vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 835
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 890

Carol James - Lalki

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carol James - Lalki.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 260 stron)

Copyright © by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2014 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Dyrektor wydawniczy: Monika Kalinowska Redaktor prowadzący: Marcin Kicki Tłumaczenie: Ewa Kleszcz Redakcja: Magdalena Binkowska Korekta: Zofia Kozik, Anna Sot Projekt okładki: Faber & Faber Zdjęcie na okładce: Johnny Ring Opracowanie okładki: Ewa Modlińska Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Aleksandra Łapińska Tytuł oryginału: Broken Dolls Copyright: © James Carol, 2014 ISBN 978-83-7705-652-3 (ePub) ISBN 978-83-7705-653-0 (Mobi) Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Wydawca niniejszej publikacji dołożył wszelkich starań, aby jej treść była zgodna z rzeczywistością, nie może jednak wziąć żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek skutki wynikłe z wykorzystania zawartych w niej materiałów i informacji. jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

Dla Karen, Niamh i Finna. Kocham was. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

Prolog Kiedy po raz ostatni widziałem mojego ojca żywego, leżał przywiązany do więziennego szpitalnego łóżka na kółkach, z rękami rozłożonymi w geście ukrzyżowania. Wszelkie apelacje odrzucono. Nie było mowy o odroczeniu egzekucji w ostatniej chwili. Miał na obu ramionach wenflony. Podłączono już kroplówki. Jedna miała załatwić sprawę. Druga była tam tylko na wszelki wypadek. Monitor odliczał ostatnie uderzenia jego serca. Miarowe tętno: siedemdziesiąt pięć na minutę, mimo okoliczności. W przeszklonym boksie sąsiadującym z salą tłoczyło się dwudziestu kilku świadków. Rodzice ofiar, urzędnicy więzienni, mężczyzna w praktycznym garniturze, reprezentujący gubernatora stanu Kalifornia. Szeptali i wiercili się, sadowiąc wygodniej, w oczekiwaniu na główny punkt programu, ale byłem tego wszystkiego tylko częściowo świadomy. Ojciec spoglądał przez grubą szybę z pleksiglasu, a jego wzrok przeszywał mnie na wskroś. W tym momencie liczyliśmy się tylko my dwaj. Odwzajemniłem spojrzenie. Byłem ciekaw, o czym myśli. Analizowałem zachowania wystarczająco wielu psychopatów, aby wiedzieć, że nie żałował tego, co zrobił. Nie był w stanie okazać skruchy. W ciągu dwunastu lat mój ojciec zamordował piętnaście młodych kobiet. Uprowadzał je i wywoził w bezkresne lasy stanu Oregon, gdzie wypuszczał je na wolność, a potem polował na nie z karabinem. Nie obchodziło go życie tych dziewcząt. Dla niego były wyłącznie zabawkami. Podchwyciłem jego wzrok. Wytrzymałem spojrzenie jasnozielonych oczu ze złotożółtą otoczką wokół tęczówki, identycznych jak moje. To była tylko jedna z wielu genetycznych cech, jakie dzieliliśmy. Kiedy na niego patrzyłem, czułem, jakbym zaglądał w głąb mrocznego tunelu prowadzącego do mojej przyszłości. Obaj mierzyliśmy po metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, byliśmy szczupli i piliśmy za dużo kawy. I obaj mieliśmy włosy białe jak śnieg – efekt trefnego genu odziedziczonego po którymś z przodków. Moje włosy zmieniły kolor, gdy byłem po dwudziestce. Ojciec nie miał nawet dwudziestki, kiedy to się stało. Istniały trzy powody, dla których udawało mu się bezkarnie zabijać przez tyle lat. Po pierwsze, był tak inteligentny, że zawsze o krok wyprzedzał ścigających go ludzi. Po drugie, miał jedną z tych twarzy, które natychmiast się zapomina, więc łatwo wtapiał się w tłum. Trzeci powód to farba do włosów. Nie ma znaczenia, jak bardzo niewarta zapamiętania jest twoja twarz, jeśli masz tak charakterystyczne włosy. Przelotny uśmiech zagościł na ustach mojego ojca i w ułamku sekundy zniknął.

To był okrutny grymas człowieka chętnie zadającego ból innym. Bezgłośnie wypowiedział trzy słowa, a ja na chwilę przestałem oddychać. Te trzy słowa były skierowane do sekretnej części mnie, tej, którą trzymałem dobrze ukrytą nawet przed samym sobą. Musiał zauważyć zmianę w mojej mimice, bo znowu obdarzył mnie ostrym jak brzytwa uśmiechem, a potem zamknął oczy, tym razem po raz ostatni. Naczelnik więzienia zapytał, czy ma jeszcze coś do powiedzenia, ale ojciec po prostu go zignorował. Powtórzył pytanie, zostawił skazanemu minutę na odpowiedź, a kiedy ten dalej milczał, dał znak do rozpoczęcia egzekucji. Najpierw wstrzyknięto mu przez wenflon pentobarbital. Zadziałał szybko, pozbawiając go przytomności w ciągu kilku sekund. Następnie dostał dawkę bromku pankuronium, który doprowadził do zwiotczenia mięśni dróg oddechowych. Na koniec wstrzyknięto chlorek potasu, aby zatrzymać akcję serca. Sześć minut i dwadzieścia trzy sekundy później stwierdzono zgon więźnia. Siedząca za mną matka jednej z ofiar szlochała, pocieszana przez męża. Kobieta miała puste spojrzenie osoby otumanionej lekami. Nie tylko ona trwała w chemicznym letargu. Rzut oka na zebranych wystarczył, by móc stwierdzić, że mój ojciec pozostawił po sobie dziedzictwo wypełnione cierpieniem, a jego czyny miały odbijać się echem jeszcze daleko w przyszłości. Ojciec innej ofiary wymamrotał pod nosem, że bydlak wykręcił się z tego zbyt łatwo. Tę opinię podzielała większość zebranych. Oglądałem zdjęcia z miejsc zbrodni i czytałem raporty z autopsji, więc nie zamierzałem oponować. Każdą z tych piętnastu dziewcząt spotkała powolna i przerażająca śmierć, całkowite przeciwieństwo tego, jak odszedł mój ojciec. Opuściłem pomieszczenie razem ze wszystkimi i ruszyłem w kierunku parkingu. Przez jakiś czas siedziałem w wynajętym samochodzie. Kluczyk tkwił w stacyjce, a ja próbowałem otrząsnąć się z mroku, która wypełniała moją głowę. Te trzy słowa wypowiedziane bezgłośnie przez ojca odtwarzały się bez końca w moich myślach. Wiedziałem, że się mylił. Wiedziałem, że po prostu chciał namieszać mi w głowie, ale nie potrafiłem pozbyć się uczucia, iż tkwiło w nich ziarnko prawdy. A jeśli rzeczywiście miał rację – kogo to ze mnie czyniło? Stawiamy fundamenty naszej egzystencji na liniach uskoku i ruchomych piaskach. W ostatniej chwili ojciec zdołał zesłać na moje życie trzęsienie ziemi o sile dziewięciu stopni w skali Richtera, niszcząc wszystko, co kiedykolwiek uważałem za słuszne i prawdziwe. W końcu przekręciłem kluczyk, wrzuciłem bieg i ruszyłem w stronę lotniska. Samolot do Waszyngtonu odlatywał o szóstej trzydzieści następnego ranka, ale ostatecznie do niego nie wsiadłem. Minąłem zjazd i po prostu jechałem dalej, pokonując samochodem całą drogę powrotną do Wirginii. Nie musiałem się

spieszyć. W Quantico spodziewali się mnie dopiero w przyszłym tygodniu, lecz chciałem się wynieść z Kalifornii tak szybko, jak to tylko było możliwe. Czułem potrzebę, by się ciągle przemieszczać. Zdecydowanie mogłem się obyć bez atmosfery lotniskowej hali odlotów, czyśćca, gdzie pełznące minuty powoli zamieniały się w godziny, godziny w dni, a dni w lata. Tak tłumaczyłem sobie tę decyzję, podczas gdy wskazówka prędkościomierza przesuwała się coraz wyżej i wyżej, ale był to zaledwie ułamek całej prawdy. W rzeczywistości próbowałem uciec od tych trzech słów. Problem polegał jednak na tym, że niezależnie od tego, jak długo jechałem ani jak szybko, nie mogłem się ich pozbyć. Nawet teraz, niemal osiemnaście miesięcy później, te słowa wciąż mnie prześladują. Przychodzą do głowy, kiedy najmniej się ich spodziewam. Czas i pamięć nadały bezgłośnie wymówionym wyrazom swobodny kalifornijski akcent, ten sam, którego używał mój ojciec, aby wabić swoje ofiary. Słyszę go teraz tak wyraźnie, jakby siedział tuż obok mnie. Jesteśmy tacy sami. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

1 Kobieta leżąca na szpitalnym łóżku mogła być martwa. Powinna być martwa. Wiedziałem, że żyje, tylko dzięki uporczywemu popiskiwaniu monitora EKG oraz łagodnie wznoszącym się i opadającym kocom, które ją przykrywały. Miała twarz pozbawioną emocji. To nie przypominało głębokiego odprężenia przychodzącego wraz ze snem, lecz raczej rozluźnienie towarzyszące śmierci. Jakby wszystkie mięśnie jej twarzy zostały raz na zawsze wyłączone. Równie dobrze mógłbym patrzeć na ciało na stole sekcyjnym albo zwłoki porzucone w lesie. Ale nie patrzyłem. Jakaś część mnie żałowała, że nie. Komisarz Mark Hatcher spojrzał na śpiącą kobietę i wymamrotał pod nosem: „Jezu Chryste”. Wpatrywał się w nią jak zahipnotyzowany. Raz po raz potrząsał głową i wzdychał. Były to małe gesty, ale mówiły wiele. Poznałem Hatchera na kursie dla profilerów, który prowadziłem w Quantico dla służb policyjnych z zagranicy. Wyróżniał się, bo siedział w pierwszym rzędzie na każdym wykładzie i gęba mu się nie zamykała. Zasypywał mnie pytaniami. Lubiłem go wtedy, lubię go i teraz. Był jednym z najlepszych ludzi w Scotland Yardzie. Moim zdaniem każdy, kto spoglądał w otchłań Nietzschego przez trzydzieści lat i wciąż miał jakieś uczucia, był w porządku. Jednak ten czas nie okazał się dla niego łaskawy. Lata służby wyssały z komisarza cały kolor, całą radość. Włosy Hatchera były szare, podobnie jak jego skóra i nastawienie do życia. Cechował go szczególny rodzaj cynizmu, typowy dla gliniarzy, którzy za długo wykonywali swój zawód. Spojrzenie smutnych oczu niczym u psa gończego zdradzało całą godną pożałowania historię. Widziały więcej, niż powinny. – Patricia Maynard jest czwartą ofiarą, tak? – To było pytanie retoryczne, ale musiałem je zadać, żeby Hatcher wrócił myślami do rzeczywistości. – Zgadza się. – Westchnął głęboko, potrząsnął głową, a potem odwrócił się i spojrzał mi prosto w oczy. – Ścigam tego bydlaka od szesnastu miesięcy i wiesz co? Prawda jest taka, że nie sądzę, abyśmy byli bliżej złapania go niż na początku. To jak gra w węże i drabiny, tyle że ktoś ukradł wszystkie cholerne drabiny, a na co drugim polu widnieje głowa węża. – Kolejne westchnienie, kolejne potrząśnięcie głową. – Myślałem, że widziałem już wszystko, Winter… Ale to jest coś zupełnie innego. Oględnie powiedziane. Chora wyobraźnia seryjnych przestępców nie ma granic, ale nawet ja musiałem przyznać, że to było coś nowego, chociaż już wszystko widziałem. Istniały rzeczy gorsze niż śmierć, a Patricia Maynard stała się tego żywym dowodem.

Patrzyłem, jak leży w klaustrofobicznym pokoju, otoczona tymi wszystkimi maszynami, z kroplówką podłączoną do wenflonu tkwiącego w grzbiecie dłoni, i przeszło mi przez myśl, że lepiej by dla niej było, gdyby umarła. Wiedziałem też dokładnie, jak odebrałbym jej życie. Odłączyłbym rurkę kroplówki i użył strzykawki, aby wpompować powietrze przez wenflon… Zator powędrowałby najpierw do prawej komory serca, a stamtąd do płuc. Naczynia krwionośne w płucach obkurczyłyby się, podnosząc ciśnienie w prawej komorze serca. Wystarczająco wysokie ciśnienie przepchnęłoby zator do lewej komory, a stamtąd poprzez układ krążenia do reszty ciała. Gdyby zatrzymał się w tętnicy wieńcowej, wywołałby zawał. Gdyby dotarł do mózgu, spowodowałby udar. Zgrabne, proste rozwiązanie. O ile nikt nie doszukiwałby się w tym czegoś podejrzanego, ryzyko odsiadki było minimalne. A nikt nie zbadałby tej śmierci wystarczająco skrupulatnie. Doświadczenie nauczyło mnie, że ludzie widzą to, co chcą widzieć. Przez ostatnie trzy i pół miesiąca Patricia Maynard była więziona i przeszła przez piekło. A gdyby teraz umarła? Cóż, wszyscy chcieliby wierzyć, że jej organizm w końcu się poddał, i tyle. Sprawa zostałaby zamknięta. – DNA? – zapytałem. – Ślady są wystarczające, żeby tę sprawę powiązać z przypadkami trzech pozostałych kobiet, ale nie znaleźliśmy żadnych zgodności z naszą bazą danych. – Coś nowego na temat nn sprawcy? – Nieznanego sprawcy – poprawił mnie Hatcher. – No wiesz co, ostatni raz chyba słyszałem to w telewizji. – Potrząsnął głową. – Nie, nic nowego na temat nn sprawcy. – Zatem generalnie mamy cztery ofiary, które nie mogą mówić, i absolutnie żadnego pojęcia, kim jest czarny charakter… – To mniej więcej podsumowuje sytuację – westchnął Hatcher. – Musimy go znaleźć, zanim dopadnie kolejną osobę. – To się nie uda. Od podrzucenia pierwszej ofiary do uprowadzenia następnej upłynęły dwa miesiące. Od podrzucenia ofiary numer trzy do porwania Patricii Maynard tylko siedemdziesiąt dwie godziny. Zazwyczaj po dokonaniu zbrodni następuje okres uspokojenia, czas, w którym fantazje sprawcy są wystarczająco silne, aby trzymać go w ryzach. Temu kolesiowi fantazje już nie wystarczają. Są marnym substytutem rzeczywistości, a on za bardzo przyzwyczaił się do rzeczywistych przeżyć. Jego działania się nasilają. Patricię Maynard znaleziono dwa wieczory temu, więc zgaduję, że następną ofiarę porwie dziś wieczorem. – Właśnie tego mi było trzeba. Więcej złych wieści. – Hatcher znowu westchnął i potarł zmęczoną twarz. – A jaka jest dobra wiadomość, Winter? Bo lepiej, żebyś jakąś miał. Ostatecznie po to cię tutaj ściągnąłem. – Dobra wiadomość jest taka, że im bardziej jego działania się nasilają, tym

bardziej prawdopodobne, że popełni błąd. A im więcej błędów popełni, tym łatwiej będzie go złapać. – W teorii brzmi to świetnie. Problem polega na tym, że gdzieś tam jest kobieta, która niedługo będzie musiała stawić czoła swojemu najgorszemu koszmarowi, ja zaś nie mogę zrobić absolutnie nic, aby mu zapobiec. A przecież moja praca polega na chronieniu tych ludzi! Na to nie miałem odpowiedzi. Byłem w podobnej co Hatcher sytuacji wiele razy, więc dokładnie wiedziałem, co teraz czuje. Bezradność, potrzeba zrobienia czegoś, chociaż nie masz pojęcia czego. Ale zawsze najtrudniej jest uporać się ze wściekłością. Wściekłością na siebie, że nie potrafi się rozwiązać zagadki, i wściekłością na świat za to, że takie zagadki w ogóle istnieją. Przez jakiś czas staliśmy w ciszy i patrzyliśmy, jak Patricia śpi. Monitor EKG popiskiwał, koce unosiły się i opadały, a zegar na ścianie odliczał sekundy. Była dwudziestoośmioletnią brązowooką brunetką. Pierwszy element opisu nie był akurat widoczny, bo oczy miała całkowicie zapuchnięte. Drugiego również nie można było dostrzec, bo nieznany sprawca ogolił jej głowę. Skórę wokół oczu miała posiniaczoną, a czaszka przypominała gładką różową kopułę, lśniącą w blasku jaskrawych szpitalnych lamp. Nie pokrywał jej nawet cień szczeciny, co oznaczało, że ogolił ofiarę niedawno, prawdopodobnie parę godzin przed tym, jak została porzucona. Nie wyglądało na to, że zrobił to pierwszy raz. Tego kolesia podniecały tortury, ból i upokorzenie. Przesłuchałem wielu zabójców, starając się zyskać wgląd w kierujące nimi impulsy. Postawiłem sobie za cel próbę zrozumienia, dlaczego jedna istota ludzka wyrządza krzywdę drugiej dla przyjemności, jednak trudno mi było pojąć fakt, że Patricię Maynard poddano lobotomii. Czynności sercowo-płucne są kontrolowane przez rdzeń przedłużony, tę część mózgu, która nie została uszkodzona w trakcie zabiegu. Tak długo, jak Patricia pozostanie przy życiu, jej rdzeń przedłużony będzie podtrzymywał pracę serca i płuc. Nie miała jeszcze trzydziestu lat. Możliwe, że przeżyje kolejne czterdzieści czy pięćdziesiąt. Pół wieku w mrocznej pułapce, całkowicie zależna od innych. Nie będzie w stanie samodzielnie jeść, korzystać z toalety ani sklecić jednego zdania. Ciężko było o tym myśleć. – I na czaszce nie ma żadnych śladów? – Kolejne retoryczne pytanie, tym razem konieczne, żebym to ja mógł wrócić do rzeczywistości. – To dlatego, że dostęp do mózgu zyskano przez oczodoły. – Hatcher wciąż gapił się na Patricię Maynard. – Napatrzyłeś się, Winter? – Aż nadto. – Ja też się gapiłem. Nie mogłem się powstrzymać. – Okej. Nasz następny przystanek to St Albans. Muszę porozmawiać z Grahamem Johnsonem. – Czy to konieczne? Moi ludzie już go przesłuchali.

Oderwałem wzrok od nieruchomego ciała leżącego na szpitalnym łóżku i spojrzałem na Hatchera. – Jestem pewien, że twoi ludzie odwalili kawał świetnej roboty, ale to on znalazł Patricię, a to oznacza, że od nieznanego sprawcy dzielą go tylko dwa stopnie. A ponieważ nasze ofiary nie są zbyt rozmowne, mogę się do niego zbliżyć tylko przez Johnsona. Więc tak, chcę z nim porozmawiać. – W porządku. Pozwól, że zadzwonię w parę miejsc. Znajdę kogoś, kto cię zawiezie. – Ile czasu na to zmarnujesz? Byłoby lepiej, gdybyś ty poprowadził. – Nie ma mowy. Czekają na mnie w biurze. – Jesteś szefem. Możesz robić wszystko, na co masz ochotę, do cholery – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu. – No, dalej, Hatcher. Będzie zabawnie. – Zabawnie… Wiesz co, Winter, masz nieźle wypaczone pojęcie zabawy. Zabawa to dwudziestoletnia blondynka. Albo balowanie do białego rana na jachcie miliardera. To, co tu robimy, to nie jest zabawa. – Wiesz, na czym polega twój problem, Hatcher? Przyzwyczaiłeś się do siedzenia za biurkiem. Kiedy ostatnio przeleciałeś się po ulicach i miałeś do czynienia z prawdziwą policyjną robotą? – Znowu się uśmiechnąłem. – A jak się nad tym głębiej zastanowić: kiedy ostatnio przeleciałeś jakąś blond dwudziestolatkę? Hatcher wydał kolejne zmęczone westchnienie. – Muszę wracać. – A ja właśnie pokonałem Atlantyk, żeby uratować twoje dupsko! Czy wspominałem, że łóżko ostatni raz widziałem trzydzieści sześć godzin temu? – To jest szantaż emocjonalny. – Chcesz coś przez to powiedzieć? Hatcher znowu westchnął. – W porządku. Pojadę. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

2 Hatcher jechał szybko i ostrożnie. Wskazówka prędkościomierza drżała w okolicach dziewięćdziesiątki i rzadko opadała poniżej osiemdziesięciu. Zmierzaliśmy na północ autostradą M1, miejskim korytarzem biegnącym przez peryferie Londynu. Po obu stronach wznosiły się ponure szare budynki. W mdłym grudniowym świetle sprawiały jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Do Bożego Narodzenia pozostało mniej niż tydzień, ale nawet kolorowe lampki migające za oknami nie rozjaśniały ciemności dnia. Było popołudnie, jakoś godzinę przed zachodem słońca, i niebieskoszare niebo zasnuły chmury. W wiadomościach zapowiadano nadciągające opady śniegu i ludzie już zaczęli się zakładać, czy święta w tym roku będą białe. Doceniałem uroki hazardu, ale nie rozumiałem tej miłości do śniegu. Był zimny, mokry i dołujący. W sercu na zawsze pozostanę Kalifornijczykiem. Łaknąłem słońca jak ćpun kokainy. – Naprawdę doceniam, że zgodziłeś się wziąć tę sprawę – odezwał się Hatcher. – Wiem, jak bardzo jesteś zajęty. – Cieszę się, że tu przyjechałem – odpowiedziałem kurtuazyjnie. „Wcale nie” – pomyślałem. I taka była prawda. W tej chwili mogłem wygrzewać kości w Singapurze, Sydney lub Miami. W jakimś gorącym, słonecznym miejscu. Zamiast tego w lodowaty, grudniowy dzień znalazłem się w Londynie, gdzie walczyłem z odmrożeniami oraz hipotermią i zastanawiałem się, kiedy zaatakuje śnieżyca. Sam byłem sobie winien. Swoboda w podejmowaniu decyzji to główna korzyść z bycia własnym szefem. Wybrałem Londyn z tego prostego powodu, że ta sprawa zdawała się nietypowa, a przez to interesująca. A interesujące śledztwo to jedna z niewielu rzeczy, które w moim prywatnym rankingu potrafiły przebić słońce. Od kiedy odszedłem z FBI, jeździłem po świecie i tropiłem seryjnych przestępców. Każdy dzień przynosił nową prośbę o pomoc, czasami nawet dwie lub trzy. Wybór, nad którą sprawą pracować, był trudny. Odrzucenie zlecenia mogło dla wielu osób oznaczać wyrok śmierci, bo seryjni zabójcy zazwyczaj kontynuowali działalność, dopóki ktoś ich nie powstrzymał. Za czasów pracy w FBI ten dylemat kosztował mnie wiele bezsennych nocy. Teraz sypiałem lepiej, ale tylko dzięki kombinacji tabletek nasennych, whisky i zmęczenia wywoływanego zmianami stref czasowych. Niestety bestii, które należy ścigać, nie zabraknie nigdy. Tak było od zawsze, od kiedy Kain zabił Abla. Seryjni zabójcy plenili się niczym chwasty. Złapałeś jednego, a na jego miejscu wyrastał tuzin innych. Według niektórych szacunków tylko w Stanach Zjednoczonych działało aż stu seryjnych przestępców,

a statystyki te obejmowały wyłącznie morderców, nie uwzględniając podpalaczy, gwałcicieli czy innych potworów, których jedynym celem było wnoszenie bólu i cierpienia w życie innych ludzi. Kiedy pracowałem w FBI, wyglądałem jak typowy agent federalny. Szykowny garnitur, wypolerowane buty, włosy schludnie przycięte z tyłu i po bokach. Farbowałem je wtedy na czarno, żeby się nie wyróżniać. Gdyby ktoś ustawił mnie w rzędzie z tysiącem innych agentów podczas procedury okazania podejrzanego, od razu bym się wtopił w tłum. Ostatnimi czasy zacząłem podchodzić do kwestii swojego wyglądu z większą swobodą. Wykrochmalone białe koszule i sztywniackie garnitury poszły w odstawkę, a zastąpiły je dżinsy, T-shirty z wizerunkami nieżyjących gwiazd rocka oraz bluzy z kapturem. Lśniące buty zamieniłem na wygodne, choć podniszczone buciory. Farba do włosów wylądowała w śmietniku. Może nie wyglądałem tak elegancko jak kiedyś, ale czułem się o niebo lepiej. Te garnitury agentów federalnych przypominały kaftany bezpieczeństwa. – Jakie są twoje pierwsze wrażenia? – Hatcher zerknął na mnie, trzymając jedną rękę na kierownicy. Wskazówka prędkościomierza zbliżała się do setki. – Ten koleś przystopuje tylko w dwóch sytuacjach: gdy go złapiesz albo gdy umrze, z przyczyn naturalnych lub nienaturalnych. Za bardzo lubi to, co robi, żeby sam zrezygnował. – Daj spokój, Winter, nie rozmawiasz z żółtodziobem. Ten opis pasuje do prawie wszystkich seryjnych zabójców. Roześmiałem się. Tu mnie miał. – Okej, to może tak: kiedy go złapiesz, nie podda się łatwo. To główny kandydat do sprowokowania samobójstwa rękoma policjanta. – Dlaczego tak myślisz? – Więzienie by go zabiło. – Niby dlaczego? – Ma obsesję na punkcie kontrolowania. Kontroluje każdy aspekt życia ofiar. To, co mają na sobie, co jedzą… Wszystko. Nie mógłby znieść, gdyby mu to odebrano. Idea samobójstwa rękoma policjanta przemawia do niego, bo mógłby wybrać czas i miejsce śmierci. We własnym mniemaniu wciąż zachowałby kontrolę. – Miejmy nadzieję, że się mylisz. – Nie mylę się. Podczas gdy Hatcher koncentrował się na jeździe, ja roztrząsałem w myślach szczegóły porwania Patricii Maynard. Żałowałem, że nie mam więcej informacji, ale to nic nowego. Nieważne, ile danych posiadasz. To nigdy nie wystarcza. Według raportów policyjnych Martin Maynard zgłosił zaginięcie żony 23

sierpnia i tym samym uczynił z siebie głównego podejrzanego. Większość morderstw popełniają sprawcy znani ofiarom: małżonkowie, krewni, przyjaciele. To jeszcze nie było dochodzenie w sprawie morderstwa, ale gliniarze woleli uwzględnić wszystkie opcje. Maynard miał wiele romansów; para chodziła do terapeuty, podejmując rozpaczliwą próbę ocalenia małżeństwa, które powinno zostać zakończone już dawno temu. Jeśli dodać do tego pokaźną polisę ubezpieczeniową na życie, motywów było wiele. Morderstwo stanowiło logiczną konkluzję. Po czterdziestu ośmiu godzinach przesłuchań Martin Maynard został wypuszczony na wolność. W następnych miesiącach policja miała na niego oko, ale znowu bardziej chodziło o zapobiegliwość i krycie własnych tyłków niż o jakieś konkretne podejrzenia. Kiedy gliniarze zebrali wszystkie elementy układanki i prześledzili ostatnie ruchy Patricii, ustalili, iż zaginęła dopiero wieczorem 22 sierpnia, a na ten czas jej mąż miał niepodważalne alibi w osobie sekretarki, z którą dalej romansował, chociaż przysięgał żonie, że już się z nią nie widuje. Tego wieczoru, kiedy Patricia zniknęła, oficjalnie miał być w Cardiff w interesach, ale w rzeczywistości został w Londynie ze swoją kochanką. Rejestr gości hotelowych i zeznania naocznych świadków potwierdziły jego wersję. Przez następne trzy i pół miesiąca nic się nie działo. Żadnego listu z żądaniem okupu, żadnych telefonów, żadnego ciała. Patricia Maynard zniknęła z powierzchni ziemi. Wszyscy przypuszczali, że już nie żyje, kiedy dwa wieczory temu pojawiła się w parku w St Albans, małym miasteczku trzydzieści minut na północ od Londynu. Zdezorientowana, nie potrafiła odpowiedzieć na najbardziej podstawowe pytania. Graham Johnson był na spacerze z psem, kiedy zobaczył ją wędrującą samotnie po parku. Wezwał policję, która szybko zidentyfikowała Jane Doe jako Patricię Maynard. Została przewieziona do szpitala St Barts w Londynie i wtedy Hatcher przejął sprawę. Podczas miesięcy spędzonych w niewoli Patricia Maynard była wielokrotnie torturowana. Jej ciało pokrywały blizny i siniaki, jedne stare, inne nowe. Sprawca lubił się bawić nożami, a badanie toksykologiczne wykazało, że używał narkotyków, aby kobieta zachowywała przytomność i miała wyostrzone zmysły, kiedy się nad nią znęcał. Obciął jej palce, jeden po drugim, wszystkie poza serdecznym lewej dłoni. Kikuty starannie skauteryzował. Co ciekawe, unikał kaleczenia twarzy, a co jeszcze ciekawsze, na skórze pozostały ślady niedokładnie zmytego makijażu. Kolejna interesująca kwestia – poza oczywistymi obrażeniami Patricia znajdowała się w całkiem niezłej formie fizycznej. Jej waga odpowiadała wzrostowi i budowie. Nie było objawów odwodnienia. Dotarliśmy do zjazdu na St Albans. Hatcher wrzucił kierunkowskaz i skręcił gwałtownie w lewo. Pięć minut później jechaliśmy przez St Michael’s, część

miasteczka jak z pocztówek, pełną małych domków ze skrzypiącymi tarasami oraz bardziej okazałych domostw, które musiały kosztować fortunę. Minęliśmy cztery bary. Za dużo w stosunku do liczby domów. Od razu było widać, że to region turystyczny. Chłodny podmuch uderzył we mnie, gdy tylko wysiadłem z samochodu, zupełnie jakbym próbował staranować ścianę lodu. Miałem na sobie najcieplejszą z moich kurtek – kożuch z owczej skóry; wewnętrzna warstwa miała zatrzymywać ciepło, a wodoodporny zamsz na wierzchu chronić przed najgorszym wiatrem i wilgocią, jednak równie dobrze mógłbym być ubrany w szorty i T-shirt. Zapaliłem papierosa, a Hatcher zerknął na mnie z ukosa. – Przecież jesteśmy na zewnątrz! Nie łamię żadnych przepisów. – To cię zabije. – Jak wiele innych rzeczy. Jutro mógłby mnie potrącić autobus. – Albo mogliby zdiagnozować u ciebie raka płuc i umierałbyś powolną, bolesną śmiercią… Uśmiechnąłem się kwaśno. – Albo i nie. Mój pradziadek palił dwie paczki dziennie i dożył stu trzech lat. Miejmy nadzieję, że to po nim odziedziczę. Graham Johnson mieszkał naprzeciw Six Bells. Jak we wszystkich domach przy tym odcinku, także u niego drzwi frontowe otwierały się bezpośrednio na chodnik. Jeden z ludzi Hatchera zatelefonował z wyprzedzeniem, więc się nas spodziewał. Zasłona w salonie zatrzepotała i opadła, gdy podeszliśmy, a drzwi otworzyły się, zanim Hatcher zdołał nacisnąć dzwonek. Johnson stanął w wejściu, a Jack Russell terrier zaczął ujadać i podskakiwać wokół kostek swojego pana. Mężczyzna był średniego wzrostu, przeciętnej budowy ciała, a czubek jego głowy sięgał niskiej futryny. Według policyjnych raportów Johnson miał siedemdziesiąt pięć lat i każdy rok wyrył się w bruzdach znaczących jego zniszczoną twarz. Resztki włosów były białe jak moje, a pod kaprawymi niebieskimi oczami miał duże wory. Poruszał się jednak swobodnie jak na swój wiek, mimo przejmującego zimna panującego na zewnątrz. Był to raczej efekt regularnych ćwiczeń niż zażywania witamin i suplementów na stawy. Johnson nie wyglądał na kogoś, kto postawiłby na witaminy. – Zapraszam. Johnson odsunął się na bok, aby nas wpuścić. Pies ciągle szalał, ujadając i goniąc własny ogon, ale kiedy starszy pan ostro krzyknął: „Barnaby, spokój!”, przymknął się i wskoczył na fotel z poczuciem winy wymalowanym na pysku. Wdeptałem na wpół wypalonego papierosa w chodnik i wszedłem za Hatcherem do środka. Pies obserwował nas z drugiego końca salonu. Usiedliśmy na sofie. Ogień

płonący w kominku ogrzewał pokój i rzucał pomarańczowy blask. – Napijecie się czegoś? Herbaty? Kawy? – Kawa byłaby super – powiedziałem. – Czarna, dwie łyżeczki cukru… dziękuję. Hatcher podziękował i Johnson zniknął w kuchni. Usadowiłem się wygodniej na sofie i rozejrzałem po pokoju. Miałem wrażenie, że przypomina muzealną wystawę. Kiedy Johnson otworzył drzwi, zauważyłem na jego palcu ślubną obrączkę. Pokój niewątpliwie został urządzony przez kobietę, jednak nigdzie jej nie było. Każdą wolną przestrzeń pokrywały zakurzone bibeloty, na fotelach i sofach leżały spłowiałe kwieciste poduszki, w oknach zaś wisiały wyblakłe zasłony w kwiatki. Oprawiona w ramkę wiekowa ślubna fotografia pyszniła się na kominku, a rodzinne zdjęcia były porozstawiane niemal wszędzie. Dużo uśmiechniętych dzieci i wnuków. Ostatnie fotki musiały zostać zrobione jakieś cztery lata temu, można było to wywnioskować ze stylu fryzur i ubrań. Zapewne wtedy zmarła żona Johnsona. Staruszek wrócił z dwoma kubkami parującej kawy i podał mi jeden, a potem zasiadł w fotelu obok kominka. Kawa była mocna. Dokładnie taka, jak lubiłem. – Czy może pan nam opowiedzieć, jak znalazł pan Patricię Maynard? – zapytał Hatcher. – A więc to tak się nazywała… – zaczął Johnson. – Wiecie, od poniedziałku rozmawiałem chyba z tuzinem policjantów i ani jeden się nie pofatygował, żeby powiedzieć mi, jak miała na imię. Z drugiej strony nie pytałem, więc to chyba tak samo moja wina. A jednak nie wydawało mi się to w porządku… że nie wiedziałem, jak się nazywała. – Panie Johnson… – upomniał go Hatcher. Staruszek wzdrygnął się i wrócił do rzeczywistości. – Przepraszam – rzucił. – Czy może nam pan opowiedzieć, co się wydarzyło? – Zabrałem psa na spacer. To musiało być koło dwudziestej drugiej. Wyprowadzam go co wieczór o tej samej porze. Właściwie to zabieram go do parku dwa albo trzy razy dziennie. Gdybym tego nie robił, wywróciłby dom do góry nogami. – To był park Verulamium, zgadza się? – Tak jest. Park Verulamium. Pewnie mijaliście wejście po drodze. W każdym razie dotarłem do końca jeziora i wtedy zobaczyłem tę kobietę. Zauważyłem ją, bo wyglądała, jakby zaraz miała wejść do wody. – Przerwał i wypił łyk kawy. – Słuchajcie, nie chcę być niegrzeczny, ale już opowiedziałem wszystko policji… Nie mam nic przeciwko powtórzeniu tego od nowa, ale czuję, że marnuję wasz

czas. – Nie marnuje pan naszego czasu – powiedziałem, zerkając na psa – ale chciałbym czegoś spróbować, jeśli pan pozwoli. Czy myśli pan, że Barnaby miałby ochotę pójść na spacer? Pies błyskawicznie podniósł uszy na słowo „spacer”. Zeskoczył z fotela, zaczął szczekać, biegać w kółko i kręcić piruety. Johnson się roześmiał. – Sądzę, że może pan to potraktować jako odpowiedź na swoje pytanie. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

3 Do parku Verulamium szliśmy jakieś pięć minut, wystarczająco długo, aby wypalić papieros od koniuszka po filtr. Barnaby podskakiwał przez całą drogę i napinał smycz, dusząc się przy tym niemal na śmierć. Zachowywał się tak, jakby to była wyprawa wszech czasów. Szybko zapadał zmierzch i lampy uliczne rozbłysły w półmroku chorobliwym pomarańczowym blaskiem. Powietrze wydawało się dusząco wilgotne. Otuliłem się ciaśniej kożuchem, żeby powstrzymać ziąb, ale nie pomogło. Chłód brytyjskiego zimowego dnia przeniknąłby nawet przez arktyczny kombinezon. – Czy za każdym razem spaceruje pan w tym samym miejscu? – zapytałem Grahama Johnsona. Mężczyzna potrząsnął głową. – Mamy wiele ulubionych tras. W zależności od pogody, czasu i tak dalej… To duży park. Tak, to był duży park. Po prawej jak okiem sięgnąć ciągnęły się akry trawiastego terenu z pustymi boiskami do gry w piłkę nożną. Majestatyczna katedra wyrastała po lewej, na odległym wzgórzu. Przed nami znajdowało się małe jeziorko oddzielone od głównego zbiornika łukowym mostkiem. Na wodzie, nie zważając na ziąb, unosiły się kaczki i łabędzie. Park był ciemny i opustoszały, co czyniło go idealnym miejscem do podrzucenia ofiary. – Tego wieczoru, kiedy znalazł pan Patricię Maynard… którędy pan poszedł? Johnson wskazał na brzeg głównego akwenu od strony katedry. – Zrobiliśmy szybki spacer wokół jeziora, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. – A gdzie zauważył pan Patricię Maynard? Wskazał odległy kraniec zbiornika. – W porządku. Chodźmy tam. Dotarcie na miejsce zajęło nam pięć minut. Posadziłem Johnsona na pustej ławce, a sam usiadłem obok niego. Barnaby szarpał się na smyczy, ujadał i drapał beton, rozpaczliwie próbując się uwolnić, by zapolować na kaczkę. Zerknąłem na Hatchera, który szybko zrozumiał, o co mi chodzi. Im mniej rzeczy będzie rozpraszać Johnsona w tej chwili, tym lepiej, więc przejął smycz i odszedł poza zasięg naszego słuchu. Przesłuchanie poznawcze różni się od standardowego tym, że próbujesz skłonić świadka do ponownego odwiedzenia danego miejsca i odtworzenia emocji oraz wrażeń towarzyszących mu w trakcie zdarzenia. Zamiast przechodzić prosto

do sedna krążysz wokół, rekonstruując scenę za pomocą poszczególnych zmysłów. Udowodniono, że wspomnienia wypływające na powierzchnię podczas takiego wywiadu kognitywnego są znacznie bardziej wiarygodne niż te przywoływane z wykorzystaniem tradycyjnych technik przesłuchań. Jeśli chodzi o ścisłość, nie musiałem sprowadzać Johnsona na miejsce zdarzenia, ale skoro było tuż za rogiem, nie widziałem w tym nic złego. – Chcę, żeby pan zamknął oczy, panie Johnson, a ja zadam kilka pytań. Proszę nie cenzurować swoich odpowiedzi. Nie obchodzi mnie, jak szalone mogłyby się wydawać. Po prostu proszę mówić wszystko, cokolwiek przyjdzie panu do głowy. Johnson spojrzał na mnie sceptycznie. – Proszę się nie martwić. Robiłem to już wcześniej. Wyglądał na nieprzekonanego, ale spełnił moją prośbę. – Chcę, żeby wrócił pan myślami do poniedziałkowego wieczoru. Wychodzi pan z Barnabym na spacer. Która jest godzina? – Koło dwudziestej drugiej. Zawsze wyprowadzam go koło dwudziestej drugiej. – Jest przed dwudziestą drugą czy po? Staruszek ściągnął brwi w skupieniu. – Po. Właśnie skończyłem oglądać program w telewizji. Zaraz miały się zacząć wiadomości. – Jaka jest pogoda? – Pada. – Proszę opisać ten deszcz. Leje? Kropi? – To taka mżawka. Wie pan, o jakim deszczu mówię… Nie wydaje się mocny, ale człowiek i tak jest cały przemoczony. – Czy w parku jest dużo ludzi? – W taką pogodę i o tej porze? – Johnson potrząsnął głową. – Nie. Jestem tylko ja i Barnaby. I oczywiście Patricia. Zignorowałem wzmiankę o Patricii Maynard, bo jeszcze nie chciałem przechodzić do tego momentu. – Jak się pan czuje? – Prawdę mówiąc, jestem nieco poirytowany. Wcześniej oddałem samochód do mechanika i przysolili mi rachunek na sześćset funtów. Teraz łażę po parku w deszczu. Ujmijmy to tak: miewałem lepsze dni. – Jakie zapachy pan czuje? – Wilgotną ziemię. Dym drzewny z mojego ubrania. – Co pan widzi? – Pęknięcia na powierzchni alejki. Głowę mam opuszczoną, żeby deszcz nie padał mi na twarz.

– Idzie pan szybko czy wolno? – Szybko. Po prostu chcę jak najszybciej wrócić do domu. – Co robi Barnaby? – Ciągnie mnie za sobą, jak zawsze. Gdyby nie smycz, wbiegłby do jeziora. – W jakich okolicznościach uświadamia pan sobie obecność Patricii? – Zauważam coś kątem oka… Jakieś poruszenie na ścieżce prowadzącej z pubu The Fighting Cocks na drugim końcu jeziora. Staruszek skinął niemal niezauważalnie głową, a ja spojrzałem w kierunku, który wskazał. Nawet późnym popołudniem ciemna, w lekkim zmierzchu, wąska alejka nie wyglądała zachęcająco. – Jak się porusza? – Niepewnie. Chwieje się, jakby była pijana. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to że wypiła o jeden kieliszek za dużo w pubie. Nie chcę się gapić, ale wie pan, jak to jest, kiedy widzi pan karetkę zaparkowaną na poboczu… Niemożliwe, żeby nie zerknąć, prawda? W każdym razie patrzę, jak chwiejnym krokiem wychodzi spomiędzy drzew, i uderza mnie to, że jest sama. Ani śladu chłopaka. Żadnych koleżanek. Jest ciemno i późno. To nie miejsce dla samotnej kobiety. Przyglądam się uważniej, bo mnie to zaniepokoiło, i to wtedy zauważam, że idzie prosto w stronę jeziora. Podbiegam i udaje mi się ją złapać za ramię i obrócić w ostatniej chwili. Gdyby weszła do jeziora o tej porze roku, dostałaby hipotermii. Reszta historii znajdowała się w policyjnych raportach. Johnson próbował do niej mówić, ale nie reagowała, więc zabrał ją do The Fighting Cocks i kazał właścicielowi pubu wezwać policję. Od wieków nie spotkałem kogoś, kto nie posiadałby telefonu komórkowego. Johnson był reliktem dawno minionej epoki. – Chcę, żeby cofnął się pan o kilka chwil, panie Johnson. Proszę pomyśleć o momencie, kiedy po raz pierwszy uświadomił pan sobie obecność Patricii. Niech pan nic nie mówi, po prostu proszę sobie wyobrazić tę scenę tak wyraźnie, jak to tylko możliwe. Każdy szczegół, niezależnie od tego, jak drobny czy nieistotny. Co pan widzi? Co pan słyszy? Jakie zapachy pan zauważa? Co pan czuje? Dałem Johnsonowi kilka chwil, a potem poprosiłem, żeby otworzył oczy. Miał dziwną minę. – O co chodzi? – zapytałem. – Pomyśli pan, że mam paranoję… – Paranoja czy nie, chcę usłyszeć, co ma pan do powiedzenia. – Uśmiechnąłem się uspokajająco i poczekałem, aż odwzajemni uśmiech. – A więc co się wydarzyło? Został pan porwany przez kosmitów? Twarz staruszka spoważniała i pojawił się na niej cień strachu. Wskazał na ciemną kępę drzew i krzaków po prawej. Kiedy się odezwał, zrobił to z całkowitą pewnością. Bez wątpienia był pewien każdego swojego słowa.

– Ktoś nas stamtąd obserwował. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

4 tesla: jesteś tam ladyjade: tak ☺ tesla: zajęta ladyjade: nawet nie wiesz jak tesla: dziś wieczorem wciąż aktualne ladyjade: tak tesla: cantw8 to meet u ladyjade: me 2 tesla: muszę wracać do pracy, dom wariatów ladyjade: ok cu l8r x tesla: x Rachel Morris zamknęła okienko komunikatora i jej uśmiech zamienił się w grymas. W co ona się bawiła? Miała trzydzieści lat, więc dlaczego do licha zachowywała się jak beznadziejnie zakochana nastolatka? To było szaleństwo. Zerknęła przez okno swojego boksu, przekonana, że wszyscy na nią patrzą, ale każdy zajmował się własnymi sprawami. Rachel dobrze słyszała cały ten zgiełk centrum obsługi klienta, dzwonienie telefonów i szmer dziesiątek jednostronnych konwersacji. Gapiła się na sprawozdanie na ekranie komputera i próbowała się skupić, aby zrozumieć sens słów. Nie udało się. Myślała tylko o dzisiejszym wieczorze. Powiedziała Jamiemu, że po pracy idzie z dziewczynami na urodzinowego drinka. Nie żeby go to obchodziło. Równie dobrze mogłaby go poinformować, że emigruje do Australii, też by się nie przejął. Nie zawsze tak było. Na początku potrafili przegadać całą noc, dzieląc się marzeniami i sekretami. Ale te czasy dawno już minęły. Po sześciu i pół roku zwyczajnie uległy erozji. Pod biurkiem leżała jej torebka, a w środku czekały na wykorzystanie drogie perfumy, najlepsza bielizna i ulubiona mała czerwona sukienka, która podkreślała wszystkie walory Rachel, maskowała wady i była seksowna, ale nie zdzirowata. Tę ostatnią cechę uznała za bardzo ważną. Nie sądziła, by Tesla cenił sobie rozwiązłość. Było w nim coś staroświeckiego. Wyglądał na dżentelmena w obu znaczeniach tego słowa. To właśnie jego wrażliwość przyciągnęła ją na samym początku. Prawdopodobnie bardziej niż cokolwiek innego. Miło było rozmawiać z kimś, kto słuchał, dzięki komu czuła, że to, co mówi i myśli, naprawdę ma znaczenie. Kto doceniał ją za to, kim była. Rachel wpatrywała się w plątaninę słów na ekranie i powtarzała sobie, że wciąż jeszcze może się wycofać. Potem pomyślała o Jamiem, całym tym bólu,

jakiego jej przysporzył, i zrozumiała, że nie zrezygnuje. Rozmawiała z Teslą przez ostatnie dwa miesiące, a im lepiej go poznawała, tym bardziej go lubiła. Nawet jeszcze nie spotkała tego faceta, nawet nie znała jego prawdziwego imienia, a już wiedziała, że rozumiał ją jak nikt inny. N a p r a w d ę ją rozumiał. Z Jamiem nigdy nie odbierali dokładnie na tych samych falach, nawet kiedy jeszcze było między nimi dobrze. Zerknęła na ekran komputera i zobaczyła, że jest dopiero trzecia trzydzieści. Jeszcze cztery i pół godziny do spotkania. Cztery i pół godziny, długie jak ostatni dzień szkoły. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=

5 Stałem z Hatcherem przy krańcu jeziora i patrzyłem, jak Barnaby ciągnie Johnsona z powrotem do domu. Śnieg w końcu zaczął sypać. Grube płatki uwięzione w świetle latarni opadały na ziemię w zwolnionym tempie. To był zaledwie przedsmak tego, co dopiero miało nadejść. Prezenterzy pogody obiecywali zamieć, a prezenterzy wiadomości chaos i należało te prognozy przyjąć do wiadomości. Johnson przebył już połowę długości jeziora. Najwyraźniej chciał dotrzeć do domu, zanim śnieg rozpada się na dobre. Nie dziwiłem się. Wyjąłem z paczki papierosa, zapaliłem go wysłużoną mosiężną zapalniczką Zippo i postanowiłem ignorować Hatchera, który zerkał na mnie z dezaprobatą. – Sprawca był tutaj – poinformowałem go. – Tak powiedział Johnson? – Nie był aż tak wylewny. – No to co powiedział? – Nieważne, co powiedział. Ważne, co poczuł. A czuł, że ktoś go obserwował. – Skinąłem głową w kierunku pobliskiej kępy drzew. – Stamtąd, ściśle rzecz ujmując. – Ważne, co poczuł – powtórzył Hatcher. – Nie jestem pewien, czy to się obroni w sądzie, Winter. – I taki jest właśnie problem z gliniarzami. Zbyt często myślicie jak prawnicy, a zbyt rzadko jak śledczy. Ruszyłem w kierunku drzew i zajrzałem w mrok. Cienie drgały w rytm kołyszących się gałęzi, a upiorny gwizd wiatru wypełniał powietrze. Zanim Hatcher zdążył mnie pouczyć na temat tego, co wolno, a czego nie wolno robić na miejscu przestępstwa, by nie zacierać śladów, przedarłem się przez zarośla i zniknąłem w gęstwinie. Gałęzie smagały po twarzy i trzepały po ciele. Błoto obryzgało mi buty i nogawki dżinsów. Hatcher szedł kilka kroków za mną, przeklinając i pytając, co do cholery wyprawiam. Kazałem mu zawrócić i przez chwilę po prostu stałem między drzewami, nie zważając na lodowate płatki śniegu kłujące mnie w twarz. Byłem całkowicie pewien, że nieznany sprawca był tutaj dwa wieczory temu. Polowanie miałem we krwi. W dzieciństwie ojciec zabierał mnie na biwaki do oregońskich lasów, tych samych, do których wywoził swoje ofiary. Uczył mnie, jak strzelać i tropić, jak patroszyć zwierzęta. Powtarzał, że silni przetrwają, a słabi umrą i że tak jest urządzony świat. Nie pamiętam, ile razy słyszałem ten ostatni komentarz. Ta cyniczna filozofia nabrała nowego sensu, kiedy już został aresztowany.

Przykucnąłem i rozglądałem się, szukając najlepszego punktu obserwacyjnego. Nieznany sprawca miałby stąd świetny widok na jezioro oraz alejkę prowadzącą do pubu The Fighting Cocks. Katedra majaczyła po prawej. Widziałem Johnsona i Barnaby’ego, dwa niewyraźne kształty w oddali. Pytania wyszczekiwane przez Hatchera stopiły się z hałasem w tle, podczas gdy ja przeniosłem się w czasie do tamtego wieczoru. Potrafiłem sobie wyobrazić tę scenę tak dokładnie, jakbym sam tam był. __________________ Oto Graham Johnson maszeruje wzdłuż brzegu jeziora, ciągnięty przez Barnaby’ego. Brnie w deszczu, z opuszczoną głową, od czasu do czasu podnosząc wzrok, żeby sprawdzić, dokąd idzie. Zauważa ruch na ścieżce po lewej i zamiera. Odpręża się odrobinę, kiedy widzi, że to Patricia Maynard i że jest sama. Jakie zagrożenie mogłaby dla niego stanowić samotna kobieta? A jednak Johnson nie odpręża się całkowicie. Cześć mózgu, która alarmowała o niebezpieczeństwie naszych przodków zamieszkujących jaskinie, wciąż szepcze swoje ostrzeżenia. Bo chociaż przestaliśmy słuchać tego głosu wiele pokoleń temu, on nadal potrafi wpływać na nasze działania, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. Graham spogląda na Patricię, a potem zerka na miejsce, gdzie się ukrywam. Nie widzi mnie, ale wyczuwa moją obecność. Jestem po prostu kolejnym cieniem pośród cieni. Patricia zatacza się chwiejnie w kierunku jeziora i Graham łapie ją, zanim kobieta wpadnie do lodowatej wody. Spontaniczny czyn, który na chwilę przemienia go w bohatera. __________________ Wygramoliłem się z krzaków, wygładziłem dżinsy i zaciągnąłem się papierosem. Śnieg padał gęściej, a płatki stawały się coraz grubsze. Zimny arktyczny wiatr przeszywał mnie na wskroś. Naciągnąłem kaptur bluzy na głowę i otuliłem się ciaśniej kożuchem, ale niewiele to pomogło. Hatcher zrezygnował z psioczenia na mnie i rozmawiał przez telefon z kimś z zakładu kryminalistyki. – Okej, a teraz pytanie – zacząłem. – Jesteś nieznanym sprawcą. Dlaczego ryzykujesz przyjście tutaj? Dlaczego po prostu nie podrzucisz ofiary i nie wyniesiesz się stąd jak najszybciej? Hatcher przestał gadać i schował komórkę. – Czy nie po to płacimy ci tę okrągłą sumkę za konsultację? Nie po to, żebyś odpowiadał na tego typu pytania? – I dlaczego porzuca ją w publicznym miejscu? – kontynuowałem, ignorując jego przytyki. – Zrobił to samo z innymi ofiarami. Wszystkie trzy porzucił w parkach. Dlaczego podejmował ryzyko? Dlaczego nie zostawiał ich w jakichś opuszczonych miejscach? Znowu zaciągnąłem się papierosem i pomyślałem o sprawcy ukrywającym się

w tych zaroślach w deszczowy wieczór. Patrzył i czekał. Ale na co? A potem nagle to pojąłem. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: – On chce, żeby zostały znalezione. – Jeśli masz rację, to dałeś odpowiedź na drugie pytanie – zauważył Hatcher. – Ale co z pierwszym? Dlaczego musi być przy tym obecny? – Bo chce się upewnić, że zostaną znalezione. – Okej, kupuję to. W takim razie następne pytanie chyba jest jasne: d l a c z e g o to dla niego takie ważne? Hatcher patrzył na mnie, jakby spodziewał się odpowiedzi, jakiejś doniosłej uwagi, która przyniesie przełom w śledztwie. Niestety jeszcze jej nie miałem. Jeszcze nie. Dochodziła już niemal szesnasta. Czterdzieści osiem godzin wcześniej byłem w Maine. Ubrany w kuloodporną kamizelkę z kevlaru obserwowałem, jak ekipa SWAT otacza pokrytą śniegiem stodołę, gdzie ukrywał się dzieciobójca. Morderca zginął z ręki snajpera, i to był sukces. Jeden dzieciobójca mniej to zawsze sukces. Zakończyłem już pracę nad tamtą sprawą. Delikwent był martwy, pora ruszać dalej. Jedyną rzeczą, która ma dla mnie znaczenie, jest aktualne śledztwo. Wszystko inne to historia, a ja nie mam czasu na historię. Odgrzewanie dawnych sukcesów jeszcze nigdy nie ocaliło nikomu życia, ponowne zaś przeżywanie porażek rzadko bywa konstruktywne. Zwinąłem się z Maine, zanim zaczęło się poklepywanie po plecach, i nie oglądałem się za siebie. Złapałem pierwszy lot z Logan International na Heathrow. Ponad cztery i pół tysiąca kilometrów i pięć stref czasowych później niewiele się zmieniło. Wciąż padał śnieg, a ja miałem kolejnego potwora do wytropienia. – A może zajdziemy do The Fighting Cocks na drinka? – zaproponowałem. ===aF9mBDUMP1k6WTtYOQ 8+W2tSM1I2DzYON1M1AWMBZF0=