić w powietrzu, krążąc wokół stołu w białych, sięgających kolan tweedach od Chanel oraz dopasowanych kolorem butach bez obcasów i odganiając osy zagrażające jej ogrodowemu przyjęciu. Z jej doskonałej blond fryzury nie wystawał się ani jeden włosek, jej idealnie różowe usta uśmiechały się zawsze tak samo bez względu na to, co działo się na świecie, w jej życiu czy też w najbliższym otoczeniu. Właściciel-bajerowskiego-range-rovera-oficjalnie-specjalista-od-chirurgii-rekonstrukcyjnej-a-po kątnie-od-powiększania-cycków, czyli młodszy z moich braci Philip rozpierał się już za stołem i rozmawiał z moją babcią, która jak zwykle zachowywała kamienny spokój, odzianą w kwiecistą koktajlową suknię, sztywno wyprostowaną, uczesaną w ciasny kok, dyskretnie umalowaną, z perłami na szyi, dłońmi zaciśniętymi na podołku i nogami złączonymi w kostkach, czyli bez wątpienia tak, jak nauczono ją w szkole. Siedziała bez ruchu, nie patrząc na Philipa i pewnie nawet go nie słuchając, skupiona na śledzeniu poczynań mojej matki wiecznie krytycznym spojrzeniem. Obrzuciłam wzrokiem własną sukienkę i ją przygładziłam. – Wyglądasz świetnie – oświadczył Riley, odwracając się w inną stronę i udając, że wcale nie próbuje podnieść mnie na duchu. – Mama chce nam coś obwieścić. – Że nie jest naszą prawdziwą matką. – Och, co ty opowiadasz – odezwał się głos za moimi plecami. – Edith – wiedziałam, jeszcze zanim się obejrzałam. Edith od trzydziestu lat prowadziła rodzicom dom. Była obok, od kiedy sięgałam pamięcią, i wychowała nas w większym stopniu niż którakolwiek z czternastu niań kolejno zatrudnianych do opieki nad nami. Teraz w jednej ręce trzymała wazon, a w drugiej – ogromny bukiet. Odstawiła naczynie na podłogę, żeby mnie uściskać. – Och, Edith, jakie piękne kwiaty. – Tak, rzeczywiście piękne. Dopiero co kupione. Wybrałam się na ten nowy targ koło… – Urwała, zerkając na mnie podejrzliwie. – O, nie. Mowy nie ma. – Usunęła bukiet z zasięgu mojej ręki. – Nie, Lucy. Nic z tego. Ostatnim razem wzięłaś sobie ciasto, które zrobiłam na deser. – Wiem, i to był wielki błąd, już nigdy go nie powtórzę – zapewniłam z posępną miną, po czym dodałam: – Głównie dlatego, że mama wciąż pyta, kiedy je znowu upiekę. No, Edith, tylko sobie obejrzę, takie są piękne, słowo daję… – I zatrzepotałam rzęsami. Edith pogodziła się z tym, co i tak było nieuniknione, a ja przejęłam od niej kwiaty. – Mamie bardzo się spodobają. Dzięki – rzuciłam z bezczelną wesołością. Edith powściągnęła uśmiech: od czasów naszego dzieciństwa miała kłopoty z okazywaniem emocji. – Zasługujesz na to, co cię czeka, tyle ci powiem. To rzekłszy, zawróciła w stronę kuchni, gdy tymczasem nagle zgroza wypełniła mnie tak szczelnie, że w każdej chwili groziło mi pęknięcie. Riley ruszył dalej w dół szerokich stopni, ja zaś, dzierżąc zdobyczny bukiet, próbowałam dotrzymać mu kroku, co okazało się trudne. Wyprzedził mnie o spory kawałek, a mama aż się cała rozpromieniła na widok swojego cudownego syna zmierzającego w jej kierunku. – Lucy, kochanie, takie piękne kwiaty, nie trzeba było… – odezwała się, biorąc z moich
rąk bukiet i przesadzając z podziękowaniami, zupełnie jakby właśnie przyznano jej co najmniej tytuł Miss Świata. Pocałowałam w policzek babcię. Skinęła lekko głową na znak, że zauważyła, ale poza tym ani drgnęła. – Cześć, Lucy – Philip podniósł się, żeby mnie cmoknąć. – Będziemy musieli zmodyfikować formę naszych spotkań – powiedziałam spokojnie, a on się zaśmiał. Chciałam go zagadnąć o dzieci, wiedziałam, że powinnam, ale Philip należał do tych ojców, którzy podobne pytania biorą zawsze zbyt poważnie, więc dostałby zaraz słowotoku i bez końca rozwodziłby się nad tym, co jego pociechy powiedziały i zrobiły od czasu, kiedy je ostatnio widziałam. Kochałam jego dzieci, naprawdę, tylko po prostu nie interesowałam się aż tak bardzo tym, co jadły tego ranka na śniadanie, choć i tak byłam prawie stuprocentowo pewna, że miało to wiele wspólnego z organicznym mango i suszonymi daktylami. – Powinnam je wstawić do wody – oświadczyła mama, wciąż, ze względu na mnie, podziwiając kwiaty, mimo że spokojnie mogła to już sobie darować. – Ja to zrobię – skorzystałam z nadarzającej się okazji. – Akurat zauważyłam w środku idealny wazon. Stojący z tyłu Riley z niedowierzaniem pokręcił głową. – Dziękuję – powiedziała mama takim tonem, jakbym właśnie zaproponowała, że będę płaciła jej rachunki do końca życia. Spojrzała na mnie z zachwytem. – Wyglądasz jakoś inaczej, zmieniłaś fryzurę? Moja dłoń natychmiast powędrowała ku kasztanowej grzywie. – Eee… Zasnęłam wczoraj z mokrymi włosami. Riley parsknął śmiechem. – Och, cóż, i tak ślicznie się układają – zapewniła mama. – Mogłaś się od tego przeziębić – wtrąciła znienacka babcia. – Ale się nie przeziębiłam. – Ale mogłaś. – Ale się nie przeziębiłam. Milczenie. Opuściłam towarzystwo i brnąc w szpilkach po trawie, chwiejnie oddaliłam się ku kamiennym schodom. Po drodze się jednak poddałam i zdjęłam buty; wapień pod stopami był ciepły od słońca. Edith zabrała dokądś wazon, ale to mnie tylko ucieszyło: im więcej czasu strawię na jego szukaniu, tym lepiej. Obliczyłam szybko, że od mojego spóźnionego przybycia do chwili, kiedy wypłynęła kwestia wstawiania kwiatów do wody, upłynęło dwadzieścia minut z obowiązkowego a budzącego grozę dwugodzinnego pobytu u rodziców. – Edith! – zawołałam niemrawo, wcale nie chcąc zostać usłyszana i wędrując z pomieszczenia do pomieszczenia, coraz dalej od kuchni, dokąd, jak wiedziałam, należało zajrzeć w pierwszej kolejności. Na ogród z tyłu wychodziło pięć dużych pokoi. Jeden dobudowano w czasach pisarza pijaka, dwa należały do oryginalnej bryły domu, a za istnienie dwóch kolejnych odpowiadali niemieccy piwiarze. Przemierzywszy je wszystkie – połączone między sobą przesadnie wielkimi podwójnymi drzwiami – znalazłam się w korytarzu i naokoło ruszyłam z powrotem. Po drugiej stronie korytarza znajdowały się – otwarte teraz – masywne orzechowe odrzwia do gabinetu ojca. To właśnie tam Sławny Pisarz stworzył swoją słynną powieść. I to tam mój ojciec nieustannie przekopywał się przez sterty dokumentów. Czasem się nawet zastanawiałam, czy na tych wszystkich kartkach jest w ogóle coś napisane, czy ojciec zwyczajnie lubi ich dotyk albo może cierpi na jakąś nerwicę wymagającą od niego nieustannej
styczności z papierem. Ojciec i ja doskonale się rozumiemy. Niekiedy myślimy tak podobnie, jakbyśmy stanowili jedną osobę. Ludzie, widząc nas razem, są zawsze pod wrażeniem łączącej nas więzi, szacunku, który on żywi dla mnie, i podziwu, którego ja nie kryję dla niego. Często się zdarza, że ojciec bierze sobie dzień wolny tylko po to, aby wyprawić się ze mną na poszukiwanie przygody. Tak samo było w czasach mojego dzieciństwa – jako że byłam jedyną córką, psuł mnie do granic możliwości. Wszyscy mówili, że jestem córeczką tatusia. Dzwonił w ciągu dnia, żeby sprawdzić, jak się miewam, przysyłał mi kwiaty i kartki na walentynki, żebym się nie czuła samotna. Naprawdę niezwykły facet. I naprawdę niezwykła więź. Czasami w wietrzne dni wybieraliśmy się na pole jęczmienia, a ja zakładałam powiewne sukienki i we dwoje biegaliśmy po tym polu, a on udawał łaskotkowego potwora i usiłował mnie złapać, ganiając w kółko, aż w końcu przewracałam się wśród tego jęczmienia, który rósł wszędzie dookoła i łagodnie, niemal w zwolnionym tempie falował na wietrze. Ileż było śmiechu. No dobrze, skłamałam. Co w pewnym momencie stało się chyba oczywiste, zwłaszcza we fragmencie z falującym w zwolnionym tempie jęczmieniem. Tam trochę przesadziłam. Prawda jest taka, że z ojcem ledwie się nawzajem znosimy. Ale w takim stopniu, w jakim to absolutnie konieczne dla pokoju na świecie. Musiał wiedzieć, że stoję pod jego drzwiami, a jednak nie podniósł wzroku, po prostu przewrócił kolejną tajemniczą stronicę. Przez całe nasze życie ukrywał przed nami ich treść tak uporczywie, że w końcu dostałam na tym punkcie obsesji. Jako dziesięciolatka zdołałam wreszcie pewnej nocy, kiedy zapomniał zamknąć drzwi na klucz, zakraść się do jego gabinetu, tyle że kiedy dorwałam się do tych papierzysk, czując, jak serce obłąkańczo wali mi w piersi, stwierdziłam, że nic z nich nie rozumiem. Prawniczy bełkot. Mój ojciec jest sędzią Sądu Najwyższego i z wiekiem dotarło do mnie, że cieszy się naprawdę wielkim poważaniem jako najwybitniejszy irlandzki karnista. Od dwudziestu lat orzeka w sprawach o zabójstwa i gwałty. Pewnie dlatego tyle z nim zabawy. Ma też mocno staroświeckie i zdecydowanie kontrowersyjne poglądy na wiele kwestii – wielokrotnie mi się zdawało, że gdyby nie chodziło o mojego ojca, wyszłabym na ulice protestować, albo może zdawało mi się tak dlatego, że jednak chodziło o mojego ojca. Oboje jego rodzice byli akademikami: dziadek wykładał na uniwersytecie, a babcia – ta starsza pani w kwiecistej sukni zasiadająca w ogrodzie na tyłach domu – prowadziła badania naukowe. Chociaż nic nie słyszałam o jej dokonaniach, chyba że zaliczyć do nich umiejętność wytwarzania napięcia w dowolnym miejscu. Zajmowała się podobno jakimiś robakami żyjącymi w ziemi w niektórych strefach klimatycznych. Ojciec z kolei zdobył mistrzostwo w Ogólnoeuropejskich Debatach Uniwersyteckich, ukończył Trinity College w Dublinie i zasiada w Honorowym Stowarzyszeniu King’s Inns, którego motto brzmi Nolumnus mutari, czyli „Nie będziemy się zmieniać”, co akurat o moim ojcu mówi bardzo wiele. Wiem o nim tylko tyle, ile można wyczytać z tabliczek na ścianach jego gabinetu. Kiedyś sądziłam, że reszta stanowi jedną wielką tajemnicę, którą w stosownym czasie uda mi się zgłębić; że pewnego dnia odkryję jakiś sekret i nagle wszystko, co ojca dotyczy, stanie się zrozumiałe; że u kresu jego dni we dwoje – on jako starzec, a ja jako odpowiedzialna i piękna kobieta sukcesu, mająca wspaniałego męża, dłuższe niż kiedykolwiek wcześniej nogi oraz cały świat u swoich stóp – spróbujemy nadrobić stracony czas. Teraz uświadamiam sobie, że tu nie chodzi o żadną tajemnicę – ojciec jest, jaki jest, i nie lubimy się, bo w żadnym z nas nie ma niczego, co pozwoliłoby nam choćby w minimalnym wymiarze zacząć się nawzajem rozumieć. Obserwowałam go od progu, jak siedzi w swoim wyłożonym drewnem gabinecie z pochyloną nisko głową i okularami na czubku nosa, pogrążony w lekturze. Półki z książkami
pokrywały większość ścian i powietrze przesycał zapach kurzu, skóry, a także cygar, mimo że ojciec rzucił palenie dziesięć lat wcześniej. Doznałam odrobiny ciepłego uczucia, ponieważ nagle wydał mi się stary. Albo przynajmniej starszy. A ze starszymi ludźmi jest jak z małymi dziećmi: coś w zachowaniu i jednych, i drugich sprawia, że zaczynasz ich kochać bez względu na to, jakie samolubstwo i ogólną ślepotę przejawiają. Stałam tam przez chwilę, przyglądając się całej scenie i zastanawiając nad tym nagłym przypływem ciepłych uczuć, i uznałam, że byłoby nienaturalnie tak po prostu odejść bez słowa, toteż odchrząknęłam, a następnie zdecydowałam się niezręcznie zapukać do otwartych drzwi kłykciami dłoni, w której trzymałam bukiet – co sprawiło, że celofan spowijający kwiaty głośno zaszeleścił. Ojciec wciąż nie podnosił spojrzenia. Weszłam do środka. Czekałam cierpliwie. Potem niecierpliwie. Jeszcze później naszła mnie ochota, żeby cisnąć w niego bukietem. Wreszcie uznałam, że najlepiej oskubać kwiaty, płatek za płatkiem, i kolejno pstrykać nimi prosto w tę pochyloną twarz. To, co zaczęło się jako spokojna radość na widok własnego ojca, natychmiast przybrało zwykłą formę frustracji i złości. Zawsze wszystko utrudniał, zawsze stawiał bariery, zawsze sprawiał, że człowiek czuł się nie na miejscu. – Cześć – powiedziałam i zabrzmiało to, jakbym znów miała siedem lat. Nie podniósł głowy. Zamiast tego skończył czytać jedną stronę, odwrócił ją i przeczytał również następną. Trwało to może minutę, ale dłużyło się co najmniej jak pięć. Na koniec uniósł wzrok, zdjął okulary i utkwił spojrzenie w moich bosych stopach. – To kwiaty dla ciebie i dla mamy. Właśnie szukałam jakiegoś wazonu. – Chyba nigdy wcześniej nie powiedziałam nic, co mogłoby tak skutecznie konkurować ze słynnym „Przyniosłam arbuza” z Dirty Dancing. Milczenie. – Tu go raczej nie znajdziesz. – W mojej głowie zabrzmiało to jak „ty pieprzona kretynko”, choć ojciec, rzecz jasna, nigdy by się nie zniżył do przekleństwa; należał do ludzi, którzy używają wyrażeń typu „niemądre stworzenie”, co potwornie mnie zresztą wkurzało. – Wiem. Po prostu pomyślałam, że się po drodze przywitam. – Zostaniesz na lunch? Przez moment próbowałam go rozgryźć. Albo chciał, żebym została, albo nie chciał. W każdym razie na pewno miał coś konkretnego na myśli: jego wypowiedzi zawsze stanowiły rodzaj szyfru, który po rozkodowaniu objawiał zazwyczaj jakieś obelżywe dla mnie treści. Dlatego przez dobrą chwilę główkowałam nad znaczeniem tego pytania i nad ewentualnymi jego konsekwencjami. Nic mi z tego nie przyszło. Więc powiedziałam: – Tak. – To się spotkamy na lunchu. Co znaczyło: „Dlaczego nachodzisz mnie w moim gabinecie ze swoim idiotycznym «cześć», w dodatku boso, skoro i tak już niedługo będę zmuszony się z tobą zobaczyć na lunchu, ty niemądre stworzenie”. Z powrotem włożył okulary i pogrążył się w swoich papierach. Znowu ogarnęła mnie chęć, żeby przyłożyć mu bukietem albo celować wprost w jego czoło pojedynczymi kwiatami, jednakże z szacunku dla Edith powstrzymałam się, odwróciłam na pięcie i odeszłam. Przez chwilę mógł jeszcze słyszeć poskrzypującą pod moimi bosymi stopami posadzkę. Dotarłszy do kuchni, porzuciłam nieszczęsny bukiet w zlewie, złapałam coś do jedzenia i wróciłam na dwór. Ojciec też już tam był, witając się ze swoimi synami. Mocne uściski dłoni, niskie głosy – dobitne świadectwa, że „otośmy są mężczyźni”. Potem wszyscy trzej – tak to sobie przynajmniej wyobraziłam – pożarli po parę bażancich udek, stuknęli się cynowymi kubkami, obmacali jeden czy dwa biusty, otarli zaślinione gęby, beknęli i wreszcie usiedli. – Nie przywitałeś się z Lucy, kochanie, akurat szukała wazonu na te piękne kwiaty, które nam przyniosła. – Mama znów uśmiechnęła się do mnie tak, jakby poza mną nie istniało nic
dobrego na całym bożym świecie. Niezła w tym była. – Widzieliśmy się już w domu. – O, to cudownie – uradowała się mama, wciąż uważnie mi się przypatrując. – Znalazłaś ten wazon? Zerknęłam na Edith, która w tym momencie przyniosła bułeczki. – Tak, znalazłam. Stał w kuchni obok kosza. Uśmiechnęłam się do niej słodko, bo wiedziałam, iż pomyśli, że wyrzuciłam bukiet do śmieci, czego, rzecz jasna, nie zrobiłam, ale lubiłam się z nią drażnić. – Czyli tam, gdzie twój obiad – Edith odpowiedziała mi równie słodkim uśmiechem, a mama wyraźnie się zgubiła. – Wina? – spytała Edith, nie patrząc na mnie i zwracając się do wszystkich pozostałych. – Nie, dziękuję, prowadzę – odrzekłam niezrażona. – Ale Riley chętnie skosztuje tego, które przyniósł tacie. – Riley prowadzi – rzucił ojciec gdzieś w przestrzeń. – O, kropelka nie zawadzi. – Ludzi, którzy jeżdżą po alkoholu, powinno się zamykać – zirytował się ojciec. – Jakoś ci nie przeszkadzało, że w zeszłym tygodniu wypił kieliszek. – Nie starałam się bynajmniej iść na konfrontację, ale samo tak wyszło. – W zeszłym tygodniu mały chłopiec nie wyleciał przez szybę z winy niemądrego kierowcy, który nie wiedział, gdzie są granice. – Riley! – krzyknęłam ze zgrozą. – Proszę, powiedz, że tak daleko się nie posunąłeś! To było w złym guście, no wiem, ale chyba trochę o to mi chodziło ze względu na ojca, który natychmiast wdał się w konwersację ze swoją matką, zupełnie jakbym się w ogóle nie odezwała. Riley po raz kolejny tego dnia pokręcił z niedowierzaniem głową – może w związku z moim niestosownym żartem, a może dlatego, że właśnie stracił szansę na umoczenie warg w bezcennym ojcowskim winku, zresztą nieważne, tak czy owak, przegrał zakład. Sięgnął więc do kieszeni i podał mi dwudziestoeurowy banknot. Ojciec spojrzał na tę transakcję z dezaprobatą. – Byłem winien Lucy pieniądze – wyjaśnił mój brat. Nikt z obecnych przy stole nie wierzył, że mogłabym komukolwiek udzielić jakiejkolwiek pożyczki, toteż wszystko obróciło się przeciwko mnie. Znowu. – A więc… – zaczęła mama, jak tylko Edith skończyła nakrywać do stołu i wszyscy ostatecznie zajęli miejsca. – Aoife McMorrow wyszła w zeszłym tygodniu za Willa Wilsona. – Tu popatrzyła wprost na mnie. – Och, tak się cieszę – oświadczyłam entuzjastycznie, pakując do ust bułeczkę. – Kto to jest Aoife McMorrow? Riley prychnął. – Chodziła z tobą na lekcje stepowania. – Mama obdarzyła mnie spojrzeniem pełnym bezbrzeżnego zdumienia, że mogłam zapomnieć kogoś, kogo poznałam na lekcjach stepowania w czasach, gdy liczyłam sobie lat sześć. – A Laura McDonald urodziła córeczkę. – Ija ija oł – odrzekłam. Tym razem zaśmiali się i Riley, i Philip. Nikt więcej. Mama próbowała, ale nie dała rady. – Spotkałam wczoraj jej matkę na kiermaszu organicznej żywności, pokazała mi zdjęcie. Piiięęękne maleństwo. Nic, tylko je schrupać. Ślub i dziecko w ciągu jednego roku, wyobraź sobie. Uśmiechnęłam się oszczędnie. Czułam, jak Riley wzrokiem nawołuje mnie do zachowania spokoju. – Ważyło dziesięć funtów, Lucy, dziesięć funtów, wyobrażasz sobie?
– Jackson ważył dziewięć funtów i dwie uncje – wtrącił Philip – Luke osiem funtów cztery uncje, a Jemima osiem i sześć. Wszyscy gapiliśmy się na niego z udawanym zainteresowaniem, aż w końcu wrócił do swojego pieczywa. – To wspaniała rzecz – podjęła mama, wykrzywiając twarz i garbiąc plecy. Spoglądała przy tym wprost na mnie. – Macierzyństwo. Spoglądała tak na mnie trochę zbyt długo. – Ja wyszłam za mąż, zanim skończyłam dwadzieścia lat – oznajmiła babcia, jak gdyby w grę wchodził jakiś bohaterski wyczyn. Potem przerwała na moment smarowanie bułeczki masłem i popatrzyła mi prosto w oczy. – Uniwersytet skończyłam, jak miałam lat dwadzieścia cztery, a przed dwudziestymi siódmymi urodzinami zdążyłam urodzić troje dzieci. Potakiwałam niby to w niemym podziwie. Wszystkie te fakty znałam już wcześniej. – Powinni dać ci medal. – Medal? – Tak się mówi. Jak ktoś zrobi coś… wspaniałego. – Usiłowałam opanować gorzki sarkazm, który aż się wyrywał, by wkroczyć do akcji. Już od dobrej chwili rozgrzewał się przy bocznej linii, błagając mnie, bym go dała na boisko w miejsce grzeczności i wyrozumiałości. – Nic w tym wspaniałego, Lucy, to po prostu właściwe. Mama przyszła mi z odsieczą. – Niektóre dziewczęta rodzą teraz dzieci nawet tuż przed trzydziestką. – Ale ona jest już po trzydziestce. – Będę dopiero za parę tygodni – odrzekłam, wklejając na twarz uśmiech. Sarkazm zdjął treningową bluzę od dresu, gotów do gry. – Cóż, jeśli sądzisz, że uda ci się urodzić dziecko przed upływem dwóch tygodni, to znaczy, że sporo się jeszcze musisz nauczyć – ucięła babcia, wgryzając się w swoją bułeczkę. – Po trzydziestce też się coraz częściej zdarza – nie odpuszczała mama. Babcia zacmokała z niechęcią. – Kobiety robią teraz kariery – ciągnęła mama. – Ona nie robi. A zresztą jak myślisz, czym ja się właściwie zajmowałam w laboratorium? Pieczeniem chleba? Mama została spacyfikowana. Pieczywo na stole było jej roboty jak zawsze i każdy dobrze o tym wiedział, z babcią na czele. – Na pewno nie karmieniem piersią – wymamrotałam, ale i tak usłyszeli i teraz wpatrywali się we mnie, nie wszyscy życzliwie. Nic nie mogłam poradzić, zmiennicy wypadli na boisko. Poczułam potrzebę wyjaśnienia swojej uwagi. – Po prostu tata jakoś specjalnie mi nie wygląda na kogoś wykarmionego piersią. Riley wybałuszył oczy tak mocno, że jeszcze trochę, a wyskoczyłyby mu z orbit. Nie dał rady: śmiech, który usiłował opanować, znalazł w końcu ujście w postaci dziwacznego parsknięcia. Ojciec sięgnął po gazetę i odciął się od tej niemiłej konwersacji. Gest, jakim mocno szeleszcząc, rozłożył swój dziennik, sygnalizował, że cała jego istota wzdraga się przed podobnymi rozmowami. I już go z nami nie było, zniknął. Zniknął – jakżeby inaczej – za płachtą papieru. – Sprawdzę, co z przystawkami – oznajmiła mama spokojnie i z gracją oddaliła się od stołu. Nie odziedziczyłam po niej tego wdzięku. Szczerze mówiąc, odziedziczył go Riley. Gładki w obejściu i wyrafinowany, emanował czarem i nawet ja, jego siostra, zdawałam sobie sprawę, jak łakomym – mając lat trzydzieści pięć – pozostawał kąskiem. Poszedł w ślady ojca
prawnika i był podobno jednym z naszych najlepszych karnistów. Tak przynajmniej słyszałam; osobiście nie wypróbowałam jeszcze jego talentów, choć nie wykluczałam, że się to kiedyś stanie. Czułam miłe ciepełko na myśl, że mój brat w razie czego wyciągnie mnie z więzienia. Często pokazywali go w telewizyjnych wiadomościach, jak wchodzi do sądu albo z niego wychodzi, zawsze w towarzystwie mężczyzn zasłaniających dresem głowy i przykutych kajdankami do policjantów, i niejednokrotnie się kompromitowałam, gdy uciszałam ludzi w miejscach publicznych, wołając z dumą: „O, to mój brat!”, i gdy, pochwyciwszy gniewne spojrzenia, zaczynałam tłumaczyć coraz mniej zainteresowanym słuchaczom, że nie chodzi o tego faceta z dresem naciągniętym na głowę, oskarżanego o różne straszne rzeczy, tylko o widocznego z tyłu przystojniaka w modnym garniturze. Według mnie Riley miał jak w niebie: nikt mu nie kazał się żenić, częściowo dlatego, że to mężczyzna, a w mojej rodzinie utrzymują się dziwne podwójne standardy, częściowo zaś dlatego, że zdaniem zapatrzonej w niego mamy żadna kobieta nie była dla niego wystarczająco dobra. Mama, choć nigdy nic nie mówiła, potrafiła bardzo skutecznie sygnalizować wady jego kolejnych dziewczyn w nadziei, że raz na zawsze zasieje w Rileyu ziarno wątpliwości. Odniosłaby większy sukces, gdyby w dzieciństwie po prostu pokazała chłopakowi rysunek waginy, z dezaprobatą kręcąc przy tym głową. Tak czy owak, ekscytowała się jego wypasionym kawalerskim mieszkaniem niedaleko centrum i składała mu weekendowe wizyty, dostarczając tym sobie jakichś dziwnych dreszczyków emocji. Myślę, że gdyby był gejem, kochałaby go jeszcze bardziej – nie obawiałaby się konkurencji ze strony innych kobiet, no a poza tym homoseksualiści są w dzisiejszych czasach naprawdę w porządku. Sama słyszałam, jak coś takiego powiedziała. Teraz wróciła z tacą sałatek z homara, wśród których – jak zawsze od czasów afery ze skorupiakami na lunchu u Horgansów w Kinsale, gdzie wystąpiłam w roli głównej wespół z pewną krewetką tygrysią oraz oddziałem straży pożarnej – znalazła się również sałatka melonowa dla mnie. Spojrzałam na zegarek. Riley to zauważył. – Nie trzymaj nas dłużej w napięciu, mamo, i zdradź wielką nowinę – zagaił z sobie tylko właściwą zręcznością, za której sprawą wszyscy oderwali się od swoich myśli i wrócili do stołu. Naprawdę potrafił przerzucać między ludźmi mosty. – Ja dziękuję za sałatkę, nie lubię homarów – rzuciła babcia, odpychając talerz jeszcze w powietrzu, zanim zdążył dotknąć stołu. Mama przez chwilę wyglądała na odrobinę zniechęconą, lecz zaraz przypomniała sobie, po co się tam wszyscy zebraliśmy, i spojrzała na ojca. Ten dalej czytał gazetę, nieświadom nawet, że jego homar już czeka. Mama usiadła, cała podekscytowana. – No dobrze, powiem im – oświadczyła, zupełnie jakby kończyła dłuższą na ten temat dyskusję. – Cóż, jak dobrze wiecie, w lipcu będziemy z waszym ojcem obchodzić trzydziestą piątą rocznicę ślubu. – W tym miejscu powiodła po nas spojrzeniem z serii: „Jak ten czas leci”. – W związku z tym postanowiliśmy… – Oczy jej zapłonęły. – Postanowiliśmy odnowić przysięgę małżeńską! Jej głos nie wytrzymał tylu emocji i ostatnie trzy słowa brzmiały jak histeryczny wysoki skrzek. Nawet ojciec popatrzył na nią znad gazety, a zauważywszy przy tej okazji homara, przystąpił do jego spożywania. – Łoł – powiedziałam. Wielu moich przyjaciół pobrało się w ostatnich dwóch latach. Wyglądało to na jakąś epidemię: jak tylko jedna para stanęła na ślubnym kobiercu, już kolejne pospiesznie się zaręczały i majestatycznym krokiem nadętych pawi zmierzały w stronę ołtarza. Widziałam, jak rozsądne, nowoczesne kobiety kompletnie głupiały, zaczynając niebezpiecznie świrować na punkcie
tradycji i stereotypów, które przez całe swoje dorosłe życie próbowały zwalczać. Ubrana w nietwarzowe, paskudne tanie sukienki, uczestniczyłam już w wielu takich ceremoniach. Tyle że tu chodziło o moją matkę, co znaczyło, że zapowiadała się kosmiczna katastrofa. – Philip, kochanie, tatuś chciałby, żebyś został jego drużbą. Wzmiankowany poczerwieniał na twarzy i jakby trochę urósł na swoim krześle. Skłonił głowę w milczeniu – że niby wobec tak wielkiego zaszczytu odebrało mu mowę. – Riley, kochanie, czy poprowadzisz mnie do ołtarza? Riley odpowiedział szerokim uśmiechem. – A czy to znaczy, że wreszcie pozbędę się ciebie z domu? Wszyscy się roześmiali, nawet babcia, która uwielbiała żarty kosztem mojej matki. Przełknęłam ślinę, bo wiedziałam, co się zbliża. Wiedziałam. Mama przeniosła wzrok na mnie, a ja przestałam dostrzegać cokolwiek poza jej ustami, wielkimi uśmiechniętymi ustami rozrastającymi się na szerokość całej twarzy, zakrywającymi jej oczy i nos. – Kochanie, będziesz moją druhną? Uczesałybyśmy cię tak jak teraz, bardzo ci w tej fryzurze do twarzy. – Przeziębi się – wtrąciła babcia. – Ostatniej nocy się nie przeziębiła. – Naprawdę chcesz ryzykować przy takiej okazji? – Zawsze można zamówić kilka gustownych chusteczek z tego samego materiału co sukienka, na wszelki wypadek. – Pod warunkiem że ten materiał nie będzie miał nic wspólnego z tym, z którego uszyłaś sobie swoją pierwszą suknię ślubną. No i proszę: tak właśnie wyglądał początek końca. Spojrzałam na zegarek. – Szkoda, że musisz zaraz jechać, jest tyle do omówienia. Mogłabyś zajrzeć tu jutro, żeby ze mną wszystko po kolei ustalić? – spytała mama, podekscytowana i zdesperowana zarazem. Oto było pytanie: życie czy rodzina? Jedno gorsze od drugiego. – Nie dam rady – odparłam, co zostało przyjęte grobową ciszą. Silchesterowie nie mieli w zwyczaju odrzucać zaproszeń, to uchodziło za niegrzeczne. Silchesterowie w kółko przesuwali godziny spotkań i stawali na głowie, żeby wyrobić się na każde najgłupsze przyjątko, na jakie ich zaproszono; Silchesterowie wynajmowali sobowtórów i przedsiębrali podróże w czasie, byle tylko dotrzymać zobowiązań, które podjęli, albo nawet takich, które podjął ktoś inny bez ich wiedzy. – Dlaczego nie, moja droga? – Mama próbowała wyglądać na zatroskaną, ale jej oczy krzyczały: „Zdrada!”. – Cóż, może i dam radę, tylko że w południe jestem umówiona i nie wiem, ile to potrwa. – Z kim jesteś umówiona? – zainteresowała się mama. Trudno, i tak musiałabym im prędzej czy później powiedzieć. – Ze swoim Życiem – odpowiedziałam rzeczowym tonem, spodziewając się, że nikt przy stole nie będzie miał pojęcia, o czym mówię. Przypuszczałam, że zasypią mnie pytaniami, i zawczasu przygotowałam sobie gadkę o tym, że to niby normalna rzecz, coś, co czasem każdemu się zdarza, zupełnie jak wezwanie do sądu, i że w ogóle nie ma się czym przejmować, bo u mnie wszystko w porządku, najzupełniej w porządku. – Och! – wydała z siebie piskliwy okrzyk mama. – O mój Boże, po prostu nie wierzę! – Potoczyła spojrzeniem wokół stołu. – Taka niespodzianka, prawda? Wszyscy jesteśmy zaskoczeni. O mój Boże. Taka niespodzianka. Najpierw popatrzyłam na Rileya. Wyglądał dziwnie, pogrążony w medytacji, z oczyma
wbitymi w obrus, przesuwając palcem po widelcu i delikatnie kłując się każdym z jego zębów. Potem zerknęłam na Philipa: z lekka się zarumienił. Babcia wpatrywała się gdzieś w przestrzeń, jak gdyby ktoś nagle zepsuł powietrze i tym kimś była moja mama, no ale temu nie należało się przecież specjalnie dziwić. Nie zdołałam przenieść wzroku na ojca. – Więc już wiesz. Mama poczerwieniała jak pomidor. – Wiem? – Wszyscy wiecie. Mama, zdruzgotana, zgarbiła się na krześle. – Skąd?! – Podniosłam głos. Silchesterowie nie mieli w zwyczaju podnosić głosu. Nikt nie odpowiedział. – Riley? Mój starszy brat w końcu podniósł oczy znad obrusa i lekko się uśmiechnął. – Po prostu musieliśmy się pod tym podpisać, Lucy, musieliśmy wyrazić zgodę, aby rzecz doszła do skutku. – Co? Ty też? – To nie jego wina, kochanie, on nie miał z tym wszystkim nic wspólnego, to ja go namówiłam. Trzeba było co najmniej dwóch podpisów. – Kto jeszcze się podpisał? – zapytałam, patrząc wokoło. – Wszyscy? – Nie podnoś głosu, młoda damo – zwróciła mi uwagę babcia. Miałam ochotę cisnąć w mamę bułeczką jej wypieku albo wepchnąć jej homara z sałatki do gardła i niewykluczone, że dało się to zauważyć, ponieważ Philip zaapelował do zebranych o spokój. Nie usłyszałam końca rozmowy, ponieważ sadziłam już przez ogród, pospiesznie idąc, ale nie biegnąc – Silchesterowie nie mieli w zwyczaju uciekać – byle dalej od tego stołu i od nich wszystkich. Oczywiście nie omieszkałam się pożegnać: nie pamiętam, co dokładnie powiedziałam, chyba wymamrotałam coś o tym, że jestem już spóźniona, i grzecznie opuściłam towarzystwo. Dopiero jak zatrzasnęłam za sobą frontowe drzwi, pokonałam schody i z rozpędem wylądowałam na żwirku przed domem, zdałam sobie sprawę, że buty zostawiłam na trawniku z tyłu. Pokuśtykałam po ostrych kamyczkach, zagryzając wnętrza policzków, żeby nie krzyczeć, po czym pogoniłam Sebastiana jak najszybciej w dół podjazdu. Sebastian, bynajmniej się nie opierając, popędził, ile tylko miał sił, jednakże moja wielka ucieczka dość nagle się skończyła, albowiem między mną a wolnością stanęła elektryczna brama. Obniżyłam szybę i wcisnęłam guzik domofonu. – Lucy – powiedział Riley. – Przestań, nie złość się. – Wypuść mnie – warknęłam, nie patrząc domofonowi w oczy. – Ona zrobiła to dla ciebie. – Nie udawaj, że nie miałeś z tym nic wspólnego. – Dobra, w porządku. My. My zrobiliśmy to dla ciebie. – Czemu? U mnie wszystko w porządku. Najzupełniej w porządku. – Tak przynajmniej cały czas powtarzasz. – Bo tak cały czas myślę – odgryzłam się. – Wypuścisz mnie wreszcie czy nie?