vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 627
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 810

Charlotte Link - Przerwane milczenie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Charlotte Link - Przerwane milczenie.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 547 stron)

Charlotte Link Przerwane milczenie Z języka niemieckiego przełoŜyła Sława Lisiecka WYDAWNICTWO SONIA DRAGA

Tytuł oryginału: AM ENDE DES SCHWEIGENS Copyright © 2003 by Blanvalet Verlag, a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, Miinchen, Germany. Copyright © 2009 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2009 for the Polish transiation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: CORBIS Redakcja: Marcin Grabski, Olga Rutkowska Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magda- lena Bargowska ISBN: 978 83-7508-155-8 SprzedaŜ wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com w w w.soniadraga. pi WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. PI. Grunwaldzki 8 10, 40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl Skład i łamanie: DT Studio s.c, tel. 032 720 28 78, fax 032 209 82 25 Katowice 2009. Wydanie I Drukarnia: „LEGRA” Sp.z o.o.

Część pierwsza

Nad Stanbury zawisła osobliwa cisza. Ogromna, wszechogarniająca cisza, jakby świat nagle wstrzymał oddech. Przypuszczalnie, pomyślała Jessica, wszyscy wyszli. Pewnie na zakupy. ChociaŜ to byłoby akurat dziwne, gdyŜ rano nikt nie wspomniał o tym ani słowem, a tego rodzaju wyprawy zazwyczaj wcześniej omawia- no. Zresztą zawsze wszystko ze sobą omawiali. Oprócz spraw, które mogłyby zachwiać podstawami ich przyjaźni. Ale przecieŜ nie zaliczało się do nich wyjście na zakupy. JednakŜe ta cisza oznaczała coś głębszego. Jessica zastanawiała się, co jest inaczej, ale nie mogła sobie tego uzmysłowić. MoŜe równieŜ wskutek ogromnego zmęczenia. Wydarzenia ostatnich dni, nękające ją raz po raz mdłości spowodowane ciąŜą, nie- samowite ciepło. Nie pamiętała, Ŝeby kiedykolwiek w kwietniu utrzymy- wała się bez przerwy taka ładna pogoda. JuŜ jakiś czas temu zanosiło się na lekkie ochłodzenie, ale przytłaczająca duszność niestety wróciła. Jessica zawędrowała dalej, niŜ zamierzała, obeszła prawie całą po- siadłość, lasek na zachodzie i wzgórza na południu. I dopiero teraz spo- strzegła, Ŝe bardzo się spociła, ma mokrą twarz, włosy zlepione na kar- ku, i Ŝe dostała zadyszki. Barney jej szczeniak, podskakiwał przed nią jak gumowa piłeczka i był tak dziarski, jakby tego dnia nie biegał jeszcze 7

ani pięciu minut. Na ogół ona teŜ nie narzekała na kondycję, ale tej nocy dręczyły ją złe sny, a w minionych tygodniach często wymiotowała. Te- raz, pod koniec trzeciego miesiąca, wydawało się, Ŝe jest juŜ lepiej, nadal jednak czuła się bardzo osłabiona. Zresztą była po prostu zbyt ciepło ubrana. Kurtkę przewiązała wo- kół bioder juŜ wcześniej, jeszcze kiedy cięŜko stąpała po wysoko poło- Ŝonych łąkach. Kilka razy przyłapała się na tym, Ŝe ostroŜnie ogląda się za siebie. Podczas długich samotnych spacerów wielokrotnie go spoty- kała. Jakby na nią czekał jakby był pewien, Ŝe przyjdzie. Wyczuł w niej sojuszniczkę i moŜe nawet aŜ tak bardzo się nie mylił. Co oczywiście oznaczało, Ŝe naruszała najwyŜszy nakaz grupy, ale od kilku dni i tak zadawała sobie pytanie, czy ta grupa nadał jest dla niej waŜna, albo lepiej: czy ona jeszcze chce do niej naleŜeć. Minęła wysoką bramę z kutego Ŝelaza prowadzącą do posiadłości. Często była otwarta, równieŜ teraz. PoniewaŜ mur, który otaczał mają- tek, skruszał na wielu odcinkach albo w ogóle się rozpadł, zbytnia aku- ratność i tak nie miała tutaj sensu. Rozejrzała się z nadzieją: skoro wszyscy gdzieś wyjechali, to moŜe ktoś właśnie wraca i podwiezie ją od bramy podjazdowej do domu. Dro- ga wiła się tu prawie na przestrzeni kilometra, ciągle lekko się wznosząc. Jeszcze rok temu po obu jej stronach rosło wiele cienistych drzew, ale niektóre zachorowały i trzeba je było wyciąć. To sprawiło, Ŝe podjazd stracił wiele ze swojego uroku: pniaki wyglądały bardzo smutno, a gąszcz za nimi, wprowa- dzający zawsze romantyczny nastrój, sprawiał naraz wraŜenie straszli- wego zaniedbania. Bardzo to wszystko tu podupada, pomyślała Jessica. Jak okiem sięgnąć, nie było nikogo, przystanęła więc jeszcze raz na chwilę, aby głęboko zaczerpnąć powietrza, po czym zaczęła pokony- wać ostatni etap trasy. Bawełniany sweter, który miała na sobie, lepił się do pleców, czuła teŜ, Ŝe rozgrzane stopy w trampkach mocno napuchły. Myśl o prysznicu i o szklance lodowatego soku pomarańczowego nabra- ła naraz obsesyjnego charakteru. A potem, przez resztę dnia, będzie trzymała nogi w górze i nie ru- szy się z szezlonga. 8

ChociaŜ spacer był piękny, naprawdę piękny. Wiosną w Anglii aŜ serce rośnie. Jessica powiodła wzrokiem za niewielkimi poszarpanymi obłoczkami sunącymi po jasnobłękitnym niebie i wchłonęła w nozdrza łagodny wiatr, kryjący w sobie wiele obietnic, niosący zapach kwiatów, głaskała owieczki, które swobodnie biegały po torfowiskach i ufnie się do niej zbliŜały. W dolinach i na stokach kwitły Ŝonkile, zalewając świe- tliście Ŝółtym kolorem całą tę skąpo porośniętą okolicę. Ptaki śpiewały, świergotały radośnie, ćwierkały we wszystkich tonacjach... Ptaki! Przystanęła. Naraz zrozumiała, skąd wzięła się nad Stanbury ta nierzeczywista cisza. Ptaki zamilkły. Co do jednego. Nie pamiętała, Ŝeby kiedykolwiek doświadczyła tak absolutnej ci- szy. Pot na jej skórze w jednej chwili wy chłódł, poczuła zimne dreszcze i uniosła ramiona. Co sprawiło, Ŝe takiego pięknego, słonecznego dnia ptaki nagłe zamilkły? Coś musiało zakłócić ich spokój, tak gwałtownie i długotrwałe, Ŝe zapodziała się gdzieś radość, którą potrafiły wyśpiewać. MoŜe to kot, zbójecki, Ŝądny krwi kot pochwycił jednego z nich i zabił, a śmiertelne krzyki ptaka utonęły w tej ciąŜącej, zapierającej dech ciszy? ChociaŜ nadal czulą się wyczerpana, zaczęła iść szybciej. Poczuła pierwsze ukłucie w boku, chętnie biegłaby tak szybko jak Barney, ale nie miała siły. Jeszcze kilka miesięcy i będzie niekształtnie opuchnięta, a na dodatek prawdopodobnie zacznie chodzić, kołysząc się niczym kaczka. Czy jed- nak potem znów schudnie i będzie wyglądać jak dawniej? Na ostatnich metrach dzielących ją od domu ta myśl, chociaŜ bezsensowna, nie chciała jej wyjść z głowy, mimo iŜ Jessica właściwie wiedziała, Ŝe kwe- stia figury w tym momencie w ogóle nie ma dla niej znaczenia. Było raczej tak, Ŝe to ona sama wysuwała ją niejako na pierwszy plan, aby nie musieć myśleć o czymś innym. O tym, dlaczego marznie, chociaŜ jest jej gorąco, dlaczego swędzi ją skóra głowy i dlaczego naraz odnosi wraŜenie, Ŝe tak bardzo musi się śpieszyć. 9

TakŜe o tym, dlaczego ten jasny wiosenny dzień nagle nie jest juŜ taki jasny. Dostrzegła szczyt domu, część pięknej fasady zbudowanej w an- gielskim stylu późnogotyckim, refleksy promieni słonecznych kładły się na szybach ze szkła ołowiowego. Z nawyku przeliczyła okna na podda- szu - robiła to zawsze, idąc pod górę; czwarte od lewej strony było oknem ich małŜeńskiej sypialni - i udało jej się dostrzec niewyraźny zarys bukietu Ŝonkili, które zerwała jeszcze wczoraj wieczorem i wstawi- ła do wazonu. Przystanęła, a jej twarz opromienił uśmiech. Widok kwiatów przywrócił jej spokój ducha. Wtedy na środku brukowanego dziedzińca spostrzegła Patricię klę- czącą przy drewnianym korycie. Przy korycie, z którego ongiś piły owce czy krowy, a które ktoś przed laty znalazł na terenie Stanbury i przeniósł tutaj. Od tej pory sadzono w nim kwiaty, wiosenne, letnie, jesienne, zimą zaś wtykano do środka gałęzie jodły, wokół których wił się łańcuch lam- pek. - Hej - powiedziała - czy nie masz wraŜenia, Ŝe nagłe bardzo się ociepliło? Patricia najwyraźniej jej nie usłyszała, bo nie odpowiedziała, a jej szczupłe ciało nawet nie drgnęło, sprawiające wraŜenie bardzo dziecin- nego ciała, odziane w powypychane dŜinsy, koszulę w biało-niebieską kratkę i gumowe rękawice. Barney warknął cicho i nagle stanął jak wryty. Jessica podeszła kilka kroków bliŜej. Patricia nie klęczała przy korycie, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka, tylko była przewieszona przez jego krawędź, głową do dołu, z twa- rzą w świeŜej wilgotnej ziemi. Jej lewa ręka opadła na bok, sprawiając wraŜenie wykręconej. Druga spoczywała obok głowy, z palcami wbitymi w ziemię, jakby tam znajdowało się jakieś oparcie albo coś, czego warto się było przytrzymać. Wokół martwego ciała, na kocich łbach, utworzyła się kałuŜa krwi, co kłóciło się z pierwszym, mimowolnym wraŜeniem, Ŝe Patricia mogła doznać nagłego zaburzenia krąŜenia lub mdłości. 10

Stało się coś o wiełe straszliwszego. Coś, co było zbyt straszne, aby w ogóle moŜna było pomyśleć tę myśl do końca. Jessica czuła, Ŝe musi sprawdzić, co zrobiono Patricii, ostroŜnie odciągnęła więc ciało od koryta, co nie było trudne, gdyŜ Patricia nie była od niej wyŜsza i waŜyła niewiele więcej niŜ nastolatka. Głowa prze- chyliła się na bok, jak gdyby wisiała jedynie na jedwabnej nitce. Wszyst- ko było powołane krwią, koszula, długie włosy, koryto; równieŜ ziemia wydawała się wilgotna i cięŜka od krwi. Ktoś poderŜnął Patricii gardło i zostawił leŜącą tam, gdzie właśnie pracowała, usuwając pozostałe po BoŜym Narodzeniu gałęzie jodły i napełniając koryto świeŜą ziemią; tam, gdzie akurat sadziła świeŜe kwiaty. Udusiła się, wykrwawiła, w śmiertelnej walce wpiła palce w zie- mię. W powietrzu czuło się krew. Ptaki z przeraŜenia przestały śpiewać. Cisza tej chwiłi, pomyślała Jessica, juŜ nigdy nie opuści Stanbury. śadne głośne słowo nie będzie tu juŜ nigdy na miejscu, nie mówiąc o śmiechu czy o radosnej wrzawie dzieci... Na myśl o tym mimo woli pogładziła się po brzuchu, zadając sobie pytanie, jaką krzywdę wy rządzi płodowi fakt, Ŝe matka przeŜyła szok - a przeŜyła go na pewno, szok bowiem to najmniejsze, co moŜna przeŜyć, gdy w dawnym poidle dla owiec znajduje się przyjaciółkę z poderŜniętym gardłem - i czy aby nie straci dziecka. Dopiero później zaczęła się zastanawiać, czy sprawca zniknął, czy teŜ moŜe kręci się jeszcze gdzieś w pobliŜu. Ta myśl sprawiła, Ŝe nogi nagłe odmówiły jej posłuszeństwa. Stała jak sparaliŜowana, a w tej śmiertelnej ciszy słyszała jedynie swój własny, przepełniony strachem, zasapany oddech.

Sobota 12 kwietnia - czwartek 24 kwietnia 1 Phillip Bowen z absolutnym zdumieniem stwierdził, Ŝe jeszcze nig- dy w Ŝyciu tak naprawdę nie Ŝywił do nikogo uczucia nienawiści. Cho- ciaŜ oczywiście dawniej wydawało mu się juŜ kilkakrotnie, Ŝe jednak nienawidzi - na przykład Sheili, kiedy mimo wszystkich jej obietnic i zapewnień raz po raz przyłapywał ją z igłą wbitą w ramię - to jednak dopiero teraz zrozumiał, iŜ owe emocje najpewniej wiązały się z wście- kłością, bólem, gniewem i smutkiem, a nie z nienawiścią. Tę bowiem poczuł dopiero teraz, stojąc przed domem, z którego ani jedna cegła nie naleŜała do niego, a było to uczucie tak silne i przemoŜne, Ŝe odbierał je jako całkowicie nowe. Uczucie, które przeŜywał po raz pierwszy w Ŝyciu. Budynek miał prostą konstrukcję o zwyczajnej, czytelnej linii, Był skromny, bez zdobień i dokładnie taki, jak Phillip wyobraŜa sobie swój wymarzony dom, gdyby kiedykolwiek znalazł się w sytuacji skłaniającej go do myślenia o jego posiadaniu. Piętro i poddasze z małymi wykuszami i okienkami ze szkła ołowiowego. Obok cięŜkich dębowych drzwi wej- ściowych piął się bluszcz, niknący później gdzieś w kutej z Ŝelaza kracie balkoniku na piętrze. Obchodząc dom dookoła, natrafiało się na taras, który robił spore wraŜenie. Ciągnął się wzdłuŜ tylnej ściany, był ograniczony balustradą z piaskowca, otwartą z przodu i ustępującą miejsca okazałym schodom. Cztery podłuŜne stopnie prowadziły do ogrodu, a właściwie rozległego parku pełnego łąk i lasków i otoczonego bardzo starym kamiennym 12

murem, który jednak kruszał, a nawet zanikał w tylu miejscach, Ŝe często trudno było powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica tej parceli. Phillip wszystko dokładnie obejrzał. OkrąŜył cały teren, całą posiadłość, co zajęło mu prawie cztery godziny. A teraz wszedł po schodach na taras, starając się sobie wyobrazić, jak to musi być, gdy dzień w dzień człowiek niedbale wbiega po nich i wybiega, wiedząc, Ŝe jak okiem sięgnąć, wszystko to naleŜy tylko do niego. W ocienionym rogu werandy zobaczył cztery donice z terakoty, w których tkwiły zeschłe kwiaty, co wskazywało na to, Ŝe posiadłość słuŜy- ła jako letnisko, a tylko z rzadka, raz na jakiś czas, pielęgnowali ją ogrodnik i sprzątaczka. RównieŜ trawa na dole, w części przylegającej bezpośrednio do parku, wybujała wysoko. We wsi udzielono Phillipowi informacji. Rozmawiał z właścicielką sklepu wielobranŜowego, która niezwykle chętnie dzieliła się posiadaną wiedzą. - Moja siostra tam sprząta i co trzy tygodnie sprawdza, czy wszystko jest w porządku. A zanim państwo przyjadą, wietrzy dokładnie i wyciera kurze, czasem teŜ wstawia świeŜe kwiaty do pokojów. Jest jeszcze Steve, ogrodnik. No, on właściwie nie jest ogrodnikiem, pracuje w jakiejś firmie w Leeds... ale oczywiście pieniędzy nigdy nie wystarcza, zawsze jest wdzięczny, jak moŜe sobie gdzieś trochę dorobić. No więc kosi trawnik i dogląda parceli... Phillip szybko jej przerwał, gdyŜ historia ogrodnika Steve'a nie- szczególnie go interesowała. - Ta posiadłość naleŜy do Niemców, prawda? - Tak, ale oni są bardzo mili. - Sprzedawczyni, jak oszacował Phil- lip, była kobietą w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, przeŜyła więc wojnę jako dziecko i pewnie, co wynikało z jej odpowiedzi, miała swoje zastrzeŜenia wobec Niemców. - Właściwie nie tak wiele się o nich wie. Oczywiście przychodzą tu do mnie po zakupy, ale nie zdradzają ochoty do rozmowy. MoŜe to zresztą kwestia języka. Całkiem czym innym jest poprosić o chleb lub masło, a czym innym prowadzić prawdziwą rozmo- wę, no nie? Tylko jedna kobieta czasem ze mną rozmawiała... Myślę, Ŝe 13

nieraz chciała pogadać takŜe z innymi ludźmi, a nie tylko z tymi ze swo- jej sfery. To była bardzo miła osoba. Hiszpanka. Czarnowłosa, bardzo atrakcyjna. Ale juŜ dawno jej tu nie ma... Steve opowiadał mi kiedyś, Ŝe mąŜ się z nią rozwiódł. Od ubiegłego roku ma nową Ŝonę. Sympatyczną kobietę, trzeba przyznać. - PrzyjeŜdŜają tu trzy małŜeństwa? - Tak. Zawsze, na wszystkie ferie i wakacje, i zawsze wszyscy ra- zem. Są z nimi jeszcze trzy dziewczynki, ale czyje one są... Jedna jest juŜ starsza, duŜa ładna dziewczyna, moŜe ma z piętnaście lat... juŜ dość... no tak... - Oburącz opisała wydatny biust, z czego Phillip wywnioskował, Ŝe dziewczyna jest bardzo dobrze rozwinięta. - Kiedyś - dodała kobieta, zniŜając głos - przyszła latem na święto do wsi, zdaje mi się, Ŝe to było w tamtym roku. Rob - mój syn, musi pan wiedzieć - przyłapał ją z młodym Keithem Mallorym w jego stodole, czyli w tej, która stoi w zagrodzie Roba, i był bardzo wściekły. Czy coś się stało, tego naturalnie nie wie- dział. W kaŜdym razie poinformował o tym pana Mallory'ego, ojca Ke- itha, a potem chciał się jeszcze pofatygować do ojca tej dziewczyny, ale ja mu to odradziłam. W końcu to nie nasza sprawa, a człowiek nigdy nie wie... to są cudzoziemcy, nie wiadomo, jakim skandalem mogłoby się to skończyć dla chłopaka! Przedtem na placu, gdzie trwało święto, Keith ostro przystawiał się do tej dziewczyny, tak w kaŜdym razie mówili ci, którzy ich widzieli. Ale cała ta historia chyba nie pociągnęła za sobą Ŝad- nych konsekwencji, bo inaczej na pewno coś byśmy o tym wiedzieli. Phillipa podobne opowieści raczej nie interesowały, było jednak ja- sne, Ŝe jego rozmówczyni wręcz delektuje się tego rodzaju pikantnymi anegdotkami. - Czy zna pani bliŜej jedną z tych kobiet? Nazywa się Patricia Roth. - Wymówił to nazwisko z niemiecka, bo zapewne i ona tak to robiła. - Jest właścicielką tej posiadłości. - Tak, tak mówią. Była to jakaś zagmatwana historia spadkowa. Sta- ry McGowan chciał zapisać posiadłość synowi, który mieszka w Niem- czech, ale on nie był tym zainteresowany, więc wszystko przeszło bezpo- średnio na wnuczkę... To chyba jest ta kobieta, którą ma pan na myśli. 14

Patricia Roth - zastanowiła się - zdaje mi się, Ŝe wiem, która to jest. Taka drobna, bardzo delikatna. Moim zdaniem ona jest matką tych dwóch dziewczynek. Jedna ma pewnie z dziesięć, a druga ze dwanaście lat. Miłe stworzenia. Towarzyszy im czasem do Sullivanów mieszkających po drugiej stronie, to ten dworek zaraz na skraju wsi. JeŜdŜą tam na kucy- kach. Phillip myślał o tej rozmowie, stojąc na tarasie, patrząc w górę i li- cząc okna, chociaŜ nie miał pojęcia, dlaczego to robi. Nadal nie mógł wyobrazić sobie Patricii. To, Ŝe jest drobna i delikatna, prowadziło go moŜe o krok dalej, ale nie obdarzało tej kobiety twarzą ani głosem. Ko- biety, o której istnieniu dowiedział się niespełna dwa lata temu. Tego lata, kiedy jego matka nagle zaczęła opowiadać... Za dwa dni, zdradziła mu sprzedawczyni, wszyscy mają się znowu zjechać na dwa tygodnie ferii wielkanocnych. Wie to od siostry, którą wynajęto do sprzątania. Na pewno, pomyślał Phillip, odwracając się i rzucając spojrzenie na ogród, wezwano równieŜ ogrodnika Steve'a. Trawa rzeczywiście wyrosła dość wysoko i naleŜało ją co rychlej skosić. Marzec i pierwsze dwa tygodnie kwietnia przyniosły na zmianę duŜo słońca i deszczu. Przyroda aŜ buchnęła. Zachodnie Yorkshire. Kraina sióstr Brontë. Uśmiechnął się szy- derczo. Nie do wiary, Ŝe los przygnał go aŜ tutaj. śe stoi przed domem, który pragnie posiąść. On, londyńczyk z krwi i kości. Który nigdy nie potrafił sobie wyobrazić, Ŝe mógłby mieszkać poza Londynem, co naj- wyŜej w jakiejś innej metropolii: w Nowym Jorku, ParyŜu lub Madrycie. W tych trzech miastach czuł się w pewnych okresach swojego Ŝycia jak u siebie w domu, a jednak w głębi serca tęsknił wtedy za Londynem, przy- najmniej troszkę. Teraz zaś, w wieku czterdziestu jeden lat, stoi w Stanbury, wsi, która nie jest zaznaczona na prawie Ŝadnej mapie świata, i zdąŜył się juŜ zako- chać w tym domu i pewnej wizji Ŝycia, choć taka moŜliwość nigdy wcze- śniej nie przyszłaby mu do głowy. Zajrzał przez jakieś okno do wnętrza, ale niczego nie dało się zo- baczyć przez cięŜkie zasłony. Prawdę mówiąc, zastanawiał się juŜ, jak by 15

tu wejść do środka - moŜe któreś z okien piwnicy nie jest dobrze za- mknięte albo moŜe są jakieś boczne drzwi, których zamek da się z łatwo- ścią wyłamać - wtedy jednak usłyszał, Ŝe po drugiej stronie na podjeździe przed głównym wejściem hamuje samochód. Phillip szybko obszedł dom dookoła i ujrzał starszą panią wysiadającą z małego, dość rozklekotanego auta. Miała na sobie kwiecisty kombinezon bez rękawów, a w ręce trzy- mała koszyk z bliŜej nieokreślonymi przyborami, domyślił się więc, Ŝe jest to sprzątaczka. Podszedł bliŜej, a ona najwyraźniej się wystraszyła i nieufnie zmie- rzyła go od góry do dołu. - Słucham - powiedziała, jakby wcześniej odezwał się choć słowem. Phillip się uśmiechnął. Wiedział, Ŝe potrafi zrobić wraŜenie męŜ- czyzny szarmanckiego i budzącego zaufanie. - Jak to dobrze, Ŝe pani przyjechała - powiedział. - Robi tu pani po- rządki, prawda? Rozmawiałem juŜ z pani siostrą. Z twarzy kobiety zniknęło napięcie. To, Ŝe ten obcy przybysz zna jej siostrę, sprawiło, Ŝe natychmiast wydał się jej mniej podejrzany. - Jestem Phillip Bowen - przedstawił się i wyciągnął do niej rękę - krewny Patricii Roth. - Ach? Nie wiedziałam, Ŝe pani Roth ma krewnych w Anglii. - Ujęła jego rękę. - Ja się nazywam Collins. Chcę wysprzątać dom. - Wskazała na koszyk, w którym znajdowały się wszystkie moŜliwe środki czyszczące. - Państwo przyjeŜdŜają juŜ pojutrze. - Naprawdę bardzo się cieszę, Ŝe akurat tu panią spotykam. Patricia juŜ kilka tygodni temu prosiła mnie, Ŝebym sprawdził ogrzewanie... Pod- czas ostatniego urlopu coś tam podobno było nie w porządku, a moŜe się zdarzyć, Ŝe w kwietniu będzie jeszcze potrzebne... - Uśmiechnął się znów, młodzieńczo i z lekkim poczuciem winy. Pośród wielu podejmowanych przez niego prób stworzenia sobie jakichś podstaw Ŝycia zawodowego znalazły się równieŜ studia aktorskie. Jednak i tam nie wytrwał oczywiście do końca, chociaŜ nauczyciele stale pod- kreślali, Ŝe ma talent, zwłaszcza gdy chodzi o umiejętności mimiczne. - 16

Ale jak to bywa, odsuwałem tę powinność aŜ do ostatniej chwili... Teraz ona odwzajemniła jego uśmiech. - Znam to. Człowiek zawsze myśli, Ŝe ma jeszcze duŜo czasu, a po- tem nagle trzeba się porządnie naganiać. Czy jest pan hydraulikiem? - Nie, nie. Ale trochę się na tym znam. W kaŜdym razie Patricia tak sądzi! - Wiedział, Ŝe znakomicie udało mu się sprowadzić rozmowę na tę płaszczyznę, którą lubią proste kobiety pokroju pani Collins. - Rzecz w tym.... Ŝe nie mogę znaleźć klucza! Wywróciłem kieszenie, przeszukałem samochód i... nic! Pani Collins prawie niepostrzeŜenie znów się odrobinę wycofała. - Ma pan klucz? - Tak, ale jeszcze nigdy go nie uŜywałem. Wydawało mi się, Ŝe mam go w samochodzie. Do diabła! - Podrapał się po głowie. - Patricia się na mnie wścieknie! Jak nagle się ochłodzi, a ogrzewanie nie będzie działało... - Chciałby pan, Ŝebym wpuściła pana do środka? - wysnuła wniosek pani Collins, a on byłby prawie powiedział: brawo! - To byłoby naprawdę miłe z pani strony. - No cóŜ... sama nie wiem... - PrzecieŜ będzie pani cały czas w domu. Nie myślę, Ŝeby mi się udało przejść obok pani i wynieść jakieś cenne przedmioty. Naprawdę tylko szybko sprawdzę, co się dzieje z tym ogrzewaniem. Po twarzy pani Collins poznał, Ŝe przez jej głowę przemykają oglą- dane niegdyś filmy i róŜne zasłyszane historie o męŜczyznach, którzy zjednują sobie zaufanie starszych kobiet, a później walą je młotkiem w głowę i ulatniają się ze wszystkim, co tylko da się wynieść. Nie mógł jej tego brać za złe. Gazety są pełne podobnych opowieści. - No cóŜ - powiedział - nie będę nalegać. Nie zna mnie pani i na pewno ma pani słuszność, zachowując ostroŜność. Sprawdzę... - Nie do- kończył zdania i zebrał się do odejścia. 17

Pani Collins się przezwycięŜyła. - Stop. Proszę zaczekać. Nie powinno się przecieŜ od razu wszyst- kich podejrzewać, prawda? - Wygrzebała klucz z kieszeni kombinezonu. - Proszę ze mną. Wejdziemy do środka. Zszedł najpierw do piwnicy i zajął się czymś w kotłowni, powodując głośne zgrzyty, po chwili jednak wszedł na górę i powiedział do pani Collins, która właśnie ścierała kurze w jadalni: - Muszę odkręcić kaloryfery we wszystkich pomieszczeniach. Nie ma pani nic przeciw temu? Wydawało się, Ŝe pani Collins wyzbyła się wobec niego wszelkich podejrzeń. - Niech pan odkręca - powiedziała. Stwierdził, Ŝe w tym domu nikt bynajmniej nie pławi się w luksusie. Stało tu kilka pięknych starych mebli, które prawdopodobnie kupił jesz- cze stary Kevin McGowan i wraz z całą posiadłością zapisał spadkobier- com, zasadniczo jednak urządzono dom raczej prosto: wyposaŜono go w wygodne, ale z całą pewnością niedrogie fotele i sofy, w wiele poduszek i lamp do czytania oraz w surowo ociosane półki pełne ksiąŜek. Phillip wyobraŜał sobie, jak w chłodne zimowe dni albo w mokre burzowe wie- czory wiosenne wszyscy siedzą w salonie przy kominku, czytają, prowa- dzą ciche rozmowy, a wokół stoją kieliszki do wina. MoŜe dzieci bawią się u stóp tych osób i... Dość! Skrzywił twarz w cynicznym uśmiechu, gdy uświadomił so- bie, jak bardzo uwiódł go charakter przytulnego gniazdka w tym starym dworku i jak juŜ zaczął odmalowywać sobie w myślach obraz kompletnie idiotycznej sielanki. MoŜe rzeczywistość nie wygląda tak idealnie. Tak czy inaczej dowiedział się, Ŝe jedna z dziewcząt nocami obściskuje się w cudzych stodołach, zamiast hołdować Ŝyciu rodzinnemu przy kominku. MoŜe więc i te trzy zaprzyjaźnione pary małŜeńskie nie są wcale ze sobą bez przerwy takie szczęśliwe. Dom jest przestronny, ale i tak jedno cały- mi tygodniami obija się o drugie, a kiedy pada deszcz, musi być jeszcze 18

gorzej. Jest tylko jedna kuchnia, jedna jadalnia, jeden salon, co oznacza, Ŝe sześcioro dorosłych i troje dzieci musi w istocie wspólnie układać plan dnia. - Idę na górę - powiedział Phillip do pani Collins, która skinęła pota- kująco głową, czyszcząc politurę stołu jadalnego. Schody prowadziły z okazałego hallu wejściowego na górę, skąd od galerii odchodziły liczne drzwi, a takŜe swego rodzaju wąska drabinka słuŜąca zapewne do wejścia na poddasze. Phillip na chybił trafił otworzył drzwi znajdujące się najbliŜej scho- dów i znalazł się w nader romantycznie urządzonej sypialni, w której było łoŜe z baldachimem, mnóstwo świec stojących na starej, bardzo pięknie odnowionej umywalce i gdzie wisiały cięŜkie brokatowe zasłony na oknach. W szafie natomiast znajdowało się kilka ekskluzywnych ko- stiumów, które jak przypuszczał, musiały kosztować niezłe pieniądze. Przez chwilę zastanawiał się, czy rzeczywiście naleŜą do Patricii, szybko jednak stwierdził, Ŝe to niemoŜliwe. Opisano mu ją jako osobę szczegól- nie drobną i delikatną. Tymczasem te kostiumy pasowałyby raczej na tęgą kobietę o okazałej posturze. Wyjrzawszy szybko przez okno, spostrzegł, Ŝe rozciąga się stąd wi- dok na drogę wijącą się do wsi, najpierw biegnącą wzdłuŜ łąki, a później znikającą w dzikim lasku, którego nieliczne drzewa pokryły się delikatną wiosenną zielenią. Śliczniutka sypialnia, pomyślał, oglądając łazienkę z wejściem przez dyskretnie ukryte pod tapetą drzwi, niezwykle nowoczesną i wygodną. To musi być miłe uczucie budzić się tutaj rano, słuchać świergotu ptaków w parku, a potem brać boski, ciepły prysznic. Oczyma wyobraźni zobaczył własną sypialnię, która nawet nie za- sługuje na to określenie, gdyŜ jego mieszkanie, znajdujące się w jednej z najokropniejszych dzielnic Londynu, składało się z jednego pokoju i wnęki kuchennej, kiedy więc Phillip chciał iść spać, musiał rozkładać sofę i wyciągać pościel z szafy. W ogóle nie ma tam prawdziwej łazienki, tylko prysznic za przepierzeniem pod skośnym sufitem. Na klatce scho- dowej jest toaleta, którą dzieli z pięcioma innymi lokatorami. Zafajdane Ŝycie bez najmniejszych widoków na poprawę. 19

Owszem. Z jednym maleńkim. JuŜ wkrótce. W kolejnej sypialni, przylegającej do pierwszej, zaczął się nieomal potykać o Patricię, która spoglądała na niego przynajmniej z kilkunastu fotografii rozmieszczonych na ścianach, stolikach i półkach. Nigdy nie była sama, na zdjęciach zawsze widać było rodzinę w komplecie: zdu- miewająco drobna, delikatna kobieta o jaśniutkich włosach, bardzo atrak- cyjna, przewaŜnie w objęciach wysokiego przystojnego męŜczyzny, a obok dwie dziewczynki, równie ładne i jasnowłose jak matka, siedzące prawie zawsze na kucykach albo tulące nieporadne szczeniaczki. Phillip czuł, Ŝe nie są to zdjęcia robione spontanicznie, lecz starannie upozowane sceny, z taką intensywnością ukazujące obraz rodzinnej idylli, Ŝe wyglą- dało to aŜ nieprawdopodobnie. Ona chce, pomyślał, za wszelką cenę coś zainscenizować. Spójrzcie, jacy jesteśmy szczęśliwi! Na jakim wspaniałym świecie Ŝyjemy! Idealny mąŜ. Idealna Ŝona. Idealne dzieci. Kiedy ktoś robi takie pokazówki? zastanawiał się Phillip. Prze- waŜnie wtedy, gdy coś nie gra. Jeszcze raz przyjrzał się rysom kobiety. Musiała niedawno skończyć trzydziestkę. Ta twarz nie ma jeszcze za sobą liftingu, ale uśmiech za- stygł na niej tak, jak to się często zdarza w przypadku twarzy po opera- cjach plastycznych. W oczach kobiety nie było promiennej radości. Tyl- ko Ŝelazna wola. Twarda dyscyplina. Nie będzie łatwą przeciwniczką. Phillip wszedł do trzeciego pokoju, którego wygląd nie pozwolił mu jednak wyciągnąć Ŝadnych wniosków na temat jego lokatorów. śadnych zdjęć ani ubrań w szafie. Na stojaku w garderobie wisiał samotny biały szlafrok. Ten pokój robił wraŜenie pustego i zimnego - z wyjątkiem czerwonych zasłon na oknach, które sprawiały, Ŝe wyglądał bardziej ko- lorowo. Jakby ktoś usunął wszystko, co kiedyś czyniło ten pokój przytul- nym, i do tej pory nie zadbał o wstawienie tu nowych, miłych przedmio- tów. Phillipowi przyszedł na myśl ów rozwodnik, który całkiem niedaw- no ponownie się oŜenił. ZałoŜyłby się, Ŝe to ta para mieszka w tym poko- ju. 20

Właśnie zamierzał wejść na drabinkę, aby jeszcze rzucić okiem na pomieszczenia dzieci, kiedy w hallu zadzwonił telefon. Psiakrew, pomyślał. Pani Collins szybkim krokiem ruszyła w stronę aparatu. Phillip sły- szał jej kroki na posadzce. - Tak, halo? - dobiegł go jej głos, a potem zaraz: - O, pani Roth... co u pani słychać?... Tak... tak... Przez dłuŜszą chwilę tylko słuchała i jedynie od czasu do czasu mó- wiła do słuchawki „tak” albo „w porządku”. Doskonała Patricia wystrzeliła prawdopodobnie całą salwę wskazó- wek, pouczając panią Collins, w jaki sposób naleŜy uporządkować dom i jak Ŝyczy sobie wszystko zastać. Ale przecieŜ w którymś momencie pani Collins uda się przekazać jej informację, Ŝe usłuŜny kuzyn, wujek, brata- nek, czy kto to akurat jest, właśnie naprawia ogrzewanie. I najpóźniej w tej chwili on powinien się stąd ulotnić. Poza tym, przyszło mu na myśl, czeka na niego Geraldine. JuŜ od ponad pół godziny. Wprawdzie przywykła do czekania, ale mimo wszystko nie powinien naduŜywać jej cierpliwości. MoŜliwie najspokojniej zszedł do hallu. Pani Collins do pewnego stopnia przypominała jagnię ofiarne. Phillip nie rozumiał, co mówiła Patricia, ale słyszał jej głos w telefonie. Mówiła głośno, wyraźnie i szyb- ko. Skończyłem, dał bezgłośnie pani Collins do zrozumienia, wychodzę! Ale ta szmata nie mogła sobie tego oczywiście odpuścić. MoŜe zresztą ucieszyła się, Ŝe ma sposobność przerwać potok słów Patricii. - Pani Roth - powiedziała szybko - ach, pani Roth, jest tu zresztą pa- ni krewny. Ten, który miał naprawić ogrzewanie. Wpuściłam go. JuŜ wszystko zreperował. Patricia najwyraźniej zaniemówiła, gdyŜ przez chwilę po drugiej stronie przewodu trwała cisza. Później kobieta coś powiedziała, a pani Collins wlepiła przeraŜony wzrok w Phillipa. 21

- Słucham? - zapytała. - Nie ma pani krewnych w Anglii? Phillip uznał, Ŝe w gadaninie dochodzącej ze słuchawki pobrzmiewa lekka histeria. - Ogrzewanie wcale nie jest zepsute? - powtórzyła za nią pani Col- lins. W oczach sprzątaczki pojawiło się nerwowe migotanie. Naj- wyraźniej oczekiwała, Ŝe zostanie powalona na ziemię, zadźgana lub zgwałcona. A przecieŜ, pomyślał Phillip, który znalazł się juŜ prawie przy drzwiach, powinna właściwie zauwaŜyć, Ŝe chcę tylko stąd wyjść. Pani Collins opuściła słuchawkę, w której nadal słychać było głos Patricii. - Kim pan jest? - zapytała. Trzymając rękę na klamce, Phillip uśmiechnął się miło do pani Col- lins. - J e s t e m spokrewniony z panią Roth - odpowiedział - tyle Ŝe ona jeszcze o tym nie wie. Zostawił panią Collins z wyrazem zdumienia na twarzy i wyszedł w ciepły wiosenny dzień. Miał juŜ pewien ogląd sytuacji. 2 Dziennik Ricardy 13 kwietnia. W poniedziałek rano jadę do taty, a potem razem z nim do Stanbury. Nikt nie wie, jak strasznie mi brak taty. Nawet mama, bo gdyby się dowiedziała, pomyślałaby sobie, Ŝe z nią nie lubię być i byłaby bardzo nieszczęśliwa. Wtedy jak odeszła od taty, zapytała mnie, z kim wolałabym mieszkać, i wyglądała tak smutno i samotnie, Ŝe powiedzia- łam: Z tobą, mamo. Ale to nie była prawda. W głębi serca cały czas wo- łałam: z tatą, z tatą! Mama oczywiście tego nie słyszała, a ja miałam takie 22

wyrzuty sumienia, Ŝe objęłam ją i mocno się do niej przytuliłam. Później jednak juŜ nigdy m nie o to nie pytała. Nie jest źle mieszkać z mamą, ale z tatą to po prostu coś całkiem szczególnego, i nikt na świecie go nie zastąpi. Wszystko oddałabym za to, Ŝeby tylko móc być z nim zawsze. Pod jednym warunkiem: Ŝe nie oŜeniłby się z tą ohydną babą. Nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę! Jest naprawdę taka obrzydliwa! Nie ma drugiej takiej! Młodsza od mamy, ale uwaŜam, Ŝe nawet w połowie nie jest taka ładna! Prowadzi sa- mochód, mając okulary na nosie, i wygląda wtedy jak nauczycielka. Jest lekarzem weterynarii! Tata próbował mnie na to nabrać. - Ricardo, wyobraź sobie, Ŝe ona leczy zwierzęta! A ty przecieŜ, jak dorośniesz, teŜ chcesz być lekarzem weterynarii! Jessica będzie ci mogła wiele o tym opowiedzieć. I na pewno zabierze cię ze sobą do swojego gabine- tu! Dzięki, nie mam ochoty! Tata po prostu nie widzi, Ŝe jestem juŜ tro- chę starsza! Lekarzem weterynarii chciałam zostać, jak miałam dziewięć czy dziesięć lat. Chcą tego wszystkie małe dziewczynki, nawet teraz Sophie i Diane. To typowe. Ale w tej chwili wcale nie wiem, kim pragnę zostać. Najlepiej nikim. Chcę po prostu Ŝyć. Poznać siebie i świat. I zapomnieć o wszystkim. O tym całym gównie z rodzicami. Czy ludzie naprawdę nie mogą się wcześniej zastanowić nad tym, czy rze- czywiście chcą ze sobą być? No, jeszcze zanim wydadzą na świat nie- winne dzieci? Powinno istnieć prawo, które zabraniałoby ludziom roz- wodzenia się, jeśli juŜ mają dzieci. Dopiero jakby dzieci skończyły szko- łę, rodzice mogliby się rozstać. MoŜe wielu z nich jakoś by ze sobą wy- trzymało. Kiedy mama powiedziała mi, Ŝe tata się Ŝeni, powiedziałam, Ŝe juŜ nigdy nie pojadę z nim do Stanbury. I Ŝe nie chcę go więcej widzieć. Mama nie potraktowała moich słów powaŜnie, nigdy tego nie robi, a ja oczywiście nie dotrzymałam słowa. Nie dałam rady. Nigdy juŜ nie zobaczyć taty, to byłoby zbyt wielkie cierpienie, nie wytrzymałabym tego. Najgorsze jest tylko to, Ŝe on ciągle jest z tą J. Ona udaje taką cho- lernie miłą, wyrozumiałą i na pewno bardzo by chciała, Ŝebym zwierzała się jej ze swoich problemów czy coś takiego, ale niedoczekanie jej. To juŜ wolałabym opowiedzieć coś Evelin albo Patricii. No, Patricii moŜe 23

nie. Jest zimna jak zdechła ryba i ciągle się uśmiecha, jakby reklamowała pastę do zębów. Jednak Evelin jest naprawdę miła. Trochę głupia, ale ona teŜ ma bardzo trudne Ŝycie. Najbardziej chciałabym pojechać z tatą na wakacje zupełnie sama. Bez nikogo innego. Tylko on i ja. Pragnęłabym przejechać z nim samochodem z przyczepą całą Kanadę. To jest moje marzenie. Wieczorami siadalibyśmy przy ognisku, praŜylibyśmy pianki cukrowe marshmallow i patrzylibyśmy w gwiazdy. A w dzień udałoby się nam moŜe zobaczyć niedźwiedzia grizzly. I łosie. Od tej chwili będę to pisała na wszystkich kartkach ze swoimi Ŝy- czeniami. Na BoŜe Narodzenie, na Wielkanoc i na urodziny. Będę pisać wyłącznie tak: M o i m Ŝ y c z e n i e m s ą w a k a c j e w K a n a - d z i e - w y ł ą c z n i e j a i t a t a . Tata kiedyś spełni to moje pragnienie. Ale te ferie wielkanocne spędzę znowu w Stanbury. Nienawidzę go. Nienawidzę J. Nienawidzę swojego Ŝycia. 3 Pierwszego wieczoru w Stanbury jedli zawsze spaghetti. Była to wieloletnia tradycja, a tradycji przestrzegano z Ŝelazną konsekwencją. Na ogół trzy kobiety gotowały wspólnie makaron, a potem wszyscy razem jedli w jadalni, wypijając do tego dwie butelki szampana. Następnego wieczoru gotowali męŜczyźni, potem znów kobiety, i tak dalej. Tylko od czasu do czasu szli do pubu. Gdy Jessica zeszła z góry, była zdumiona, Ŝe nie spotkała nikogo w kuchni. Po przyjeździe wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, Ŝeby rozpakować walizki, ale uzgodnili, Ŝe o siódmej zaczną gotować. A teraz było juŜ kwadrans po siódmej. Wszystko jedno, pomyślała, w takim razie zacznę sama. Upewniła się, Ŝe szampan stoi w lodówce, i zaczęła nalewać wody do duŜego garnka. Z okna miała widok na park, który opromieniało ła- godne, złote wieczorne słońce. TuŜ po wylądowaniu w południe na Leeds 24

Bradford International Airport stwierdzili, Ŝe jak na kwiecień jest nie- zwykle ciepło. Odebrali dwa wypoŜyczone samochody, a w drodze z Yeadon do Stanbury wszyscy pozdejmowali kurtki i płaszcze. Wszędzie kwitły Ŝonkile, a kilka drzew okryło się juŜ jasną świeŜą zielenią. Jessica ujrzała Leona i Tima idących obok siebie po trawniku; wyda- wało się, Ŝe są pogrąŜeni w bardzo powaŜnej rozmowie, gdyŜ obaj mieli zmarszczone czoła i doprawdy nie wyglądali na szczęśliwych. Leon był męŜem Patricii, a jego przyjaciele zachowywali się prze- waŜnie tak, jakby to on był właścicielem Stanbury, chociaŜ posiadłość dostała w spadku jego Ŝona. Prawdę mówiąc, Leon nie miał tu nic do powiedzenia, a kiedy ktoś omawiał z nim coś, co dotyczyło domu, wie- dziano, Ŝe zaraz pójdzie do Patricii, by posłuchać jej wskazówek. Jessica posoliła wodę, postawiła garnek na kuchence i włączyła gaz. Były to jej drugie ferie wielkanocne w Stanbury, a ogółem szósty pobyt, gdyŜ byli tu juŜ takŜe w Zielone Świątki, latem, jesienią i w BoŜe Naro- dzenie. Czuła się więc swobodnie w kuchni i niewątpliwie polubiła ten dom i okolicę. A mimo to myślała niekiedy, Ŝe byłoby pięknie pojechać z męŜem, Alexandrem, w jakieś inne miejsce. Tylko z nim. Co jak na ironię było pragnieniem, które dzieliła z piętnastoletnią córką Alexandra, i niewątpliwie tylko to je łączyło. Jessica wiedziała, Ŝe Ricarda bezgranicznie jej nienawidzi. Wcześniej, w sypialni, gdy rozpa- kowywali walizki, Alexander wyjął kartkę z kieszeni spodni i podał ją Jessice. - Masz. Przeczytaj. Kartka z Ŝyczeniem Ricardy. Na Wielkanoc. Była to kartka z perforacją, bezpardonowo wyrwana z kołonotatnika. Poza tym Ricarda nie zadała sobie najmniejszego trudu, Ŝeby napisać te zdania ładnym i wyraźnym pismem. Na samej górze nabazgrała: Kartka z moim Ŝyczeniem, a pod spodem olbrzymimi literami, mocno przyciskając długopis: Moim Ŝy- czeniem są wakacje w Kanadzie - wyłącznie ja i tata. Słowo „wyłącznie” było trzykrotnie podkreślone grubą krechą. - A gdybyś istotnie wyjechał kiedyś tylko z nią? - zapytała Jessica, oddając mu kartkę. - MoŜe to by wam dobrze zrobiło. Ona całkiem najwyraźniej nie radzi sobie z waszym rozwodem, twoim i Eleny. A juŜ na pewno nie z faktem, Ŝe ponownie się oŜeniłeś. MoŜe powinieneś dać 25

jej poczucie, Ŝe pewna cząstka twojego serca nadal naleŜy do niej, wy- łącznie do niej. Alexander pokręcił głową. - Nie chcę całymi tygodniami być bez ciebie. - Zrozumiałabym to. I moŜe wszystkich nas posunęłoby to o krok dalej. - Ricarda musiałaby najpierw zacząć się inaczej zachowywać. Bo jej stosunek do ciebie nie zasługuje na najmniejszą nagrodę. Jeśli teraz speł- nię jej Ŝyczenie, uwierzy, Ŝe moŜe pozwolić sobie na wszystko. Znam swoją córkę. PoniewaŜ Ricarda oznajmiła juŜ w samochodzie, Ŝe nie ma mowy, aby uczestniczyła we wspólnej kolacji, Alexander wszedł teraz na podda- sze, Ŝeby z nią porozmawiać. Jessica była ciekawa, czyjej mąŜ coś wskó- ra. Drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadła zdyszana Evelin. Przebrała się do kolacji, wkładając jak zwykle nieco zbyt luksusowy strój. Tę suknię z lazurowego jedwabiu, skrojoną tak, Ŝe niedbale opły- wała figurę, Jessica włoŜyłaby co najwyŜej do teatru. Tutaj, w Stanbury, nosiła prawie wyłącznie dŜinsy i podkoszulki. - Trochę się spóźniłam - powiedziała Evelin, nie sprawiając wraŜe- nia dorosłej kobiety, tylko raczej uczennicy, która wstydzi się, Ŝe czegoś zaniedbała - bardzo mi przykro. Zapomniałam o czasie... - Z pośpiechu wystąpiły jej czerwone plamy na twarzy. - Gdzie jest Patricia? - Pewnie teŜ zapomniała o czasie - odparła Jessica z pełnym spoko- jem. - Nie martw się. Zanim woda się zagotuje i tak minie parę minut. - W ogóle nie wiem, gdzie podział się Tim. Jessica wskazała ręką okno. - Jest z Leonem na dworze. Wyglądają na pogrąŜonych w jakiejś nadzwyczaj waŜnej rozmowie. Evelin usiadła na krześle. - Pokroić pomidory? - Lepiej, Ŝebyś nie robiła tego w tej sukni. Poza tym... twoja ręka! Evelin miała zabandaŜowaną lewą rękę - wypadek podczas gry w tenisa, o czym poinformowała wszystkich rano w chwili wyjazdu. Evelin regularnie grywała w tenisa i codziennie chodziła do fitness clubu, 26